Rękopis znaleziony w smoczej jaskini. Kompendium wiedzy o literaturze fantasy - Andrzej Sapkowski - ebook

Rękopis znaleziony w smoczej jaskini. Kompendium wiedzy o literaturze fantasy ebook

Andrzej Sapkowski

0,0

Opis

[PK]

 

Fantasy jest czytana. Czy się komuś podoba, czy nie, popularność tego rodzaju fantastyki w wątpliwość podawana być nie może. Od czasu, gdy w roku 1960 wydana została w Polsce napisana przez Johna Ronalda Reuela Tolkiena książka Hobbit, czyli tam i z powrotem, gdy w latach 1961-63 wydany został tegoż autora trzytomowy cykl Władca Pierścieni, gdy w roku 1983 ukazał się Czarnoksiężnik z Archipelagu Ursuli K. Le Guin, a w roku 1985 Silmarillion Tolkiena, dobra passa fantasy trwa. 
Mając to właśnie na uwadze, ośmieliłem się napisać i ośmielam się zaprezentować światu niniejszą książkę. Pomyślaną i wykoncypowaną jako przewodnik, baedeker. Jako nić Ariadny, pięknej córy króla Minosa, dzięki której Tezeusz, syn Egeusza, nie zbłądził w czeluściach labiryntu Krety. 
Albowiem fantasy jest Labiryntem. 
Labiryntem mrocznym, zawiłym i groźnym. 
Groźnym, albowiem czyha w nim monstrum, Minotaur. 
Ecce Minotaurus vorat omnes quos labirinthus implicat... 
Minotaur, który grozi wchodzącym do Labiryntu, to Potwór Niewiedzy i Niezrozumienia! 
Ale niestraszny ten potwór tym, którzy widzą przed sobą świetlistą nić, rozwijaną z toczącego się czarodziejskiego kłębka. 
Śmiało tędy. Do góry wznieśmy skroń. 
Oto wejście do Labiryntu. A oto nić. 
[Andrzej Sapkowski] 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (5) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (9)
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (10)
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie (4)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sapkowski

RĘKOPIS ZNALEZIONY W SMOCZEJ JASKINI

Sapkowski

RĘKOPIS ZNALEZIONY W SMOCZEJ JASKINI

Kompendium wiedzy o literaturze fantasy

superNOWA Warszawa 2001

Koncepcja , opracowanie graficzne, okładka

Małgorzata Śliwińska-

Redakcja I korekta

Marek S. Nowowiejski i Danuta Górska

Na okładce wykorzystano fragment obrazu Gustave’a Moreau

ISBN 83-7054-147-X

Copyright ©byAndrzej Sapkowski, Warszawa 2001

Skład I diapozytywy

LogoScript sp. z o.o., Warszawa, ul. Miodowa 10

Druk I oprawa

Drukarnia WN Alfa-Wero, Warszawa, ul. Piaskowa 6/10

Od autora słów i liczb kilka

Fantasy jest czytana. Czy to się komuś podoba, czy nie, popularność tego rodzaju fantastyki w wątpliwość podawana być nie może. Od czasu, gdy w roku 1960 wydana została w Polsce napisana przez Johna Ronalda Reuela Tolkiena książka Hobbit, czyli tam i z powrotem, gdy w latach 1961-63 wydany został tegoż autora trzytomowy cykl Władca Pierścieni, gdy w roku 1983 ukazał się Czarnoksiężnik z Archipelagu Ursuli Le Guin, a w roku 1985 Silmarillion Tolkiena, dobra passa fantasy trwa.

Jak wielu rzeczom w Polsce, także kondycji fantasy dobrze zrobiła metamorfoza systemu. Tak ekonomicznego, jak i politycznego - fakt, że fantasy sprzedaje się dobrze, zaczął mieć znaczenie, przestał zaś (w znacznej mierze, bo nie całkiem przecie) mieć znaczenie fakt, że sprzedaż jest mało ważna w zestawieniu z polityką i polityczną pra-womyślnością. Można było po roku 1989 kupować prawa do tych autorów, których się chciało, przekładać tych, których się lubiło, wydawać tych, których się wołało, papier zaś, do niedawna artykuł otrzymywany z reglamentowanego przydziału, mógł sobie kupić każdy, kto miał pieniądze. I wykorzystać na druk tego, co gwarantowało ich zwrot, i to ze sporym przebiciem. Dlatego po roku 1989 otworzył nam się w fantasy prawdziwy Róg Obfitości.

Od autora słów i liczb kilka

Z Rogu Obfitości nie od razu polało się jednak szeroką strugą, z początku, prawdę powiedziawszy, ledwie z niego ciekło. Podaję według opracowań Wojtka Sedeńki w Nowej Fantastyce, „Rok wydawniczy 1998" (NF nr 7 (202), 1999) i „Rok wydawniczy 1999" (MFnr 6(213), 2000):

W roku 1989 w ogólnej puli 55 wydanych książek fantastycznych do gatunku fantasy należały zaledwie dwie. Za rok, w 1990, na 108 tytułów fantastyki ogółem przypada też niezbyt wiele fantasy - 30 książek. W roku jednak 1994 proporcje przedstawiały się dla fantasy dużo korzystniej - 104 tytuły wśród (liczba rekordowa) ogółem 277 książek fantastycznych. W roku 1998 obserwujemy praktycznie te same proporcje: na 256 tytułów fantastyki -102 tytuły fantasy. W roku 1999 fantasy znowu jakby nieco mniej: na 267 tytułów fantastyki - 92 fantasy.

Zwrócić należy też uwagę, że w zestawieniach Sedeńki od roku 1991 stale występuje niemała wcale (i rosnąca) liczba tytułów z tak zwanego pogranicza gatunków. W roku 1998, przykładowo, proporcje tytułów mają się następująco: ogółem - 256, science fiction- 135, fantasy - 102, „pogranicze" - 19. W roku 1999: 153 -99-15. Stwierdzonym jest zaś faktem, że tam, gdzie mowa o „pograniczu", zwykle częściej chodzi o fantasy niż o coś innego. Sam Sedeńko przyznaje, że do pogranicza zaliczył np. Jona-thana Carrolla. Nie jest to jednak aż tak ważne, z zestawień i tak wynika niezbicie, że w Polsce wydaje się obecnie praktycznie tyle samo fantasy co science fiction.

Zupełnie innego spojrzenia na rynek fantasy w Polsce dostarczyłyby wielkości nakładów, te są jednak w obecnej rzeczywistości całkowicie niedostępne. A szkoda, bo pewien jestem, że proporcje między SF a fantasy zmieniłyby się diametralnie. Przy nominalnym liczeniu tytułów SF i fantasy szale wagi stoją praktycznie w równowadze - gdyby zaś liczyć książki wedle liczby trafiających do księgarń (i teoretycznie czytelników) egzemplarzy, to proporcja z pewnością nie byłaby mniejsza niż 3 :1 na korzyść fantasy, a może i lepiej. Świadczy o tym (zaczerpnięte również z opracowania Sedeńki) zestawienie naczęściej wydawanych autorów, wśród których w pierwszej trójce zawsze jest pisarz fantasy: 1990 - Robert E. Howard, 1991 - Andre Norton i Karl E. Wagner, 1992 - Roger Żelazny, 1993 - Andre Norton i Żelazny, 1994 - Norton i Piers Anthony, 1995 - Norton, 1996 - Norton, 1997 - Terry Brooks i Terry Pratchett, 1998 - Robert Jordan i Tolkien, w 1999 - David A. Gemmell.

Nie jest też żadną tajemnicą, że z wydawania fantasy żyje w Polsce lekko licząc sześć sporych oficyn wydawniczych.

Z powyższego nie ma wynikać nic ponadto, co autor stwierdził na samym początku -że fantasy jest czytana. Że ma swoich amatorów i miłośników. Różnych. Takich, którzy czytają bez specjalnych emocji i takich, którzy za fantasy daliby się pokrajać. Takich, których mało obchodzi, co czytają, byleby akcja była wartka i trup padał gęsto, i takich, których interesuje odrobinę więcej.

Mając właśnie tych ostatnich na uwadze ośmieliłem się napisać i ośmielam się zaprezentować światu niniejszą książkę. Pomyślaną i wykoncypowaną jako przewodnik, baedeker. Jako nić Ariadny, pięknej córy króla Minosa, dzięki której Tezeusz, syn Egeu-sza, nie zbłądził w czeluściach labiryntu Krety. Albowiem fantasy jest Labiryntem. Labiryntem mrocznym, zwikłanym i groźnym. Groźnym, albowiem czyha w nim monstrum, Minotaur. EcceMinotaurus voratomnesquos labirinthus implicat... Minotaur, który grozi wchodzącym do labiryntu, to Potwór Niewiedzy i Niezrozumienia. Ale niestraszny ten Potwór tym, którzy widzą przed sobą świetlistą nić, rozwijaną z toczącego się czarodziejskiego kłębka.

Śmiało tedy. Do góry wznieśmy skroń. Oto wejście do Labiryntu. A oto nić.

Historia gatunku, czyli jak to tam z tą fantasy było

O historii gatunku - z przyczyn, które wyjaśnią się dalej - musimy pogawędzić, zanim jeszcze podejmiemy próbę gatunku definiowania, zanim powiemy, czym fantasy jest. Wyjaśniam od razu, że o fantasy historii zamierzchwystartujemy klasycznie, podręcznikowo - w roku 1930.

łej, o przełomie wieków XIX i XX i o praojcach gatunku mowa będzie dalej. Teraz

Za początek, za datę historyczną powstania gatunku fantasy uznaje się bowiem właśnie rok 1930. W roku tym Robert E. Howard, mając lat dwadzieścia cztery, wymyśla postać Conana z Cimmerii i pisze dla magazynu Weird Tales pierwsze opowiadanie o mającym później zdobyć nieśmiertelną sławę osiłku i barbarzyńcy. Opowiadanie nosi

tytuł „Feniks na mieczu” („The Phoenix on the Sword”) i ukazuje się w roku 1932. Cztery lata później Howard odbiera sobie życie, zostawiając schedę w postaci kilkunastu krótkich opowiadań i dłuższych novelli dziejących się w podobnym nieco do naszej Ziemi, ale przecież najzupełniej fikcyjnym i fantastycznym Never-Never Landzie. Opowiadania te zdobywają niesamowitą liczbę miłośników, już wkrótce po śmierci Howarda powstają pierwsze tie, czyli kontynuacje, sequele, pisane przez fanów i zafascynowanych Conanem pisarzy. Zaś w roku 1956 powstaje Liga Hyboriańska, grupa zagorzałych fanów Howarda, do której należy m.in. Fritz Leiber. Leiber w roku 1960 na łamach Amry, fanzinu Ligi Hyboriańskiej, wymyśla określenie sword & sorcery, magia i miecz, jako nazwę dla gatunku, który zapoczątkował Howard. W momencie, gdy Leiber wymyśla nazwę, nazwany gatunek ma już sporą liczbę nowych pohowardowskich koryfeuszy. Sam Leiber już od 1939 roku pisze opowiadania o mocarnym Fafhrdzie i sprytnym Szarym Kocurze, które staną się kanoniczną pozycją gatunku. W tym samym czasie tworzy zafascynowana Cabellem i Howardem para (wkrótce małżeńska): C.L. Moore (cykl o wojowniczej Jirel z Joiry) i Henry Kuttner (cykl o Elaku z Atlantydy). L. Sprague de Camp i Fletcher Pratt w 1940 zaczynają pisać cykl o Haroldzie Shea, czarodzieju niedoskonałym, sam Fletcher Pratt w 1948 publikuje The Well of the Unicom. W roku 1954 powstaje Zaklęty miecz (The Broken Sword) Poula Andersona, w roku 1960 -A Fine and Private Place Petera S. Beagle'a.

Historia gatunku, czyli jak to tam z tą fantasy było

Tymczasem prawdziwa rewolucja szykuje się w Starym Świecie. Krótko po śmierci Howarda, w roku 1937, mało znany pan John Ronald Reuel Tolkien, mający lat czterdzieści pięć profesor literatury średniowiecznej w Oksfordzie, publikuje książeczkę dla dzieci zatytułowaną Hobbit, czyli tam i z powrotem. Książeczka odnosi spektakularny sukces, będący głębokim zaskoczeniem dla wszystkich, wliczając autora. Wydawnictwo George Allen & Unwin prosi Tolkiena o kontynuację, ale na Władcę Pierścieni przyjdzie światu poczekać aż do roku 1954. Tworzenie dzieła, trylogii, która ma wstrząsnąć światem, zajęło Tolkienowi dwanaście lat. Wyprzedził go krajan i kolega Inkling, profesor C. S. Lewis ze swoją Narnią, wydaną w roku 1950, ale mimo tego to nie Lewis, ale Tolkien rzucił świat na kolana. Jako że jednak nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, owo rzucenie na kolana dokonuje się na dobrą sprawę dopiero w latach sześćdziesiątych, po wydaniu trylogii w Stanach Zjednoczonych. Z datą wydania Tolkiena w Nowym Świecie zbiega się reedycja całej serii Conanów, dokonana przez L. Sprague de Campa i Bjorna Nyberga. Do tego doszli następni Brytyjczycy: T.H. White ze swym Był sobie raz na zawsze król (The Once and Futurę King, 1958) i Michael Moorcock, już od 1958 roku tworzący swe sztandarowe postaci Odwiecznych Wojowników. Świat - chcąc czy nie - jest świadkiem narodzin nowego gatunku w literaturze. Ponieważ jednak do Tolkiena niezbyt pasuje Leiberowskie sword & sorcery, zaczyna się mówić najpierw o heroic fantasy, potem o high fantasy, wreszcie samo krótkie fantasy zaczyna wystarczać - słowo to napisane na grzbiecie książki jednoznacznie określa gatunek, do którego książka należy, wiadomo, czego od książki oczekiwać można, a czego nie. W momencie ukazania się pierwszego tomu Świata Czarownic Andre Norton (1963) gatunek jest już okrzepnięty - ma historię, ma nazwę, ma autorów, ma koryfeuszy, ma wydawców i - co najważniejsze - ma milionowe rzesze czytelników. Fanów wiernych i stałych, na dobre i na złe.

I tak już będzie zawsze.

Fantasy - czym jest? A czym nie jest?

Fantazjowanie jest naturalną czynnością człowieka. Rozumowi ani nie zagraża, ani nie obraża go bynajmniej, ani nie przytępia apetytu nań, pod żadnym pozorem nie zakłóca też percepcji racjonalizmu naukowego. Przeciwnie, im rozum bardziej przenikliwy i otwarty, tym bogatsze fantazje zdolen wytwarzać. Gdyby ludzie kiedykolwiek popadli w stan, w którym nie chcieliby lub nie mogli postrzegać prawdy w postaci faktów lub dowodów, Fantazja zaczęłaby więdnąć i zamierałaby dopóty, dopóki ludzie nie zostaliby uzdrowieni. Jeśli ludzkość kiedykolwiek popadnie w taki stan - a nie wydaje się to zupełnie niemożliwe - Fantazja zginie całkiem, zniknie, nie będzie już Fantazją, lecz Chorobliwą Ułudą.

John Ronald Reuel Tolkien, „O baśniach”, w Drzewo i liść (przekład autora)

i

Fantasy -czym jest? A czym nie jest?

Definiowanie fantasy, jak dowodzi praktyka, jest niezwykle trudne. Definicji jest i owszem, wiele, imię ich, można powiedzieć, jest legion, a wszystkie mają ze sobą coś wspólnego. To zaś mianowicie, że każda przeczy następnej, każda zawiera w sobie te cechy gatunku, które następna wyklucza. Z problemem, który w ten sposób powstał, poradzono sobie w sposób tyleż zmyślny co bulwersujący. Wobec niemożności ukucia jednej definicji, zdolnej objąć całość gatunku o nazwie fantasy, rozbito gatunek na wiele nazw, czy też, jak kto chce, subhasei. Cudownie rozmnożone w ten sposób nazwy zaczęły - trochę chociaż - pasować do cudownie rozmnożonych definicji. Zaczęły też, jasna sprawa, nareszcie pasować do poszczególnych dzieł, które wcześniej, choć za gatunek fantasy uważane, mało miały ze sobą wspólnego, ba, wręcz wydawało się, że różni je wszystko, co tylko możliwe. Teraz, w warunkach cudownej multyplifikacji nomenklatury, problem przestał istnieć. Co z tego, że Władca pierścieni Tolkiena krańcowo się różni od Conana Roberta E. Howarda? I to jest fantasy i to jest fantasy, tyle że jedno to epic fantasy, a drugie heroic fantasy. Że nie pasuje jakoś i dziwnie wygląda Ziemiomorze Ursuli Le Guin zestawione z cyklem Kane Karla E. Wagnera? A, bo Le Guin to high fantasy, a Kane to sword & sorcery. Że nie przystaje książka, fabuła której ocieka krwią i spermą, a co dziesięć stron mamy gwałt, nawet homoseksualny, do książki, która, gdyby nie te smoki, do złudzenia przy-pominalaby Polyannę? A, bo ta pierwsza to adult fantasy, a ta druga to young adult fantasy. Że do tej Polyanny nijak nie pasuje zwykły horror o wampirach i wilkołakach? A, bo to dark fantasy. Że do tego strasznego horroru nijak nie pasuje John Morressy z wesołymi przygodami czarodzieja Kedrigerna czy parodystyczny wręcz Świat dysku Pratchetta? A, bo to humorous fantasy. Że zaś do tego wszystkiego nijak nie pasuje Umierająca Ziemia Jacka Vance'a czy Księga Nowego Słońca Gene Wolfe'a? A, bo obie są science fantasy. A że do tego wszystkiego nijak nie przystają T.H. White, John Gardner, Virginia Woolf, John Updike, Robert Nye i Jonathan Carroll? Nie ma problemu, to też fantasy, tylko literary fantasy.

A że w całości za nic w tym świecie nie chcą się zmieścić William Golding, John Fowles, Jorge Luis Borges i Günter Grass? A, bo wyżej wymienieni to już nie fantasy -lecz magic realism.

10

Do spraw podziału fantasy na subgatunki niebawem powrócę i dokonam - tym razem prawidłowej wreszcie - klasyfikacji. Tymczasem - mimo wszystko - pozwolę sobie jednak gatunek zdefiniować. Zgodnie bowiem z naukami, których Gedowi Kro-gulcowi udzielał w swej wieży stary czarodziej Kurremkarmerruk, istota, sens i magia każdej rzeczy leży w jej nazwaniu. Do nazwania fantasy posłużę się parafrazą definicji, której znany pisarz-fantasta Damon Knight użył w odniesieniu do SF. Damon Knight za SF uznał to wszystko, na co wskazuje palcem, gdy mówi: „Oto jest SF". Prawda, że miła to i bezpretensjonalna definicja? Żeby jednak nie powtarzać jak papuga, moją definicję fantasy zmodyfikuję lekko. Fantasy jest to, co opatrzono etykietką z napisem: „fantasy". Jeśli na grzbiecie książki, u samej góry, tuż pod logo domu wydawniczego figuruje małymi literkami „fantasy" - to dana książka należy do gatunku fantasy.

Bezpretensjonalna prostota tego sposobu dokonywania klasyfikacji gatunkowych przesądza jednak o jego niedociągnięciach. Niektóre wydawnictwa (pewnie same nie wiedząc, co napisać) nie piszą na grzbietach nic. A jeśli coś napiszą, to o trafności zaszufladkowania też można by dyskutować. Zwłaszcza jeśli zaszufladkowanie jest w istocie gatunkowym zawłaszczaniem, ma na celu wyrwanie jakiejś pozycji z fantasy i umieszczenie jej w SF lub mainstreamie. SF i mainstream prowadzą bowiem intensywną działalność zawłaszczeniową, wycelowaną na zagrabienie z fantasy i inkluzję we własne rubieże pewnych książek, zaś oficyny wydawnicze włączają się do walki, przylepiając książkom etykietki. Żeby nie być gołosłownym, mam na podorędziu listę przewin mainstreamu i SF. Mainstream i SF próbują fantasy odebrać i in-korporować:

1. Cocktaile, w których fantasy miesza się z twardą fantastyką. Należą tu przede wszystkim powieści „międzyplanetarne", dziejące się na planetach rządzonych „magią i mieczem". Typowym przykładem może tu być Piers Anthony i jego cykl o Adepcie, nazywany również cyklem Proton-Phaze, akcja toczy się bowiem w dalekiej przyszłości, na skolonizowanej przez ludzi planecie Proton, która to planeta ma jednak swój świat „paralelny i alternatywny" - magiczną krainę Phaze. Pierwsze trzy tomy tego cyklu wydawca (Del Rey) opatrzył etykietką „science fiction". Dalsze tomy, w liczbie czterech, wydał inny wydawca (Ace), już z napisem „fantasy".

Zawłaszcza się również rzeczy, w których SF jest mniej niż alkoholu w piwie bezalkoholowym. Będący typowym tego przykładem Zamek Lorda Valentine Roberta Silver-berga wydany został przez Bantam Books jako „science fiction".

Z. Wtargnięcia magii do naszego, swojskiego, dobrze znanego nam świata. Należy tu przede wszystkim Amber Żelaznego (wydany przez Avon jako „science fiction"), a także cykl Borderlands i cała grupa utworów określanych jako urban fantasy.

3. Sytuacje identyczne jak powyższa, ale takie, w których „obca ingerencja" jest nie tyle magiczna, co szatańska, demoniczna, koszmarna, a czasem i krwawa. Rzeczy takie określane są zwykle jako „horror", choć niektóre swą poetyką ciążą zdecydowanie w stronę fantasy (Dziecko Rosemary Iry Levina, Czarownice z Eastwick Johna Updike'a, To Stephena Kinga, Talizman Kinga i Petera Strauba).

4. Utwory opisujące nieokreśloną (najczęściej postkatastroficzną) przyszłość, w której - w wyniku zagłady cywilizacji technicznej - do głosu dochodzą „magia i miecz". Dobrym przykładem jest tu Widmowy Jack Rogera Żelaznego (przez oficynę Signet wydany jako „science fiction"), cykl Umierająca Ziemia Jacka Vance'a, cykl Morgaine C.J. Cherryh czy cykl Zniszczona Ziemia Jonathana Wylie.

5. Historie alternatywne (np. Orson Scott Card, cykl Alvin Stwórca).

6. Nowe spojrzenia na mit lub legendę. Przykłady: Grendel Johna Gardnera, Mgły Avalonu, Firebrand i Leśny Dom Marion Zimmer Bradley, Merlin Roberta Nye, Gilgamesh the King Roberta Silverberga czy cykl arturiański Parke'a Godwina (obie ostatnie rzeczy wydane przez Bantam niejako fantasy, lecz z enigmatyczną etykietką „Novel" ).

7. Podgatunek fantastyki określany umownie jako „dzieci Bambiego", czyli mówiące i uczłowieczone króliki, borsuki, koty, krety itp. Jeżeli jednak można mieć jakieś wątpliwości względem Kubusia Puchatka czy O czym szumiac wierzby Kennetha Grahame'a, to kiep ten, kto za czystą fantasy nie uzna Wodnikowego Wzgórza Richarda Adamsa, Pieśni łowcy Tada Williamsa czy cyklu Spellsinger Alana Deana Fostera.

8. Klasykę. Za fantasy przestano już uważać Opowieści z Nairnii C.S. Lewisa, Był sobie raz na zawsze król T.H. White'a, Ostatniego jednorożca Petera S. Beagle'a, ba, są nawet zakusy na... Tolkiena.

9. Rzeczy literacko dobre, nowatorskie i ciekawe, z których za wszelką cenę trzeba zdrapać hańbiącą etykietkę „fantasy" i rzecz nazwać mainstreamem lub przynajmniej „dobrą, czystą SF". Przykłady: Ursula Le Guin, Ziemiomorze, Gene Wolfe, cykl Nowego Słońca, Jonathan Carroll, Kraina Chichów, Anne Rice, Wywiad z wampirem.

I

Fantasy -czym jest? A czym nie jest?

Trzeba oddać sprawiedliwość i uczciwie powiedzieć, że fantasy też niekiedy nie jest bez grzechu, jeśli idzie o bezprawne zawłaszczenia i inkluzje. Listy „bestsellerów fantasy" czy „fantasy wszech czasów" często zawierają pozycje, których przynależność do fantasy jest całkowicie bezpodstawna, względnie mocno dyskusyjna. Są dzieła i autorzy, których zapisano do fantasy nieco na wyrost i zapewne bez pytania. Dość przypadkowo i z rozpędu moim zdaniem znaleźli się na listach „najlepszej fantasy" Oscar Wilde, Michał Bułhakow, Lewis Carroll i L. Frank Baum (Alicja... i Czarodziej z Oz figurują na Liście Fantasy Wszech Czasów Locusa), Julio Cortazar, Italo Calvino, Jorge Luis Borges, Patrick Susskind (Pachnidło zdobyło World Fantasy Award za rok 1986), Umberto Eco czy też Salman Rushdie i John Fowles (zarówno Grimus Rushdiego, jak i Mag Fowlesa figurują w rankingach „najlepszej fantasy").

Niektórzy krytycy - była już o tym mowa - określają dzieła wyżej wymienionych autorów jako „realizm magiczny". Znaczy to - gdy się dobrze zastanowić i odrzucić pchające się na usta słowo „oksymoron" - dokładnie to samo, co fantasy. Ale względem wymienionych wyżej autorów jest to - podobnie jak fantasy - określenie naciągane.

Dość swobodnie - i jakby w charakterze rewanżu, bo działalność odbywa się tu w obie strony - fantasy traktuje i umieszcza też w swych szeregach horrory i ich autorów. Ale jeśli nawet istnieją przypadki horrorów będących ewidentną fantasy (jak np. Talizman Kinga i Strauba) i przypadki sporne (jak To czy Dziecko Rosemary), to jedynie przy dużej dawce dobrej woli można za fantasy uznać takie książki jak Cujo, Podpalaczka czy

Lśnienie Kinga albo Koko Strauba. Umieszczanie tych tytułów na listach i rankingach fantasy to ewidentny Anschluss.

I tak już skomplikowaną sytuację na froncie klasyfikacji gatunkowej komplikują na domiar złego sami autorzy, przez co galimatias rodzi się na etapie zupełnie pierwotnym i nie można tu stawiać zarzutu manipulacji dokonanej ex post. Autorzy uwielbiają zacieranie i zamazywanie granic gatunkowych i działania określane mądrze jako genre bending, rozginanie żanru. Obserwuje się tu trzy tendencje:

- autorzy twardej SF próbują zdyskontować komercyjny sukces fantasy tworząc absolutnie twardą fantastykę - ale o poetyce i parafernaliach absolutnie z fantasy zawłaszczonych. Najlepszym przykładem jest tu Anne McCaffrey i jej cykl o smokach z planety Pern, rzecz należąca do SF w całości, rzecz by można: z koniem, siodłem i rzędem. Mimo to jest ona tak bliska fantasy poetyką, że zajęła punktowane miejsca w niezliczonych rankingach najlepszej fantasy. W poetyce fantasy utrzymana jest też Diuna Franka Herberta - i dzięki temu zawdzięcza swą wielką popularność. Godzi się też wymienić cykl Saga o plioceńskim wygnaniu Julian May, cykl Darkover Marion Zimmer Bradley i cykl Keltiad Patricii Kennealy. A także standalones: Pan Światła (Lord of Light), uważany za najlepszą rzecz w całej obfitej i obsypanej nagrodami twórczości Rogera Żelaznego i Opiekun snu (Dreamsnake), najlepszą rzecz w dorobku Vondy McIntyre.

12

- autorzy fantasy wstydzą się „getta magii i miecza" i na siłę dodają do fantasy elementy fantastyki naukowej. Najlepszym przykładem jest tu Tanith Lee, która po czterystu stronach znakomitej i klasycznej fantasy w Birthgrave kulminuje akcję, ni z gruszki, ni z pietruszki wprowadzając... statek kosmiczny i astronautów z NASA. Tanith Lee zdała sobie chyba sprawę ze śmieszności swego zabiegu, bo w dalszych tomach cyklu (Vazkor, son of Vazkor i Quest for the White Witch) nie znajdziemy kosmo-lotów ani na lekarstwo.

- autorzy próbują połączyć SF i fantasy, mnożąc sobie tym samym dochody, bo dzieła czytają fanowie obu gatunków. Należy tu wspomniany wyżej Piers Anthony (cykl o Adepcie, cykl Tarot), Amber Rogera Żelaznego, cykl Borderlands, Trylogia Zimnego Ognia C.S. Friedman oraz całe podgatunki: urban fantasy (który omówimy za chwilę oddzielnie), tzw. technofantasyitzw. „magii silikonowej" (MagicMeets Software).

Ci, bez których nie byłoby niczego

Mowa, jak łatwo zgadnąć, o autorach, o utalentowanych paniach i panach, dzięki którym możemy fantasy kochać do daleko posuniętego szaleństwa, przeżywać ją, pasjonować się nią, bawić się nią świetnie, umilać nudę długiej kolejowej podróży lub nudę w ogóle (niepotrzebne skreślić). Ramy, jakie temu opracowaniu wyznaczyłem, nie pozwalają na zamieszczenie i analizowanie życiorysów i dorobków poszczególnych autorów fantasy, od tego są zresztą fachowe encyklopedie i antologie. Ile można było powiedzieć o autorach z okazji rozważań o metodzie, subgatunkach, kanonie fantasy itp. - tyle powiem w dalszej części, w stosownych po temu miejscach. Poniżej zaś garść - dosłownie garść - informacji i ciekawostek, które miłośnikowi fantasy mogą się przydać, mogą go zainteresować - czy chociażby rozbawić.

Ojcowie założyciele, czyli początki gatunku

Gdy mowa o korzeniach fantasy, jedni na wyprzódki krzyczą o Gilgameszu i Homerze, drudzy wymieniają Pierścień i różę Thackeraya, Alicję w Krainie Czarów Car-rolla i Czarnoksiężnika z Oz L. Franka Bauma, jeszcze inni zaś Tolkiena i Howarda. Jeżeli chodzi o Gilgamesza i Homera, to tkwią w nich korzenie absolutnie wszystkiego, co od tamtych czasów napisano, toteż wstawianie ich do bibliografii trąci trywialnością. Pierścień, Oza i Alicję dawno i bez reszty zaanektował mainstream i wrzuci! do wora z napisem „literatura dziecięca”, gdzie siedzą do dziś wraz z Kubusiem Puchatkiem i Piotrusiem Panem. Co się zaś tyczy Tolkiena, Howarda i innych koryfeuszy gatunku, to bynajmniej nie wyłonili się oni z morskiej piany i nie poprzedzały ich bynajmniej Chaos i kosmiczna pustka. Koryfeusze fantasy mieli tradycje - kimś się fascynowali, od kogoś się uczyli, na kimś wzorowali. Tymi „kimś” byli:

■ WILLIAM MORRIS (1834-1896), z wykształcenia i zawodu architekt, z zamiłowania marzyciel. Był zdolnym tłumaczem - przełożył na angielski Eneidę i Odyseję, a także, z racji swej wielkiej fascynacji historią Islandii i starymi nordyckimi sagami, „Wólsungów”, czyli nordycką wersję Zygfryda. Przełożył też na współczesny angielski Beowulfa. Był pod silnym wpływem prerafaelitów, przyjaźnił się m.in. (od czasów wspólnych studiów w Oksfordzie) z Dantem Gabrielem Rosettim i Edwardem Burne-Jonesem.

13

u

Ci, bez który nie byłoby niczego

WILLIAM MORR

Odbiciem prerafaelickich fascynacji mitem arturiańskim jest The Defence of Gue-nevere (Obrona Ginewry), zbiorek neoro-mantycznych wierszy - z których jednocześnie przebija ciężko przeżyta osobista i prawdziwie „arturiańska” tragedia Morrisa - jego żona Jane, niczym Ginewra właśnie, zdradziła go, została kochanką i muzą Rosettiego i była nią aż do śmierci poety od przedawkowania laudanum.

Fantasy w klasycznym rozumieniu zaczął Morris pisać w ostatnich już latach swego życia (1888-1896), a czynił to z pobudek równie prozaicznych co zrozumiałych - dla pieniędzy. Z jego dzieł wymienić warto: The Glittering Plain, Las za Światem, The Water of the Wondrous Isles, The Sundering Flood oraz słynną The Well at World's End (1896), absolutnie klasyczną, magiczną, dziejącą się w Nibylandii heroic fantasy.

Pod silnym wpływem Morrisa byli zarówno omówieni poniżej Lord Dunsany i Arthur Machen, jak i Tolkien, C.S. Lewis i Robert E. Howard.

■ EDWARD JOHN MORETON DRAX PLUNKETT, znany lepiej jako LORD DUNSANY (1878-1956) był prawdziwym oryginałem. Arystokrata, absolwent Eton i Sandhurst, żołnierz (walczył zarówno w wojnie burskiej jak i I światowej), sportsmen, szachista, polityk, wagabunda, wreszcie poeta, dramaturg i pisarz. Jako prawdziwy Irlandczyk ostro palił tytoń, nie wylewał za kołnierz i z upodobaniem rżnął w karty, nieobce mu też było modne wówczas opium. Był znakomitym kompanem i człowiekiem łubianym - do jego przyjaciół należeli m. in. William Butler Yeats, Rudyard Kipling i Herbert George Wells.

Był osiemnastym baronem i panem na zamku Dunsany w hrabstwie Meath.

Jego dorobek to ponad sześćdziesiąt powieści, sztuk teatralnych i nowel, z których klasyką i kanonem fantasy jest The King of Elfland's Daughter (1924) - wielokrotnie później w fantasy powielana historia związku człowieka i elfki. Książę Alve-ric z wyprawy do Krainy Elfów przywozi zdobycz - córkę króla elfów Lirazel. Żeni się z nią, ale Lirazel ucieka do Elflandu. W Elflandzie rodzi syna, półelfa Oriona. Gdy Orion dorasta, chce poznać swe korzenie. Powieść legła u podstaw całego nurtu „zamkniętych drzwi”, jednego z głównych subgatunków fantasy.

Inne dzieła Dunsany'ego to: The Charwoman's Shadow, The Chronicles of Rodriguez (inny tytuł: Don Rodriguez: Chronicles of Shadow Valley), a także zbiory opowiadań: The Gods ofPegana, Time and the Gods, The Sword of Welleran, A Dreamer's Tales i inne.

Lord Dunsany swoje dzieła dyktował lub pisał gęsim piórem. Wierzył, że pierwsza myśl jest zawsze najlepsza - tego, co napisał, nie poprawiał nigdy.

Czytelny hold Dunsany'emu składa Fletcher Pratt w swym kanonicznym dla fantasy dziele The Well of the Unicom (1948), sequelu napisanej przez Lorda Dunsany dla teatru w 1910 (i w swym czasie przebojowej) dwuaktówki King Arg i -menes and the Unknown Warrior. Nazewnictwo geograficzne książki Pratta, zawierające tak miłe uchu nazwy jak Dalar-na, Acquileme, Salmonessa, Vastman-stad, Carhoene i Uravedu, również pochodzi wprost z Never-Never Landu Dunsany'ego.

Dunsany'emu (i jego kumplowi Yeat-sowi) zawdzięczamy też początek fascynacji Celtami i celtyckością - tak często występującymi w obecnej fantasy.

Niezwykły wpływ na niezliczonych pisarzy wywarł autor, który sam - o dziwo -nie czytał prawie nic, swe życiowe lektury ograniczył do Robinsona Crusoe, Trzech muszkieterów i Opowieści z tysiaya i jednej nocy. Mowa o H(ENRYM) RIDERZE HAGGARDZIE (1865-1925), którego Kopalnie króla Salomona (1885, pierwszy polski przekład 1891) stały się niewiarygodnym bestsellerem i kanoniczną pozycją literatury fantastycznej. Były też Kopalnie... początkiem nowego nurtu w fantastyce, gatunku, któremu nadano nazwę „opowieść o zaginionej cywilizacji” (lost race fiction). Były Kopalnie... kilkakrotnie filmowane i to dzięki adaptacjom filmowym są dziś najbardziej znane. Godzi się nadto zaznaczyć, że Kopalnie... i ich bohater, afrykański myśliwy Allan Quatermain, doczekali się ni mniej ni więcej tylko czternastu prequeli i trzech sequeli. Warto też nadmienić, że kilka książek o Quatermainie zapowiada subgatunek zwany timeslip romance. W The Ancient Al-

Ian i Allan i Bogowie Lodów Allan Quatermain zostaje bowiem magicznie przeniesiony w fantastyczną przeszłość.

Jeszcze dobitniej eksponuje wątek zaginionych cywilizacji następny cykl Hag-garda - czteroczęściowa Ayesha ze słynną Onac (She, 1887). Ona - oprócz tego, że jest klasyczną lost race fiction i dzieje się w „zaginionym mieście Kor" - to również klasyczna, magiczna fantasy. Sequelem Onej jest Ayesha: Powrót Onej, a W krainie Kor (She and Allan) wiąże Onac z cyklem Allan Quatermain Prequel, z akcją osadzoną w starożytnym Egipcie, nosi tytuł Córka mądrości.

Do lost racefiction należą też pojedyncze afrykańskie powieści: The People of the Mist, The Yellow God i Pierścień królowej Saby.

Gatunek lost race fiction jest z powodzeniem uprawiany do dziś, choć czas wymazał z mapy białe plamy i Afryka przestała być tajemniczym Czarnym Lądem, który znal Haggard. W dzisiejszej Afryce Hutu mordują Tutsi i vice versa, a w ojczyźnie Allana Quatermaina Biali znieśli apartheid, przestali bić Czarnych i sami są teraz przez nich bici. Ale choć trudno dziś komuś wmówić istnienie w Afryce „zaginionych" miast Kór i „nie znanych nauce" plemion Kukuanów czy Zu-Vendis, wcale to nie przeszkadza, by stronice książek fantastycznych zaludniały zaginione rasy i gatunki różnych (w tym i pozaziemskiej) proweniencji. Wystarczy przypomnieć Darker Than You Think Jacka Williamso-na, Zennę Henderson z jej cyklem o Ludzie (The People), Cabal: nocne plemię Barkera czy Wilkołaki Striebera. A prekursorem, jak się rzekło, był pasowany w 1912 na rycerza sir Henry Rider Haggard, facet, który mało czytał, a pisać zaczął, bo założył się z bratem, że napisze bestseller. Facet, do silnej inspiracji którym przyznali się m. in. Rudyard Kipling (rówieśnik Haggarda), Edgar Rice Burroughs, A. Merritt, Talbot Mundy, C.S. Lewis, Arthur Conan Doyle, J.R.R. Tolkien i Andre Norton. A w Ostatnim jednorożcu Petera S. Beagle występuje „król Haggard". Przypadek?

■ E(RIC) R(UCKER) EDDISON (1882-1945) pochodził z Yorkshire. W odróżnieniu od Haggarda był erudytą i poliglotą. I nic mu to nie pomogło. W odróżnieniu od Haggarda, który odniósł sukces spektakularny i hałaśliwy, Eddison przeszedł, jak to mówią, bez echa. Dzieło jego życia, powieść The Worm Ouroboros (1922), sprzedawała się fatalnie i pozostała przez współczesnych niezauważona. Dopiero po boomie na fantasy i sword & sorcery, wywołanym przez książki Tolkiena i Howarda, Ouroborosa (po czterdziestu niemal latach) dostrzeżono i włączono do kanonu. Dla fantasy jest to książka o tyle ważna, że śmiało kusi się o stworzenie fantastycznej Merkurii, absolutnego Never-Never Landu, Nibylandii, krainy beyond the fields we know. Na zabieg taki przed Eddisonem pozwolili sobie jedynie Morris, Lord Dunsany i omówiony poniżej Cabell. A dziś? Proszę się rozejrzeć. Imię ich jest legion.

Mniej znanym dziełem Eddisona, które z Ouroborosem wiąże osoba protagonis-ty, Lessinghama, jest trylogia Zimiamvia (The Mezentian Gate, A Fish Dinner in Me-mison, Mistress of Mistressess).

Zupełnie niespodziewane wyróżnienie i splendor spotkały E.R. Eddisona czterdzieści dwa lata po śmierci. Oto bowiem w roku 1987 The Worm Ouroboros wpisany został przez czytelników miesięcznika Locus na listę Fantasy Wszech Czasów, dzieląc na owej liście zaszczytne 28 miejsce z Odrodzeniem Deryni Katherine Kurtz.

Powieści E.R.Eddisona wywarły wpływ na wielu pisarzy, w tym na autora, wymienianego jednym tchem z Edgarem Allanem Poe, Ambrose'em Bierce'em i H.P. Lovecraftem. Mowa o Amerykaninie ■ JAMESIE BRANCH CABELLU (1879-1958). Cabell był autorem licznych powieści fantasy, z których najbardziej znany jest pisany w latach 1913-1928 osiemnastotomowy cykl o Manuelu (Biography of the Life of Manuel), rozpoczęty powieścią The Eagle's Shadow: A Comedy of Purse-Strings. Cykl jest opowieścią o świniarczyku Manuelu, który zostaje rycerzem w wyimaginowanym pseudo-średniowiecznym królestwie Poictesme. Dwie najbardziej znane książki cyklu to The Cream of the Jest: A Comedy of Evasion (1917) i Jurgen: A Comedy of Justice (1919). Ta ostatnia książka zdobyła sławę po tym, gdy dostała się w łapy osławionego Johna S. Summera, przewodniczącego Amerykańskiej Ligi Obrony Moralności. Summer uznał powieść za pornograficzną i bez chwili zwłoki zaciągnął Cabella przed oblicze trybunału. Sąd uznał jednak zarzut za nieuzasadniony, zaś Amerykanie hurmą kopnęli się do księgarń, by przekonać się, kto miał rację. W efekcie sprzedaż Jurgena była tak potężna, że Cabell przestał martwić się o byt doczesny. Tym bardziej, że gruszek w popiele nie zasypiał i napisał łącznie książek pięćdziesiąt dwie.

II

Ci, bez któryc nie byłoby niczego

LORD DUNSANY

H. RIDER HAGGARt

E. R. EDDISON

JAMES BRANCH CABELL

Wskazujące na fascynację Cabellem bezpośrednie odniesienia odnajdziemy m. in. w Szlaku chwały Roberta A. Heinleina. ■ ARTHUR MACHEN (1863-1947) był Walijczykiem, prozaikiem, tłumaczem i aktorem. Uważany za jednego z ojców współczesnego horroru, przez co rozumieć należy ewolucję tego gatunku od opowieści gotyckiej {Zamczysko w Otranto) do opowieści grozy zabarwionych okultyzmem i Wielką Niewiadomą.

Machen urodził się w Gwent, w Caer-leon-on-Usk, miejscowości znanej z mitu arturiańskiego jako siedziba legendarnego króla. Pisarz podkreślał później w autobiografii, że wszystko, co napisał, zawdzięcza dzieciństwu spędzonemu pośród tego legendarnego, tchnącego tajemnicą i magią krajobrazu.

Machen nie zaznał powodzenia za życia, wręcz przeciwnie, zaznał biedy i głodu, zarówno w dzieciństwie jak i później. Choć pod koniec swego życia, w latach dwudziestych, został „odkryty" i słonko zaświeciło i na jego ulicy, również dzisiaj mało kto o nim pamiętałby - gdyby nie H.P. Lovecraft. Lovecraft poświęca w swych utworach czasami wzmiankę Ma-chenowi - i omówionemu poniżej Clarkowi Ashtonowi Smithowi - przez co obaj mogą troszkę polśnić w blasku Mistrza z Providence - i Wielkiego Cthulhu.

Jestem przekonany, że kiedyś zyska rozgłos jako jeden z największych dekadentów: teraz wyraża się w głinie, ałe kiedyś w przyszłości ujawni w marmurze wszystkie te mary nocne i twory fantazji, które Arthur Machen pokazuje w swojej prozie, a Cłark Ashton Smith w poezji i malarstwie".

H.P. Lovecraft, „Zew Cthulhu" (przełożyła Ryszarda Grzybowska)

Machen fascynował się Morrisem i Robertem L. Stevensonem, silnie związany był też z okultystycznym Zakonem Złotego Świtu (do którego należeli również Algernon Blackwood, późniejszy noblista William Butler Yeats, Bram Stoker i osławiony skandalista Aleister Crowley). Wpływy okultyzmu widzimy w dziełach Machena, z których godne wymienienia są: The Three Impostors, or the Transmutations (1895), The Hill ofDreams (1907), The Angel of Mons, The Bowmen and Other Legends of the War (1915) i Tales of Horror and the Supernatural (1948).

Tak Yeats, jak i Crowley przyjaźnili się ze słynną Heleną Pietrowną Bławatską, znaną powszechnie jako MADAME BLAVATSKY (1831-1891). Bławatska była w swoich czasach osobistością równie tajemniczą i skandaliczną jak niegdyś Saint-Germain, a jak chcą niektórzy, równie jak Saint-Germain szalbierczą. Ta, jak ją tytułowano, „współczesna kapłanka Izydy", dała początek fascynacjom wiedzą tajemną, magią i kryptohistorią na skalę kosmiczną, zapoczątkowała modę na religie Wschodu, mistycyzm i nauki teozoficzne, które do dziś kwitną w literaturze fantasy. Jej słynne dwutomowe dzieło Isis Unveiled (1877) urzekło i urzeka do dziś wielu pisarzy.

William Lancaster Gribbon, nom de plume TALBOT MUNDY (1879-1940), Brytyjczyk, najpierw zasłynął w Afryce jako awanturnik i łowca kości słoniowej, za co odsiedział czas jakiś w kryminale. Wy-puszczony wyemigrował do Stanów, gdzie zaczął pisać. Był zafascynowany Kiplingiem i Haggardem, co wyraźnie widać w jego twórczości. Element fantastyczny, czy może raczej fantastyczno-ezoterycz-no-mistyczno-okultystyczny, znalazł się w książkach Mundy'ego w wyniku jego uczestnictwa w osławionym Towarzystwie Teozoficznym, założonym w Nowym Jorku przez dopiero co wspomnianą Madame Blavatsky. Do naj ważniej szych-i istotnych dla fantasy - utworów Talbota Mundy'ego zaliczyć należy cykl Jimgrim, a zwłaszcza The Mystery of Khufu's Tomb (1922), The Gray Mahatma i Om, the Secret of Ahbor Valley (1924); także King of the Khyber Rifles (1916) oraz okultystyczne The Devil's Guard (1926) i Black Light (1930).

■ CLARK ASHTON SMITH (1893-1961), Amerykanin, pisarz, poeta i rzeźbiarz, dziś, podobnie jak omówiony powyżej Machen, znany głównie ze wzmianek, jakie w swych utworach poświęcił mu jego przyjaciel, o wiele później sławniejszy H.P. Lovecraft. Cthulhu fhtagn, chciałoby się rzec.

Choć za jednego ze swych „ojców założycieli” uważa go zarówno SF jak i horror, dla fantasy znaczący jest Smith ze względu na dalsze rozwijanie motywu „zamkniętych drzwi” i „zaginionych światów”, z tych ostatnich zaś wymienić należy takie kreacje Smitha jak Zothique, Xiccarph i Averoigne. Akcje swych utworów umieszcza też Smith - klasycznie - na Atlantydzie (a raczej w Posejdonii) i w Hi-perborei, toteż miłośnicy Conana z miejsca zorientują się, od kogo uczył się praw gatunku Robert E. Howard . Z ję

Time, Lost Worlds, Genius Loci, The Abominations ofYondo, Tales of Science and Sorcery i Other Dimensions (wszystkie ukazały się nakładem legendarnej oficyny Arkham House). Lin Carter przesortował je według cykli: Zotique (1970, w nowym opracowaniu i z definitywnymi tekstami 1995), Hy-perborea (1971), Xiccarph (1972), Poseido-nis (1973). Zbiór Averoigne ukazał się dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Takich przesortowań, wedle różnych kluczy, było więcej. Polski wybór nosi tytuł Miasto Śpiewającego Płomienia.

Fascynacja Clarkiem Ashtonem Smithem przebija z kart tetralogii Umierająca Ziemia (The Dying Earth) Jacka Vance'a, Tim Powers cytuje zaś Smitha w mottach do rozdziałów swej świetnej książki The Stress of Her Regard.

■ DAVID LINDSAY (1878-1945), Brytyjczyk, o którym dziś pamięta się z racji jednego tylko dzieła, debiutanckiej powieści A Voyage to Arcturus (1920). Mimo „kosmicznego” tytułu rzecz bliższa jest fantasy niż SF. Uważa się, że powieść ta zainspirowała Trylogię międzyplanetarną C.S. Lewisa (Z milczącej planety, Pe-relandra i Ta ohydna Siła), rzecz, którą również trudno nazwać zupełnie czystą gatunkowo.

Inne utwory Lindsaya, będące fantasy, to The Haunted Woman, Sphinx, Devil's Tor i The Violet Apple.

■ A(BRAHAM) MERRITT (1884--1943), dziennikarz (The American Weekly) i pisarz. Pisanie traktował zawsze jako rozrywkę po poważnej pracy, stąd też jego nieznaczny dorobek literacki. Debiutował w 1917 opowiadaniem „Smoczy kryształ”, w roku 1919 wyszła jego pierwsza -i najbardziej znana - powieść, Księżycowe Jezioro. Inne warte wymienienia dzieła Merritta to: The Metal Monster, Twarz w otchłani (1931) i Pierścień Krakena (1932, Dwellers in the Mirage). Dziełem o najwięk-(zbiorów opowiadań,drukowanych szej wadze dla fantasy była powieść The wcześniej w słynnych Weird Tales i WÓrider Ship of Ishtar (1926), poetycka, morderczo Stories) wymienić ^ńożna: Out of Space an' kwiecista w stylu, lecz nie pozbawiona

II

Ci, bez których nie byłoby niczego

ARTHUR MACHEN

MADAME BLAVATSKY

TALBOT MUNDY

CLARK ASHTON SMITH

DAVID LINDSAY

A. MERRITT

wdzięku historia podróży do magicznej krainy i miłości, jaką spotyka tam prota-gonista.

z trzech powieści grozy Merritta (Burn, Witch, Burn! i Seven Footprints to Satan) zostały sfilmowane, a o jego popularności świadczyć może fakt, że w latach 1949-1950 wychodził nawet poświęcony mu magazyn groszowy A. Merritt's Fantasy Magazine.

■ EDGAR RICE BURROUGHS (1875-1950), Amerykanin, pisać zaczął w wieku trzydziestu sześciu lat, po licznych-i jak jeden mąż nieudanych - próbach pracy w innych zawodach. W profesji pisarskiej Burroughs sprawdził się jednak, i to tak dobrze, że zarobił sobie na nieśmiertelność - a jeśli nie on, to stworzony przez niego bohater. Jak cały świat długi bowiem i szeroki, nie znajdziesz nikogo, człowieka, kobiety ni dziecka, które nie wiedziałoby, kto to zacz Tarzan. Cykl Tarzan liczy sobie 24 tomy, przy czym za życia autora ukazały się 22 tomy, od roku 1914 do 1947, dalsze dwa zaś wyszły pośmiertnie.

Choć „tarzany" bezwzględnie uznać należy za powieści sensu stricto fantastyczne, a niektóre nawet za sensu stricto fantasy, większe jeszcze od nich znaczenie dla gatunku mają pozostałe cykle Burroughsa: Barsoom, czyli Księżniczka Marsa (1917) i 10 sequeli, wśród nich słynni The Chessmen of Mars, cykl Pellucidar (7 tomów; drugi, pt. Pellucidar, ukazał się w Polsce) i cykl wenusjański o przygodach Carsona Napiera. Z rzeczy cyklami nie będących godzi się wymienić powieść w gatunku lost race fiction (tryptyk Lacd zapomniany przez czas) oraz powieści „prehistoryczne" (The Eternal Savage i The Cave Girl).

Wpływu Burroughsa na współczesną fantastykę po prostu nie można przecenić, wychowały się i wzorowały na nim rzesze pisarzy. Do bezpośredniego i mocnego wpływu ojca Tarzana na ich twórczość przyznali się m. in. Leigh Brackett, Robert Heinlein, Jack Vance, Ray Bradbury, Michael Moorcock i Philip Jose Farmer.

■ ALEKSANDER GRIN (1880-1932), a właściwie Gryniewski, był synem poi- 7 skiego zesłańca i Rosjanki. W życiu zakosztował biedy i głodu, a imał się zajęć najprzeróżniejszych - był nawet drwalem, tragarzem, rybakiem i marynarzem. Był także anarchistą i eserem, za co - zgodnie z rodzinną tradycją - poszedł do tiurmy, a stamtąd pojechał kibitką na Sybir. Tam właśnie zaczęła się jego kariera pisarska - którą trudno jednak nazwać karierą, Grin bowiem, napisawszy kilka powieści i mnóstwo opowiadań zmarł jako autor zupełnie nieznany. Dopiero dwadzieścia kilka lat po śmierci wydobył go z zapomnienia i rozsławił - na cały świat - Konstanty Paustowski.

Do powieści Grina, które należy absolutnie uznać za fantasy, należą Szkarłatne żagle (1923), Biegnaya po falach (1928) i Droga donikayl (1930). Nie należy też za-pomniać o opowiadaniach Grina, z przejmującym „Szczurolapem" na czele. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na mnie właśnie „Szczurołap", a po nim Bieg-naya po falach. Tu właśnie leży przyczyna, dla której umieszczam Aleksandra Grina wśród założycieli gatunku fantasy. Umieszczam tu bowiem tych, którzy na później -szych autorów fantasy wywarli wpływ. A Grin wywarł. Na mnie, żeby daleko nie szukać.

Oto więc ojcowie fantasy, ci, bez których nie byłoby Tolkiena, C.S. Lewisa, Howarda, Peake'a, T.H. White'a, Leibera, Andersona i Norton. Ci, bez których nie byłoby niczego. Oddajmy im cześć i honor. Chapeaux bas, mesdames et messieurs!

Zamaskowani, zamaskowane

Wielu autorów - nie tylko fantasy i nie tylko SF - pisywało pod pseudonimami, z bardzo różnych przyczyn. Jedni robili to, aby ukryć się, zachować pełną anonimowość, nie wywlekać na targowisko próżności i nie powalać w komedianckim błotku świetnego rodowego nazwiska lub nazwiska męża. Inni odwrotnie, uważali rodowe nazwisko (względnie imię) za wybitnie mało świetne, pospolite, przyziemne wręcz, względnie „za mało amerykańskie". Inni, już uznani i znani pisarze, woleli - z różnych przyczyn - pewne dzieła wydać poza swym „oficjalnym obiegiem". W wielu wreszcie wypadkach decyzję w tych sprawach podejmował wydawca, a biedny autor nic do gadania nie miał.

Oto prawdziwe nazwiska znaczniejszych autorów fantasy, których znamy głównie z ich pseudonimów bądź imion pełniących rolę nazwisk, bądź nazwisk panieńskich, bądź zdrobniałych imion, bądź imion zmienionych czy wybranych z kilku nadanych:

Piers ANTHONY - to w rzeczywistości Piers Anthony Dillingham Jacob

Alan BURT AKERS - to w rzeczywistości Kenneth Bulmer

Anthony BOUCHER - to w rzeczywistości William Anthony Parker White

Joy CHANT - to w rzeczywistości Eileen Joyce Rutter

Vera CHAPMAN - to w rzeczywistości

Vera Ivy May Fogerty

Tom DEITZ - to w rzeczywistości Thomas Franklin Dietz

Charles DE LINT - to w rzeczywistości Charles Henri Diederick Hoefsmit de Lint

Lester DEL REY - to w rzeczywistości Ramon Felipe San Juan Mario Silvio Enrico Smith Heathcourt-Brace Sierra y Al-varez-del Rey y de los Verdes

Rosemary EDGHILL - to w rzeczywistości Eluki bes Shahar

Kate ELLIOTT - to w rzeczywistości Alis A. Rasmussen

Jane GASKELL - to w rzeczywistości Jane Gaskell Lynch

Robert JORDAN - to w rzeczywistości James Oliver Rigney Jr.

Madeleine L'ENGLE - to w rzeczywistości Madelaine L'Engle Camp Franklin

Larry NIVEN - to w rzeczywistości Laurence Van Cott Niven

John NORMAN - to w rzeczywistości John Frederick Lange Jr.

Lynne REID BANKS - to w rzeczywistości Lynne Reid Banks Stephenson

Mary RENAULT - to w rzeczywistości

Mary Challans

Jennifer ROBERSON - to w rzeczywistości Jennifer Mitchell Roberson O'Green

SARBAN - to w rzeczywistości John W.Wall

Michael SCOT - to w rzeczywistości dwaj: Michael Scott Rohan i Allan Scott

Martin SCOTT - to w rzeczywistości Martin Millar

S.P. SOMTOW - to w rzeczywistości Somtow Papinian Sucharitkul

Evangeline WALTON - tow rzeczywis -tości Evangeline Walton Ensley

Jack YEOVIL - to w rzeczywistości

Kim Newman                          II

Jane YOLEN - to w rzeczywistości Ja- Cf bez którycl ne Hyatt Yolen Stemple                   n’e byłoby

Szczególny przypadek w branży SF i fantasy stanowią pseudonimy piszących ten gatunek pań. Ponieważ w okresie po- edgar rice czątkowego boomu na fantastykę święcie BURR0UGHS - i nie bez podstaw - wierzono, iż gatunek Aleksander grin

Jonathan WYLIE - to w rzeczywistości para: Julia Smith i Mark Jonathan Andrew Smith ten czytają wyłącznie tzw. young małe adults, czyli starsza młodzież płci męskiej, wydawcy obawiali się, że damskie imię na okładce przekreśli szanse rynkowe książki. Czasami nad względy marketingowe wybijała zwyczajna mizoginia. Nie miejsce tu i nie czas na wymienianie nazwisk, poza tym de mortuis aut nihil aut bene, wiadomo jednakoż, że wielu zasłużonych dla fantastyki wydawców i redaktorów przejawiało w pewnych sprawach ciasnotę umysłową i bliski bigoterii konserwatyzm poglądowy. Wyrażający się również mniemaniem, że miejsce kobiety jest przy garach i dzieciach.

Rezultatem było zjawisko swoistej mi-mikry, ukrywania się pań autorek pod

20

„męskimi” psedonimami, co osiągano poprzez zmianę imienia albo na wybitnie męskie, albo na neutralne, nic o płci nie mówiące. Albo poprzez zastępowanie imion inicjałami.

Oto przykłady, oczywiście tylko z zakresu interesującego nas gatunku fantasy:

Jean M. AUEL - w rzeczywistości pani Jean Marie Auel

A.S. BYATT - w rzeczywistości pani Antonia S. Byatt

Jayge CARR - w rzeczywistości pani Margery Krueger

C. J. CHERRYH - w rzeczywistości pani Carolyn Janice Cherry

C.S. FRIEDMAN - w rzeczywistości pani Celia S. Friedman

Robin HOBB - w rzeczywistości pani Margaret Astrid Lindholm Ogden (ale pi-sze też pod całkowicie „damskim” pseudonimem Megan Lindholm)

P.C. HODGELL-w rzeczywistości pani Patricia Christine Elodgell

J.V. JONE S - w rzeczywistości pani Julia Victoria Jones

Vernon LEE - w rzeczywistości pani Violet Paget

R. A. MACAVOY - w rzeczywistości pani Roberta Ann MacAvoy

Robin McKINLEY - w rzeczywistości pani Jennifer Carolyn Robin McKinley

Julian MAY - w rzeczywistości pani Judy May Dikty

O.R. MELLING - w rzeczywistości pani Geraldine Whelan

C. L. MOORE - w rzeczywistości pani Catherine Lucille Moore

Pat MURPHY - w rzeczywistości pani Patrice Anne Murphy

Andre NORTON a. Andrew North - w rzeczywistości pani Alice Mary Norton

A. ORR - w rzeczywistości pani Alice Ingram Orr Sprague

Meredith A. PIERCE - w rzeczywistości pani Meredith Ann Pierce

Mickey ZUCKER REICHERT - w rzeczywistości pani Miriam Susan Zucker Reichert

J.K. ROWLING - w rzeczywistości pani Joannę Kathleen Rowling

Zauważmy, że pomimo triumfalnego -i dokonywanego z odkrytą przyłbicą - pochodu pań przez fantastykę, obserwowanego od lat siedemdziesiątych, trudno mówić o tym, jakoby zjawisko ukrywania płci zupełnie zanikło. Na powyższej liście, oprócz Andre Norton (rocznik 1912, debiut w fantastyce 1947), są Pat Murphy (rocznik 1955, debiut książkowy 1982) i C.S. Friedman (1955,1987). Jak również J.K. Rowling (1966, 1997)

Na koniec uwaga: Andre Norton dokonała formalnej zmiany imienia i w tej chwili Andre to już nie jest pseudonim.

Panie w wieku

Wielka, ale to wieeeelka niedyskrecja. Daty urodzenia (roczniki) pań zajmujących się fantasy. W tym i tych pań, które nigdy nie przystały na podanie dat w swych biogramach na początku książki i na czwartych stronach okładek. Rzecz nie w sensacji i nie dla niej zrobiona. Służyć ma wyłącznie celom poznawczym i analitycznym.

Tak tedy, poszczególne fantastyczne panie urodziły się w latach:

Andre NORTON - 1912

Jadwiga ŻYLIŃSKA - 1913

Mary STEWART - 1916

Madeleine L'ENGLE - 1918

Joan AIKEN - 1924

Anne McCAFFREY - 1926

Doris PISERCHIA- 1928

Ursula K. LE GUIN - 1929

Sheri S. TEPPER - 1929

Julian MAY - 1931

Diana Wynne JONE S -1934

Susan COOPER - 1935

Monique WITTIG - 1935

Persia WOOLLEY - 1935

JeanM. AUEL - 1936

Joyce Carol OATES - 1938

Emma TENNANT - 1937

Suzy McKee CHARNAS - 1939

Dee Morrison MEANEY - 1939

Jane YOLEN- 1939

Jane GASKELL - 1941

Anne RICE - 1941

Adrienne MARTINE-BARNES - 1942

C.J. CHERRYH- 1942

Chelsea Quinn YARBRO - 1942

Diana L. PAXSON - 1943

Ru EMERSON - 1944

Phyllis Ann KARR - 1944

Katharine KERR - 1944

Katherine KURTZ - 1944

Joy CHANT - 1945

Elizabeth MOON - 1945

Phyllis EISENSTEIN - 1946

Patricia KENNEALY (-MORRISON) - 1946

Elizabeth A. LYNN - 1946

Janet MORRIS - 1946

Tanith LEE - 1947

Elizabeth Ann SCARBOROUGH - 1947

Lynn ABBEY - 1948

Patricia A. McKILLIP - 1948

Nancy SPRINGER - 1948

Margaret WEIS - 1948

Ellen DATLOW- 1949

Teresa EDGERTON - 1949

R. A. MacAVOY- 1949

Susan M. SHWARTZ - 1949

Mercedes LACKEY - 1950

Jessica Amanda SALMONSON - 1950

Nancy Varian BERBERICK - 1951

Esther M. FRIESNER- 1951

Patricia GEARY - 1951

Barbara HAMBLY - 1951

Delia SHERMAN - 1951

Louise COOPER - 1952

Diane DUANE - 1952

Robin HOBB (a. Megan Lindholm) - 1952

Robin McKINLEY- 1952

Kara DALKEY- 1953

Pamela DEAN-1953

Lisa GOLDSTEIN - 1953

Jennifer ROBERSON -1953

Patricia C. WREDE - 1953

Janny WURTS - 195 3

Emma BULL-1954 f       \

Tamora PIERCE - 1954

Melanie RAWN- 1954

Midori SNYDER - 1954

Gael BAUDINO- 1955

Susan DEXTER - 1955

C. S. FRIEDMAN - 1955

Maggie FUREY - 1955

Nina Kiriki HOFFMAN - 1955

Ellen KUSHNER - 1955

Pat MURPHY - 1955

Mirosława SĘDZIKOWSKA- 1955 Caroline STEVERMER- 1955 Judith TARR - 1955

Gillian BRADSHAW - 1956

Rosemary EDGHILL- 1956

Mary Rosalyn GENTLE - 1956 Freda WARRINGTON - 1956 Elizabeth HAND - 1957

Tanya HUFF - 1957

Meredith Ann PIERCE - 1958

Terri WINDLING - 1958

Holly LISLE - 1960

Kristine Kathryn RUSCH - 1960

Elizabeth WILLEY - 1960

Melissa SCOTT-1960

Mickey Zucker REICHERT - 1962

Martha WELLS - 1964

J.V. JONES - 1963

J.K. ROWLING - 1966

Sarah ZETTEL - 1966

Ewa BIAŁOŁĘCKA- 1967

Laura Anne GILMAN - 1967

Anna BRZEZIŃSKA - 1971

Felicity SAVAGE - 1975

II

Ci, bez kioryt nie byłoby niczego

Wspomnienie

Pod koniec lat 80. i w latach 90. przyszło nam się pożegnać z - nazbyt - licznymi autorkami i autorami fantasy. Kilka znakomitych piór dołączyło do grona klasyków. A nam już nigdy nie będzie dane poznać, co jeszcze mogliby napisać:

Robert NATHAN - 1985

Manly Wade WELLMAN - 1986

C.L. MOORE - 1987

Randall GARETT - 1987

Roger Lancelyn GREEN - 1987

Donald A. WANDREI - 1987

Lin CARTER - 1988

Robert ADAMS - 1990

Roald DAHL-1990

Angela CARTER - 1992

Fritz LEIBER - 1992

Elizabeth Marie POPE - 1992

Theodore ROSCOE - 1992

Rosemary SUTCLIFF - 1992

Michael TALBOT - 1992

Avram DAVIDSON - 1993

Lester DELREY- 1993

William Baird SEARLES - 1993

Robert BLOCH - 1994

Frank Belknap LONG JR. - 1994

Karl Edward WAGNER - 1994

Robert J. SHEA - 1994

John BRUNNER - 1995

Margaret ST. CLAIR - 1995

Roger ZELAZNY - 1995

Michael ENDE - 1995

Vera CHAPMAN - 1996

Brian C. DALEY - 1996

Evangeline WALTON - 1996

Jerome BIXBY - 1998

Jo CLAYTON - 1998

Sean A. MOORE - 1998

Marion Zimmer BRADLEY - 1999

Catherine CROOK DE CAMP - 2000

Lyon SPRAGUE DE CAMP - 2000

Cześć ich pamięci. Requiem aeternam dona eis Domine, et lux perpetua luceat eis. Niechaj mają tam, w zaświatach, grubo wszystkiego, czego im było na tym świecie szczupło. I niech im będzie tam, w zaświatach, fantastycznie.

III

Interludium Rzecz o Wielkim Konflikcie, czyli rozprawa o ptakach, które we własne gniazdo nakakać się nie wahają

Fantasy nie jest antyracjonalna, lecz pararacjonalna, nie jest antyrealistyczna, lecz surrealistyczna, to znaczy: jest realizmem wyższego poziomu. Używając terminologii freudowskiej: eksploatuje pierwotny, nie zaś wtórny proces myślowy. Wykorzystuje archetypy, a te - jak przestrzega Jung - są niebezpieczne. Fantasy o wiele bardziej niż literatura realistyczna bliska jest poezji, mistycyzmu, obłędu. To dzikie pustkowia, a ci, którzy się tam zapuszczają, nie powinni łudzić się fałszywym poczuciem bezpieczeństwa. Fantasy to podróż. Podróż do podświadomości, jak psychoanaliza. I tak jak psychoanaliza, może nieść zagrożenie. Sprawić, że zajdą w nas zmiany.

III

Interludium

Ursula K. Le Guin, The Language ofthe Night: Essays on Fantasy and Science Fiction

Mowa już była o wielkim Cor-nucopium, Rogu Obfitości, z jakiego sypnęło nam i obrodziło fantasy po roku 1989. Niestety, przyznać to trzeba, ilość niekoniecznie szła w parze z jakością. Cóż, jest to prawidłowość, przed którą nie ma ni ucieczki, ni obrony. Wyleciało z Rogu Obfitości sporo, i owszem, rzeczy wartościowych, od roku 1989 po dzień dzisiejszy dane było polskiemu czytelnikowi poznać z kanonu fantasy naprawdę bardzo dużo. Daleko nie wszystko, ale dużo. Sporo trafiło też jednak na półki polskich księgarń rzeczy, które spokojnie mogłyby nie trafiać, przeżylibyśmy. Również - zwracam uwagę - nie były to wszystkie z tych najgorszych. Ale sporo.

I te właśnie dały tak zwaną wodę na młyn.

Fantasy i science fiction (i jakie tam jeszcze subgatunki chce ktoś wyróżnić w fantastyce) są jak pisklęta jednej gołębicy. Wykluły się za sprawą jednego gołębia samca i z jednakowych jajek, w jednym gniazdku rozwierają dzioby, jednakowo zależne są też od muszek i robaczków, jakie łowi i znosi im ich ptasia mama. Wydawałoby się, nic tylko koegzystować, rosnąć w siłę i żyć dostatniej, tyć i porastać w piórka. Żyć i pozwolić żyć, a gdy wąż wspina się na drzewo, skrzeczeć na alarm jednym wielkim głosem, bo jednakie przecie dla wszystkich niesie gad zagrożenie.

Ale gdzie tam. Science fiction fantasy nie kocha. Patrzy na fantasy z góry i z pogardą wydyma podgardle. Fantasy, fe! Tfu!

Dlaczego tak jest, wiedzą wszyscy. Ale dla porządku przypomnę.

SF, która sama przez tzw. poważną krytykę nie raczona jest być zauważaną w ogóle, względnie traktowana jest lekceważąco lub - w najlepszym razie - protekcjonalnie, tak przez to cierpi, że dla poprawy samopoczucia i ukojenia nerwów musi, jak ten zając u La Fontaine'a, znaleźć sobie żabę, co przed nim ucieka. SF bez skrępowania odwraca więc kota ogonem i wymierza fantasy te same kopniaki, które sama dostała od mainstreamu, traktuje fantasy z taką samą pogardą, jakiej sama od mainstreamu zaznaje. Wielce przy tym interesujące, ba, bulwersujące nawet jest, że jeśli z pogardą mainstreamu SF potrafi radzić sobie całkiem sensownie i wyśmiewać ją tam, gdzie na śmiech jeno zasługuje, że jeśli potrafi SF całkiem sensownie wykazywać, jak niskie lub głupie pobudki main-streamem kierują, to gdy sama wiesza psy na fantasy, SF jakby nie zauważała, że jej własne argumenty można zastosować na zasadzie rykoszetu. SF całkiem sensownie strofuje mainstream, poucza, że potępiać i krytykować należy sine ira et studio, a oceny wystawiać obiektywnie. SF zwraca uwagę mainstreamu na trzy bardzo sensowne przykazania. Niestety, gdy sama dobiera się do skóry fantasy, SF udaje, że nie pamięta, jak te przykazania brzmią. Pozwolę sobie zatem przypomnieć:

Przykazanie pierwsze: nie będziesz szukał wrogów i spisków. Bo nie ma takich.

Literatura nie stanowi kompleksu naczyń połączonych, dlatego wrogość autorów mniej poczytnych wobec bardziej poczytnych jest irracjonalna. Posłużę się tu przykładem nie z literatury, lecz z kinematografii: można mieć różne zdania na temat Gwiezdnych wojen, ale irracjonalne jest mniemanie, że gdyby nie było Gwiezdnych wojen, to miliony ludzi pędziłyby do kin na Faustynę. Można oczywiście stać twardo na Okopach Świętej Trójcy i wykrzykiwać, że pojęcia „poczytność" i „literatura" wykluczają się nawzajem, ale wciąż irracjonalnym będzie twierdzenie, jakoby coś odbywało się kosztem czegoś, a czyjś zysk był czyjąś stratą.

Przykazanie drugie: nie będziesz mniemał fałszywie.

Fałszywym i głupim jest mniemanie, że to, co łatwo się czyta, łatwo się pisze. Głupie jest mniemanie, że pisarzy popularnych i czytanych należy traktować pogardliwie lub co najwyżej protekcjonalnie, bo są to tacy, którzy - w odróżnieniu od pisarzy prawdziwych - piszą na pół gwizdka, lewą ręką, nie wysilają się i nie przykładają i nie męczą twórczo - bo przecież nie muszą, poczytność i tak załatwi im gatunek, który uprawiają.

Po trzecie: nie będziesz zawistnikiem.

Pamiętać będziesz, że własne nieudacz-nictwo nie stanowi dostatecznego powodu, by atakować tych, którym się udało. A to, że sam nie umiesz tworzyć w jakimś gatunku, wcale nie oznacza, że to gatunek jest zły.

Świadom jestem, że gadam na wiatr, i tak niczego nie zmienię. Mainstream jest niereformowalny, swoje wie, w tym i to, że wszelka fantastyka to chłam, a piszący ją to getto i niechajże kiszą się we własnym getcie, tam ich miejsce i tam ich nisza ekologiczna, nisza samowystarczalna, jak dywizja powietrzno-desantowa, ma wszystko, pełne zaopatrzenie - od pisarza przez krytyka po czytelnika. Fantastyka naukowa zaś, ugodzona tym gettem do żywego, musi na siłę tworzyć subgetta, musi mieć swe Lafontainowskie żaby, a do roli takiej żaby fantasy pasuje, że aż miło. Mnożą się więc wypowiedzi o „głupszej siostrzyczce SF", niezbyt dobrze zresztą świadczące o rozumie tych, którzy się wypowiadają. Mnożą się obrazy i dąsy na fanów, którzy - mając do wyboru SF - ośmielają się na fantasy głosować w rankingach i przy rozdziale nagród. W recenz-

jach i krytykach, nawet w tych sprawiających wrażenie poważnych, nader często wyczytać można deklaracje o programowej wręcz - i niegodnie nieobiektywnej -niechęci recenzenta do fantasy. Padają programowe wręcz stwierdzenia, tezy, mające charakter prawd objawionych. Z których płynie udowodniona Wielka Prawda Obiektywna. Brzmiąca: fantastyka naukowa jest od fantasy lepsza, wartościowsza, mądrzejsza, tak ipsofacto, jak i w każdym poszczególnym analizowanym przypadku. Quod erat demonstrandum.

Demonstrandum-srandum, odpowie każdy konsument literatury, czyli czytelnik. I będzie miał rację.

Przytoczona wielka prawda zamiera bowiem tam, gdzie się i rodzi, to jest na niveau krytyka-mądrali. Czytelnikowi z reguły jest wszystko jedno, najczęściej czyta i fantasy, i SF, a odróżnić rzecz dobrą od złej potrafi sam. A jeśli nawet jeden gatunek nad drugi przedkłada, nawet jeśli jeden ceni i uwielbia, a za drugim przepadać nie raczy, to cóż, jego sprawa, de gus-tibus non est disputandum, jeden lubi matkę, drugi córkę, a trzeci barszcz z uszkami. Miłośnik matki (zazwyczaj) nie poleci na córkę, nawet jeśli obiektywnie rzecz bio-rąc córka jest od matki atrakcyjniejsza i jędrniej sza. W przypadku zaś dysputy miłośnika barszczu ze smakoszem pomidorowej kategoria prawdy obiektywnej zda-je się w ogóle nie istnieć. Choć pewien jestem, że każdy fan (czytaj: smakosz) umiałby w obronie swej ulubionej zupy przytoczyć ze setkę logicznych, głębokich i naukowych argumentów.

Być może więc faktycznie istnieje -choć wątpię w to mocno - jakaś prawda obiektywna, jakiś logiczny i podparty argumentami dowód na to, że fantasy jest od SF gorsza, głupsza, prymitywniejsza i w związku z tym miejsce fantasy jest o półkę niżej. Być może. Ale jak do tej pory dowodzić powyższego próbowano demagogicznie, argumenty przytaczano nieprawdziwe lub głupie, zaś całe dowodze-

nie przeprowadzano w sposób tendencyjny, biblijnie zauważając drzazgi w oczach cudzych, a ignorując belki we własnych. Czego sami zaraz dowiedziemy, obalając po kolei wszystkie demagogiczne argumenty przeciwników gatunku, a przynajmniej wykazując, że przyganiał kocioł garnkowi - a kamieniami wolno ciskać temu jedynie, kto sam sine peccato est.

Zarzut pierwszy: fantasy jest prymitywna i ludyczno-rozrywkowa, bazuje na instynktach najniższych i apeluje do zmysłów jedynie, SF jest natomiast głęboko mądra i filozoficzna, a jeśli apeluje, to do intelektu. Powstrzymując się od dysputy typu „pomidorowa czy żurek", zwrócę uwagę na to, w jak bardzo tendencyjny sposób przeprowadzany jest zwykle dowód na prawdziwość tego zarzutu. Robi się oto pokaz mody, każąc pierwej wyjść na wybieg modelkom tak pięknym i długonogim jak Solaris, Człowiek z Wysokiego Zamku, Piknik na skraju drogi, 451 Fahrenheita, Kwiaty ćL k dla Algernona i Lewa ręka ciemności, potem zaś ku uciesze publiki wypuszczając chude, zezowate i utykające brzydulki: Conany, Wagnery, Allany Burty Akersy, Rude Sonie, Góry, Pirogi, pseudoceltyckie harleąui-ny i dziewiąte tomy cyklu The Magie Shit. Jakoś nie chce się zwolennikom automatycznej wyższości SF nad fantasy dokonywać zabiegu odwrotnego: brać Tolkiena, Ziemiomorza Le Guin, Był sobie raz na zawsze król T.H. White a, Księgi Nowego Słońca Wolfe'a, Mgieł Avalonu Bradley, Krainy Chichów Carrolla czy Grendela Gard-nera - i konfrontować ich z Flashem Gordonem, Buckiem Rogersem, Doktorem Who, Perry Rhodanem, Marsjanami wśród nas czy dwudziestym piątym tomem cyklu Shit from Outer Space. Jest mi naprawdę przykro, ale jeżeli nawet w dyskusji nad powyższym zarzutem zgodzić się mogę z postawieniem znaku równości między cyklem The Magie Shit i cyklem Shit from Outer Space, to z automatyczną wyższością tego drugiego zgodzić się nie mogę. Nawet jeśli jest to shit pozytronowy z

tytanowym pancerzem i laserami na dziobie i na rufie.

Zarzut drugi: fantasy to literatura odwracająca się plecami i uciekająca od jakże ważnych otaczających nas spraw i problemów. Fantasy to eskapistyczna bajeczka i brednia, traktująca o rzeczach, których nigdy nie było i nigdy nie będzie, jak smoki, elfy, czary czy czarodzieje. Fantastyka naukowa jest natomiast (sic!) naukowa, jest futurologiczna, wizjonerska, to, co dziś wymyślą autorzy SF, jutro się ziści, albowiem autorzy SF piszą z podbudową, choć fantazjują, to jednak w oparciu o twardą i stabilną bazę nauki i wiedzy. Dlatego też SF - w odróżnieniu od bzdurnej fantasy - nie tylko przewiduje, nie tylko wspomaga i inicjuje postęp naukowo-techniczny, ale również uczy.

Zarzut poważny, a przytoczone argumenty najcięższego wagomiaru. Wydawałoby się, z czym tu do dysputy, gdzie tam do dyskusji, zaczerwienić się, głowę spuścić, pójść sobie, siąść w jakimś kącie, wstydzić się i tyle. I tak by może było, gdyby nie drobny fakt, że argumenty są bzdurne i - jak się rzekło wprzódy - ich autorzy tendencyjnie nie raczą zauważać belki we własnym oku.

Najzamaszyściej szermują powyższym argumentem ludzie, którzy z całej fantastyki słyszeli tylko o Juliuszu Verne. „Verne - wołają - oto głowa, oto wizjoner, czego to nie wymyślił, czego to nie wynalazł, czego prekursorem nie był, ho-ho-ho, podróż na Księżyc, łodzie podwodne, machiny latające, to, sio i owo i jeszcze w osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Otóż błąd. To tak jak z tym szpinakiem, który ktoś kiedyś, błędnie zresztą wyliczywszy zawartość żelaza w warzywie, okrzyknął samym zdrowiem i panaceum, a wszyscy do dziś w to wierzą i powtarzają. Verne niczego nie wynalazł i niczego nie był prekursorem. Ani jednego z cudów techniki, o których pisał, Verne nie wymyślił sam. Verne po prostu umiał korzystać ze źródeł. Jego powieści to zwyczajne historie fantastyczno-przygodowe niewiele różniące się od tych, które pisali niedługo później H. Rider Haggard i Edgar Rice Burroughs, tyle że Verne częściej sięgał do źródeł. Zwykle do gazet, w których częs-to-gęsto pisano o wynalazkach. Lub o pomysłach na wynalazki.

Rzecz sprawdza się w całej rozciągłości w odniesieniu do wszystkich spadkobierców Verne'a - aż po dzień dzisiejszy. Żaden z nich niczego poważnego nie wymyślił i nie odkrył, a jeżeli i kto okazał się przewidującym futurologiem, to albo przypadkiem, albo dzięki trywialnej oczywistości tego, co przewidywał. SF - nie bójmy sie tego powiedzieć, a czas to powiedzieć -nie ma na koncie ani jednego naukowego wynalazku i do żadnego wynalazku asumptu nie dała. I nie ma w tym niczego dziwnego; w końcu jeśli fantastyka, to nie nauka i odwrotnie. Dla mnie termin „fantastyka naukowa” brzmiał zawsze trochę tak, jak „piwo bezalkoholowe”. Jedyny potwierdzony przykład na to, jak kreatywnie science fiction wpływa na naukę i postęp techniczny, stanowi pogardzany i wyśmiewany przez tzw. poważnych krytyków telewizyjny serial Star Trek. Powinno się poważnie pomyśleć o przyznaniu Genowi Roddenberry'emu pośmiertnej nagrody Nobla. Na Star Treku wychowała się bowiem ogromna rzesza młodych Amerykanów, którzy zrealizowali swe młodzieńcze marzenia tym sposobem, że odpowiednio się wykształcili i poszli potem pracować do NASA, do armii, do firm i instytutów, w których mają ogromne pieniądze i ogromne możliwości ku temu, by realizować startrekowe fantazje. I robią to. Na całkiem dużą skalę. Żeby było śmieszniej, wynalazkom nadają nawet wzorowane na swym ukochanym serialu formy, kształty i kolory. I jeżeli kiedykolwiek będą skonstruowane gwiazdoloty, jeśli kiedykolwiek powstanie gdzieś w głębokim kosmosie stacja kosmiczna, to możecie być pewni, drodzy czytelnicy, że wystrojem wnętrz będą one do złudzenia przypominać U.S.S. „Enterprise” i „Deep Space Nine”.

Z zarzutem „bzdurności magii” też sugerowałbym fantastyce naukowej obchodzić się ostrożniej, jest to bowiem granat, który może Starszej Poważnej Pani eksplodować prosto w nadętą facjatę. Trudno bowiem - z punktu widzenia nauki - o większą bzdurę niż podróże w czasie, a niezliczone są wszakże dzieła SF na tym motywie oparte. Trudno o większą bzdurę jak niewidzialność, a w utworach SF aż gęsto od Niewidzialnych Ludzi. Trudno o większą bzdurę jak teleportacja i teletransmisja materii, a w utworach SF wszyscy jak jeden mąż teleportują się z miejsca na miejsce, a nawet z planety na planetę. No, z tą teletransmisją materii może warto być ostrożniejszym w sądach, bo wiem, że nad problemem ostro pracują w amerykańskich instytutach badawczych fanowie Star Treku i kto wie, może już wkrótce „Beam me up, Scotty" wcale nie będzie takie znowu fantastyczne.

Bzdurą naukową są też tak ukochane przez SF podróże w tzw. głęboki kosmos z szybkością (sic!) ponadświetlną. A nawet jeżeli to, by takie podróże bzdurą być przestały, jest tylko kwestią czasu i pieniędzy, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że o wiele wcześniej i przy o wiele mniejszych nakładach finansowych odkryte zostaną sposoby na wykorzystanie nieznanych możliwości ludzkiego mózgu. Takich możliwości, które umożliwią leczenie i uzdrawianie, telepatię, telekinezę, psy-chokinezę, ESP i diabli wiedzą co jeszcze, nieważne. Ważne jest, że wówczas okaże się, że... magia wyprzedziła naukę.