Pani Ciemności - Milena Krystera - ebook

Pani Ciemności ebook

Milena Krystera

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 540

Data ważności licencji: 8/29/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pra­wa au­tor­skie © Mi­le­na Kry­ste­ra, 2025

Re­dak­tor pro­wa­dząca

Ewe­li­na Bojsz­czak

Re­dak­cja

Ewe­li­na Bojsz­czak

Opie­ka pro­mo­cyj­na

An­ge­li­na Gąkow­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce

Agniesz­ka Dąbro­wiec­ka

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Lena Wój­cik

Skład i ła­ma­nie

Ju­sty­na No­wa­czyk

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-8203-438-7

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być ko­pio­wa­na i wy­ko­rzy­sty­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez zgo­dy wy­daw­cy i/lub wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Nyks jest mar­ką wy­daw­ni­czą Wy­daw­nic­twa Nowa Baśń

ul. Świ­ęty Mar­cin 77/8a, 61-808 Po­znań

te­le­fon: 881 000 125

www.no­wa­basn.com

Pro­log

Lu­bięza­tło­czo­nebary, wktó­rychdo­mi­nu­jesmakdo­brych, sta­rychcza­sów. ULe­onapa­no­wałspe­cy­ficz­nykli­matswoj­sko­ści, atowpły­wa­łodo­brzenaklien­te­lę. Zwłasz­czanaisto­ty, któ­reprzy­cho­dzi­ły, bywy­łu­skaćspo­śródtłu­muswo­ichkon­tra­hen­tów.

We­szłamdolo­ka­lu. Po­wi­nienowiaćmniesmróddymuzwy­pa­la­nychpa­pie­ro­sówiwońal­ko­ho­lu, leczja­ki­mścu­demwpo­miesz­cze­niuza­wszeutrzy­my­wa­łosięświe­że, czy­stepo­wie­trze. Wy­strójniemiałnicwspól­ne­gozno­wy­mipu­ba­mi, któ­repo­wsta­wa­łyjakgrzy­bypodesz­czu. Niemo­głamprze­bo­lećtychno­wo­cze­snychuroz­ma­iceń– ladpodświe­tla­nychneo­na­miipla­sti­ko­wychsie­dzeń, któ­rychfunk­cjo­nal­no­śćiwy­go­dęza­stąpiłeks­tra­wa­ganc­kiwy­gląd. Leonsta­wiałnapro­sto­tę. Za­ła­twiłso­biena­wetsta­ro­mod­nąsza­fęgra­jącą.

– Tocozwy­kle, mała?– spy­tał, gdyusia­dłamnaswo­imtra­dy­cyj­nymmiej­scuprzyba­rze.

– Tocozwy­kle.– Uśmiech­nęłamsięmi­mo­wol­nienawspo­mnie­nieginuzto­ni­kiem.

Lu­bi­łamLe­ona. Dużowie­dział, zwłasz­czagdywspra­węwcho­dzi­łyrze­czynie­le­gal­ne, ma­gicz­nelubnie­co­dzien­ne. Zwo­dziłnie­win­nymwy­glądem: krót­ka, cza­semdłu­gonie­strzy­żo­nabro­da, nie­bie­skieoczyikasz­ta­no­wewło­syprzy­pró­szo­nepobo­kachnie­wiel­kąilo­ściąsi­wi­zny. Noitenuśmiech, któ­ryroz­bra­jałnaj­bar­dziejopor­nychklien­tów. Swo­jelatamło­do­ścimiałjużzasobą, jed­naktrzy­małsięle­piejniżdo­brze. Byłrów­nieżtym, któ­ryspra­wiał, żemojeży­cieza­wo­do­wecu­dow­nieroz­kwi­ta­ło. Niemo­głamna­rze­kaćnanudę.

– Lily…

Niebyłty­pemdo­bre­gosa­ma­ry­ta­ni­na, za­wszebrałso­bieja­kiśpro­centodmo­ichzle­ceń. Jaknamójgustcza­sa­mina­zbytwy­so­ki. Osku­ba­łbymniedo­szczęt­nie, gdy­bymmunatopo­zwo­li­ła.

– Lily, dzie­cin­ko…

Mimotona­le­żałdotejgarst­kiosób, któ­rymufa­łam. Po­wie­rzy­ła­bymmuna­wetcu­dzeży­cie, gdy­bypo­ja­wi­łasiętakako­niecz­no­ść.

– Irae, docho­le­ry!

– Hm?– mruk­nęłam, ba­wi­ącsięoliw­ką, pły­wa­jącąwdrin­ku.

– Po­win­naśjużza­cząćre­ago­waćnaswo­jenoweimię– po­wie­dział. Przy­tykwjegogło­sieniezro­biłnamnienaj­mniej­sze­gowra­że­nia. Wes­tchnęłamzre­zy­gno­wa­naido­pie­rote­raznanie­gospoj­rza­łam. Zna­łamgonatyledłu­go, bymócstwier­dzić, żewła­śniewtejchwi­lido­sko­na­lesiębawimoimkosz­tem.

– Two­jeostat­niezle­ce­niespa­li­łomniejako do­brą, pra­wo­rząd­ną oby­wa­tel­kę. Izcze­gosiętakcie­szysz?– spy­ta­łam, wi­dząc, jaknajegotwa­rzypo­ja­wiłsięra­do­snyuśmiech.– Do­brzewiesz, żetotwo­jawina.

– Moja?– obu­rzyłsię.– Tojasiętakbez­my­śl­nieda­łemzła­paćpo­li­cjiprzytru­piebezgło­wy?

– Ijesz­czeład­nieprze­pro­si­ła!– wtrąci­łasięGre­ta.

Tojaza­ła­twi­łamjejpra­cęuLe­ona. Byławy­so­ką, zie­lo­no­okąblon­dyn­ką, ory­sachtwa­rzyicie­lewy­bie­go­wejmo­del­ki, któ­ra, jaksamatwier­dzi­ła, mo­gła­by zdo­byćświat, gdy­bynieto, żejejsiępopro­stuniechcia­ło. Przy­ja­źni­ły­śmysięodcza­su, gdypod­bi­łamjejoko. Ura­to­wa­łamjąwte­dyprzedza­war­ciemnie­ko­rzyst­nejumo­wyzde­mo­nem. Dodzi­siajbyłamojądłu­żnicz­ką.

– A, sły­sza­łem– za­wtó­ro­wałjejLeon.– Pó­źniejpró­bo­wa­łauda­wać, żetoniejejwina, atezwło­kile­ża­łytamjużwcze­śniej.– Toaku­ratjużso­biewy­my­ślił.– Niero­zu­miem, jakmo­głaśdaćsięzła­pać?

– Mie­rzyłdomniezbro­ni– po­wie­dzia­łam.– Ajazdąży­łamsięjużprzy­wi­ązaćdoswo­je­goży­cia.

Obo­jewy­buch­nęliśmie­chem. Ban­daidio­tów. Mia­łamwte­dype­cha, ktomógłprze­wi­dzieć, żenaprak­tycz­nienie­uczęsz­cza­nejdro­dzepo­ja­wisiępa­trol. Naszczęście, sza­now­nypanmun­du­ro­wybyłsam, praw­do­po­dob­niewra­całdodomupood­by­tejsłu­żbie. Nieza­uwa­ży­łam, kie­dypod­je­chał. Mo­głamsięwy­tłu­ma­czyćlek­kimza­mro­cze­niem, po­nie­ważchwi­lęwcze­śniejdo­sta­łammoc­nopogło­wie. Wy­sia­dłiza­nimsięobej­rza­łam, jużmie­rzyłdomniezbro­ni. Wprzy­pad­kugdywi­dziszko­gośuba­bra­ne­gokrwiąitrzy­ma­jące­gowdło­niwła­śnieod­ci­ętągło­wę, albopa­ni­ku­jeszistrze­lasz, albowzy­waszpo­si­łki. Tenna­le­żałdotychgłup­szych. Za­nimwspek­ta­ku­lar­nyspo­sóbzwia­łam, zdążyłrzu­cićmnąoma­skęswo­je­gosa­mo­cho­duiwy­le­gi­ty­mo­wać. Niera­czyłna­wetza­ło­żyćmikaj­da­nek, couzna­łamzajaw­nelek­ce­wa­że­nie. Za­pew­nezła­małtymsa­mymkil­kapo­li­cyj­nychza­sad. Gdy­bynieto, żemu­siałspu­ścićmniezce­low­ni­ka, sie­dzia­ła­bymte­razwja­kie­jści­chej, cia­snejcelizprze­mi­łąwspó­łlo­ka­tor­ką.

– No– za­cząłLeon.– Po­każtenswójnowydo­wód.

Wy­jęłamdo­ku­mentipo­ło­ży­łamnala­dzie. Wzi­ąłgodoręki. Unió­słzna­czącobrwi, kie­dyza­po­zna­wałsięzmojąnowąto­żsa­mo­ścią. Mu­sia­łamzmie­nićrów­nieżmiej­sceza­miesz­ka­nia. Przezcałyty­dzieńprze­kli­na­łamsamąsie­bie. Jesz­czenie­daw­nomiesz­ka­łamnaprzed­mie­ściach. Przeztenin­cy­dentmu­sia­łamsięwy­pro­wa­dzićwtry­biena­tych­mia­sto­wymdosa­me­gocen­trummia­staAsh. Wy­szłomitonado­bre, po­nie­ważte­razmia­łamLe­onaprak­tycz­niepodno­sem. Jakdo­tądniesły­sza­łamowy­sta­wio­nychzamnąli­stachgo­ńczych. Me­diarów­nieżmil­cza­ły. Praw­do­po­dob­niefunk­cjo­na­riuszzgło­siłswo­imko­le­gom, żezna­la­złcia­ło, leczomnieniewspo­mniał. Teżbymoso­bieniewspo­mnia­ła, gdy­bymza­wa­li­łaspra­węidałauciecspraw­cy.

– Po­wiedzmi, Irae…– Leonzer­k­nąłnamnie, apo­temznówspoj­rzałnado­wód.– Wy­bra­łaśtona­zwi­skoprzy­pad­ko­wo?

– Ococho­dzi?– spy­ta­łaGre­ta.

– Li­lia­naCud– prze­czy­tałLeon.

– Żar­tu­jesz, co?– Na­chy­li­łasięnadjegora­mie­niem.

– Cze­munieBo­ska?– spy­tałLeon.– AlboWspa­nia­ła?

Wy­rwa­łammudo­ku­mentzręki.

– Jakza­wszede­li­kat­na, praw­daLily? Ni­czymbia­ły, sub­tel­nykwiat– na­bi­jałsię.

– Naj­le­piejdomniepa­su­je– skwi­to­wa­łam. Ski­nąłgło­wą, atoozna­cza­łoko­niecza­ba­wy. Miałdomniespra­wę, któ­rązja­ki­chśpo­wo­dówod­wle­kałwcza­sie. Po­wió­dłwzro­kiempolo­ka­luijegopo­go­dadu­chawjed­nymmo­men­cieznik­nęła.

– Po­lu­jeszdzi­siaj?– spy­tał, kon­spi­ra­cyj­niesiędomniena­chy­la­jąc.

– Nadzi­siajmamdość.

– Jestwy­jąt­ko­wonie­gro­źny. Kręcisiętu­tajina­ga­bu­jemo­ichklien­tów.

De­mon, któ­re­gomiwska­zał, sie­działsamprzysto­li­ku. Byłty­po­wymprzed­sta­wi­cie­lemswo­jejrasy. Przy­stoj­ny, copo­zwa­la­łomuprzy­ci­ągaćno­wychkon­tra­hen­tów, spra­wiałwra­że­niebo­ga­te­goiroz­ta­czałwo­kółsie­bieauręspo­ko­ju, po­wo­du­jącą, żejegoklientbez­gra­nicz­niemuufał. Ka­żdywoko­li­cywie­dział, żetenbarjestte­re­nemneu­tral­nym. Tu­tajnieza­wie­ra­łosiępak­tów, taksamojaknieto­czo­nospo­rów. SwójbarLeonuwa­żałzaświ­ęto­ść, aka­żdezła­ma­nieza­ka­zuhan­dlo­wa­nianajegote­re­nieka­rałśmier­cią. Itojaby­łamwy­ko­naw­czy­niąwy­ro­ków. Niemia­łamnicprze­ciw­kotemu, pókido­brzepła­cił. Zle­ce­nia, któ­remiza­ła­twiał, grun­tow­niespraw­dzałise­lek­cjo­no­wał. Ni­g­dyjesz­czeniespo­tka­łamswo­je­goklien­ta, zcze­goby­łambar­dzoza­do­wo­lo­na. Todla­te­gopo­zwa­la­łampo­że­raćLe­ono­wilwiączęśćmo­jejza­pła­ty.

– Nodajspo­kój, dzie­cin­ko, do­brzeza­pła­cę.

Za­mknęłamoczy. By­łamjużna­praw­dęzmęczo­na.

– Ile?– mi­mo­wol­niewy­do­by­łosięzmo­ichust.

– Tylecoza­wsze.

– Toniewy­star­czy– szłamwza­par­te.– Nieprze­wi­du­jęwmoimdzi­siej­szymgra­fi­kuwi­ęcejzgo­nów.

Bar­dziejniżnapie­ni­ądzachza­le­ża­łominado­brejroz­ryw­ce. Jed­nakroz­ryw­kimia­łamtegowie­czo­ruażnad­to.

– Po­dwój­nastaw­ka– mruk­nąłnie­za­do­wo­lo­ny.

– Stoi.– Za­cze­sa­łamczar­ny, pro­styko­smykwło­sówzauchoispraw­dzi­łam, czynożesąnaswo­immiej­scu. Były. Ni­g­dynielu­bi­łambro­nipal­nej, mo­głaza­wie­ść, za­ci­ąćsię, jed­na­kżepo­sia­da­nieta­ko­wejspra­wia, żebez­pie­cze­ństwoau­to­ma­tycz­niewzra­staokil­kapro­cent. Dla­te­goteżpi­sto­letje­ri­cho941byłbli­skimemuser­cu, rów­niemoc­nocoostrza, zktó­ry­mini­g­dysięnieroz­sta­wa­łam. Byłdo­syćci­ężkiiduży, alepew­niele­żałwdło­niibyłwy­god­ny. Ni­g­dyniepla­no­wa­łamdłu­ższychpo­sie­dzeńzbro­niąwrękuigro­źba­mi, więcjegomasaminieprze­szka­dza­ła.

Ode­rwa­łamsięodlady.

Bezpro­ble­muzi­den­ty­fi­ko­wa­łamde­mo­na. Wy­czu­wa­łamjegospe­cy­ficz­nąaurę, dzi­ękicze­muni­g­dyniepo­my­li­ła­bymgozczło­wie­kiem.

Po­de­szłamdonie­gowol­nymkro­kiem, pró­bu­jącwy­glądaćodro­bi­nęzmy­sło­wo. Gdy­bymbyłade­mo­nem, bezza­sta­no­wie­niapod­pi­sa­ła­bymzesobąpakt.

– Prze­pra­szam– za­ga­iłam.– Cze­kapannako­goś?

Zmie­rzyłmniewzro­kiem, jak­bywła­śnieoce­niałpo­ten­cjal­nyłupikal­ku­lo­wał, czymusięopła­ca, czymożejed­naknie. Wy­nikbyłdlamniepo­my­śl­ny, po­nie­ważpo­kręciłprze­czącogło­wąiza­pro­sił, że­bymsięprzy­sia­dła.

Po­czu­łam, jakroz­ta­czawo­kółmnieswo­jema­gicz­newici. Wie­dzia­łam, żemo­głammubez­gra­nicz­nieza­ufaćiwtymmo­men­cieuwie­rzy­ła­bymnie­malwka­żdejegosło­wo. Nie­mal. Nacałejegonie­szczęścieniedzia­ła­łynamnietegotypusztucz­ki. No, możeodro­bi­nę, alezpew­no­ściąni­g­dybymmunieule­gła, natobyłzbytsła­by.

– Możesięcze­gośna­pi­jesz?

– Och!– Spu­ści­łamwzrokza­kło­po­ta­na. Gdy­bymtyl­kojesz­czeumia­łaspek­ta­ku­lar­niepi­snąć…– Czytoniebędziedlacie­biekło­pot?– Nie­do­brzemisięzro­bi­łoodnad­mia­ruuprzej­mo­ści. Alemu­sia­łamprzy­znać, żeby­łamnie­złąak­tor­ką.

– Tochceszdrin­ka, czynie?– rzu­ciłszorst­kode­mon.

Zmia­natonusu­ge­ro­wa­ła, żewła­śniesko­ńczyłsięzemnącac­kać. My­ślał, żemamniejużwga­rści.

– Po­pro­szę.

Pstryk­nąłpal­ca­minaLe­onaipochwi­lipo­ja­wi­łysięprzynasdwanowedrin­ki. De­monmu­siałbyćświe­żywswo­imfa­chu. Ża­dentu­tej­szyniehan­dlo­wa­łbydu­sza­minate­re­nieLe­onainieza­cho­wa­łbysięrów­nielek­ce­wa­żącowo­becnie­go.

– Mamdlacie­biepro­po­zy­cję.– De­monjakwi­daćnietra­ciłcza­su. Mia­łamocho­tęod­po­wie­dzieć „wal”.

– Cze­gonaj­bar­dziejpra­gnieszwży­ciu? Chceszbyćsław­naalbobo­ga­ta?

My­śla­łamtyl­kootym, abyniepar­sk­nąćśmie­chem. De­monbyłzbytmło­dyisła­by, bydaćmipie­ni­ądzeczysła­wę. Chy­bazbytdłu­gosięza­sta­na­wia­łam, bowska­załpal­cemgdzieśpo­ni­żejmo­jejgło­wy.

– Mó­głbympo­wi­ęk­szyćcipier­si.

Spoj­rza­łamwdółnaswójde­kolt. Nawszel­kiwy­pa­dekugry­złamsięwjęzyk. Po­tra­fi­łampo­wstrzy­maćswójtem­pe­ra­ment. Unio­słamtęsk­nywzroknade­mo­na. Uśmiech­nąłsię, my­śląc, żewła­śniezemnąwy­grał.

Wnor­mal­nejsy­tu­acjiczło­wiekwsta­łbyzkrze­słaipo­pu­kałsięwgło­wę, sądząc, żejegoroz­mów­cajestnie­nor­mal­nyalbostroiso­bieznie­gogłu­pieżar­ty. Czar, któ­ryroz­ta­czałde­monniebyłnatylena­chal­ny, bydru­gaoso­baniemo­głapod­jąćnie­przy­mu­szo­nejde­cy­zji. Onje­dy­niespra­wiał, żeczło­wiekwie­rzyłwpo­wa­gęjegosłówinieuwa­żał, żemaprzedsobąko­gośobłąka­ne­go.

– Tojak? Sku­siszsię?– do­py­ty­wałsięde­mon.

Za­wa­ha­łamsięprzezchwi­lę, za­sta­na­wia­jącsięnadodpo-wie­dzią.

– Niemampie­ni­ędzy– stwier­dzi­łamnie­win­nie.

– Niechcępie­ni­ędzy.– De­monprzy­bli­żyłsiędomnienadsto­li­kiem. Wi­dzia­łamwjegooczachpod­nie­ce­nie.– Gdyprzyj­dzietwójczas, od­daszmicoś, coniebędziecijużpo­trzeb­ne.

Wy­si­li­łamsięnazro­bie­nieminy, któ­rawy­ra­ża­łaczy­stenie­zro­zu­mie­nie.

– Od­daszmidu­szę– uści­ślił.– Nie, nie…– za­prze­czył, wi­dzącwmo­ichoczachstrach.– Nieza­bi­jęcię. Kie­dyuro­dziszjużwy­star­cza­jącodużodzie­ciiwy­ba­wiszswo­ichwnu­ków, ikie­dycałapo­marsz­czo­nabędzieszko­naćwłó­żkuwoto­cze­niuswo­jejro­dzi­ny, wy­daszswo­jeostat­nietchnie­nie, awte­dyprzyj­dęja.– Czu­łam, żematęre­gu­łkęjużwy­uczo­nąnapa­mi­ęć.

Uspo­ko­iłamsięnie­coiode­tchnęłamzulgą.

– Mamod­daćcimojądu­szę?

Ski­nąłen­tu­zja­stycz­niegło­wą.

– Pococidu­sza, sko­rojużitakbędzieszmar­twa?

Namo­jejtwa­rzypo­ja­wiłsięwy­raznie­zwy­kłe­gowy­si­łkumy­ślo­we­go. Za­sta­no­wi­łamsięchwi­lę, nieza­po­mi­na­jącukrad­kiemspoj­rzećwstro­nęlady. Leonbyłpro­fe­sjo­na­li­stąiwła­śniezaj­mo­wałsięko­lej­nymklien­tem, cho­ciażmo­głamsięza­ło­żyć, żecałyczasmiałmnienaoku.

– Zgo­da– po­wie­dzia­łam.

De­monze­rwałsięzmiej­sca, nie­cier­pli­wiewy­ci­ąga­jącdomnierękę.

– Mu­si­myprzy­pie­częto­waćpakt. Złączyćswo­jąkrew.– Mru­gnąłner­wo­wo, roz­gląda­jącsiępoba­rze.– Znaj­dźmyja­kieśustron­nemiej­sce.

Ujęłamjegodłoń. Wci­ążroz­ta­czałwo­kółsie­bieauręza­ufa­nia. Ski­nęłamgło­wą, zga­dza­jącsiępó­jśćzanim. Chy­bado­bi­łamdo­bre­gotar­gu. Pier­siwza­mianzadu­szę… Mojemisięza­wszepo­do­ba­ły, aleniechcia­łampsućdo­brejza­ba­wyde­mo­no­wiijużte­razznisz­czyćjegona­dziei.

Park, doktó­re­gomnieza­pro­wa­dził, na­le­żałdotychbar­dziejza­nie­dba­nychimałouczęsz­cza­nych. Wcen­trummiesz­ka­łamodnie­daw­na, leczwie­dzia­łam, żetomiej­scenoc­nispa­ce­ro­wi­czeomi­ja­jąsze­ro­kimłu­kiem. Na­wetban­dy­ciimor­der­cyniemie­litucze­goszu­kaćotejpo­rze.

Mimonie­przy­jem­nejoko­li­cy, noc­nepo­wie­trzebyłorze­śkieigdy­byniefakt, żeprzedemnąznaj­do­wałsięde­mon, któ­ryewi­dent­nieniemiałwo­becmnieprzy­ja­znychza­mia­rów, mo­gła­bymwpe­łniroz­ko­szo­waćsięje­sien­nąat­mos­fe­rą. Niktjesz­czeniezdążyłsprząt­nąćko­lo­ro­wychli­ści, któ­ry­miusła­nybyłnie­malcałypark. Wpa­nu­jącympó­łm­ro­ku, wświe­tlelamp, wi­dokwie­lo­ko­lo­ro­we­go, zle­wa­jące­gosięwżó­łcie, po­ma­ra­ńczeiczer­wie­niedy­wa­nu, byłcza­ru­jący.

De­monsta­nąłobokmnie. Mojemetrsie­dem­dzie­si­ątprzy­spa­rza­łomukon­ku­ren­cji. Mo­żli­we, żegdy­bympo­ku­si­łasięwcze­śniejoszpil­ki, mia­ła­bymnadnimprze­wa­gę.

– No– po­wie­działde­mon.– Po­dajmiswo­jąrękę.

Na­wetniewie­dzia­łam, wktó­rymmo­men­ciewjegodło­nizna­la­złsięnie­wiel­kino­żyk. Nacałemojeszczęściemójoso­bi­stybyłwi­ęk­szy, czymniezdąży­łamsięjesz­czeprzednimpo­chwa­lić.

– No?…– nie­cier­pli­wiłsię.

Niemu­sia­łamjużuda­wać. Na­chy­li­łamsiędonie­goiuśmiech­nęłamład­nie.

– Mamdlacie­biepro­po­zy­cję– po­wie­dzia­łam, pró­bu­jącgona­śla­do­wać, cogonie­cozbi­łoztro­pu.

– Copo­wiesznatakąwy­mia­nę… Tydaszmiswo­jeży­cie, ajacipo­da­ru­jęmojądo­zgon­nąwdzi­ęcz­no­ść?

Byłnatylepew­nysie­bie, byniecof­nąćsięna­wetokrok. Od­chy­liłdotyługło­wę.

– Czytymigro­zisz?

– Pro­po­nu­jęciko­rzyst­nyukład.

Czu­łam, jakpo­wie­trzegęst­nie­jeodnad­mia­rumocy. De­monzbie­rałswo­jąener­gię, przy­go­to­wu­jącsięnaatak. Prze­cho­dzi­łamprzeztonieraziniedwa, za­zwy­czajde­mo­nynaj­pierwpró­bo­wa­łyswychsiłwfi­zycz­nejwal­ce, do­pie­rowosta­tecz­no­ścisi­ęga­łypoma­gię, któ­rapo­tra­fi­łabyćsku­tecz­na, leczzbytwy­czer­pu­jąca. Tennaj­wi­docz­niejjesz­czesiętegoniena­uczył.

– Po­dajmirękę– wark­nął.

– Ro­zu­miem, żenieumrzeszpodo­bro­ci?– spy­ta­łam, tra­cącjużreszt­kina­dziei.

Jegodłońwy­strze­li­ławpo­wie­trzeiwjed­nymmo­men­cietrzy­małmojąwsta­lo­wymuści­sku. Czu­łam, jakuży­wamocy, bywzmoc­nićswójchwyt. Najegonie­szczęściemia­łamjesz­czewol­nądru­gąrękę. Uśmiech­nąłsięzwy­ci­ęskoiprzy­ci­ągnąłmniedosie­bie. Nieza­uwa­żył, kie­dywy­jęłamnóż, codałomija­kiśele­mentza­sko­cze­nia. Nara­ziepi­sto­letspo­czy­wałspo­koj­niewka­bu­rze. Byłosta­tecz­no­ścią, ro­biłzbytwie­leha­ła­suiprzy­ci­ągałuwa­gę.

Ci­ęłamwoko­li­cęser­ca. Pu­ściłmnie. Byłszyb­ki, lecznienatyle, byca­łko­wi­cieusko­czyć. Nietra­fi­łamtam, gdziechcia­łam, jed­na­kżejegoko­szu­laza­częłana­si­ąkaćpo­wo­likrwią.

Tymra­zemuj­rza­łamnajegotwa­rzyza­sko­cze­nie. Spoj­rzałnaj­pierwwdół, apo­temnamnie. Chy­bagoroz­dra­żni­łam. Wark­nąłirzu­ciłsiędoprzo­du– in­stynk­tymu­sia­ływzi­ąćnadnimgórę. Obo­jezim­pe­temupa­dli­śmynazie­mię. Mo­głamjużte­razdo­łączyćko­lej­ne­gosi­nia­kadomo­jejwspa­nia­łejko­lek­cji, czu­łam, żetobędzieokaz. Prze­tur­la­łamsiękil­kame­trówiwsta­łam. Niebyłotozgrab­niewy­ko­na­ne, acz­kol­wiekniebyłorów­nieżni­ko­go, ktomó­głbypo­dzi­wiaćmojązwin­no­ść. Niewy­pu­ści­łamostrzazrąk. Kumo­je­muza­do­wo­le­niude­monzgu­biłgdzieśswójno­żykwtra­wie. Znówpró­bo­wałnamniena­trzeć, lecztymra­zemusko­czy­łam. Możeibyłszyb­szyodemnie, leczrów­nieżmniejby­stryipo­tra­fi­łamwy­czy­taćzjegomi­ęśni, uło­że­nianógira­mionko­lej­nyruch, za­nimgowy­ko­nał. Byłbar­dziejprze­wi­dy­wal­ny,niżbyso­bietegoży­czył.

Ska­ka­li­śmytakwo­kółsie­biejesz­czeprzezchwi­lę. Bra­łamgonawy­czer­pa­nie, jed­nakniebyłowi­daćponimzmęcze­nia. Na­to­miastpomniespły­wałjużpot. Cze­ka­łamnajegobłąd, niechcia­łamiśćnaży­wiołista­wiaćnaszczęście, tnącnaśle­poalbobez­my­śl­niery­zy­ku­jąc, po­nie­ważstaw­kąbyłonietyl­koży­ciede­mo­na, aleimoje.

– Będziesztaksza­rżo­waćprzezcałąnoc?– spy­ta­łam, niemo­gączła­paćtchu.– Czymożejed­nakzmądrze­jeszisamsięza­bi­jesz?

Wpa­try­wałsięwemniein­ten­syw­nie, gdyła­pa­łamgwa­łtow­nieko­lej­neod­de­chy. Mo­głamsięznimjesz­czeba­wić, mia­łamnatosiły. Onjed­nakob­rałinnątak­ty­kę. Tymra­zempchnąłwemniecałąswo­jąmocą, po­wa­la­jącnako­la­na. Byłotogłu­pieiry­zy­kow­nezjegostro­ny. Pota­kimmen­tal­nymcio­sieznacz­niesięosła­bił. Zdru­giejjed­nakstro­nymógłmnieza­bićalbozra­nić, apo­temszyb­kodo­ko­ńczyćro­bo­tę.

By­łamlek­koza­mro­czo­na. Do­sko­czyłdomnieiwgry­złsięzęba­miwmojąrękę. Prze­ra­żo­napró­bo­wa­łamod­su­nąćsięodnie­go.

Ugry­złmnie! Tenpie­przo­nypo­twórmnieugry­zł!

Wbi­łamostrzewjegobrzuchipo­kręci­łamwewszyst­kiestro­ny. Spa­ni­ko­wa­łam, wi­dzącgoucze­pio­ne­gomo­jejskó­ry. Od­sko­czyłzwin­nienabok. Do­tknąłrękądziu­ry, któ­rąwy­żło­bi­łammuwbrzu­chu. Tobyłado­braiso­lid­naro­bo­ta. Zustka­pa­łamumojakrew, po­ni­żejskąpa­nybyłwswo­jej. Ra­miępa­li­łomnienie­mi­ło­sier­nie, jed­nakwo­la­łamoszczędzićso­biewi­do­kuiniepa­trzeć.

– Tonie­praw­do­po­dob­ne– po­wie­dzia­łam, sa­pi­ącci­ężkoodwy­si­łku.– Mo­głampo­wie­dziećLe­ono­wi, żebypo­sze­dłdodia­bła.– Wspa­rłamsięoko­la­na.– Sie­dziećte­razwswo­imdomu, alenie.– Spoj­rza­łamnade­mo­na, któ­rygrze­bałwła­śniewswo­jejra­nie, pró­bu­jącutrzy­maćwnętrz­no­ściwśrod­ku.– Mu­sia­łamsiępchaćwtogów­no.– Wy­pro­sto­wa­łamsięispoj­rza­łamwko­ńcunaugry­zie­nie.– Toniejestwar­tetychpie­ni­ędzy.

Ze­rwa­łamsięzmiej­sca, sal­wu­jąc się uciecz­ką. Wie­dzia­łam, żede­mon, kie­dysięjużotrząśnie, po­bie­gniezamną. Mia­łamje­dy­niekil­kase­kund, żebywdra­paćsięnadrze­woigozmy­lić. Za­sty­głamwbez­ru­chu. Itakpo­gna­łbyzaza­pa­chemmo­jejkrwi, na­wette­raz, gdybyłnaprze­gra­nejpo­zy­cji, po­nie­ważwtejchwi­likie­ro­wałsięjużtyl­kofu­rią. Wi­dzia­łamgozda­le­ka. Niemógłszyb­kobie­gać, po­nie­ważjed­nąrękąsta­rałsięutrzy­maćwszyst­kiefla­kiwso­bie. Byłde­mo­nem– gdy­byzde­cy­do­wałsięte­razode­jść, wy­li­za­łbysię. Cze­ka­łam, ażznaj­dziesiędo­kład­niepodemną. Wi­dzia­łam, jakroz­glądasięner­wo­wowo­kół, wy­czu­wał, żeje­stemwpo­bli­żu.

Sko­czy­łamnanie­gowchwi­li, gdyprze­cho­dziłkołomo­je­godrze­wa. Tobyłonie­czy­steza­gra­nie, leczje­ślicho­dzi­łoomojeży­cie,niepo­sia­da­łamcze­gośta­kie­gojakho­nor. Nieuzna­wa­łamrów­nieżuczci­wychwalk. Po­su­nęła­bymsiędowszyst­kie­go, by­le­bytyl­koprze­trwać.

Zna­la­złamsięnajegora­mio­nach. Tachwi­laza­sko­cze­niapo­zwo­li­łamiwbićnóżwjegogar­dło. Trzy­ma­łamgowsta­lo­wymuści­sku, tnącgłębiejigłębiej. Śmiałzemnąjesz­czewal­czyć– cho­ler­nede­mo­nyniepo­tra­fiąpo­go­dzićsięześmier­cią. Pró­bo­wałsięwy­rwać, lecznamar­ne. Po­czu­łam, żedo­ta­rłamostrzemdokręgo­słu­pa. De­monupa­dłra­zemzemnąnazie­mię.

Cośwnimza­bul­go­ta­ło. Ze­pchnęłamgozeswo­ichnógiuklękłamoboknie­go. Tymra­zemminieprze­szka­dzał. Do­ko­ńczy­łamro­bo­tędu­żymząb­ko­wa­nymno­żem. Spre­zen­to­wałmigoLeon, wła­śnienata­kiespe­cjal­neoka­zje. No­si­łamgotyl­kowte­dy, gdymia­łamzle­ce­nie, byłbo­wiemzbytduży, abyza­wszetrzy­maćgoprzyso­bie. Za­jęłomichwi­lę, za­nimupo­ra­łamsięzjegokręgo­słu­pemiod­ci­ęłammugło­wę. Wes­tchnęłamzmęczo­naiupa­dłamoboknie­gonazie­mię.

Spoj­rza­łamnaswo­jeubra­nie. Prze­pe­łni­łamniezło­ść, gdyuświa­do­mi­łamso­bie, żewszyst­koupa­pra­łamwekrwi.

Zwło­kide­mo­nówni­g­dyszczęśli­wieniezni­ka­ją. Truptotrup. Roz­kła­da­jącesię, śmier­dzącecia­łobędzietule­żeć, do­pó­kiktośgoniesprząt­nie.

Wy­jęłamko­mór­kęzkie­sze­niiwy­kręci­łamnu­mer.

– Cenawzro­sła– po­wie­dzia­łam, kie­dyusły­sza­łamgłospodru­giejstro­nie.– Je­steśmiwi­niennoweubra­niaizwrotkosz­tówzastar­ga­nener­wy.

– Gdzieje­steś?

– Wpar­ku, nie­da­le­ko. Ra­dzęsiępo­spie­szyć, bojużza­czy­nasiępo­wo­liroz­kła­daćiladamo­mentzej­dąsięwszyst­kiepsyzoko­li­cy, żebyspró­bo­waćtro­chęeg­zo­tycz­nejpa­dli­ny.

– Za­razko­gośwy­ślę.

Roz­łączy­łamsię. Prze­kręci­łamgło­węwbokiostat­nirazspoj­rza­łamnaswo­je­gomar­twe­goto­wa­rzy­sza. Wsta­łamista­ran­nieotrze­pa­łamsięzli­ściitra­wy.

Znówwy­gra­łam.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki