Palcie ryż każdego dnia - Marek Hłasko - ebook + książka

Palcie ryż każdego dnia ebook

Marek Hłasko

4,0

Opis

Maszynopis Palcie ryż każdego dnia pisarz zabrał ze sobą w ostatnią podróż – z Los Angeles do Wiesbaden przez izraelski plan filmowy. Złożył w tej powieści hołd swojej wielkiej pasji – lotnictwu. Nad utworem krąży pewien rodzaj fatum, przekonania o nieuchronności następujących wydarzeń, a także pewności zbliżającej się tragedii. Nie można oprzeć się również wrażeniu, że to kolejna próba skonstruowania wyznania miłosnego. Nawet jeśli nie należy doszukiwać się w powieści wątków autobiograficznych w sensie ścisłym, to wielkie, okrutne, nieliczące się z niczym uczucie Andersona do Esther tworzy pewien powtarzalny motyw w twórczości Marka Hłaski, rozpoczęty Brudnymi czynami.

Palcie ryż każdego dnia to w końcu obraz Kalifornii daleki od zachwytu: krainy bezdusznej, bezlitosnej dla tych, którym los nie sprzyja, nieoferującej żadnej szansy na sukces. Rozgoryczony amerykańską porażką Hłasko nie odnalazł po drugiej stronie Atlantyku Ziemi Obiecanej, lecz kolejną wielką samotność.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Projekt graficzny: Janusz Barecki

Zdjęcie na okładce: Dreamstime

Copyright © by Agnieszka Czyżewska-Stempa, Małgorzata Wolf

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2022

Wydanie elektroniczne 2022

ISBN: 978-83-244-1125-2 (EPUB), 978-83-244-1125-2 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Przyjmuje się, że Palcie ryż każdego dnia to powieść wydana bez korekty autorskiej, znaleziona po śmierci Hłaski, niedopracowana, a nawet niedokończona. Jednocześnie uznawana jest za ostatni utwór pisarza. Dziś wiadomo, że ostatnim utworem, nad jakim pracował do samego niemal końca, były Diabły w deszczu, rozesłane do amerykańskich wydawców tuż przed wylotem Hłaski do Izraela wczesną wiosną 1969 roku. Niemniej to właśnie Palcie ryż... pozostaje symbolicznym zakończeniem niemal dwudziestoletniej aktywności twórczej oraz domknięciem literackiej koncepcji opartej na filarach naturalistycznej brutalności świata i bezlitosnych bohaterach dręczonych ułudą o prawdziwej miłości.

Pogłoski o rzekomym niedopracowaniu Palcie ryż każdego dnia uznać należy za nie do końca słuszne. Na dwóch zachowanych maszynopisach powieści wyraźnie widać elementy pracy nad tekstem – naniesione ręką Hłaski odręczne uwagi. I choć część z nich pochodzi od redaktora opracowującego brulion, bez wątpliwości wydzielić można te pochodzące od samego autora. Na podstawie tych dopisków poznać można niezdecydowanie pisarza dotyczące samego tytułu. Raz było to Palcie ryż każdego dnia, innym razem The Riceburners, z zachowanej korespondencji dowiedzieć się można także o Podpalaczach ryżu orazŻyciu bez Esther. Szczególnie ten ostatni wariant jest niewymownie sugestywny – po hołdzie dla pięknej Izraelitki wyrażonym w opowiadaniu Opowiem wam o Esther postanowił Hłasko poświęcić jej całą powieść, nadając – oczywiście – głównej bohaterce jej imię. Można więc uznawać Palcie ryż każdego dnia za powieść wydaną bez zgody autora w tym sensie, że nie miał wpływu na ostateczny kształt, w jakim trafiła ona do czytelników. Nie można jednak traktować utworu jako niepełny czy wadliwy, choć za taki uznał go niemiecki wydawca Kiepenheuer & Witsch, odczytujący epilog jako urwany wątek. Dysponując dwoma wariantywnymi, choć niezwykle do siebie zbliżonymi maszynopisami, orzec można, że owa krótka scena wieńcząca powieść stanowi w istocie jej zakończenie.

***

Anderson jest najbardziej bezkompromisową postacią, jaką wykreował Hłasko. Nie najbardziej pokaleczoną, nie najbardziej tragiczną, ale najbardziej brutalną, nieliczącą się z nikim, niezważającą na żadne okoliczności, działającą wedle własnego uznania i w przekonaniu o własnej nieomylności. Wszystko, co czyni, wynika z przeświadczenia o słuszności i jednocześnie ze świadomości tego, co nieuniknione. Anderson przewiduje reakcje innych, odczytuje ich myśli, wie, co się stanie, choć nie uprzedza kroku, tylko ze spokojem przyjmuje antycypowane wydarzenia. Osacza Esther swoją obecnością, ta zaś poddaje się manipulacji bezrefleksyjnie, przekonana o konieczności następujących wydarzeń. Jest oczywiste, że Anderson nie posiada wszechwiedzy, jednak cały świat wykreowany wokół spalonego słońcem lądowiska zdaje się istnieć wobec niego. To główny bohater stanowi oś powieści, reszta postaci buduje ledwie tło dla wielkiej tragedii rozdzierającej żywot Andersona, człowieka skazanego na ciężką fizyczną pracę za grosze, wyzyskiwanego przez każdego pracodawcę, egzystującego tylko z dwóch powodów: kobiety i latania. Bez nich istnieć by nie potrafił – także fabularnie.

Rola lotnictwa została przez Hłaskę jeszcze bardziej uwznioślona w stosunku do Brudnych czynów. Wielka amerykańska pasja pisarza jawi się w powieści jako rodzaj obsesji, nie tyle sens życia, co jego istota. Anderson nigdy nie przestaje myśleć o lataniu: kiedy pracuje, pije, uprawia seks z kobietą, każde działanie podporządkowane jest samolotom. Nawet miłość do Esther nie jest tak istotna jak namiętność do wielkich maszyn, choć to przecież przez nią związek bohaterów przybiera tak tragiczną formę. Można określić tę sytuację mianem fatum, co ważne, w pełni uświadomionego. Anderson musi latać, tak jak amerykańscy żołnierze muszą podpalać pola ryżowe niewinnych Wietnamczyków. I tak jak sam Hłasko musiał zapożyczać się u Sonji Ziemann wówczas, kiedy ich małżeństwo od dawna było w nie najlepszej kondycji, a on cały czas wspominał swoją izraelską narzeczoną – wszystko po to, by zdobyć licencję pilota. Imperatyw latania stanowi bardzo interesujące przeniesienie zainteresowania samochodami ciężarowymi, którymi Hłasko fascynował się w młodości. Maszyny będące narzędziami pracy przetworzył pisarz w swoisty trop literacki, wydatnie charakteryzujący początek jego drogi literackiej. Jako człowiek już dojrzały, poszukując zapewne motywu umożliwiającego transpozycję swojego głosu, przypisał samolotom rolę daleko przekraczającą proste wykorzystanie aeroplanów – uczynił z nich element życia bohaterów równie istotny co miłość czy zemsta.

***

Kontynuując strategię konfliktu tragicznego przyjętą w Sowie, córce piekarza, ogniskuje Hłasko napięcia utworu wokół trójkąta miłosnego. Powracanie do tego motywu można by uznać za znamienne i z łatwością odnieść do rzeczywistej zależności Marek – Sonja – Esther. Traktując jednak autobiografizm pisarstwa z daleko idącą ostrożnością, wypada ograniczyć się do paraleli pomiędzy powieścią wrocławską a amerykańską. Nastąpiło bowiem dość istotne przeniesienie napięć: w Sowie wydarzenia prowokowała kobieta, w omawianej powieści to Anderson, bezlitosny i brutalny mężczyzna, decyduje o tym, co się wydarzy nie tylko w jego własnym życiu, ale także w życiu Esther i Ryana. Obserwuje bowiem żałośnie nieskuteczną walkę młodszego, bogatszego i zdolniejszego ucznia o serce ukochanej, bezkarnie manipulując obojgiem. Hłasko porywa się nawet na romantyzm, zestawiając pieniądze oferowane przez bogatego antagonistę z silniejszą niż wszystkie dobra doczesne miłością Andersona. Nie jest to, rzecz jasna, prosta alternatywa: Ryan ma przecież dobre intencje i wszystko, co robi dla Esther, nosi znamiona dobroci. Jednak w brutalnym świecie Hłaski to brudne, obsesyjne, zniewalające uczucie Andersona ma większą siłę. Wzmiankowane fatum unosi się nad całym światem protagonisty powieści, nad jego pasją, miłością i życiem każdego, kto się nim zainteresuje.

***

Osobnym tematem, na który warto zwrócić uwagę, jest Ameryka kreowana przez Hłaskę. Nie można powiedzieć, by był to obraz wielce wybitny. Nie widać w Palcie ryż każdego dnia fascynacji miejscem, znanej choćby z listów pisanych dla „Kultury”. Z dużo większą pieczołowitością opisuje autor samoloty niż kraj, nad którym przelatują. Ziemia spalona słońcem, duszne miasto raz po raz smagane deszczem, obskurne sklepy i brudne bary, zakurzone lotnisko i nora, w której rezyduje Anderson – nic więcej nie jest dane poznać czytelnikowi. Tak dla bohatera, jak i dla samego Hłaski Stany Zjednoczone nie były dobrym miejscem do życia, nie były krainą wielkich możliwości, nie były nawet pożyteczną inspiracją – w przeciwieństwie do Izraela. Być może to celowy zabieg stylizacyjny. Jeśli The Riceburners mieli ukazać się w Ameryce, należało nawiązać formą do tutejszych autorów, skupiających uwagę raczej na bohaterach niż otoczeniu. Tak charakterystyczny dla twórczości Hłaski rezonans pomiędzy postaciami i przestrzenią traci w Palcie ryż każdego dnia na znaczeniu. Los Andersona jest tak pozbawiony nadziei, że miejsca, w których się porusza, nie mogą stanowić jakiejkolwiek dodatkowej wartości.

***

Palcie ryż każdego dnia jest ostatnią ukończoną powieścią Hłaski i jednocześnie najpełniej „amerykańskim” utworem w dorobku pisarza. Prace nad materiałem przerywać musiał autor pracą fizyczną, mieszkał w nieciekawej okolicy, w lokalu o estetyce zbliżonej do garsoniery Andersona, tak daleko od Polski jak nigdy przedtem. Nie najlepszą kondycję Hłaski odzwierciedla bezkompromisowy pesymizm powieści, w której nawet najbardziej prymitywne żarty podszyte są ciężką ironią. Pobyt w Ameryce nie należał do najszczęśliwszych i choć twórczo płodny, pogłębił stany depresyjne, w jakie wpadał pisarz w Europie. Zawiedzione nadzieje, niespełnione oczekiwania i frustracja zdominowały zarówno życie, jak i twórczość Hłaski. Powieść można więc traktować jako odbicie swoistego rozdarcia, z którym przyszło się mierzyć autorowi: pomiędzy Stanami a Europą, pomiędzy sukcesem a porażką, pomiędzy żoną a życiem bez Esther.

Radosław Młynarczyk

1

Samolot skręcał z pola startowego i podkołował pod białą linię, przy której siedział człowiek sprzedający benzynę. Obok niego, na ziemi, leżał drugi mężczyzna; leżał twarzą do słońca, nie zmrużywszy nawet oczu, które teraz, o godzinie dwunastej w południe, wydawały się niemal białe.

– Nalej mi pan oba baki – powiedział pilot. Był chudy; miał olbrzymi nos; twarz jego pełna była wyrazu zniewagi i zwątpienia. Przy nim siedziała kobieta; również i ona miała chudą, ptasią twarz kobiety na zawsze znieważonej poprzez fakt małżeństwa z kimś, przed kim niegdyś czołgała się zapewne na kolanach, prosząc, aby pojął ją za żonę; na dni dobre i złe; lecz które okazały się tylko złymi; nieprzerwanym pasmem nudy, chorób i klęsk finansowych.

– Wyłącz pan najpierw motor – powiedział sprzedający benzynę. Siedział na stołku; nogi oparł na pompie i czytał zmiętą gazetę, porzuconą tu przez kogoś. Na okładce jakiś człowiek, któremu policjanci wykręcali ręce, usiłował uśmiechać się niezrażony faktem, iż trzeci policjant przechylił jego głowę wstecz, opierając mu gumową pałkę na grdyce.

– To przecież tylko chwila – powiedział pilot. – Mam kłopoty z rozrusznikiem.

– Wyłącz pan silnik.

– Niech będzie – powiedział pilot. Wyciągnął do końca manetkę regulującą mieszankę, lecz zbyt szybko wyłączył magneta i silnik strzelił parę razy, nim śmigło przestało się kręcić. – Sprawdź pan olej – powiedział pilot. – A ja panu wypiszę czek.

– Gotówkę – powiedział sprzedający.

– Nie przyjmuje pan czeków? Wszędzie przyjmują moje czeki.

– Z wyjątkiem tego miejsca.

– Poskarżę się właścicielowi. Powiem mu, że pan jesteś bękart.

Sprzedający z żalem odłożył gazetę z fotografią, na której wszyscy uśmiechali się, ukazując nieskazitelną biel nylonowych zębów; policjanci i prowadzony przez nich człowiek, którego oczy dawno powinny już były wyskoczyć. Odłożył gazetę i podszedł do pilota; drugi mężczyzna leżał wciąż nieruchomo, patrząc w słońce białymi oczyma.

– Ja jestem właścicielem – powiedział sprzedający i oparł ciężkie ramię o drzwi kabiny, przytrzasnąwszy palce pilota, a potem oparł się o drzwi swym ogromnym ciałem. – OK – powiedział. – Ja jestem właścicielem. Powiedz pan to jeszcze raz. Jazda.

– A dlaczego wszędzie przyjmują moje czeki?

– No? Nie poskarżysz się pan?

– Ostatni raz płaciłem tutaj czekiem.

– Ostatnim razem był tu inny właściciel. Poszedł na żebry przez różnych wszarzy i teraz ja kupiłem ten interes. Skarż się pan.

Drugi mężczyzna leżący w milczeniu na trawie odezwał się po raz pierwszy, nie odwracając głowy:

– To jasne. Chyba nie odlecisz pan tak na zimno, bez pożegnania.

– Więc? – powiedział sprzedający. – Skarżysz się pan czy nie?

– Nie – powiedział pilot i wyszarpnął palce.

– Co pan chcesz?

– Osiemdziesiątkę.

Sprzedający benzynę podniósł z haka gumowy wąż, który w jego dłoni wyglądał jak sznurek od skakanki; potem sprawdził olej i powiedział:

– Jedenaście dolarów i osiemdziesiąt centów. – Schował pieniądze do kieszeni i wrócił na swe poprzednie miejsce, podniósłszy z ziemi gazetę.

– Przerzuci mi pan prop? – zapytał pilot.

– Nie.

– Dlaczego?

– Na naszym lotnisku nie wolno tego robić.

– A dlaczego jak byłem wczoraj w Oxnard, to mi przerzucili?

– Leć pan do Oxnard. Tam panu przerzucą. Albo do Torrance. Jeszcze bliżej – powiedział właściciel pompy, nie podnosząc oczu znad gazety.

– Przecież nie mogę lecieć, jeśli mi prop nie pracuje.

– Tak pan naprawdę myśli? To już nas dwóch takich jest w tym mieście.

– Nie macie tutaj kogoś, by mi przerzucił prop?

– Mamy. Dolara.

– Za przerzucenie śmigła?

– Moim zdaniem to też dużo – powiedział właściciel pompy. – Zwłaszcza jeśli w Torrance przerzucą panu za darmo.

Pilot rozcierał swoje chude palce przez chwilę, potem powiedział:

– Dobrze.

Człowiek leżący twarzą do słońca wstał teraz i tyłem podszedł do samolotu. Prawą rękę trzymał w kieszeni.

– Daj mi pan swoje okulary przeciwsłoneczne – powiedział do pilota. Był odwrócony bokiem; pilot nie widział jego twarzy.

– Po co panu okulary do przerzucenia śmigła?

– Daj mi pan swoje okulary przeciwsłoneczne – powtórzył mężczyzna. Nie był Amerykaninem; jego akcent był ciężki. – Potem je panu oddam.

– Inaczej on nie przerzuci propu – powiedział właściciel. – Daj mu pan na chwilę okulary, a potem je panu odda.

– A dlaczego mu pan nie da swoich?

– Bo jak on się poślizgnie i prop go wciągnie, to diabli wezmą moje pięć dolarów – powiedział właściciel.

– To samo może stać się z moimi okularami, jeśli prop go wciągnie – powiedział pilot. – Ja ich też nie dostałem za darmo.

– Tak, ale pan masz jeszcze samolot, tę piękną kobietkę i przyjaciół, którzy wierzą w pańskie czeki – powiedział właściciel pompy. – To jest ta różnica między nami.

– On nie chce patrzyć na ludzi?

– Nie.

– To dlatego patrzy na słońce?

– Bo wtedy nie widzi nic.

Pilot podał okulary mężczyźnie stojącemu tyłem; ten nałożył je na czoło, ale nie ruszał się z miejsca.

– Na co pan czekasz?

– Na dolara – powiedział mężczyzna. – Nie będę przecież za panem leciał, jak już śmigło zacznie pracować. Zbyt wielu takich w życiu spotkałem. – Włożył dolara do kieszeni, nie wyjmując z kieszeni spodni prawej ręki, a potem przeszedł bokiem, ukazując pilotowi swój ostry profil, i powiedział, stojąc już przed śmigłem:

– Gas on.

– Gas on.

– Switch off.

– Switch off.

– Brakes on.

Pilot nie odpowiedział. Mężczyzna powtórzył:

– Brakes on.

– Jestem pilotem od dwudziestu lat – powiedział chudy. – Wiem, co trzeba...

– Brakes on.

– Brakes on – powiedział pilot. – Pospiesz się pan. Straciłem tu już pół godziny. Moja żona jest w ciąży.

– Gratuluję – powiedział mężczyzna. – Wie pan przynajmniej z kim? Ready.

– Ready.

– Contact.

– Contact.

Mężczyzna przerzucił śmigło lewą ręką, lecz silnik nie zaskoczył.

– To dlatego, że pan kręci prop lewą ręką – powiedział pilot.

– Nie. To dlatego, że pan go wyłączył na niskich obrotach, żeby zaoszczędzić pół centa – powiedział mężczyzna. Pracował teraz w milczeniu; słychać było wolne mlaskanie tłoków wsysających drętwe powietrze południa; potem kręcący śmigło powiedział: – Contact. – Silnik zaskoczył. Mężczyzna odszedł w bok; nie odwracając się poza siebie, odrzucił okulary, które pilot chwycił; a potem właściciel stacji i mężczyzna, który kręcił śmigło, patrzyli, jak samolot unosi się ciężko z pola startowego; i raz jeszcze dojrzeli tragiczną twarz pilota i jego żony.

– Andy – powiedział mężczyzna do właściciela stacji. – Co to był za samolot?

– Nie wiem. Nie powinieneś tego mówić o jego żonie.

– Ja wiem.

– To dlaczego zawsze mówisz takie rzeczy?

– Ponieważ wiem, że nie powinienem.

– Przez ciebie tracę klientów – powiedział Andy.

– Ten tak czy owak wyglądał na bankruta, Andy.

– To nie twoja rzecz.

– Ja wiem, Andy – powiedział mężczyzna. – Ale ja nie ufam niczemu, co ma pizdę i zna wartość pieniądza.

– Ja także nie – powiedział Andy i powrócił do czytania gazety.

Mężczyzna podniósł z ziemi swoją wiatrówkę i przerzuciwszy ją przez ramię, poszedł w kierunku baraku, nad którym przybity był szyld z napisem: „Czarne Szatany Franka Sullivana. Flight Training Specialist”. Po drodze zobaczył stojący samochód-bufet; podszedł i podał sprzedającemu dolara.

– Rostbeef – powiedział.

– Kosztuje dolara i dwadzieścia centów.

– Nie ma pan czegoś za dolara? Hamburgera?

– Nie – powiedział sprzedający. – Sprzedałem wszystkie hamburgery. Chce pan bułkę z szynką, majonezem i sałatą?

– A ile to kosztuje?

– To samo.

– To samo co hamburger?

– Nie. To samo co rostbeef.

Mężczyzna, który stał tyłem do sprzedającego, odwrócił się na chwilę i popatrzył na niego z zainteresowaniem. Potem obrócił się ku słońcu.

– Pan nie myślał nigdy o tym, żeby zostać gubernatorem stanu Kalifornia? – zapytał.

– Nie, synu – powiedział sprzedający. – Myślałem o tym samym, o czym ty myślisz. I o czym myślało wielu. Ale nie miałem ani szczęścia, ani pieniędzy. I zagłodziłem się, a kiedy wreszcie zeskrobałem całą forsę do kupy, aby wylatać godziny i dostać licencję, to miałem już sztuczne zęby. I odrzucili mnie. A teraz jeżdżę po lotnisku i sprzedaję te bułki, i tak skończył się jeszcze jeden amerykański sen. – Wyjął ze szklanej gablotki bułkę z szynką i podał mężczyźnie, obszedłszy go dookoła. – Masz – powiedział. – Nie lataj na pusty żołądek. I schowaj sobie swojego dolara.

– To szlachetne z pańskiej strony – powiedział stojący w słońcu. Wziął bułkę; popatrzył na nią przez chwilę, nim upuściwszy ją na ziemię, starannie i wolno roztarł ją obcasem, tak że mięso i chleb zmieszały się ze żwirem. Nie odwracając się, poszedł do baraku i pchnąwszy drzwi, wszedł do środka.

O tej porze, o dwunastej w południe, powietrze stawało się nieruchome i prawie słyszalne; w baraku było pusto. Przez otwarte okno zobaczył startującego Gooney Bird; samolot ciężko wznosił się z pola startowego, ale firanka w uchylonym oknie nie drgnęła nawet; propeller toczył się z hukiem przez powietrze ciężkie i martwe, które zamykało się w ślad za śmigłem szybko niby woda za kimś, kto tonie w środku nocy; w czasie kiedy rozpacz i szczęście jednakowo są samotne. Mężczyzna patrzył przez chwilę za odlatującym samolotem; położył swoją ciemną wiatrówkę na stole i podszedł do kobiety siedzącej za innym stołem, różniącym się od drugiego jedynie tabliczką z napisem „Biuro”.

– Czy to z panią rozmawiałem dziś rano przez telefon? – zapytał. – Nazywam się Anderson.

– Tak – powiedziała kobieta – panu chodzi o pełen kurs, prawda?

– Z tym jednak, że będę płacił za każdą godzinę oddzielnie.

– Wielu naszych uczniów tak robi – powiedziała. – Wielu z nich pracuje nawet w nocy po to, aby skończyć szkołę i...

– Rozumiem – powiedział Anderson.

Kobieta wyciągnęła z szuflady formularz i położyła go na stole. Anderson nie poruszył się.

– Proszę to wypełnić – powiedziała.

Obrócił się ku niej bokiem; prawą rękę trzymał w kieszeni, lecz widziała teraz, iż dłoń jego była obandażowana.

– Zrobi to pani dla mnie?

– Dobrze – powiedziała. – Pana nazwisko?

– Anderson.

– Imię?

– Jacob.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Skandynawskie nazwisko i takie imię?

– Cóż z tego – powiedział. – Tak czy owak, papiery są sfałszowane, a tu jest wolny kraj. A wasza szkoła robi bokami i weźmiecie każdego, kto tu tylko przyjdzie i zapłaci choć tylko za godzinę latania. A zresztą nie jestem Amerykaninem.

– Ja też nie – powiedziała kobieta. – Ile pan ma lat?

– Trzydzieści cztery.

– Wzrost?

– Sześć stóp pół cala.

– Włosy?

– Ciemnoblond.

– Waga?

– Sto osiemdziesiąt pięć.

– Kolor oczu?

Lewą ręką wyciągnął z kieszeni licencję kierowcy; patrzył na nią przez chwilę i przeczytawszy, powiedział:

– Tu napisali, że zielone.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Pan tego nie pamiętał?

– Nie – powiedział. Schował licencję do kieszeni i podszedł do okna, wypełniwszy je niemal swymi szerokimi plecami. – Kobieta, z którą byłem przez dziesięć lat, mówiła mi, że moje oczy zmieniają kolor – powiedział. – Że niby raz są zielone, raz niebieskie, a kiedy indziej znów bure. Tak mnie skołowała, że sam w końcu tego nie wiem.

– Powinnam pana o to zapytać dziś rano – powiedziała. – Mógłby pan nie wziąć ze sobą licencji i wtedy wszyscy bylibyśmy w kłopocie.

– Mógłbym zapytać panią.

– Mogłabym się pomylić.

– Kobiety nie mylą się nigdy – powiedział Anderson. – Tylko że nie mówią nigdy prawdy. Rozumie pani tę różnicę?

– Tę różnicę rozumie każda kobieta, panie Anderson.

– A ja tego nigdy nie mogłem zrozumieć – powiedział. – Pewnie dlatego ta kobieta ode mnie odeszła.

– Gdzie pan mieszka?

– Dziesięć zero pięć zero cztery Wilshire Boulevard.

– Tu jeszcze jedna rubryka – powiedziała kobieta; inny samolot począł toczyć się polem startowym i nie mogła przez chwilę mówić, a Anderson odwróciwszy się, patrzył na jej ciemne włosy; semickie i piękne oczy; na jej pełne usta i małą jasną bliznę u nasady nosa, która widoczna była teraz, kiedy twarz kobiety zbrązowiała od słońca i nawet jej brwi proste i ciemne jak skrzydła jaskółki spalone były słońcem. Potem ryk samolotu przebrzmiał; kolorowa firanka uniosła się w górę i słońce padło na jej twarz; światło, w którym twarz jej jaśniała przez chwilę, aby odpłynąć w półcień i spokój niby obraz świętej, przed którym zgaszono świece. Kobieta zapytała:

– Kogo mamy zawiadomić w razie wypadku?

– Proszę?

– Tu jest rubryka: kogo zawiadomić w razie pańskiej śmierci lub wypadku.

– Nikogo.

– Musi pan przecież kogoś mieć. Matkę?

Milczał przez chwilę.

– Nie – powiedział. – Ja myślę, że ona już nie żyje.

– A ojciec?

– Jest w Europie. Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że on także już nie żyje.

– Ma pan jeszcze kogoś?

– Mam brata.

– Zawiadomimy jego, jeśli byłaby potrzeba.

– Nie będzie takiej potrzeby – rzekł Anderson. – O nim wiem na pewno, że nie żyje. Zabił się przy lądowaniu.

– Przykro mi – powiedziała.

– To znaczy, że pani nie znała mego brata – powiedział. – Jest pani jedyną osobą na świecie, która go żałuje. Biedny skurwysyn. Szkoda, że nie mogę mu o tym napisać. Diabli zdechliby ze śmiechu, kiedy mój brat, major Anderson, czytałby im ten list.

Kobieta milczała przez chwilę.

– Widzi pan – powiedziała. – My mamy swoje regulaminy. To w końcu sprawa ośmiocentowego znaczka. Coś tu trzeba będzie napisać.

– Dobrze – powiedział Anderson. – Niech pani napisze tam gdzie trzeba, że nie spotkałem w życiu nikogo, kto byłby wart ośmiocentowego znaczka. Czy to będzie w porządku, jeśli chodzi o panią, o tę szkołę i o Federal Aviation Administration?

– A ta kobieta, która nie mogła ustalić koloru oczu pana?

Nie odpowiedział. Na twarzy jego odbił się ból, kiedy wyciągnął z kieszeni prawą rękę i wyjął jej pióro z ręki.

– Jak się pani nazywa? – zapytał.

– Esther.

– Esther i co dalej?

– Esther Schellenberg.

Z tyłu ktoś powiedział:

– Ale szybko nazywać się będzie Esther Ryan. Niech pan po prostu napisze Esther Ryan, przyjacielu.

Anderson odwrócił się. Mężczyzna, który to powiedział, był młody, ładny i dobrze ubrany; jego twarz można było spotkać na reklamach mydła, proszków do czyszczenia sportowych samochodów i na plakatach zachęcających młodych patriotów do wstąpienia w szeregi marines. Ryan uśmiechał się, ukazując wspaniałe zęby; nie miał więcej jak dwadzieścia pięć lat. Esther była od niego starsza.

– Nazywam się Ryan – powiedział młody człowiek. – Esther jest moją narzeczoną. Pobierzemy się, jak tylko dom, który kupiłem, zostanie doprowadzony do porządku. Może pan śmiało napisać: Esther Ryan.

Anderson nie patrzył już na niego. Wziął pióro swoją zabandażowaną dłonią i zapytał kobiety:

– S-c-h-e-l-l-e-n-b-e-r-g. Prawda?

– Tak – powiedziała kobieta.

– W porządku, Esther – powiedział Anderson, oddając jej list. – Niech pani napisze do siebie list, jeśli coś się ze mną stanie.

Odłożył pióro, a Esther patrzyła chwilę na bandaż okrywający jego dłoń, która krwawiła teraz. Anderson podszedł wolno do drzwi; stał tam przez chwilę, patrząc prosto w twarz Ryana; po czym bez słowa, ruchem wolnym i niemal pieszczotliwym, odsunął go na bok. Na koszuli Ryana pozostał ślad krwi.

2

Anderson wszedł do hangaru i podszedł do samolotu, przy którym pracował spocony mechanik.

– Wie pan, gdzie może być Johnson? – zapytał.

– Ten instruktor?

– Macie tu tego drugiego też?

– Poszedł napić się kawy – powiedział mechanik. – Ma pan z nim lot?

– O pierwszej – powiedział Anderson. Patrzył chwilę na silnik samolotu, po czym wdrapał się na samochód ciężarowy i położył się, podłożywszy wiatrówkę pod głowę i odwróciwszy twarz do ściany.

– Tu nie jest miejsce dla włóczęgów – powiedział mechanik.

– To co pan tu robisz?

Mechanikiem był tęgi człowiek o czerwonej twarzy. Podszedł do Andersona i patrzył chwilę na jego czarną wiatrówkę zrudziałą od słońca; na jego stare spodnie i koszulę, której kolor znikł już dawno w dwudziestopięciocentowych maszynach do prania. Leżący nie poruszył się nawet; mechanik patrzył przez chwilę na niego, przełknął ślinę i odszedł, ocierając pot z czoła.

Dwaj lotnicy weszli do hangaru i zatrzymali się przy ciężarówce, na której leżał Anderson. Obaj byli spoceni; ich błękitne koszule białe były pod pachami. Jeden z nich, do którego koszuli przyczepiona była tabliczka z nazwiskiem „Rand”, powiedział:

– Nie puszczę Ryana solo. Stracę przez niego licencję w tym samym dniu, w którym podpiszę jego.

– Ja z nim też pracowałem – powiedział drugi, nad którego lewą kieszenią przyszyte było krzywo nazwisko „Johnson”. – Ten człowiek nie powinien latać, to wszystko. Nie ma w tym nic złego. Ja nigdy nie nauczyłem się tańczyć i żyję z tym.

– Czy twoja żona zmuszała cię do nauki tańca?

– Esther nie jest jeszcze moją żoną.

– Jeśli Ryan nie nauczył się lądować po trzydziestu godzinach, to nie nauczy się po trzystu – powiedział Rand. – Ja na to nic nie umiem poradzić. Kiedy podchodzimy do lądowania, cały czas mówię do niego: „W porządku, chłopie, robisz wszystko dobrze”, a potem muszę mu wyrywać ster, kiedy jesteśmy trzy stopy nad runwayem. I znowu to samo, i znowu ja mówię: „Świetnie, chłopie, świetnie”, i znowu, i znowu, i znowu.

– Taki sobie wybrałeś zawód.

– Ja się nie skarżę. Ja po prostu nie puszczę go solo. Ale tak długo, jak on płaci...

– Chciałeś powiedzieć: tak długo, jak Mike chce się uczyć.

– Właśnie – rzekł Johnson. – Sam bym tego lepiej nie umiał powiedzieć.

– Staraj się zawsze tak mówić, Johnson. Przynajmniej tak długo, jak chcesz tu pracować.

– Panie Rand: ten człowiek kupił sobie 411A, nie umiejąc jeszcze lądować na Cherokee. To w końcu nie moja sprawa...

– To zupełnie nie twoja sprawa, Johnson – powiedział Rand i odszedł.

Johnson oparł się o ciężarówkę i zapalił papierosa; jego ręka drżała lekko. Potem powiedział głośno:

– A ja cię pierdolę, wszarzu.

– Uważaj – powiedział cicho mechanik.

– To dla mnie nic nie znaczy – powiedział Johnson. – Każdy może być kuzynem właściciela szkoły. A ja nie chcę być instruktorem, którego uczeń nie potrafi nic po trzydziestu godzinach.

– Uważaj – powtórzył mechanik.

Johnson odwrócił się; zimne, zielone oczy patrzyły na niego spokojnie; zdawało się, iż Anderson nie ma w ogóle tęczówek. Trwało to chwilę; potem Anderson odwrócił się znów do ściany.

– Co pan tu robi? – zapytał Johnson.

– Czekam.

– Na kogo?

– Na mojego instruktora.

– Kto nim jest?

– Pan – powiedział Anderson i zeskoczył z ciężarówki.

– To pan jest ten facet od Andy’ego, prawda?

– Ja.

– Zaczynamy?

– Dobrze.

Poszli do samolotu; Anderson wyciągnął drewnianą zastawkę spod przedniego koła i wszedł do kabiny. Johnson wszedł za nim i zapiął pas.

– Pan ma przygotowanie teoretyczne? – zapytał.

– Mam.

Johnson wskazał ręką na żyrohoryzont.

– Jak to się nazywa?

Anderson nie odpowiedział. Odwróciwszy głowę w lewo, patrzył na startujący samolot, w pewnym momencie położył rękę na sterze i pchnął go w przód; w tym samym momencie uczynił to Johnson. Teraz obaj patrzyli na startujący samolot, czując pęd jego śmigła szarpiący stabilizator.

– Dlaczego pan to zrobił? – zapytał Johnson, kiedy przebrzmiał już huk.

– A dlaczego pan to zrobił?

– Jestem zawodowym pilotem. Musiałem tak zrobić. Jet zostawia za sobą turbulencję i to szarpie sterem.

– Mam przygotowanie teoretyczne – powiedział Anderson.

– Jak pan będzie latać z tą krwawiącą ręką?

– Samolot nie będzie tego czuć.

Johnson nie odpowiedział; połączywszy się z Ground Control, począł kołować żółtą linią i otrzymawszy pozwolenie startu wypowiedziane sennym głosem przez jakiegoś człowieka, którego głos zawierał w sobie najmniej dwie sztabki gumy do żucia, wprowadził samolot na białą linię, otworzył przepustnicę i przy szybkości sześćdziesięciu pięciu mil począł ściągać nos ku górze.

– Siedemdziesiąt pięć – powiedział i byli już w górze, wznosząc się z szybkością ośmiuset stóp na minutę, a kiedy byli na wysokości trzech tysięcy, Johnson zniżył nos, wprowadził samolot w lot poziomy i powiedział: – Jest pański. Potrafi pan zrobić siedemset dwadzieścia przy przechyle czterdzieści pięć, nie tracąc więcej jak sto stóp, jeśli pan ma przygotowanie teoretyczne.

Anderson położył lewą rękę na sterze i powiedział:

– Daj mi pan sto obrotów więcej.

– Nie potrzeba. To będzie potrzebne przy głębokim skręcie.

– Ja właśnie będę robić głęboki skręt.

– I to wszystko w czasie pierwszej lekcji? – powiedział Johnson. – Tylko tyle?

Twarz Andersona drgnęła, kiedy uniósł rękę i pchnąwszy przepustnicę, zwiększył obroty i podkręcił nieco trim elewatora w górę; a potem odwróciwszy głowę w lewo, położył samolot sześćdziesiąt stopni na skrzydło i pchnął przepustnicę, kiedy nos uciekał mu w dół, a potem obróciwszy samolot dwa razy, odciągnął przepustnicę i oddał ster Johnsonowi.

– Straciliśmy dwadzieścia stóp – powiedział.

– Zrób pan to samo w prawo.

– Prawa wolna?

– Sam pan popatrz i sam pan sobie powiedz – rzekł Johnson. – Dlaczego pan ciągle patrzy w lewo?

Anderson nie odpowiedział; powtórzył manewr, a potem wrócili na lotnisko i Johnson wylądował. Wyszli z samolotu i Johnson stał przez chwilę bez ruchu, patrząc na Andersona.

– Od ilu lat jest pan zawodowym? – zapytał wreszcie.

– Pan mówi do mnie?

– Pan był instruktorem pilotażu – powiedział Johnson. – Znam to przyzwyczajenie; człowiek cały czas patrzy w lewo, czy uczeń nie zrobi czasem jakiegoś głupstwa. I tego się już potem nie da ukryć. – Anderson nie odpowiedział; Johnson rzekł po chwili: – Jeśli stało się panu coś w przeszłości, nie mów pan tego nikomu. Nawet ja tego nie chcę wiedzieć. Ale jak pan będzie latać z innym instruktorem, patrz pan w prawo od czasu do czasu.

Anderson poprawił bandaż okrywający jego prawą rękę; bandaż był mokry od smaru i krwi.

– Nic mi się nie stało w przeszłości – powiedział. – Po prostu nie miałem ochoty patrzeć na pana. Przyjdę tu znów pojutrze.

Poszedł w kierunku stacji benzynowej. Andy siedział na stołku, wyciągnąwszy przed siebie grube i ciężkie nogi, i czytał gazetę; na okładce ci sami uśmiechnięci policjanci prowadzili uśmiechniętego aresztanta, a dwie szpalty poniżej jakaś kobieta zakrywała twarz dłońmi.

– Nie masz dla mnie coś do roboty?

– Nie – powiedział Andy. – Przywieźli już te wraki. Możesz sobie pójść i obejrzeć.

– Widziałem w życiu wiele wraków, Andy.

– Jednemu z tych ludzi odpadły ramiona, kiedy wyciągnęli go z tych śmieci – powiedział Andy. – Możesz to sobie wyobrazić?

– Mogę. Ale wolałbym to zobaczyć.

– Ja też. Musiało nim zdrowo trzepnąć o ziemię, nie? Jeśli naprawdę odpadły mu ramiona. Idź, zobacz sobie te wraki. Leżą po południowej stronie pola. A teraz daj mi czytać.

– Do widzenia, Andy.

– Jadłeś?

– Tak. Do widzenia, Andy.

Przeszedł przez betonowe pole, gdzie stały samoloty; stare i nowe; brudne i lśniące niby zęby tych wszystkich ludzi, których spotkał tutaj; uśmiechających się zawsze i wszędzie, nawet jeśli oczy ich pozostawały zimne i pełne rozpaczy, i myślał o tym, stojąc obok samolotu, którego śmigło zrobione było z drewna. Położył rękę na drewnie ciemnym i gładkim, i twardym; i stał tak chwilę, czując ciepło i zapach drewna w tym miejscu pełnym stali, plastiku i betonu; i to było tak, jakby trzymał rękę na głowie tej, którą kochał.

– Ty – powiedział ktoś z tyłu. – Zmyj się. To nie jest twoja dziewczyna, prawda?

– Nie – powiedział Anderson. Poszedł dalej; zobaczył drucianą siatkę, przy której stał jakiś człowiek w jasnej koszuli, a kiedy podszedł tam, zobaczył szczątki dwóch samolotów, a odwróciwszy się w lewo, zobaczył twarz Ryana; była blada i spocona.

– Nie przejmuj się pan – powiedział Anderson. – Nawet najlepszym zdarzają się takie rzeczy.

– A co zdarza się tym, którzy nie są nawet dobrzy? – zapytał Ryan. Głos jego przechodził przez zaciśnięte gardło, które było suche, i brzmiał jak syk. – Co zdarza się z miernotami?

– Z miernotami nie zdarza się nigdy nic złego.

– Co więc z tymi, którzy są zupełnie źli?

– Również nic. Nie pozwala im się nigdy latać solo i nie zdarza się z nimi nic. – Podszedł bliżej do siatki i oparł się o nią, uchwyciwszy kratę lewą ręką. – Biedny idiota – powiedział. – Nawet nie miał czasu pomyśleć o swoim ciężkim dzieciństwie, kiedy mu już przyczepili kartkę z numerem do jego własnej nogi w kostnicy miejskiej.

– Pan to widział? – zapytał Ryan.

– Pracowałem z Andym, kiedy to się stało. Pompowałem benzynę do cessny i widziałem, jak jeden z nich podchodził do lądowania od strony morza, a drugi prosto z miasta. Andy akurat szedł z puszką oleju, a ja go zatrzymałem. „Andy” – mówię. – „Chodź na chwilę”. A ten gość, co czekał na olej, zaczął wrzeszczeć, że nie ma czasu, i Andy chciał odejść, ale zatrzymałem go. „Uważaj, Andy” – powiedziałem. – „Czegoś lepszego nie zobaczysz szybko, nawet za własne pieniądze. Nie miej potem pretensji, że cię nie zawołałem”. I rzeczywiście; piper wskoczył na cessnę i zwalili się razem na ziemię. Andy był zadowolony, ale ten gość, co czekał na olej, zaczął się stawiać. „Dlaczego żeście mnie nie zawołali?” – pyta. – „Ja bym też chciał zobaczyć. Nie chcę waszego oleju”. Andy miał już otwartą puszkę w ręku i cały humor mu się popsuł. „Won, ty draniu” – powiedział do klienta. – „Tu jest niskooktanowa stacja benzynowa, a nie parada inwalidów wracających z Wietnamu”. I już do wieczora chodził jak struty, a tego dnia mieliśmy po sześć samolotów stojących w rzędzie po benzynę, bo każdy chciał popatrzeć na te wraki, i żeby nie płacić za postój, chłopaki kupowali u nas benzynę.

– W samolocie piper był chłopak z dziewczyną – powiedział Ryan.

– Wiem. Mam nadzieję, że zdążyli się chwycić za dłonie, nim trzasnęli w ogródek tej pobożnej staruszki, która akurat wyszła, żeby podlać kwiaty. A potem ta stara pani mówiła do reporterów: „To był cud, to był prawdziwy cud”. I na próżno jej powtarzali, że trzy osoby zginęły, a dwa samoloty poszły na śmieci. Na wszystkie pytania reporterów odpowiadała: „To był cud. To był prawdziwy cud”. Ale nic więcej nie potrafiła wytłumaczyć.

– Dlaczego wszystkie wypadki zdarzają się przy lądowaniu?

– Wszystkie? Nie. Pański zdarzy się przy lądowaniu, ponieważ pan boi się szybkości. Patrzyłem wiele razy na pana, jak pan ląduje. Niech pan schodzi nad lotnisko z trochę większą szybkością, a wtedy będzie pan czuł, że samolot wyciąga panu równo nad polem, jak pan tylko ściągnie stery i nos sam panu podejdzie do góry. Pan musi czuć przy lądowaniu, że pan leci, a nie spada.

– Mój instruktor mówi co innego.

– Pański instruktor kupi sobie szybko nowy samochód, jeśli pan go będzie słuchać. Niech pan mu powie, żeby zaczął z panem pracować przy otwartych klapach.

– Przecież to trudniejsze.

– Czasami uczeń potrafi coś, co instruktorowi nie wpadnie do głowy.

Ryan obrócił się ku niemu; otarł twarz z potu i uśmiechnął się.

– Chciałem panu dać w zęby – powiedział. – Pan mi pobrudził koszulę.

– Dlaczego mi pan nie dał w zęby?

– Przecież nie uderzyłby pan kogoś, kto ma rozwaloną prawą rękę, prawda?

– Uderzyłbym każdego, kogo bym chciał uderzyć – powiedział Anderson. – Proszę pamiętać: przy lądowaniu musi mieć pan uczucie, że pan leci nad lotniskiem, a nie spada na lotnisko. Do widzenia.

– Gdzie jest pański samochód?

– Nie miałem nigdy samochodu. Idę na piechotę.

– Pan tu gdzieś mieszka?

– Nie. Idę do autobusu osiemdziesiąt trzy.

– Przecież to cztery mile.

– Osiem dla mnie. Idę tędy dwa razy dziennie.

Ryan uśmiechnął się.

– Pan powinien być moim instruktorem – powiedział. – Szybko by pan doszedł do własnego samochodu. Jak pan to sam powiedział.

– Ja panu powiedziałem co innego: pan się boi szybkości. To jest normalne, a jeśli nie jest nawet normalne, to każdy młody pilot się tego boi. Pana instruktor powinien z panem ćwiczyć podchodzenie, ale w powietrzu. Powinien pana wziąć na pięć tysięcy, zamknąć gaz i kazać panu wyrównywać na czterech i trzymać samolot, dopóki nie zaczyna spadać, a wtedy włazić z powrotem na pięć tysięcy. A pan powinien sobie wyobrazić, że te cztery tysiące to jest lotnisko. To czasami pomaga.

– Mówi pan, jakby pan był federalnym instruktorem – powiedział Ryan. Wskazał ręką na szczątki samolotów leżące poza siatką. – I co oni z tym zrobią?

– Złożą je do kupy, aby zrekonstruować wypadek – powiedział Anderson. – Wtedy najmimordy w sądzie udowodnią jednej spółce ubezpieczeniowej, iż jest winna pieniądze drugiej, albo odwrotnie. To będzie trwało miesiące i rekonstrukcja kosztować będzie tyle, ile pięć nowych samolotów. Tak się zawsze robi w tego rodzaju wypadkach.

– Mogę pana zawieźć do miasta – rzekł Ryan. – Jeśli ma pan trochę czasu i może ze mną pojechać do Malibu.

– Dobrze.

– Mam na imię Mike – powiedział Ryan. – A pan?

– Anderson.

– To nazwisko. Ale imię?

– Jacob. Nie używam go nigdy.

– Dlaczego?

– W moim kraju nazywają tak kruka.

– Więc cóż z tego?

– Właśnie. Z mojego punktu widzenia wszystko jedno. Ale w moim kraju uważają, że kruk przynosi nieszczęście. Duży, czarny, zły ptak.

– Dziwny kraj.

– Właśnie. W moim kraju uważają również, że kobieta przynosi nieszczęście. Dlatego nie lubię na przykład kobiet kręcących się koło samolotów.

Ryan poszedł przodem do stojącego w cieniu samochodu; Anderson szedł za nim. Kiedy wsiedli już i ruszyli, Mike zapytał:

– A pan w to nie wierzy?

– Ze mną to inna sprawa – rzekł Anderson. – Mnie przyniosła nieszczęście. Ale w końcu to tylko przesąd i ja nie chcę w to uwierzyć.

– Dlaczego? Jeśli rzeczywiście przyniosła panu nieszczęście?

– Pan mnie nie zrozumiał. Niech to samo dzieje się z innymi. Nie mam obowiązku uprzedzania ludzi i sprawiania im przyjemności za darmo.

– To i tak by się na nic nie przydało.

– I ja tak myślę. Zresztą gdyby chciał pan rzucić w każdą kurwę kamieniem, musiałby pan rozebrać mury tego miasta.

Jechali brzegiem morza, mijając domy, w których mieszkali ludzie, lecz których schludność miała w sobie coś nieludzkiego, a jeśli było w nich coś ludzkiego, to martwota, i Anderson powiedział:

– To morze zupełnie nie ma zapachu. Jest tylko mokre i ciepłe.

– Mało jest rzeczy, które się panu tutaj podobają – rzekł Ryan. – Dziwi pana morze; dziwią pana kobiety. Mnie dziwi tylko jedna rzecz: pańska obecność tutaj.

– Pan nie wie, jak powinno pachnieć morze – rzekł Anderson. – Kiedy pan idzie wieczorem i jest już spokój, a pan czuje zapach smoły, wodorostów i ryb, które morze wyrzuciło na brzeg. A potem siedzi pan w jakiejś małej restauracji i pije pan piwo, i myśli pan o tych wszystkich szkieletach leżących tam na dnie, zardzewiałych kotwicach, i słucha pan opowieści o tych wszystkich kobietach, które rzuciły się w morze, bo ich nikt nie kochał. To morze tutaj jest jak zęby wszystkich szlachetnych szeryfów: zrobione z nylonu, czyste i ohydne.

– Panu często śni się morze?

– Wiem, o czym pan myśli. Nie.

Mike zatrzymał samochód przed jednym z domków i poszedł przodem. Anderson siedział nieruchomo, paląc papierosa; Mike zatrzymał się i zapytał:

– Nie chce pan zobaczyć?

– Pan chce mi pokazać swój dom?

– Tak – powiedział Mike. – Ten dom kupiłem dla siebie i dla Esther. Pobierzemy się, jak tylko zostanie przebudowany.

Anderson poszedł za nim; przechodził za Mikiem z jednego do drugiego pokoju, z których każdy był duży, jasny, pełen słońca i powietrza; nieruchomego, drętwego, pozbawionego zapachu morza, widzianego z każdego okna i z każdych otwartych drzwi. Ryan stał i patrzył na Andersona; kiedy ten przechodził obok okna, jego długi cień kładł się przez całą długość pokoju, a cień wyglądał tak samo jak i jego człowiek; ciemny, ostry i nieprzynoszący myśli o odpoczynku, jaki wnosi cień drzewa.

– Chce pan zobaczyć sypialnię? – zapytał Ryan. – To jedyny pokój, jaki urządziłem.

Ryan otworzył drzwi i Anderson wszedł za nim i patrzył na wielkie, stare łóżko z czterema kolumienkami, nad którymi rozpięta była materia; ciemna, udrapowana w fałdy i dostojna. W tym jasnym, doskonale chłodnym i doskonale kwadratowym pokoju łóżko to wyglądało niby część teatralnej dekoracji, którą wstawiono tu na chwilę, aby przesunąć ją na scenę w sztuczny i tragiczny gwar głosów; tłum ludzi, którzy zamienili swoje własne twarze na maski i swoje własne losy oddali prawom szaleństwa rozpaczy i śmiechu w nagrodę oklasków rozbrzmiewających w złych momentach.

– Pańska dłoń znów krwawi – powiedział Mike Ryan.

Wrócili do samochodu i znów jechali brzegiem morza; nieruchomego, jasnego i pełnego tych wszystkich długich, złotych dni, przemijających wolno nad tym krajem, i po jakimś czasie Ryan powiedział:

– Nie jest pan zbyt rozmowny, przyjacielu.

– Zwracano mi na to uwagę.

– Ludzie, którzy to czynili, nie osiągnęli wiele.

– Tak czy owak, nie myśleli tego serio.

– Ale przecież kogoś musiało to kiedyś martwić. Pan przecież nie chce powiedzieć, że to wszystko panu wystarcza.

– Nie umiałbym tego lepiej sam powiedzieć.

– Z czego pan żyje?

– Czasem zarobię parę dolarów przy Andym.

– Kto to jest?

– Człowiek, któremu płaci pan za benzynę od pół roku.

– Ten gruby drań na stacji benzynowej?