Pangalactic. Początek CXXVI wieku - Adrian Rosik - ebook

Pangalactic. Początek CXXVI wieku ebook

Adrian Rosik

2,8

Opis

Pangalactic

Początek CXXVI wieku

W odległej przyszłości, na skraju galaktyki, odkryty zostaje tunel czasoprzestrzenny. Wysłana przez niego nowoczesna sonda ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Aby wyjaśnić sprawę, ludzkość organizuje ekspedycję sześciu specjalistów z różnych dziedzin. Jednak nikt nie spodziewał się, co odkryją oni po drugiej stronie.

 

O autorze

Adrian Rosik

Od lat jest miłośnikiem fantastyki, zarówno klasycznej, jak i naukowej. Interesuje się technologią, badaniem kosmosu, naukami przyrodniczymi, ale także historią, filozofią i religioznawstwem. Nabytą wiedzę wykorzystuje w światotwórstwie oraz jako główne źródło inspiracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (6 ocen)
1
0
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Jest rok 12 501. Drogą Mleczną niepodzielnie rządzi Zjednoczona Galaktyka – konfederacja siedmiu cywilizacji z siedmiu różnych planet: świeccy przemysłowcy z Garganty, uduchowiony rój z Aspirusu, drapieżne plemię z Botiary, myślące maszyny z Tegei, artystyczne cyborgi z Sekiris, podwodne klany Kelparu i ludzkość, znana pozostałym jako Terranie. Rasy te kontrolują łącznie niemal wszystkie gwiazdy i planety wewnątrz jej spiralnych ramion oraz współpracują ze sobą na każdej płaszczyźnie od ponad dwóch mileniów.

Aby zyskać dostęp do zdolności, technologii i doświadczenia pozostałych cywilizacji, władający ludźmi Rząd Prymarchów powołał do życia sześć instytucji, znanych jako korpusy, które zapewniały wysokiej klasy sprzęt i szkolenia każdemu, kto był gotów podjąć się pracy jako medyk, inżynier czy naukowiec lub podjąć służbę we flocie kosmicznej, armii lub siłach porządkowych.

Ten stan zapewnił złotą erę w każdej dziedzinie. Galaktyka pełna jest megastruktur otaczających całe gwiazdy, ogólnoplanetarnych operacji górniczych i kompleksów fabryk o powierzchni kontynentów. Flota zabezpiecza przestrzeń kos­miczną i łączy tysiące kolonii gęstą siecią logistyczną, a armia i ochrona zwalczają zagrożenia na skalę lokalną i międzynarodową. Absurdalnie wydolna ekonomia umożliwia zapewnienie obywatelom darmowej żywności, ubrań, edukacji i niezbędnej opieki medycznej. Dobra luksusowe można nabyć za wspólną elektroniczną walutę, znaną jako Solidy Zjednoczonej Galaktyki, a specjalistyczny sprzęt korpusu dostępny jest tylko dla odpowiednio przeszkolonego personelu.

Jednocześnie każda cywilizacja ma własny rząd, kulturę, podejście do życia i strefę wpływów. Opracowane przez nie technologie wykorzystywane są w celu naprawy wad ewolucyjnych, przystosowania się do bytowania w ekstremalnych warunkach bądź usprawnienia swojej pracy zawodowej. Mogą odwracać proces starzenia i wydłużać życie, a cybernetyka podnosi maksymalne możliwości ich biologicznych ciał.

Planety macierzyste pokryte są widocznymi z orbity megaaglomeracjami, zamieszkiwanymi przez dziesiątki miliardów istnień, a ich systemy obronne rozciągają się na całe układy gwiezdne. Stanowią one nie tylko stolicę i siedzibę władzy, ale są też centrum kultury, ekonomii i polityki. Kolonie rozciągają strefy ich wpływów na tysiące parseków oraz zaopatrują je w surowce i personel.

Najwyższą władzę i prawodawstwo konfederacji stanowi Senat Pangalaktyczny. W sytuacjach szczególnie kryzysowych przywódcy cywilizacji bądź inne wyznaczone osoby spotykają się na planecie Mistran, aby wspólnie podjąć decyzje, od których zależy wewnętrzna stabilność, realizacja projektów na niemożliwą inaczej skalę, a także życie i bezpieczeństwo miliardów obywateli.

Niebawem jednak pakty podpisane przed wiekami zostaną wystawione na ciężką próbę, gdy sześciu starannie wybranych śmiałków wyruszy zbadać nie do końca rutynowy incydent.

Rozdział I Stacja

Znudzony Grzesiek siedział w holu pasażerskiego promu i nie mógł się doczekać końca swej jakże nużącej podróży. Z braku lepszego zajęcia rozejrzał się po przedziale. Było to obszerne pomieszczenie z trzema rzędami obitych skórą foteli w większości zajętych.

Grzesiek ubrał się w bawełnianą bluzę z kapturem, jeansy z lycrą i buty sportowe. Codzienne stroje mieli na sobie także pozostali pasażerowie. Oni również zostali przeniesieni na stację, do której zmierzał prom. W przyciemnianym oknie, na tle odległych ciał niebieskich mężczyzna widział swoje odbicie – owalną twarz o jasnobrązowej cerze bez najmniejszego zarostu, krótkie, stawiane na żel blond włosy z ciemnymi odrostami. Niżej były bystro patrzące niebieskie oczy, przedzielone prostym, lekko zadartym nosem. Obok były uszy – przyległe i trochę spiczaste na górze. Poniżej były wąskie usta, a pod nimi ostry podbródek z dołeczkiem. Wyglądał na około dwadzieścia siedem lat. Mimo braku grawitacji poczuł się ociężale.

– Długo jeszcze? – zastanawiał się. Wszak stacja była na obrzeżach galaktyki, a prom ten mógł przemierzyć rok świetlny w niecałe półtorej minuty dzięki napędowi zaginającemu przestrzeń wokół niego. Nagle coś wyrwało z zadumy zarówno jego, jak i resztę pasażerów. Prom zwolnił do podświetlnej.

– Dokowanie za piętnaście minut! – zaskrzeczał interkom.

Nareszcie, kurwa! Ileż można?! – pomyślał chłopak i wyjrzał przez część okna z widokiem na przód pojazdu. W oddali ujrzał obracający się krążek otoczony świetlistymi punktami, które wylatywały z jego krawędzi albo znikały w jego wnętrzu.

Więc to tutaj będę pracował. Po co stacja kosmiczna na takim wypizdowie? – zastanawiał się.

W miarę zbliżania obraz obiektu był coraz lepiej widoczny – stacja składała się z siedmiu pierścieni szerokich na prawie trzysta osiemdziesiąt metrów, każdy z nich obracał się wokół wspólnej osi z określoną prędkością, celem wytworzenia sztucznej grawitacji. Najdalszy, biegnąc tysiąc dwieście metrów od osi rotacji, był modułem dokowym i jednocześnie obronnym. Na nim wypisana była nazwa stacji – Independence of the Galaxy.

W środku umieszczono potężny reaktor termofuzyjny – główne źródło zasilania, otoczone dwoma dodatkowymi obronnymi dyskami. Jego wnętrze płonęło niczym jądro gwiazdy, zapewniając energię dla całej struktury. W trakcie zbliżania widoczne stało się też uzbrojenie stacji: pierścień obronny miał na obu krawędziach podwójne działa cząsteczkowe, zainstalowane w równych odstępach co 45 stopni.

Trafienie pakietem rozpędzonych niemal do prędkości światła protonów to moc niewielkiej bomby atomowej, skupiona w cieniutki błysk, zakończony stopieniem lub odparowaniem sporego fragmentu wrogiej jednostki. Tak samo miały dyski obronne, dodatkowo wyposażone wyrzutnie samonaprowadzających się rakiet fuzyjnych, zdolnych razić cele na niewielkim obszarze i skutecznie przełamywać tarcze energetyczne.

Przepastne doki stacji mogłyby pomieścić liczną flotę wraz z trzema zewnętrznymi portami dla największych i najpotężniejszych okrętów Zjednoczonej Galaktyki: dronowych superpancerników klasy Decadence. Przepych i nowoczesność zrobiły na Grzegorzu bardzo duże wrażenie.

– Dokowanie za dwie minuty! – Interkom przypomniał o swym istnieniu.

Masywne wrota hangaru rozwarły się szeroko. W środku przygotowano sześć miejsc dla promów pasażerskich. Trzy były obecnie zajęte, a jedno czekało właśnie na przyjezdnych i nowy personel.

Prom zadokował, a drzwi za nim otworzyły się, odsłaniając śluzę, która łączyła hol z właściwą stacją. Pasażerowie przeszli przezeń do pokoju przylotów. Tam stała grupa mieszkańców oczekujących na rodziny i przyjaciół. Jedna osoba zwróciła uwagę Grzegorza – mężczyzna z wyglądu około trzydziestoletni, ze znajomą kwadratową szczęką pokrytą ciemnym meszkiem, lekko haczykowatym nosem i dużymi brązowymi oczami. Znajome wydały się też czarne włosy średniej długości i atletyczna sylwetka. Obcy wydał mu się tylko mundur nowego, nieznanego wzoru.

– Grzechu! – krzyknął z radością mężczyzna. – Stary! Sto lat cię nie widziałem. Dosłownie!

– Wojtek! Nie spodziewałem się… – odpowiedział Grzesiek.

– Jak dobrze widzieć cię żywego! Gadaj, ile razy otarłeś się o śmierć?

– Prasy lotniczej nie czytasz? Z tego są kompilacje na kilkadziesiąt stron.

– Wystarczy, że pomagam obsłudze głównego superkomputera łatać tysiąc sto siedemdziesiąt stron jego oprogramowania. Opowiedz w skrócie.

– Otóż brałem udział w pięciu oblężeniach, dwóch rajdach na stacje kosmiczne, co najmniej pięćdziesięciu lotach eskortowych, głównie dla bombowców nurkujących, szesnastu polowaniach na floty militarne i logistyczne, a także dwóch samowolnych wypadach i czterech tak zwanych misjach na gębę. W pewnym momencie byłem jak jebany celebryta.

– Serio? – W głosie Wojtka dało się wyczuć sarkazm. – Jak do tego doszło?

– Odstawiłem dość srogą akcję na Dolomarze. Były wywiady, bankiety z VIP-ami, sesja zdjęciowa w samych bokserkach…

– Żeee co kurwa?!

– Spokojnie, stary. Tego tabloida i tak nikt nie czyta. A już na pewno nikt poważny. Niech zgadnę… robisz tu w inżynieryjnym?

– Jak widać. – Wojtek wskazał na nadrukowane na naramiennik munduru dwa skrzyżowane klucze francuskie. Przy pasie znajdowało się wielonarzędzie.

– Co to za łachy? – dociął Grzesiek.

– W twojej kwaterze czeka podobny, więc się nie ciesz. – Wojtek odbił piłeczkę. – A co ty będziesz tu robił?

– Będę szkolił pilotów.

– Nawet ciepła posadka. Dobra, muszę iść. Wieczorem opowiem ci więcej o życiu tutaj. Przy okazji poznasz mojego zioma. Tymczasem może się u nas rozgościsz?

– Może tak – stwierdził Grzesiek. – Głodny trochę jestem.

– Spoko. O dziewiętnastej się spotkamy.

Wojtek odszedł, a Grzesiek zbliżył się do ekranu z planem stacji na ścianie obok. Kantyna mieściła się w Pierścieniu Szóstym, który pełnił funkcje rozrywkowe i rekreacyjne. Droga do niego wiodła przez korytarze o jasnobłękitnych ścianach, oświetlane białym światłem. Między poszczególnymi korytarzami można było podróżować za pomocą wind magnetycznych, ale zmianę pierścienia umożliwiała jedynie specjalna winda teleportacyjna. Ograniczenia technologiczne sprawiły, że każdy z nich wymagał osobnego szybu. Grzesiek stanął w tym, który prowadził na Pierścień Szósty. Wtem czasoprzestrzeń wokół niego wygięła się w kształt sfery, po czym unormowała się w miejscu docelowym, przenosząc ze sobą jej zawartość.

Poprawili prędkość przesyłu – pomyślał, wychodząc z windy. Przeszedł jeszcze dwieście metrów i po swojej lewej stronie ujrzał drzwi do kantyny, które automatycznie się przed nim rozsunęły.

Kantyna była przestronna i stylizowana na średniowieczną tawernę. Na dłuższej ścianie naprzeciwko drzwi umieszczono sześć fabrykatorów – urządzeń, które mogły zamieniać energię w masę – w tym przypadku rozmaite potrawy i napoje. Po wejściu Grzesiek od razu poczuł swojski klimat i znajomą mieszankę zapachu ziół i mocnego alkoholu.

Aspiriański absynt? – pomyślał. Po prawej stronie zobaczył czterech załogantów stacji grających w brydża. Pomiędzy nimi dostrzegł kulistą butelkę o długiej szyjce, wypełnioną do połowy przejrzystą cieczą w kolorze głębokiej zieleni.

Zgadza się…

Wtem mieszające się odgłosy wielu rozmów zostały przerwane przez donośne, dudniące beknięcie. Cała sala momentalnie ucichła. Grzesiek po swojej lewej ujrzał źródło hałasu – ogromną, humanoidalną istotę o szerokich ramionach i potężnej muskulaturze. Miała grubą, chropowatą skórę o szarobrązowym zabarwieniu. Nie miała włosów, a jedynie zrogowaciałe wypustki na brodzie i wokół głowy. Ciężki zwał skóry na miejscu brwi osłaniał małe, pomarańczowe oczy. Jednak twarz humanoida wyglądała zupełnie ludzko, przez niemal jednakowe rozmieszczenie i kształt oczu, nosa i ust. Uszy natomiast były jedynie małymi otworkami po bokach głowy. Olbrzym miał na sobie podkoszulek, stalowe bransolety na rękach, długie do połowy przedramienia, a także długie, kolczaste spodnie z czteroczęściową baskiną i płytowe buty sięgające kolan. Ważył grubo ponad dwieście kilogramów.

Wszystko jasne – pomyślał Grzesiek. – Gargantuanin.

Monstrum siedziało przy stole samotnie, trzymając w masywnych łapskach trzy puste butelki po wódce, na których skupiony był jego wzrok. Nagle wielkolud krzyknął w kierunku przechodzącej obok dziewczyny.

– Fajna dupcia! – zarechotał doniośle.

Panna przemilczała swoje oburzenie pijackim chamstwem. Gargantuanin z szyderczym uśmiechem rozejrzał się za innym obiektem żartu. Dojrzał ludzkiego mężczyznę o aparycji zawodowego atlety.

– Eee, drobnica! Siłujemy się na rękę? Dam ci fory i użyję tylko palca!

– Stul się, rycerzyku! – odrzucił przechodzień, zasiadając przy stole.

– Co, kurwa?! – Olbrzym rozejrzał się wolnymi ruchami po pomieszczeniu. – Kto to powiedział? Halo?! Pokaż się!

Nic dziwnego – pomyślał Grzesiek. Najsilniejszy z obecnych nie miał z nim szans.

Wtem do kantyny spokojnym krokiem wszedł android. Był wzrostu Grześka, ale szczuplejszy. Miał bladą, podłużną twarz ze szpiczastym podbródkiem, jego głowę pokrywały śnieżnobiałe, lekko kędzierzawe włosy. Znak tarczy na ramieniu munduru sugerował, iż służy w ochronie stacji. Podszedł do Gargantuanina bez żadnego strachu.

– Dagnal! – powiedział z niezachwianą pewnością siebie.

Samobójca… – pomyślał Grzesiek. – Albo debil.

Gruboskórny wielkolud spojrzał na ochroniarza groźnym wzrokiem, którego nie spuszczał, wstając. Po wyprostowaniu się był o dwie głowy wyższy od siwego chłopaka. Ale ten pozostawał niewzruszony.

– Proszę się uspokoić – ciągnął dalej. – Mogę cię odprowadzić do kwatery.

– Fajrant jest! Weź wykurwiaj, bo cię odłączę.

– Dagnal, chodź ze mną, a obejdzie się bez konsekwencji…

– Haha – zaśmiało się monstrum. – A lepę na ryj chce? – zapytał i wymierzył cios prosty w twarz, a jednak android z nadludzkim refleksem chwycił go lewą ręką za nadgarstek, zatrzymując pięść tuż przed swoim obliczem, przy okazji miażdżąc mu karwasz. Nim awanturnik zrozumiał, o co chodzi, ochroniarz uderzył go wolną ręką w brzuch. Dagnal ugiął się pod ciosem, po czym dostał sierpowym w podbródek. Następnie chwycił go za głowę i uderzył nią o swoje kolano. Gargantuanin osunął się nieprzytomny na ziemię.

Grzesiek podszedł do miejsca akcji i próbował zobaczyć coś więcej.

– A chciałem po dobroci – rzucił siwy ochroniarz, po czym wziął giganta na ramiona, jakby ten nic nie ważył i wyniósł go z kantyny. Ręce i nogi ogłuszonego wlokły się po ziemi.

Grzesiek widział w życiu wiele androidów, ale pierwszy raz był świadkiem tego, jak sprawnie pokonano Gargantuanina. Mają bowiem grubą i twardą skórę, która chroni przed ciosami, cięciami i promieniowaniem. Ponadto są znacznie silniejsi od ludzi i słyną z ogromnej dyscypliny.

Muszę się napić, na trzeźwo jest to nie do przyjęcia – pomyślał.

Podszedł do pierwszego z brzegu fabrykatora i lekko drżącym głosem powiedział do mikrofonu.

– Szklanka whisky… – Po tych słowach z góry kwadratowej niszy spłynął strumień energii, rozpraszając się u podstawy i tworząc bladoniebieską siatkę przestrzenną na wzór kwadratowej szklanki, stopniowo wypełniając ją szkłem, a gdy „urosła” wystarczająco, urządzenie napełniło ją szlachetnym trunkiem do trzech czwartych wysokości.

Grzesiek wypił napój duszkiem, po czym wstawił szklanicę z powrotem do niszy fabrykatora, który rozłożył ją na czystą energię.

Jakby lepiej – pomyślał. – Pora ogarnąć mieszkanie.

Opuścił kantynę i zbliżył się do korytarzowego terminalu. Musiał wprowadzić określone dane:

Imię: Grzegorz,

Nazwisko: Koryski,

Data urodzenia: 16 kwietnia 12 284 roku,

Funkcja: instruktor floty,

Specjalizacja: pilot myśliwca.

Po wypełnieniu formularza rozpoczęło się wyszukiwanie wolnej kwatery. Pierścień Piąty, piętro ósme, kwatera 384. Jego nowe lokum miało powierzchnię trzydzieści metrów. Powadziły do niego rozsuwane drzwi z zamkiem magnetycznym. Mieszkanie miało klasyczny wystrój charakterystyczny dla tego typu obiektów – jasnoniebieskie ściany identyczne jak te na korytarzu i takie samo białe oświetlenie. Pośrodku salonu stał niski stół ze szklanym blatem, otoczony sofą umiejscowioną naprzeciwko drzwi i dwoma fotelami po bokach. Meble obito skórą o kremowej barwie.

Na dłuższej ścianie naprzeciwko wejścia znajdowało się zaciemnione od środka okno, zajmujące większość powierzchni ściany, z widokiem na pobliską, trójramienną protogwiazdę – pomarańczową na obrzeżach, przechodzącą w jaskrawą żółć w centrum. Widać też było skrawek pasa asteroid, który biegł daleko za orbitą stacji.

Piękny widok – pomyślał Grzegorz zdumiony swoim szczęściem.

Na drugiej ścianie umieszczono szafę fabrykacyjną oraz łóżko, a na kolejnej – półściankę z fabrykatorem kuchennym i rozsuwane drzwi w kącie. Za nimi znajdowała się toaleta, umywalka wbudowana w szafkę i wanna z prysznicem na drugim końcu, wszystko w kolorze granatowym z błękitnym połyskiem.

Wreszcie poczuł się jak w domu, prędko zrzucił z siebie ubranie i położył się w wannie. Na umieszczonym na kancie wodoodpornym panelu dotykowym ustawił ilość wody, tak by nad taflę wystawała jedynie głowa. Wyregulował też temperaturę.

Umieszczony po wewnętrznej krawędzi fabrykator wody spełnił postawione wymagania, a system ogrzewania indukcyjnego pilnował, by kąpiel przebiegała w stałej temperaturze cieczy. Grzesiek czuł, jak poza brudem i potem opuszczają go też wszelkie wątpliwości odnośnie służby na stacji. Następne trzy godziny stanowiła relaksacyjna drzemka.

Po wszystkim ubrał się i skierował do salonu. Czuł się jak nowo narodzony, ale trochę głodny. W fabrykatorze zamówił zupę pomidorową z makaronem. Maszyna wykonała sztuczkę z siatką przestrzenną i na podstawie pojawiła się tacka, a na niej głęboki talerz z parującą potrawą, natomiast obok leżała łyżka owinięta w serwetkę. Mężczyzna przeniósł ją na stół, rozsiadł się na kanapie i łyżką nabrał bladoczerwonej zupy ze świderkowatym makaronem – smakowała tak samo, jak ta wykonana w sposób tradycyjny. Obiad był smaczny i sycący. Po zjedzeniu odstawił brudne naczynia na podstawę kuchni. Gdy zostały one rozłożone, w pomieszczeniu rozległ się dzwonek do drzwi.

– Zapraszam! – krzyknął.

Po rozsunięciu się drzwi w holu ukazał się Wojtek.

– Siema, stary! Nie przeszkadzam?

– Nie, nie, w żadnym razie. Miałeś podobno kogoś mi przedstawić? – spytał Grzesiek.

– Jak najbardziej. – Wojtek skinął palcem, po czym w drzwiach ukazała się znajoma postać. – Siwowłosy pogromca Goliata z kantyny.

– Detektyw Charles Falker, Korpus Ochrony – powiedział, wystawiając rękę.

– Grzegorz – odparł gospodarz, ściskając ową dłoń.

Skóra androida w dotyku przypominała sylikon, a pod nią wyczuwalne były kanciaste „kości” z węglika wolframu. Oczy nowego znajomego były w kolorze matowej żółci, natomiast źrenice przypominały raczej obiektywy kamer niż ludzkie.

– Długo się znacie? – dociekał Grzegorz.

– Dziesięć lat, cztery miesiące, tydzień, dwa… – odpowiedział Chuck.

– Wystarczy! – przerwał Wojtek. – Może siądziemy?

– Spoko, chodźcie. Drzwi zasunęły się cicho, a cała trójka rozsiadła się na sofie i fotelach.

Wojtek dojrzał widok z okna.

– Ty to zawsze miałeś farta.

– Tym razem sam jestem zdumiony – rzucił Grzesiek. – Ty zasugerowałeś Chuckowi pracę w tutejszej ochronie?

– Tak – odpowiedział Wojtek. – Chuck radzi sobie z największymi pojebami.

– Potwierdzam – dodał android. – Gargantuanie po dużej dawce alkoholu to bardzo trudne przypadki. Dlatego mnie zatrudnili.

– Nic dziwnego – odrzucił Grzesiek. – Przeciętny Gargantuanin to ponaddwumetrowa cytadela, przy której ludzki kulturysta wygląda jak anemik.

– Doszedł nawet na szczebel zastępcy szefa ochrony – rzekł Wojtek.

– Ponadto jestem honorowym członkiem lokalnego klubu szachowego, klubu brydżystów, zespołu ludowego pieśni i tańca…

– Dobra, dobra, nie szpanuj tak – przerwał Wojtek, po czym zwrócił się do Grześka. – Jak ci się u nas podoba?

– Nigdy nie widziałem tak nowoczesnej stacji! To jest coś pięknego.

– Solidna robota – dodał inżynier, nie kryjąc dumy. – W pełnej gotowości bojowej zatrzyma pełnoskalową inwazję dwójki w skali Kardaszewa.

– Rzeczywiście – skomentował Koryski. – Ale co ta stacja tu robi?

– Nie słyszałeś? – zapytał Wojtek, nie kryjąc zdziwienia. – Niedaleko centrum tej protogwiazdy odkryto tunel czasoprzestrzenny, prowadzący prawdopodobnie do innej galaktyki. Nie wiemy, co może stamtąd wyjść…

– Wojtku! – wtrącił Falker. – On nie jest upoważniony.

– Nie wygada się, co nie?

Nagle rozmowę przerwał niski, mruczący głos z komunikatora androida.

– Detektywie Falker! Potrzebuję pana w biurze! Szybko!

– Przyjąłem – odpowiedział android, po czym zwrócił się do ludzkich przyjaciół. – Przepraszam najmocniej, obowiązki wzywają. – Chuck pospiesznie opuścił pomieszczenie, zostawiając bohaterów samych sobie.

– To… co z tym tunelem?

– Jak wspominałem, prawdopodobnie prowadzi do innej galaktyki. W zeszłym miesiącu wysłaliśmy tam sondę von Neumanna. Przez tydzień badała układ gwiezdny po drugiej stronie, ale sygnał się urwał, a żadna informacja nie nadeszła. Planują więc wysłać ekspedycję. Wiele osób dostało przydział na naszą stację, by wziąć w niej udział. Ogólnie sprowadzają tu ludzi z wysokiej półki.

– Jak bardzo?

– Na przykład mój szef, pan Tungran, kiedyś dowodził Gargantuańską Manipułą Inżynieryjną… oraz wygląda trochę jak pustelnik.

Roześmiali się.

– Ponadto… – kontynuował Wojtek. – Większość ludzi z ochrony pochodzi z piechoty liniowej.

– I to pewnie tacy, co niejedną bitwę widzieli?

– Zgadza się. A wśród takich gości poszukuje się pilota, inżyniera, medyka, ksenobiologa, dyplomaty i androida. Zgłosiliśmy się z Chuckiem. Lekarzem będzie chirurg, co robi w głównej klinice, ksenobiologiem laska z lokalnego terrarium.

– Ładna? – dopytał Grzesiek, kilkukrotnie unosząc brwi.

– Najlepsza na stacji. – Wojtek uśmiechnął się szeroko. – Chyba że wolisz samice Botiaran, wtedy trzydzieści parseków w tę stronę. – Wskazał palcem w podłogę.

– Pojebało cię? Botiara jest nudna, zimna i zajebana żwirem. Prawie jak moja była.

Obaj roześmiali się. Ich przerwana znajomość wróciła na właściwe tory.

– A dyplomatę wybrali?

– Taaa… jakiś goguś importowany z Terry. Na pewno będzie się rządził…

– A ty będziesz po nim jeździł?

– Dokładnie! Brakuje nam tylko mocnego kandydata na pilota, więc…

– Myślisz, że mnie wezmą? – spytał Grzesiek.

– Pewnie, stary! – odpowiedział Wojtek. – Reszta pretendentów na to miejsce to jakaś czeladź bita w ciemię. Ty masz talent, doświadczenie, styl. Dokonujesz rzeczy, które według symulacji i zdrowego rozsądku są niemożliwe.

– Ale ja nie polecę z załogą.

– Czemu?

– Zbyt wiele razy byłem jedynym ocalałym. To chyba jakieś fatum.

– Od kiedy ty taki przesądny jesteś? – zapytał Wojtek trochę żartem, trochę z troską. – Zawsze byłeś naturalistą…

– Nie chcę ryzykować niczyim życiem, zwłaszcza moich przyjaciół.

– Stary, jesteś jedynym gościem w galaktyce, któremu ufam na tyle, by z nim lecieć tam, gdzie nie dotarł…

– Oni też mi ufali.

– Co jest, Grzechu? – Wojtek był już wyraźnie zmartwiony. – Ty? Gość, który poszedł na wojnę tylko po to, by „się sprawdzić”? Gość, który zawsze szukał mocnych wrażeń, a bez wolantu to jak bez ręki? Czyżbyś utracił „cojones”?

– Dobra! – Grzesiek odpowiedział stanowczym tonem, po czym umilkł na moment. – Dobra, zgłoszę się. Przekonałeś mnie. Kiedy startujemy?

– Za jakiś miesiąc. To jak? Wymienisz te cywilne łachy na coś męskiego?

– No przecież.

Podeszli więc do szafy. Składała się ona ze skanera i obręczy fabrykacyjnej o zmiennym obwodzie, poruszającej się po dwóch cienkich szynach, umieszczonych po bokach wysokiego lustra. Grzesiek stanął w wyznaczonym miejscu.

– Mundur Korpusu Floty, wersja podstawowa! – krzyknął, a skaner zmapował jego sylwetkę ze wszystkich stron i zapisał w pamięci. Następnie obręcz rozłożyła się do odpowiedniej średnicy, po czym zjechała na dół i wróciła na swoje miejsce, fabrykując kombinezon bezpośrednio na ciele Grześka i zastępując jego cywilne ubranie. Zaraz po operacji przejrzał się w lustrze.

Jednoczęściowy mundur zakrywał całe ciało oprócz głowy i ciasno do niego przylegał, co symulowało ciśnienie atmosferyczne. To, w połączeniu z hełmem, umożliwiało przetrwanie w rzadkiej atmosferze i pozwalało opierać się próżni kosmosu przez dwie godziny. Pod ciśnieniem zbliżonym do ziemskiego wierzchni materiał niebieskiej barwy stawał się oddychający i lekko luzował uścisk. Biodra i wnętrza ud pokryte były szarą tkaniną termiczną, która może ogrzać wnętrze kombinezonu do stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza lub schłodzić je o dwieście dwadzieścia. Miał też warstwę termoaktywną w bezpośrednim kontakcie ze skórą, chroniącą przed wahaniami temperatury.

Mundur pełnił również funkcję pancerza. Tułów po obu stronach, ramiona, rękawy, nogawki, buty oraz kołnierz zasłaniający całą szyję wzmocnione były arkuszami grafenowego aerożelu. Lewy naramiennik opatrzono białym uproszczonym obrazkiem samolotu. Kombinezon był lekki i nie krępował ruchów.

– Dobre, nie? – zapytał Wojtek, obserwujący kolegę.

– Zajebisty! – odparł Grzesiek. – Ledwo czuję, że mam go na sobie.

– Jak w samych bokserkach?

– Zazdrościsz?

– Może splątasz komputer?

Na lewym nadgarstku Grzesiek dostrzegł szynę z małym czytnikiem po stronie dłoni. Gdy położył na nim palec, holograficzny ekran pojawił się nad ręką, informując o udanym splątaniu kwantowym z jednostką centralną. Teraz miał swobodny dostęp zarówno do sieci, jak i informacji wojskowych krążących po stacji.

– Coś jeszcze mnie w tym zaskoczy?

– Pokażę ci, odwróć się.

Wtedy Wojtek wyciągnął zza pasa wielonarzędzie i szybkim ruchem przejechał świecącym na niebiesko ostrzem po aerożelowym napierśniku. Towarzyszył temu oślepiający błysk. Grzesiek gwałtownie odskoczył.

– Co jest, kurwa?! Pojebało cię?! – krzyknął zdezorientowany, po czym spojrzał w dół. Czarna, wytopiona rysa biegła przez całą szerokość jego klatki piersiowej. Czuł, że skóra pod nią zaczyna się powoli nagrzewać.

– Piła plazmowa. Poprzedni wzór by cię nie ochronił. Jak jest?

– Czuję ciepło… Już w porządku. – Grzesiek zorientował się, że nic mu nie jest.

– Na klacie masz ekwiwalent dwunastu centymetrów tytanu, o połowę więcej niż kompozyt użyty w starym. Ma też większą pojemność cieplną. Chcesz sprawdzić pełną wersję?

– Tak! – odparł wesoło Grzesiek.

Na komendę szafa sfabrykowała dodatkowe elementy, regenerując przy tym rysę. Hełm wykonano z aerożelu i grubego, samoregenerującego się szkła pancernego, wyposażono w opaskę uszczelniającą na szyi, noktowizor, termowizor, powiększenie obrazu oraz system zintegrowanego celowania, który informował jedynie, że nie wykrył w ręku broni. Ów HUD minimalnie zasłaniał pole widzenia w kącikach oczu oraz był niewidoczny z zewnątrz. Miał także dwie kapsułki z tlenem umieszczone w osłoniętych zasobnikach na policzkach oraz system filtrów zdolny zatrzymać zarówno toksyczne gazy, jak i powietrzne mikroorganizmy. Wnętrze hełmu wyłożono sprężystą pianką amortyzującą uderzenia. Był tam również mikrofon i mikrowęzeł komunikacyjny.

Drugim dodatkowym elementem szpeju był podpięty do hełmu plecak, w którym umieszczono dodatkowy zapas tlenu oraz baterię z nanorurek węglowych do zasilania kombinezonu i ładowania broni. Ostatnią cechą plecaka były wygodnie rozłożone z tyłu porty do ładowania fuzyjnych baterii zasilających broń. Na prawym ramieniu ładować można małą baterię do lekkiej broni piechoty, na lewym zaś był port na większe, przeznaczone do cięższego oręża.

Grzesiek był pod wielkim wrażeniem. Kunszt, z jakim kombinezon wykonano, górował nad każdym innym pancerzem piechoty kiedykolwiek stworzonym przez ludzkość.

– Na wojnę się szykujemy? – zapytał Grzesiek pół żartem.

– Lepiej być gotowym na wszystko. Jeśli z tunelu wyleci jakiś szajs, ta stacja musi go powstrzymać, przynajmniej do przylotu wsparcia z okolicy. Pamiętaj, jedyną inną opcją jest Botiara…

– A to będzie dla przeciwnika darmowa baza wypadowa. Przynajmniej dopóki nie napotka tamtejszej fauny.

Roześmiali się.

– Dobra, będę leciał. – Wojtek skierował się w stronę drzwi. – Wpadnę jeszcze rano. Znaczy ja albo Chuck.

– Spoko, stary… – Grzesiek ziewnął w trakcie wypowiedzi. – Ale najpierw się prześpię.

Rozdział II Dzień pierwszy

Przenikliwy wrzask budzika wyrwał Grześka ze snu. Chłopak usiadł na łóżku i przeczekał poranny kryzys egzystencjalny. Nadal był senny, ale szybka seria pięćdziesięciu pompek i sesja porannej gimnastyki rozbudziły go i wprawiły w dobry nastrój. Następnie zamówił w fabrykatorze kuchennym zapiekankę z serem ziołowym i sosem barbeque, a w szafie swój nowy mundur w wersji podstawowej. Siedząc przy śniadaniu, układał w głowie listę rzeczy do odhaczenia.

– Zapisać się do ekspedycji, odwiedzić hangar myśliwców, odebrać przydział kursantów, no i szkolenie…

Kiedy skończył jeść, dzwonek do drzwi przerwał ciszę. Był to Charles.

– Witam – rzekł android.

– No siema – odparł Grzesiek lekko zdziwiony. – Co jest?

– Wojtek prosił, abym zaprowadził cię do punktu zapisu na ekspedycję i przy okazji opowiedział ci trochę o stacji.

– No to… prowadź!

Opuścili kwaterę Grześka i ruszyli długim korytarzem w stronę teleportów na najbardziej zewnętrzny pierścień. Gdy dotarli na pierścień rekreacyjny, Chuck nawijał o wszystkim, co mijali.

– Tutaj jest galeria rzeźb metalowych. – Wskazał na bramę po swojej prawej. – Większość z nich wygląda jak zglitchowany model porównawczy, ale ludziom zdaje się podobać. Tutaj z kolei – tym razem pokazał coś po swojej lewej – mieści się klub Narcodromeda. Czasem udostępniają gościom egzotyczne używki z dalekich planet. Wtedy również liczba pacjentów widocznej tam na wprost kliniki zwiększa się o średnio czterdzieści dwa i pół procent.

– Ciekawe dlaczego? – zażartował Grzesiek. – Ty, słuchaj!

– Tak? – zapytał android tonem udającym zaciekawienie.

– Wczoraj Wojtek opowiadał o sondzie von Neumana wysłanej na drugą stronę tunelu. Wiesz coś o tym?

– Mogę powiedzieć jedynie, że korpusy badawczy i inżynieryjny mają dostęp do zgromadzonych danych.

– Ale mnie możesz powiedzieć, nie?

– Nie. Dane utajniono. Nie można ich przekazywać pozostałym korpusom, pracownikom cywilnym ani osobom niezatrudnionym na stacji.

Ciekawość Grześka sięgnęła zenitu. Androidy to najlepsi powiernicy wszelkich sekretów – są nieprzekupne, nie czują bólu ani strachu. Są też perfekcyjnymi kłamcami. Nie działa na nich żadna perswazja. Poza racjonalnym uzasadnieniem.

– Słuchaj, Chuck! – powiedział, opierając szczękę na złożonych dłoniach. – Wiem, że tajemnica, ale jako członek planowanej ekspedycji potrzebuję informacji o potencjalnych zagrożeniach po drugiej stronie. Poza tym Wojtek potwierdzi, że można mi powierzyć wszystko, i ma na to siedemdziesiąt lat przykładów.

Falker zamilkł na moment i przekalkulował.

– Z tego, co wiem, nie jesteś na nią nawet zapisany.

– Ale niedługo będę. Sam właśnie prowadzisz mnie do dowódcy floty.

Android przekalkulował ponownie.

– Zgoda. Powiem o najistotniejszej sprawie, ale nie tutaj. Chodźmy do pobliskiego brygu.

Pokładowa jednostka więzienna miała rozmiar dużego salonu i dziesięć jednakowych cel ulokowanych wzdłuż ścian. Po prawej stronie, tuż przy wejściu, stała półkolista konsola sterująca polami siłowymi zamykającymi cele. Taka osłona była aktywna tylko w jednym boksie. Siedział w nim na posadzce skacowany Gargantuanin. którego Grzesiek znał z kantyny. Nie wydawał się już tak mocny, jak wtedy – spał, podpierając się na zaciśniętych pięściach, a jego chrapanie łączyło się ze sporadycznymi, ledwo zrozumiałymi bluzgami. W kącikach zamkniętych oczu Koryski dostrzegł drobne kropelki, lekko jaśniejące w świetle lamp.

– Słuchaj uważnie – powiedział Chuck, odwracając jego uwagę. – Wszystko, co musisz wiedzieć o tym incydencie. Szesnaście sond rozsianych po całym układzie gwiezdnym utraciło kontakt ze stacją w ciągu dwunastu i czterdziestu dziewięciu setnych sekundy. Wywnioskowano więc, że był to skoordynowany atak. Pełne możliwości bojowe agresora nie są znane.

– Skąd ta pewność? – Grzesiek zaczął łączyć w głowie pewne fakty.

– Wada produkcyjna została wykluczona. Inżynier Filozof Gil’harkim osobiście sprawdził każdą część.

– No tak. Wady oryginału przeniosłyby się również na kopie.

– Odnośnie oprogramowania, na całej stacji jest pięć osób zdolnych zaprogramować sondę von Neumanna. Są to Wojtek, zastępca nadinspektora…

– Można streszczenie?

– Każdy z osobna sprawdził kod źródłowy. Próbne kopiowanie również przebiegło bezproblemowo. Z kolei rozbłysk gwiazdowy jest zbyt wolny, potrzebowałby trzech godzin, czternastu minut i piętnastu sekund, by dotrzeć do wszystkich kopii.

– Czyli ktoś zapierdalał w nadświetlnej?

– Najbardziej prawdopodobne. – Chuck brzmiał śmiertelnie poważnie.

– I dlatego jest ten wyścig zbrojeń? – Obawy Grześka potwierdziły się.

– Do startu ekspedycji zamierzamy osiągnąć pełną gotowość bojową stacji. Pełen garnizon, pełne hangary.

– Dobrze wiedzieć, że być może pakujemy się w wojnę intergalaktyczną.

Nagle drzwi brygu się otworzyły. Za nimi stał największy Gargantuanin, jakiego Grzesiek widział w życiu. Miał ponad dwa i pół metra wzrostu i musiał się schylić, aby wejść do pomieszczenia. Był niewiele węższy niż przejście, a jego ręce i nogi były prawie tak grube jak tors Grześka. Ubrany był w kolcze spodnie, koszulkę pozbawioną rękawów, płytowe buty i karwasze. Na lewym ramieniu przewiązaną miał ciemnoniebieską szarfę z oznaczeniem ochrony.

Jednak największą grozę budziła jego twarz – wał grubej i twardej skóry o matowym szarobrązowym odcieniu wisiał z dość wysokiego czoła tuż nad małymi, jasnopomarańczowymi oczami. Jego masywne wargi swą mimiką wyrażały gniew z odrobiną obrzydzenia. Wzdłuż linii szczęki miał cztery zrogowaciałe wypustki w kształcie spłaszczonej elipsoidy, umiejscowione symetrycznie po obu stronach. Przez czubek jego głowy przechodziła linia podobnych guzków, przypominająca trochę irokeza. Na prawej połowie twarzy miał dwie wyraźnie widoczne blizny – jedna biegła od łuku brwiowego do guza na szczęce obok podbródka, przechodząc także przez prawe oko, całkowicie zalane bielmem. Druga z kolei zaczynała się tuż pod uchem i biegła w poprzek policzka, aż na podbródek. Blizny te krzyżowały się przy kąciku ust i wydawały się głębokie na przynajmniej centymetr. Sam jego widok napełniał zarówno grozą, jak i respektem.

Po otwarciu celi szybkim ruchem palca na konsoli olbrzym podszedł do zatrzymanego. Grzesiek i Chuck odeszli parę metrów i obserwowali, jak chwycił on więźnia za kark, gruby jak ludzkie udo, jedną ręką i podniósł go do pionu.

– Dagnal, kurwa! – krzyknął niskim głosem, zasłyszanym wcześniej z komunikatora Falkera. – Znowu się schlałeś? Trzeci raz w ciągu pięciu dni?

– Był fajrant, szefie, o co chodzi? – wymamrotał półprzytomny osadzony.

– O dobre imię Korpusu Ochrony chodzi! – Ochroniarz zaczął prowadzić go do wyjścia. – To, że nie masz szarfy na ręku, nie oznacza, że możesz odstawiać taką trzodę. Przysięgam, że jak to się powtórzy, własnoręcznie wypierdolę cię przez…

Drzwi brygu zamknęły się za nimi, a w pomieszczeniu zapadła głucha cisza.

– Kto to był? – zapytał Grzesiek nieśmiało.

– Naczelnik Orglan Mak’haresh, szef ochrony stacji – odpowiedział Chuck. – Niektórzy mówią na niego Orglan Psychopata.

– Chyba nawet rozumiem dlaczego… – zażartował Koryski.

– Dobra, chodźmy. Odprowadzę cię do windy na Pierścień Siódmy. Z niej udasz się do kwatery głównej Korpusu Floty. Resztę już ogarniesz.

Dziesięć minut później Grzesiek przekroczył próg kwatery głównej. Przestronne pomieszczenie wyposażone było w kilkanaście stanowisk kontrolnych oraz podwyższoną katedrę z głównymi stanowiskami dowództwa floty. Kilkunastoosobowy personel kręcił się między ekranami, które informowały o stanie zapełnienia hangarów stacji, jednostkach biorących udział w ćwiczeniach, rezerwacjach miejsc w dokach dla okrętów wojskowych oraz przylotach i odlotach promów wraz z listami pasażerów. Grzesiek wszedł na katedrę po półkolistych stopniach. Miała ona kształt półkola, a wzdłuż łuku rozmieszczone było radialnie pięć stanowisk obsadzonych wysokimi oficerami floty. W geometrycznym środku katedry stał fotel obrotowy obity czarną skórą.

Grzesiek stanął na baczność i zasalutował.

– Sierżant Floty Grzegorz Koryski. Zgłaszam rozpoczęcie służby.

Fotel odwrócił się w jego stronę. Siedział na nim wysoki ludzki mężczyzna wyglądający na około sześćdziesiąt lat, kojarzący się z wesołym dziadkiem. Miał owalną twarz ozdobioną bujnym, siwym wąsem, krzaczastymi brwiami i zmarszczkami, wyraźnie widocznymi na czole oraz gładko wygolonych policzkach. Miał krótkie, szare włosy, obecne jedynie z tyłu głowy i przy uszach, a pokaźna w rozmiarach łysina odbijała światło lamp.

Na standardowy mundur narzucony miał ciemnoniebieski, długi płaszcz z wysokim, sztywno stojącym kołnierzem. Na obojczykach naszyte miał pagony z emblematem Zjednoczonej Galaktyki – białą spiralą wewnątrz cienkiego białego pierścienia na czarnym tle. Poniżej nich, na lewym ramieniu, widniało oznaczenie Korpusu Floty. Był to komandor floty Robert Zumbach – nowy przełożony Grześka.

– Pan Koryski… – powiedział łagodnym, mruczącym głosem. Jest pan wśród pilotów małą legendą i zdecydował się pan też podzielić wiedzą ze świeżakami. Jaki jest pański sekret, jeśli można wiedzieć?

– Nie wiem – odparł chłopak. – Może zamiłowanie od dziecka, może nowoczesne wszczepy poprawiające percepcję i czas reakcji, może dwieście lat doświadczenia. Ale myślę, że wszystkiego po trochu.

– Yhmm… w porządku. Jest pan zainteresowany udziałem w ekspedycji przez tunel?

– Oczywiście. Słyszałem, że potrzebujecie pilota.

Zumbach uruchomił ekran holograficzny naręcznego komputera.

– Prowadzimy staranną selekcję. Wielu by chciało, ale niewielu się nadaje. – Komandor wprowadził dane Grześka na listę kandydatów. – Ale weteran Dezercji Siedemdziesiąt Trzy, który ma na koncie… – Zajrzał do historii służby pilota. – Pięćset osiemdziesiąt dwa potwierdzone zestrzelenia?

– Aż tyle? – Koryski był nieco zaskoczony. – Po dwustu przestałem liczyć.

– W ciągu czternastu lat? Niektórzy nie osiągają tyle przez pół wieku służby.

– Uuu… słabiutko… – odparł Grzesiek z nieukrywaną kpiną.

– Takiego człowieka właśnie szukamy! Przejdzie pan tylko badanie kontrolne i ma pan to jak w banku. A jak się panu u nas podoba?

– Pierwszego dnia spotkałem przyjaciela, którego nie widziałem przez sto lat. Nie powiem… zaskoczyło mnie to.

– Oby praca tutaj była równie miła jak to spotkanie.

Grzesiek przypomniał sobie wczorajszy test pancerza.

– Dobra, do rzeczy! – Zumbach zmienił ton na bardziej poważny. – Jeśli jutro rano przejdzie pan badanie, to już wieczorem otrzyma pan pełną listę członków ekspedycji oraz program treningowy i szkolenia na następny miesiąc. Równo o dziesiątej w hangarze myśliwców numer siedem spotka się pan z kadetami. Po drodze zdąży pan rzucić okiem na myśliwiec wielozadaniowy zaprojektowany z myślą o tej konkretnej misji. Powstaje on w doku fabrycznym numer pięć.

– Przyjąłem – odpowiedział z radością Grzesiek. – Udam się tam bezzwłocznie.

 

Dok fabryczny numer pięć był jedną z ośmiu nowoczesnych stoczni, które miały serwisować okręty i uzupełniać straty floty garnizonowej. Przestronna hala miała kształt walca, a w połowie wysokości doku przebiegał pomost obserwacyjny, który łączył przejścia na korytarz po obu stronach oraz zapewniał Grześkowi klarowny widok: Przemysłowe fabrykatory jeździły wokół osi hali, tłocząc niewyobrażalną ilość energii w niekompletny, ale wyraźnie zarysowany kadłub nowej maszyny. Miał on kształt deltoidu, długiego na trzydzieści metrów, o szerokości dwunastu i wysokości ośmiu metrów. Kadłub był spłaszczony na spodzie i miał bryłę czterościennego stożka. Ten opływowy kształt jasno sugerował możliwość operowania w atmosferze.

To jest… coś pięknego… – pomyślał Koryski. – Ciekawe, czy prowadzi się równie dobrze.

Na środku pomostu w zatoczce stała konsola sterująca stocznią, przy której kręciło się trzech zamyślonych speców z korpusu inżynieryjnego. Grzesiek rozpoznał jednego z nich – Gargantuanin, mimo że dużo mniejszy od Orglana, to dwóch towarzyszących mu Terran i tak wyglądało przy nim jak karły. Wzdłuż szczęki miał sześć zrogowaciałych guzów o rozległej podstawie. Były długie na dwadzieścia centymetrów i razem wyglądały jak postrzępiona broda. Jego głowa była za to gładka. Ubrany był podobnie do innych Gargantuan, z dodatkiem kolczej peleryny służącej za płaszcz z wierzchu i białego, miękkiego płaszcza pod spodem. Był to inżynier Filozof Tungran Gil’harkim – szef Korpusu Inżynieryjnego na stacji, który zarządzał jego najważniejszymi projektami.

– Przepraszam, nadinspektorze Gil’harkim! – powiedział Grzesiek, unosząc wysoko głowę. – Mam kilka pytań…

– Co? – Tungran, wyrwany z zadumy, oderwał wzrok od tableta. – Aaaa… dzień dobry. Ty jesteś tym nowym instruktorem pilotów?

– No jestem. A to jest ten nowy myśliwiec, jak sądzę?

– Klasa Ascender. Postawiono na adaptacyjność, mobilność i długotrwałe operowanie w terenie. Udostępnię ci dane techniczne, jeśli chcesz.

– Jasne, dziękuję. Kiedy to cacko będzie gotowe?

– Za około osiemdziesiąt pięć godzin. Trzeba jeszcze zainstalować system podtrzymania życia, wyposażyć kwatery załogi, doprowadzić antymaterię do pędników manewrowych, skalibrować teleskop, uzbrojenie…

– Nie śmiem więc dłużej przeszkadzać. – Grzesiek skierował się w stronę wyjścia.

– Rozsądna decyzja… Do widzenia – odpowiedział inżynier, wracając do studiowania bardzo szczegółowych danych technicznych i wyników komputerowych symulacji.

W hangarze na instruktora czekało już siedmiu przyszłych pilotów. Każdy z myśliwców wyznaczonych do szkolenia oczekiwał na zajęcie sterów przy osobnej śluzie. Fabrykatory dokowe gotowe były do umieszczenia w zbiornikach maszyn równej ilości materii i antymaterii, używanej jako paliwo do lotów podświetlnych. Przez minikomputer znajdujący się na rękawie munduru Grzesiek dokonywał ostatnich przygotowań na pierwsze zajęcia.

– Po jednej dziesiątej grama antymaterii na myśliwiec, dezaktywować uzbrojenie, ustawić limit mocy silników na trzydzieści procent. Tylko nie w jedynce – ja ją biorę. Gdzie są… – Dostrzegł stojących w holu rekrutów oglądających wnętrze hangaru przez grubą, pancerną szybę.

– Czołem, kompania! – przywitał się z nowymi podopiecznymi. Byli to ludzie w dosyć młodym wieku – czterej mężczyźni i trzy kobiety, świeżo po otrzymaniu licencji, zdecydowani na karierę we flocie wojskowej, zamiast siedzieć za sterami promów pasażerskich czy wycieczkowych.

– Ustawić się w szeregu!

Kadeci szybko wykonali polecenie.

– Nazywam się Grzegorz Koryski, jestem waszym instruktorem…

– Świński blondyn – wyszeptał ktoś z linii.

– Rudy! – krzyknął, wskazując palcem. – Dwadzieścia pompek!

– Ja nic nie…

– A jednak ruch twoich ust bardzo dobrze pasował do dwóch ostatnich głosek…

Zdziwiony kursant pokornie przeszedł do ćwiczenia, a reszta szeregu słuchała w milczeniu.

– Spostrzegawczość w fachu pilota służy przede wszystkim do ratowania dupy sobie i innym. Wszczepy z akademii co prawda ułatwiają rozwijanie umiejętności wysoko ponad możliwości zwykłych śmiertelników, ale bez treningu to jedynie kable pod skórą. Miałeś kiedyś tak, że eskadra tegeańskich dezerterów wzięła z zaskoczenia okręt dyplomaty, który musiałeś chronić?

– Yyyyy… nie?

– Właśnie… – Odwrócił się do reszty podopiecznych. – Ile macie wylatanych godzin?

– Po minimum pięćdziesiąt na symulatorze – odpowiedziała najwyższa dziewczyna z grupy.

– Czyli odróżniacie wolant od hamulca atmosferycznego? – zażartował Grzesiek. – Najtrudniejsze za wami. Umiecie precyzyjne manewrować?

– Jak dokowanie na stacji kosmicznej? – zapytał nieśmiało ktoś z rekrutów.

– Jak dokowanie na nieaktywnej stacji kosmicznej, która spada do wnętrza gorącego Jowisza przez zacięte wrota hangaru?

– Cooo? – Zgromadzeni byli w szoku. – Nie!

– Bardzo dobrze. Do takich rzeczy trzeba dojrzeć. Na początek opanujemy manewry unikowe, zmylające, trzymanie się blisko obiektu.

Każdy teraz uda się do myśliwca i przygotuje się do wylotu. Biorę jedynkę, widzimy się na miejscu.

Uczniowie rozeszli się do drzwi po obu krańcach ściany holu, prowadzących do korytarzy ze śluzami. Grzesiek, wchodząc do maszyny, poczuł się jak w swoim żywiole.

Był to lekki myśliwiec klasy Sellsword. Długi i wysoki na pięć metrów oraz szeroki na siedem. Jego kadłub miał kształt walca o średnicy czterech metrów, z jednej strony kończył się wylotem silnika na antymaterię, z drugiej natomiast był zaślepiony grubym, wypukłym wiekiem, za którym była żyroskopowa kabina pilota. Do jego burt przymocowano półkoliste skrzydła przypominające nawias. Mieściły one pędniki, które służyły do obracania kadłubem i wykonywania precyzyjnych oraz wymyślnych manewrów. Na ich prostych krawędziach, oddalonych od siebie o trzy metry, umieszczono małe generatory osłon energetycznych. Skrzydła połączono z kadłubem pojedynczymi belkami, które dzieliły je na pół. Na tych łączeniach po obu stronach podwieszono uzbrojenie myśliwca: lekkie działa cząsteczkowe na górze i pojedyncze wyrzutnie rakiet fuzyjnych na dole. Sellsword był standardowym wyposażeniem flot garnizonowych na każdej stacji kosmicznej, zwłaszcza tych kontrolowanych przez ludzi. Tani w produkcji, skuteczny w użyciu. Jedyną wadą był brak napędu nadświetlnego zdolnego działać niezależnie. Musiał on być sprzężony z większą jednostką.

Grzesiek przeszedł przez śluzę do maszyny, zamknął za sobą samouszczelniający się właz w podłodze. Kabina miała dość miejsca na konsolę sterującą, sztywno zamocowany fotel z ograniczonym obrotem i maksymalnie dwie dodatkowe osoby. Na półkolistym suficie umieszczono niewielki fabrykator. Pilot usiadł na stanowisku i rzucił okiem na stery myśliwca, które znał na pamięć po latach praktyki: w centrum, tuż przed nim, sterczał pionowo wolant sterujący pędnikami. Miał dwa, równolegle połączone uchwyty, przypominające kamerton, co pomagało trzymać go oburącz. Na górze, po wewnętrznej stronie, umieszczono zębate pokrętła w kształcie pierścieni – ten po prawej stronie kontrolował moc głównego silnika, lewy zaś regulował odrzut pędników. Na samym czubku obu stron wolantu znajdowały się osłonięte czapeczkami przyciski kontrolujące uzbrojenie – lewy odpalał działa, prawy rakiety. Grzesiek miał wygodny chwyt, a guziki i pokrętła były w zasięgu jego kciuków. Obok wolantu znajdowało się jeszcze kilka małych przełączników odpowiedzialnych za czynności przygotowujące do startu.

– No koleżanko… – powiedział mruczącym tonem, przejeżdżając palcem po konsoli. – Znowu się spotykamy…

Koryski przerzucił jeden z nich – napęd zaczął pracować i delikatnymi wstrząsami domagał się paliwa. Przestawił drugi – fabrykator założył hełm, który oprócz specjalistycznego HUD-a niczym nie różnił się od standardowego. Trzeci przełącznik nakazał fabrykację wody oddechowej, która wypełniła kabinę po brzegi, wraz z wnętrzem hełmu.

Po wciągnięciu jej do płuc Grzesiek mógł oddychać normalnie, a wyporność pozwalała zanegować śmiertelne przeciążenia obecne przy każdym gwałtownym manewrze. Czwarty przełącznik zwolnił zaczepy dokowe, oddzielając myśliwiec od stacji. W końcu piąty splątał hełm z komputerem pokładowym – HUD zaczął wyświetlać zegary informujące o prędkości względem pobliskich obiektów, stanie poszycia, paliwa, amunicji oraz informacje z pokładowego radaru. Aktywowane zostały też implanty pilota – soczewki wszyte pod tęczówką zaczęły wyświetlać na siatkówce połączony obraz z mikrokamer rozmieszczonych wokół kadłuba. Grzesiek mógł spojrzeć w dowolnym kierunku i zobaczyć otoczenie z pominięciem ścian poszycia.

Nie widział też konsoli, fotela ani swojego ciała. Wolant również był niewidoczny, więc, zgodnie ze szkoleniem, trzeba było go trzymać przez cały czas przynajmniej jedną ręką.

– Gotowy do startu! – oznajmił przez węzeł. – Jak u was? Kursanci po kolei zgłosili gotowość.

– Dobra! Wylatujemy w przestrzeń i kierujemy się na pas planetoid. Wlatujemy na około dwadzieścia kilometrów od wewnętrznej krawędzi. Trzymamy się luźnego szyku.

Silniki myśliwców zapłonęły rażąco jasnym światłem. Grzesiek jako pierwszy wyleciał z hangaru, prowadząc dwa rzędy maszyn, które były do siebie zwrócone grzbietami. Widział pojazdy na HUD-zie, oznaczone na zielono, wraz z numerami eskadry i pojazdów. Lecieli z prędkością piętnastu procent prędkości światła.

– Nie guzdrać się, panowie i panie! – komentował wesoło instruktor przez radio. – Rudy! Co tak wolno? Pary nie masz?

– Podkręcam ten szajs do końca, ale moc nie rośnie! – odezwał się jeden z uczniów.

– Silniki są ograniczone. Sorry, takie procedury. Na pierwszych ćwiczeniach trzydzieści procent, potem decyduje instruktor.

– W akademii nie było takich procedur.

– To nie jest akademia, synu! To flota wojskowa. Będziecie robić to samo, tylko pod ciężkim ostrzałem.

– Chyba nie będą do nas strzelać na ćwiczeniach?

– Co tam smęcisz, Rudy? Jak szczęście dopisze, będą ćwiczenia z markerami. Zobaczymy, kto sumiennie nasze szkolenia przyswajał.

– A jak nie dopisze?

– Będę na ekspedycji. A z wami będzie zastępca. Oby był to jeden z moich byłych uczniów. Tylko oni zrozumieją…

– Zbliżamy się! – Kadetka przerwała rozmowę.

– Ach, tak… – Grzesiek wrócił myślami do ćwiczeń.

Około kilometra od pasa wszyscy rozpoczęli hamowanie przednimi pędnikami.

– Na początek może „golenie na łyso”? – zapytał instruktor.

– Czyli? – Kursanci byli wyraźnie zaciekawieni.

– Patrzcie uważnie!

Jego myśliwiec skierował się mniej więcej w stronę dużej planetoidy przelatującej w pobliżu i przyśpieszył. Kiedy zbliżał się do skały, zaczął przekręcać kadłub bokiem do kierunku lotu, a przodem do obiektu.

Serca kadetów stanęły na moment, kiedy Grzesiek z zawrotną prędkością zmierzał na kurs kolizyjny. Ale Koryski kontrolował sytuację i wiedział, co robi – precyzyjną sekwencją odpalania pędników okrążył skałę, niemal rysując dziobem myśliwca o jej powierzchnię. Następnie sprawnym ruchem wolantu oddalił się od niej i manewrem podobnym do nawrotu ustawił maszynę przodem do oniemiałych rekrutów.

– Coś takiego. Przerabialiście?

– Tak… ale nie tak blisko… ani tak szybko…

– Ten manewr jest przydatny w walce z dużymi jednostkami… od krążownika w górę. Dzięki niemu można znaleźć się w martwym polu jego armat i spokojnie wpuścić parę pewnych strzałów. Przy tym pozostajesz w ruchu, co generalnie zwiększa szansę przetrwania. Sekunda zastoju to pewna śmierć, a były potwierdzone trafienia z odległości większej niż milion kilometrów. To jak? Kto spróbuje?

Radiowęzeł ucichł na moment.

– Ja! – oznajmił pewnie pilot myśliwca numer trzy. Kilku innych zawtórowało mu.

Grzesiek ucieszył się. Jego kursanci byli odważni i zmotywowani, gotowi na podążanie wybraną drogą.

– Dobra, po kolei. Dwójka! Pokaż, co potrafisz!

Myśliwiec rekruta rozpędził się, skierował na kurs kolizyjny i okrążył skałę w odległości metra od powierzchni na jednej trzeciej obwodu, po czym przez złe operowanie pędnikami oddalał się od niej coraz bardziej. Na koniec spróbował powtórzyć hamowanie z nawrotem, ale skontrować obrót udało mu się dopiero po trzech piruetach.

– Z wolantem nie masz problemu… – ocenił instruktor. – Ale kontrola pędników na pokrętle trochę leży. Niezbędna jest lepsza praca kciuków. Potrenuj na konsoli. Ale pamiętaj – jak w jakimś sieciowym efpeesie ogarną, że jesteś z Korpusu Floty, to cię wykopią z serwera. Dobra, następny! Rudy, dawaj!

Trójka zbliżyła się do planetoidy, jednak jednostka zwolniła tuż przed rozpoczęciem okrążenia. Pilot wykonał całość poprawnie, w stałej odległości około pół metra od powierzchni. Potem oddalił się od niej i dołączył do grupy.

– No, Rudy… – rzekł Grzesiek z podziwem. – Zaimponowałeś mi w tym momencie. Praca pędników dobra, na moje oko niepotrzebnie zwalniałeś.

– Sorry… – odpowiedział kursant. – To przez nerwy…

– Nerwy?! Kolego, spokój i zimna krew są bardziej niezawodne niż maszyna, w której siedzisz. Jeśli masz z tym problem, są specjalne techniki na uspokojenie i walkę ze stresem. Psycholog z medycznego pomoże ci je opanować. Następny!

Rekruci po kolei robili kółka wokół kawałka kosmicznego gruzu, z różną skutecznością. Instruktor identyfikował ich braki i zalecał sposoby na ich uzupełnienie. Doceniał poprawną technikę, a strofował jedynie za rażące błędy. Dwa myśliwce pozostały jednak nieruchome.

– Co jest, panowie? – zapytał Grzesiek. – Cykorek?

– Nooo… tak… – odpowiedział nieśmiało jeden.

– Uuu… słabiutko. Jeśli chcecie się wycofać, to jest ostatni gwizdek.

– Nie… tylko…

– Popracujemy nad tym. Manewry takie jak ten to akurat proste. Jak mamy robić slalom przez najgęstszy odcinek tego gruzu tutaj, no to niestety. Bez śmiałości flota nie ma z was pożytku. Nie dostaniecie dobrego przydziału, nawet z listem motywacyjnym mojego autorstwa. To może coś prostszego – fałszywy skręt.

Uczniowie słuchali uważnie.

– Najpierw przechylasz wolant, obojętnie w którą stronę, wyciągasz go w górę i zwiększasz moc pędników, tak na trzydzieści–czterdzieści procent. Kiedy tylko kadłub się przechyli, wciskasz wolant i szybko odwracasz ciąg. Ile fabryka dała. Dzięki temu przeciwnik, chcąc skorygować strzał pod tor lotu, odwróci działa od twojej jednostki. To może stworzyć nawet półsekundowe okienko, podczas którego możesz posłać gościowi wiązkę. A tak to wygląda w praniu.

Grzesiek przechylił swój pojazd o około czterdzieści stopni i rozpędził się dolnymi pędnikami. Lecz nim ich światło zdążyło zaniknąć, górne dysze gwałtownym rozbłyskiem antymaterii pchnęły maszynę o kilkaset metrów w przeciwnym kierunku. Kolejne rozbłyski zatrzymały ją w miejscu.

– W boju należy też śledzić przeciwnika dziobem. Okienko należy wykorzystać w całości. Chętni?

Tym razem wszystkich siedmiu kadetów po kolei wykonało manewr. Grzesiek ocenił szybkość, technikę i styl każdego z nich.

– Dobra, adepci sztuki lotniczej! – oznajmił wesoło. – Wracamy na stację i robimy część teoretyczną – wstępny test wiedzy. Zobaczymy, kto akademię na ściągach przeleciał.

– Trudny będzie? – zapytała jedna z kursantek.

– Dla kogoś, kto nigdy za sterami nie siedział, raczej tak. Ale są też pytania za łatwe. Kurwa… W jakiej proporcji zmieszać materię z antymaterią, by dolecieć… gdzieś tam. Przecież tego uczą w liceum. No i nie da się inaczej. Jaki debil to tak zaprojektował?

– A opowie pan o swoich wyczynach? – spytał Rudy.

– O tych, o których wspomniał pan przed wylotem! – dodał inny kadet.

– Oczywiście, jak tylko zasiądziemy do testu.

– To było podczas tego konfliktu z Tegeą?

– Tak. Tegeanie mówią na to „Dezercja Siedemdziesiąt Trzy” czy coś w ten deseń. Młody byłem, chciałem się sprawdzić – w prawdziwej walce, z prawdziwym przeciwnikiem. A że trafiły się największe militarne pojeby w galaktyce, to już czysty przypadek. A! I dzisiaj dopiero się dowiedziałem, że mam pięćset osiemdziesiąt dwa zestrzelenia.

– Wooow… prawdziwy weteran! – Rozległy się głosy uznania.

– Po zakończeniu konfliktu zaprosili mnie też na poligon.

– Trenował pan z tegeańskimi pilotami? – Kadeci wyrażali niedowierzanie.

– Technicznie to były tegeańskie myśliwce przechwytujące, i tak, był to ciężki trening szybkich i agresywnych manewrów. Na niewtajemniczonych robią spore wrażenie. Ale dobra, udajemy się potem do sali wykładowej obok hangaru. Na miejscu opowiem obydwie historie.

Podrozdział II–I Historia Grześka: Tegeańska zasadzka

Grzesiek siedział w kabinie pilota w zadokowanym myśliwcu Sellsword w wersji eskortowej oznaczonym numerem sześć. Jego oraz siedmiu innych pilotów wyznaczono do ochrony okrętu przewożącego dyplomatę. Dla większości było to pierwsze istotne zadanie. Koryski nie wiedział, kim był rzeczony dygnitarz. Dotarło do niego jedynie, że tegeańska generalicja miała problem z niezadowolonymi dowódcami, a gość ruszał wynegocjować warunki, na jakich Terra pomoże w stłumieniu buntu.

Czas oczekiwania dłużył się, a zdenerwowanie pilotów mieszało się z ekscytacją. Grzesiek nerwowo rzucał okiem na pokładowy zegar wskazujący godzinę jedenastą pięćdziesiąt trzy czasu terrańskiego. Kalendarz wyświetlał datę 20 sierpnia 12 420 roku.

Jednostka do ochrony mogła pojawić się lada moment. Wtem zadźwięczał głos dowódcy floty stacji Star Sepulcher, z której okręt dyplomaty miał otrzymać eskortę.

– Niszczyciel UGSC Elijah dotarł na pozycję. Grupa Eskortowa Jeden zająć pozycję.

Po spełnieniu procedur startowych osiem myśliwców opuściło hangar i skierowało się w stronę jednostki.

Grzesiek widział niszczyciela bardzo wyraźnie – jednostka klasy Stardust była długa na dziewięćdziesiąt pięć metrów, szeroka na osiemnaście i wysoka na czterdzieści pięć metrów. Jej kadłub kształtem przypominał nieco okręt morski z płaskim, klinowym dziobem, potrójnym silnikiem z tyłu i owalną cytadelą, wystającą na piętnaście metrów, zajmującą tylną połowę górnej części kadłuba. Poniżej, na przedzie burty, wypisano nazwę okrętu wraz z emblematem Zjednoczonej Galaktyki tuż przy samym dziobie.

Kiedy odległość zmniejszyła się, widoczne stało się uzbrojenie jednostki – po dwie armaty cząsteczkowe na burtę i po jednej z przodu i z tyłu cytadeli, po której bokach ulokowano wyrzutnie rakiet fuzyjnych – po dwa sześciostrzałowe zasobniki na stronę. Na samym przodzie znajdował się emiter tarczy wspierany przez dwa mniejsze emitery umieszczone na stykach burt i rufy. Dzięki dobremu balansowi między mobilnością a siłą ognia niszczyciel był mocną kontrą na ciężkie jednostki wroga, jednak braki w wytrzymałości kadłuba i pojemności osłon czyniły go wrażliwym na zmasowany atak myśliwców bądź innych małych i zwrotnych napastników. Dlatego na tę misję Elijah otrzymał wsparcie ośmiu myśliwców.

Grzesiek i reszta pilotów ustawili swoje maszyny na z góry ustalonych pozycjach – jednostki od jeden do cztery miały utworzyć kwadrat o boku stu metrów tuż przed niszczycielem, pozostałe natomiast – identyczną formację zaraz za jego rufą. Gdy wszystkie pojazdy zajęły pozycję, konwój na podświetlnej oddalił się od stacji na odległość jednej piątej jednostki astronomicznej, po czym zatrzymał się w celu przygotowania do podróży nadświetlnej. Nawigator niszczyciela wprowadził koordynaty Układu Tegeańskiego, a piloci myśliwców sprężyli z nim jednostki napędowe.

Kiedy silniki Alcubierre’a w pojazdach otrzymały swój przydział energii i materii egzotycznej, sama przestrzeń wokół konwoju zaczęła się zakrzywiać – stała się mocno skompresowana z przodu i rozciągnięta z tyłu, zostawiając wokół pojazdów bańkę wielkości małego księżyca, która chroniła je od efektów zakrzywienia i potencjalnych przeszkód po drodze.

Flota gnała przez przestrzeń międzygwiezdną wielokrotnie szybciej niż światło, mimo że żaden statek nie ruszał się ani trochę – przemieszczała się jedynie fala zagiętej czasoprzestrzeni, niosąc konwój na niewielkim skrawku samej siebie. Po paru godzinach podróży nadświetlnej bąbel przestrzenny pękł, a niszczyciel z eskortą stanął na zewnętrznych rubieżach układu docelowego.

Grzesiek, znudzony widokiem odległych gwiazd rozmytych w cienkie białe linie, mógł nareszcie zobaczyć w oddali, pomiędzy kilkoma pasami asteroid, warowne umocnienia planety macierzystej Tegean – dosyć gęsty pas planetoid z rozmieszczonymi na nich ogromnymi działami strażniczymi, za którym ustawione były w równomiernych odstępach automatyczne stacje obronne, o nakładających się na siebie strefach rażenia. Jeszcze dalej, za tą linią widoczna była mała, czarna kropka z delikatną, ciemnoczerwoną poświatą – Tegea, planeta, której mieszkańcy zaopatrywali konfederację w setki regimentów zatwardziałych, nieustraszonych żołnierzy oraz strzegli porządku w połowie galaktyki. Tam znajdował się również Sztab Generalicji, do którego zmierzał chroniony przez eskadrę dyplomata. Najpierw musieli przelecieć przez kosmiczne gruzowisko szerokie na pół jednostki astronomicznej. Konwój powoli leciał między skalnymi odłamkami, które dzieliło kilkanaście kilometrów pustej przestrzeni. W połowie drogi kapitan Elijaha zarządził przełączenie transponderów na tegeańskie szyfrowanie, dzięki czemu systemy obronne układu nie otworzą do nich ognia zaraz po przekroczeniu granicy zasięgu armat. Wszyscy nerwowo obserwowali leniwie dryfujące wokół planetoidy.

Wtedy Grzesiek spojrzał na skalisty odłamek, oddalony od konwoju o niecałe dwanaście kilometrów, i dostrzegł tajemniczy obiekt, który zdawał się wyłaniać zza obrysu kamienia. Niezwłocznie przekazał informację o znalezisku przez radiowęzeł:

– Tu szóstka! Na jedenastej – dziesiątej widzę nieznany obiekt!

– Radar nic nie wykrywa – odpowiedział kapitan niszczyciela. – Jesteś pewien, że nie jest to automatyczna stacja górnicza?

– Obiekt zdaje się unosić nad powierzchnią skały! – Grzesiek wewnętrznie zwątpił w kompetencje kapitana.

– Tu ósemka! Też widzę nieznany obiekt!

– Tam, gdzie widziała go szóstka?

– Nie, on jest na trzeciej – piątej!

Kiedy obiekt dostrzeżony przez Grześka całkowicie wyłonił się zza dryfującej skały, pilot dostrzegł jego zarys – wybrzuszony pośrodku walec z małą, jasną soczewką na przodzie i trzema trójkątnymi skrzydłami, z których dwa, o równych bokach przytwierdzone były do pochyłego przodu kadłuba po przeciwnych stronach, a trzecie, z mocno wydłużonymi ramionami na jego rufie. Tylko jeden obiekt znany przez Grześka pasował do sylwetki – tegeański myśliwiec przechwytujący.

W momencie, gdy radar niszczyciela zaczął wykrywać jednostki przeciwników, te z nich, które były najbliżej, otworzyły ogień w kierunku myśliwców. Grzesiek zobaczył, jak jeden z nich, oznaczony numerem dwa, lecący sto dziesięć metrów przed nim został trafiony.

Pierwsza salwa dwóch wiązek protonów o jasnozielonej barwie nadwyrężyła osłony pojazdu, druga przełamała je, a trzecia przeleciała przez jego kadłub. Chmura odparowanego poszycia buchnęła z miejsca trafienia, a myśliwiec rozpadł się na dwie nadtopione części. Grzesiek rzucił okiem na stan radiowęzła – dwójka była nieaktywna, a zaraz dołączyły do niej jedynka i siódemka. Pozostałe myśliwce ruszyły do nierównej walki z liczniejszym wrogiem. Grzesiek poleciał po długim łuku, aby oddalić się od niszczyciela, po czym otworzył ogień do formacji trzech myśliwców – strzał z armaty protonowej odparował połowę jednego z nich, drugi stracił ogon. Trzeci uniknął trafienia i gwałtownym manewrem oddalił się od topiących się wraków w stronę rufy Elijaha.

Z radiowęzła sypały się zgłoszenia o nielicznych trafieniach i zestrzeleniach – trójka i czwórka zniszczyły po jednym przeciwniku, ale przegrały z ich przeważającą liczbą. Niszczyciel odpalał wszystkie swoje działa, zbierając na siebie większość ostrzału. Myśliwiec z numerem pięć skupił na sobie uwagę trzech atakujących i kosztem swojego życia zniszczył jednego z nich, dodatkowo pomagając Grześkowi zestrzelić dwóch pozostałych.

– Osłony na czterdziestu procentach mocy! – ogłosił kapitan przez radiowęzeł. – Zostało dwóch członków eskorty… poprawka! Został jeden! Straciliśmy ósemkę!

Grzesiek mocniej ścisnął wolant. To była jego walka i powoli tracącego grunt niszczyciela przeciwko pięciu małym i zwrotnym przechwytywaczom.

Gwałtownym ruchem przeleciał nad cytadelą Elijaha i odpalił obie wyrzutnie rakiet fuzyjnych, a dwóch przeciwników zmieniło się w chmurę rozgrzanej do bieli pary. Wtedy stało się to, czego chciał – ostatni przeciwnicy skupili się na nim.

– Osłony na dziesięciu procentach – ogłosił kapitan.

– Musicie mnie słuchać, a wyjdziemy z tego! – krzyknął Grzesiek przez radiowęzeł.

– Ale…

– Nie macie wyjścia! Przygotujcie lewe przednie burtowe do strzału! – mówił pilot, kiedy wykonywał łuk pod stępką niszczyciela. Napastnicy podążyli za nim na drugą burtę, tak jak chłopak planował.

– Strzelacie za… trzy… dwa… jeden…

Tegeańskie myśliwce zakręciły ku górze, próbując trafić maszynę Grześka, tak, że jeden z nich ustawił się tuż przed armatą niszczyciela.

– Ognia! – krzyknął Koryski, a załoga Elijaha wykonała polecenie.

Wrogi pojazd rozprysł się w chmurę kropel stopionego tytanu, a dwa ostatnie odleciały w przeciwne strony. Tymczasem Grzesiek był po przeciwnej stronie okrętu dyplomaty. Jeden przechwytywacz próbował zaskoczyć Grzegorza od strony podłogi, ale sam został zaskoczony połączeniem fałszywego skrętu i wiązki protonów prosto w soczewkę.

Ostatnia z wrogich maszyn zaleciała jednak chłopaka od strony ogona i salwą odstrzeliła jego maszynie lewe skrzydło. Wtedy skupienie Grześka osiągnęło punkt szczytowy – wykorzystując pozostałe pędniki, wykonał gwałtowny ślizg w bok, po czym zrobił nawrót i odpalił rakietę w stronę wroga.

Ten uniknął trafienia i odpowiedział ogniem, jednak wpadł w pułapkę fałszywego skrętu, przez co wiązka trafiła w eter. To dało Koryskiemu okienko na oddanie zabójczego strzału, które wykorzystał należycie. Jednostki Grześka i dyplomaty zostały na placu boju jako jedyne pośród szczątków dwunastu uczestników zasadzki i siedmiu myśliwców Sellsword.

Pot młodego pilota niknął w odmętach wody oddechowej.

– Nie wierzę… – Głos kapitana niszczyciela odezwał się z radiowęzła.

Udało się! W tle słychać było odgłosy radości reszty załogantów.

– Szóstka! VIP chce z panem pomówić.

– Dziękuję. – Z głośnika odezwał się gładki tenor. – Pańskie umiejętności uratowały nie tylko moje życie, ale i stosunki dyplomatyczne między Terrą a Tegeą. Jeszcze tylko jedno… Jak panu na imię?

– Grzegorz… Grzegorz Koryski.

– Pan Koryski… Kiedy spotkamy się osobiście, złożę panu podziękowanie. Tymczasem przekażę Generalicji, aby rozciągnęli fortyfikacje nieco dalej od planety.

Podrozdział II–II Historia Grześka: „Biblioteka”

Grzesiek szybkim marszem przemierzał szeroki korytarz lotniskowca klasy Impervious ochrzczonego jako UGSC Roger Bacon. Rzucił okiem na ekran naręcznego komputera – była godzina dziewiąta pięćdziesiąt pięć, dnia trzeciego stycznia 12 421 według kalendarza terrańskiego. Za pięć minut miał stawić się na mostku, by otrzymać wytyczne misji. Wiedział jedynie, że tegeańska stacja magazynująca dane, znana jedynie jako „Biblioteka” została zaatakowana przez rebeliantów, a lotniskowiec odpowiedział na jej wezwanie. Podniósł wzrok znad komputera i przyśpieszył kroku.

Chwilę później Grzesiek wpadł przez automatycznie rozsuwane drzwi mostka, wyhamował, stanął na baczność i zasalutował. Jednak nic nie powiedział – jego uwagę przykuło zachowanie zgromadzonych.

Kapitan i pierwszy oficer stali wpatrzeni w trzy zasypane zestawami danych ekrany i rozmawiali nerwowymi głosami. Nie zauważyli obecności chłopaka.

– Nikt nie mówił, że to atak hakerski!

– Panie kapitanie, spokojnie. Na pewno można coś zrobić…

– Gościu… nie czaisz! Za jakieś dwadzieścia minut „Biblioteka” spłonie w atmosferze, wszystkie jej mechanizmy są nieaktywne, a splątanie kwantowe z jej SI zostało zerwane!

– Ale te dane są dla Tegean w kurwę istotne. Dlaczego nie wyślemy tam ludzi w myśliwcu? Mogliby wydobyć rdzeń…

– To czyste samobójstwo! Jak oni niby tam wlecą? Przez zacięte wrota hangaru? Sellsword się nie zmieści!

– Według pomiarów będzie sześć centymetrów luzu z każdej strony…

Po tych słowach Grzesiek postanowił wkroczyć. Miał bowiem wszystkie informacje, jakich potrzebował.

– Zgłaszam się na ochotnika! – powiedział stanowczo.

– Panie Koryski… to…

– To samobójstwo. Tak, wiem. Ale dysk odzyskać trzeba, prawda?

– Nie ma mowy! Dane zostały uznane za stracone!

– Jeszcze nie…

– Nie możemy pozwolić sobie na stratę kogokolwiek w tak kretyński sposób.

Grzesiek opuścił mostek w milczeniu. Jednak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Kapitan zapomniał chyba, że jako dowódca eskadry miał on swobodny dostęp do wszystkich myśliwców z hangaru przypisanego do jego grupy. Mógł też zabrać dwie osoby, które wykonają brudną robotę i dobrze wiedział, gdzie ich szukać. Po przekroczeniu progu niewielkiej kantyny stanął i rozejrzał się – widział dziesięciu załogantów rozsianych wokół czterech stolików.

– Potrzebuję dwóch odważnych! Kto chce zostać bohaterem?

Odpowiedziała mu krótka cisza.

– Lecimy do „Biblioteki”, jacyś chętni?

– A czy mostek… – odezwał się ktoś nieśmiało.

– Jebać mostek! Mam to wykalkulowane, zawiozę was tam, wy zgarniecie dysk i chwała przypada nam, a nie kapitanowi.

– Lecę z tobą!

– I ja też! – odezwali się dwaj mężczyźni, wstając zza stolika po lewej stronie Grześka.

– Wspaniale! Podejdźcie, panowie – powiedział uradowanym tonem, po czym spojrzał na pozostałych.

– Cioty – rzucił pogardliwie, a następnie zwrócił się do nowych członków załogi. – Dobra, musimy szybko dostać się do hangaru numer dwa…

– Masz miejsce na rusznicę? – zapytał łysy towarzysz o jasnobrązowej cerze i dużych, czarnych oczach. – Być może trzeba będzie wyłamać jakieś drzwi.

Grzesiek dostrzegł, iż był on z Korpusu Ochrony.

– Jest to chociaż po drodze?

– W półtorej minuty dobiegnę do hangaru, spokojnie…

– Tak jak ja! – Przerwał jego rudy kolega z bladą twarzą ozdobioną piegami oraz emblematem Korpusu Inżynieryjnego. – Wezmę wielonarzędzie.

– Ogarnijcie też hełmy. Zmierzacie prosto do pierwszej śluzy po lewej za zakrętem.

– Zrozumiano! – odpowiedzieli towarzysze i pobiegli w odpowiednich kierunkach.

Kiedy Grzesiek przygotowywał Sellsworda do startu, usłyszał, jak ktoś wspina się po śluzie. Był to kolega z ochrony, który wniósł na pokład cząsteczkową rusznicę długą na półtora metra – broń przeciwpancerną, zdolną rozbić grodzie pancerne „Biblioteki”. Tuż za nim wszedł mechanik, niosąc przy pasie wielonarzędzie – krzyżówkę mnóstwa narzędzi, elektrycznych i mechanicznych, które można było zmieniać, obracając jego górną połowę lub komendą głosową.

– Gotowi? – rzucił pilot.

– Tak – odpowiedział ochroniarz, kiedy śluza myśliwca szczelnie się zamknęła.

– No to wstrzymujemy oddech, panowie – zażartował i przerzucił dźwigienkę. Woda oddechowa zalała ciasno upchanych bohaterów.

– Jak otworzymy hangar? – zapytał Grzesiek. W ostateczności miał zamiar otworzyć je salwą rakiet fuzyjnych.

– Ogarnę! – odparł inżynier, po czym przecisnął się do ekranu komputera.

Grzesiek stuknął w ekran palcem, by go odblokować, a towarzysz połączył się z komputerem sterującym wrotami hangaru.

– Protokół awaryjny: otwarcie hangaru dwa. Kod: Trzy – L pięćdziesiąt dwa – otworzyć nawias kwadratowy – dolar – M.

Wrota hangaru rozwarły się, ukazując pustkę kosmosu. Grzesiek zwolnił zaczepy dokujące i rozpędził myśliwiec.

– Dla własnego bezpieczeństwa trzymajcie się za linią mojego fotela.

Myśliwiec opuścił obrys lotniskowca i obrócił się w prawo. Oczom pilota ukazał się Dolomar – jaskrawoczerwony, gazowy olbrzym, który orbitował tak blisko swojej gwiazdy, że ta rozgrzewała go do temperatury topiącej stal, a także zdzierała z niego atmosferę i układała ją w świetlisty pierścień wokół siebie.

Z daleka widać było czarny punkt – cel ich wyprawy – wspomnianą wcześniej „Bibliotekę”.

Grzesiek przełączył główny silnik na pełną moc.

– Polecimy kursem przechwytującym – oznajmił bohater. – Zaoszczędzimy na nim nawet dwadzieścia sekund.

– Zarąbiście! – odparł Eoin. – Im szybciej, tym mniejsza szansa, że szkielet „Biblioteki” rozsypie się na kawałki…

– Czekaj… To „Biblioteka” jest w końcu nazwą urządzenia czy całej tej stacji?

– To jej kryptonim. Dla Tegean jest to „Osłona Węzła Transmisyjnego numer trzydzieści jeden – czterdzieści cztery B”. Sądząc po kształcie, jest ona przyłączem Matrycy Delta, ale większość jej komponentów to produkty Matrycy Alpha lub Sigma. Krąży plotka, że Matryca Epsilon również przy niej grzebała, ale sensu w niej tyle, co…

Wtem odezwał się radiowęzeł.

– Koryski! – mówił kapitan. – Co wy robicie?!

– To, co było trzeba zrobić od początku! Co nie, chłopaki? Kto jeszcze tam jest?

– Jermaine Martin, Korpus Ochrony!

– Eoin O’Callagan, Korpus Inżynieryjny!

– Ale wasze szanse są nikłe!

– Czyli mówi pan, że są?

– Macie natychmiast…!

– Słuchaj no, klapku jebany… – Grzesiek zaczął agresywniej wyłuszczać kapitanowi. – Jedyne, co chroni Konfederację przed pierdolnięciem, to nasz sojusz militarny z Tegeą. Jeśli kiedykolwiek stracą do nas szacunek, wypowiedzą nam wojnę. Eksterminacyjną. Zobowiązaliśmy się im pomóc, a nie się użalać. Tegeanie potrzebują tego dysku i my go, kurwa, dostarczymy!

Radiowęzeł na moment ucichł.

– Tylko że jak zginiecie…

– Ty nawet nie próbowałeś, gęsty matkojebco! Nawet jeśli, lepiej to spieprzyć i słuchać ich kondolencji, niż nie zrobić nic i słuchać ich pretensji.

Ponownie w eterze zrobiło się na chwilę cicho.

– Ty chory pojebie! – krzyknął kapitan, po czym dodał łagodniejszym tonem: – Powodzenia.

Kapitan rozłączył się, a załoganci Grześka spojrzeli na siebie.

– Święte słowa – powiedział Jermaine z uznaniem.

– I dobrze, gościu – dodał Eoin. – Ten dysk może być kluczowy. Słyszałem o ich systemie przesyłu rozkazów, kurwa… zniszczysz jeden właściwy i ćwierć strefy wpływów idzie się…

– Eoin! – Koryski przerwał monolog. – Skup się na misji!

Na te słowa w kabinie zapadła cisza. „Biblioteka” w miarę spadania do atmosfery Dolomaru nagrzewała się coraz bardziej i traciła kolejne fragmenty pokrycia. Łuna z gorących gazów opływała jej konstrukcję przypominającą czarnego donuta o średnicy dwustu piętnastu i wysokości czterdziestu metrów, z kulą o średnicy dziewięćdziesięciu metrów w środku. Myśliwiec Grześka leciał z zawrotną prędkością prosto w jej stronę. Kiedy się zbliżył, pilot zobaczył uszkodzone armaty wokół pierścienia oraz długą na dziesięć kilometrów linę z elektrownią aerotermalną zawieszoną na jej spodzie. Nie widział jednak wrót hangaru, więc mentalnie szykował się na okrążenie stacji.

– Wyhamujesz…? – zapytał Eoin.

– W atmosferach hamuje samo, wystarczy pędnikami docisnąć. Do wpadnięcia przed drzwi zdążymy stracić dwie trzecie prędkości i zatrzymać się w środku hangaru.