Brudne czyny - Marek Hłasko - ebook + książka

Brudne czyny ebook

Marek Hłasko

4,0

Opis

Brudne czyny to pierwsza izraelska powieść Marka Hłaski i najdłuższa z dotychczas napisanych. Stanowi ona swoistą cezurę w jego twórczości. To utwór człowieka dojrzałego, rozgoryczonego, doświadczonego nostalgią i poczuciem braku. Historia Abakarowa, pałającego żądzą zemsty pilota pozbawionego licencji, oraz Katarzyny, zgorzkniałej artystki tęskniącej za uznaniem, zagubionej w anonimowym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JerzyGarwaski

Dobrze spędzony czas

ok!
00

Popularność




Opieka edytorska: Kinga Strzelecka-Pilch

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Projekt graficzny: Janusz Barecki

Zdjęcie na okładce: Burt Glinn/FORUM

Copyright © by Agnieszka Czyżewska-Stempa, Małgorzata Wolf

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1101-6 (EPUB), 978-83-244-1101-6 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

Al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Emigracyjna twórczość Marka Hłaski wyraźnie różni się od krajowej. Nie dopracowaniem formy, nie ewolucją języka, lecz pogłębieniem refleksji nad samotnością. Bohaterowie powieści izraelskich są dorosłymi wersjami pięknych dwudziestoletnich, naznaczonymi konsekwencjami złych doświadczeń pisarza. Wyjeżdżając z Polski w 1958 roku, Hłasko miał status gwiazdy najwyższego formatu. Kobiety go kochały, mężczyźni podziwiali, komplementy i wynagrodzenia spływały bez przerwy. To wszystko mu jednak nie wystarczało. Chciał wyrwać się z kraju rządzonego przez „commies”, z kraju pozbawionego swobód, inwigilowanego przez służby, zniewolonego przez cenzurę. Wyleciał więc do Paryża, rozpoczynając tym samym burzliwą, jedenastoletnią tułaczkę.

Za granicą Hłasko nie mógł znaleźć ani szczęścia, ani inspiracji. Początkowa sensacja wywołana aurą tajemniczego pisarza z dzikiego wschodu szybko minęła, a szarość dnia zweryfikowała marzenia młodego emigranta. Coraz trudniej było o stypendia i tantiemy, konieczny okazał się powrót do pracy fizycznej. Przez jedenaście lat eskapista mieszkał m.in. we Francji, w Hiszpanii, Izraelu, Niemczech i Stanach Zjednoczonych, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej, nigdzie nie odnajdując bezpiecznej przystani, nawet pomimo nawiązanych przyjaźni (z Jerzym Pressem czy Krzysztofem Komedą). Pisanie przychodziło mu z trudnością, nostalgia za krajem uniemożliwiała aklimatyzację, a obrazu niemocy dopełniały kolejne nieudane romanse i niespełnione miłości.

Pogłębiająca się samotność Hłaski odbiła się wyraźnym echem na jego twórczości, nad którą panuje przede wszystkim dojmujący brak – perspektyw, partnerstwa, uczucia. Ulice obcych miast i miasteczek są jeszcze bardziej alienujące niż rodzime, a mijani na nich przechodnie po prostu obojętni. W spalonym słońcem bliskowschodnim krajobrazie próżno szukać namiętności, romansu czy nawet przyjaźni. Wszystko poddane jest swoistemu wynaturzeniu, przemieszczeniu, skrzywieniu. Izrael Hłaski to okrutna groteska pogrążonego w chaosie kraju, który miał być ziemią obiecaną nie tylko dla Żydów.

W ten brutalny świat pisarz wrzuca swoich bohaterów w Brudnych czynach – najdłuższym napisanym dotychczas utworze. Aby jak najwierniej oddać izraelskie realia, w trakcie pracy nad powieścią przez trzy miesiące objeżdżał w towarzystwie przyjaciół kraj, od Ejlatu po Hajfę, choć większa część tekstu powstała w Sankt Moritz i Monachium – w posiadłościach Sonji Ziemann. Doskonałe warunki do pracy oraz spokój i swoboda miały zaowocować powieścią, dzięki której Hłasko mógłby w końcu zaistnieć na Zachodzie. Dlatego prowadził negocjacje wydawnicze zarówno z Jerzym Giedroyciem, jak i z niemieckim wydawcą Kiepenhauer & Witsch. Pragnął uznania i rozgłosu tym bardziej, że coraz silniej doskwierała mu pozycja męża słynnej aktorki.

Echa minionej sławy wybrzmiewają w samej powieści. Jednym z elementów węzłowych jest sytuacja zgorzkniałej artystki tęskniącej za uznaniem, zagubionej w anonimowym świecie. Nie sposób mówić o autobiografizmie, lecz tragizm Katarzyny oddany został w sposób nad wyraz sugestywny. To kolejny przypadek, kiedy Hłasko, powszechnie uznawany za mizogina, oddał głos kobiecie, poświęcając temu wątkowi dużo więcej uwagi, niż mogłoby się zdawać przy pobieżnej lekturze. Oczywistym bohaterem Brudnych czynów jest Abakarow, jednak, znając biografię autora, nie sposób analizować powieści bez głębszej refleksji nad położeniem artystki każdego dnia przeżywającej odrzucenie, skazanej na niepamięć, podsycającej wątły już ogień dawnej świetności, rozpoznawanej zapewne sporadycznie przez przypadkowych przechodniów.

***

Po raz pierwszy od czasów młodzieńczego pamiętnika Hłasko powraca do swojej fascynacji aeronautyką. Główną osią fabuły jest historia Abakarowa, pałającego żądzą zemsty pilota pozbawionego licencji. Motywy związane z lotnictwem powracać będą niemal w każdym kolejnym utworze, a ukoronowaniem zainteresowań stanie się niedokończona powieść Palcie ryż każdego dnia. W Brudnych czynach Hłasko dopiero sygnalizuje swoją pasję, przesuwając ciężar w stronę pozornie prostej, w istocie zaś niewyobrażalnie karkołomnej misji Abakarowa. Wiedziony pragnieniem zadośćuczynienia, złączony ze zmarłym przyjacielem więzami silniejszymi niż śmierć, bohater bezlitośnie wykorzystuje wszystkie środki do realizacji zamierzonego celu. Wydawać by się mogło, że silniej obecny jest w świecie umarłych niż żywych. Ten imperatyw moralny Hłasko stosował już we wcześniejszych utworach, choćby w Wilku czyUmarli są wśród nas, jednak dla emigracyjnej twórczości charakterystyczny jest ów brak alternatywy, do obłędu doprowadzona determinacja bohaterów, brnących z uporem w sytuacje niemożliwe, beznadziejne, acz zgodne z ich przekonaniami.

Brudne czyny stanowią swoistą cezurę w twórczości Marka Hłaski. To utwór człowieka dojrzałego, rozgoryczonego, doświadczonego tęsknotą i poczuciem braku. Jeśli napisane wcześniej miniatury – W dzień śmierci Jego i Powiedz im, kim byłem, były próbami zmierzenia się z nową, niezbyt komfortową sytuacją moralną i materialną, to pierwszą izraelską powieść traktować można jako wyraz udokumentowania chaotycznego zawieszenia, w jakim tkwił Hłasko w latach sześćdziesiątych.

Radosław Młynarczyk

Brudne czyny

To Dawid Griesemer

my brother

Nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach, jest to tylko próba opowieści o przyjaźni pomiędzy dwoma; o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom.

Wright Diesel wyłonił się z kurzu drogi i mężczyzna stojący na skraju szosy opuścił rękę. Stał chwilę przy maszynie, czując gorąco rury wydechowej wyprowadzonej w górę za kabiną kierowcy, a potem kierowca otworzył mu drzwi i mężczyzna wsiadł. Z tyłu utworzył się już zator; kierowca ruszył teraz w tempie.

– Ten wóz ma pięć biegów – powiedział. – I reduktor. Tak że do każdego biegu muszę trzy razy wysprzęglać. No, pomyśl. Zanim dojdę do piątego, to już piętnaście razy. Chciałbym mieć po funcie za jeden włączony bieg, kiedy jadę z Hajfy do Jerozolimy. Albo kiedy jadę z Hajfy do Ejlatu. I w dodatku ten wóz trzęsie; będę musiał sobie chyba kupić pas, żeby moje flaki trzymały się kupy. No, pomyśl.

– Wy wszyscy lubicie gadać – powiedział mężczyzna. – Wy wszyscy, którzy jeździcie w dalekie drogi.

– Mówiłem już ze swoim szefem – powiedział kierowca. – Jeśli chcesz, możesz zacząć pracować. Będziesz pracował ze mną na tym wozie. Dwa razy w tygodniu będziesz jeździł Ejlat – Hajfa. Dobrze zarobisz. I będziesz cały czas w drodze. Będą ci lecieć diety. Odłożysz. Będziesz jeździł rok albo dwa i odłożysz sobie dosyć pieniędzy, żeby kupić taksówkę i zarabiać, ile chcesz.

– Wy wszyscy lubicie gadać – powiedział mężczyzna. – Nie potrzebuję kupować taksówki. Nie myślałem nigdy o tym. W Hajfie jest dosyć taksówek do wynajęcia, kiedy będę chciał gdzieś jechać.

– Ale przecież jeździsz tylko tam – powiedział kierowca. – Tylko tam. Od dwóch lat jeżdżę dwa razy w tygodniu tą trasą i za każdym razem zabieram cię z sobą. I nigdy gdzie indziej. A przecież mógłbym wziąć w drogę jedną z tych dziewczyn, które stoją na szosie jak i ty. A biorę tylko ciebie. I tylko tam. Bo ty się wciąż łudzisz, co? Myślisz, że cię wezmą z powrotem. Ale nie wezmą cię. Dla nich jesteś umarły, tak jak i tamten. Od kiedy to samolotom potrzeba umarłych?

– Uważaj – powiedział mężczyzna. – Za tym zakrętem wysiadam.

– Namyśl się – powiedział kierowca. – Ze mną nie będziesz miał źle. Ja jestem równy gość, każdy ci to powie. I firma też nie jest najgorsza. Ja już swoje zrobiłem, żeby cię przyjęli. Przyjdź tylko i podpisz papiery. Pracuję w tej firmie jedenaście lat. To nie jest mało jak na Izrael. Po jedenastu latach mogę już coś zrobić dla człowieka, jeśli myślę, że jest coś wart. Przyjdź tylko i podpisz papiery.

– Wysiadam tutaj – powiedział mężczyzna. Kierowca zatrzymał wóz i mężczyzna zeskoczył na drogę. Stał teraz w cieniu drzewa: wysoki, szczupły, z ciemną twarzą. – Nie potrzebuję zmieniać zawodu – powiedział. – Nie zapomniałem go jeszcze.

– Bo ciągle się łudzisz – powiedział kierowca. – Ale jak chcesz. Na tym się skończy, że będziesz zmywał talerze w arabskiej knajpie. W arabskiej knajpie, w Izraelu, major Abakarow będzie zmywał talerze. A ja przyjdę popatrzyć sobie na to.

– Nie – powiedział mężczyzna. – To nie tak. To ciężko o taką robotę. Ja już próbowałem. I poszedłem do jednej knajpy. A ten skurwysyn zapytał mnie: Co pan może robić? A ja na to: Mogę nawet zmywać talerze. A ten skurwysyn: A przywiózł pan te talerze ze sobą do Izraela?

Kierowca ruszył; mężczyzna poszedł przed siebie, drogą pełną kurzu, wśród pomarańczowych drzew martwych o tej porze. Jakiś stary człowiek o twarzy tak spalonej słońcem, że nie było tam ani jednego miejsca bez zmarszczek – bez zmarszczek będących już prawie bliznami – zastąpił mu drogę. Był niski, chudy: duży rewolwer w parcianej kaburze wyglądał śmiesznie na jego wątłym ciele.

– Czego tu szukasz? – powiedział. – Znowu tu jesteś?

Odsunął go w milczeniu i poszedł przed siebie. Mały szedł za nim, przytrzymując lewą ręką rewolwer.

– Mógłbym cię właściwie nie wpuścić – mówił. – Po to mi płacą, żebym pilnował tych drzew. Jestem tu stróżem, wiesz o tym chyba? To tylko moja dobra wola. – Usunęli się w bok; nad ich głowami przeleciał samolot, spryskując pola białym proszkiem. Potem szli dalej; właściwie szedł wysoki, a tamten leciał za nim truchtem, oddychał ciężko. – To tylko moja dobra wola – mówił. – Bo mój syn wyglądał tak jak ty.

– Gdzie jest teraz twój syn? – zapytał wysoki.

– Tam gdzie i moja córka – powiedział stróż. Stał teraz obok tamtego, siedzącego pod drzewem i obserwującego pracę samolotu. Potem usiadł koło niego. – Jesteś tu nowy, nie? – zapytał.

– Nie – powiedział mężczyzna. – Jestem tu trzynaście lat.

– I ty pytasz ludzi w Izraelu, gdzie są ich rodziny? – powiedział mały z nutą niedowierzania.

– Ja tam o nic nikogo nie pytałem – powiedział. – Znam dobrze ten kraj. Może nawet lepiej niż ty. Byłem i w Tel Awiwie, i w Ejlacie, i w Sodomie, i w Twerii.

Znów przeleciał nad ich głowami samolot i musieli osłonić usta chusteczkami, dopóki nie opadł biały pył. Patrzyli za nikłym, kruchym samolotem lecącym wprost ku słońcu w złotej, ciężkiej chmurze.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytał stróż. – Chyba musisz coś rozumieć, kiedy tu ciągle przychodzisz i patrzysz na samoloty. Ja tam ich nie lubię. Nie zrobiły dużo dobrego.

– Zrobiły – powiedział mężczyzna. – Dopiero później, po Stalingradzie. Ja ich widziałem, jak szli. Nie mieli ani nosów, ani uszu, ani palców. I nawet krok im się mylił.

– Poodmrażali uszy? – zapytał stróż.

– Niektórzy poodmrażali nawet powieki – powiedział mężczyzna. – I teraz nie zamkną już oczu aż do śmierci, i nawet po śmierci. I będą musieli nosić okulary, a w nocy będzie ich budzić każde światło, nawet światło zapałki.

– Nie mają powiek? – zapytał z zachwytem stróż.

– Nie – powiedział mężczyzna. – Wszyscy tak wyglądają, jakby cierpieli na Basedowa. Muszą nosić okulary, a kiedy je zdejmują, to niektórym robi się źle.

– I nie widzą nigdy ciemności? – zapytał stróż.

– Tak – powiedział mężczyzna. – I nigdy już jej nie zobaczą. Nigdy. Aż do dnia, w którym ostatni z nich zdechnie. Ostatni z armii Paulusa, która chciała wziąć Stalingrad.

Stróż podniósł się z klęczek.

– Wiesz – powiedział z wahaniem. – Możesz tu zawsze przychodzić. Możesz tu sobie zawsze przyjść i odpocząć pod drzewem. Nawet jak są pomarańcze. Pozwolę ci sobie narwać. A jakby cię ktoś chciał wyrzucić, to powiedz, że Dov Ben Dov pozwolił ci, i tamten musi się odkleić od ciebie. Bo ja tu jestem cały główny stróż. Pamiętaj: Dov Ben Dov.

– Dziękuję ci, Dov – powiedział mężczyzna. – Jesteś równy gość. Jesteś gość z hewry.

– Tak – powiedział tamten. – A teraz muszę już iść. – Zawahał się nagle. – Więc jak ty to powiedziałeś? Że mają ogromne oczy i muszą patrzyć przez cały, cały czas?

– Tak – powiedział mężczyzna. – Muszą patrzyć przez cały czas i przez cały czas lecą im łzy, nawet jak się śmieją.

– Nawet jak się śmieją – powtórzył stróż z zachwytem. Drogą pełną pyłu szedł szybko przed siebie, mówiąc: – Lecą im łzy, nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. – Na końcu pola przystanął, krzyknął do mężczyzny: – Idę to opowiedzieć swojej starej. Chyba dam radę, nie?

– Pewnie – powiedział mężczyzna siedzący pod drzewem. – To nic trudnego. To jak jaszczury albo ropuchy. Albo jak węże na pustyni. A zresztą zostaję tu do zmierzchu. Możesz zawsze wrócić i zapytać. – A potem zagłuszył go ryk samolotu.

Policyjny jeep zatrzymał się tuż koło krawężnika. Silnik pracował z hałasem, a czterej policjanci – młodzi, zdrowi mężczyźni o twarzach spalonych przez słońce, mimo że osłaniali je daszkami o okutych brzegach – siedzieli nieruchomo i w milczeniu, dopóki żebrak leżący pod murem nie zrzucił z siebie łachmana i nie powstał. Chwilę stał bez ruchu, patrząc przed siebie – przynajmniej im, zdrowym i silnym, tak się zdawało – oślepłymi oczyma, potem, popędzony gniewnym warknięciem klaksonu, powlókł się wolno przed siebie, niosąc w sztywnej i skręconej ręce białą laskę, z której miejscami poschodziła już farba. Szedł opustoszałą, stygnącą ulicą w kierunku morza, gdzie mógł spać choćby do rana na nagrzanym piasku lub w cieniu kamiennego bulwaru; na jego okaleczonej twarzy był gniew i gorycz. Policjant siedzący koło kierowcy włączył radio i powiedział do mikrofonu:

– Macie go już?

– Nie – zaskrzeczało radio. – A u was?

– U nas wszystko w porządku – powiedział policjant i odwiesił mikrofon. Zapalił papierosa i odwrócił się do tyłu. – Trzy dni temu – powiedział – znów jeden oblał naftą swoją dziewczynę i podpalił. A teraz ten... – Zobaczył nagle samotnego mężczyznę idącego po przeciwnej stronie ulicy i zawołał: – Idź lepiej do domu, majorze. Znowu będziemy mieli kłopot z tobą.

Mężczyzna ukosem przeszedł przez jezdnię i podszedł do samochodu.

– Daj papierosa – powiedział do policjanta, a ten podał mu papierosa i zapałki; mężczyzna przypalił, a czterej policjanci patrzyli na jego chude szczęki oświetlone nagle płomieniem.

– Rozglądasz się za jakimś kłopotem – powiedział policjant. – Nie?

– Nie – rzekł mężczyzna. – My name is trouble.

– Wziąłbyś się lepiej do czegoś, majorze – powiedział ten, który siedział obok kierowcy. – Tak będzie lepiej dla ciebie i dla nas. A zwłaszcza dla ciebie.

– Nie wiedziałem, że potrzebujecie chłopaków do policji – powiedział mężczyzna.

– O, Boże – rzekł policjant. – Nawet nie wiesz, jak potrzebujemy. – Odwrócił się do kierowcy. – Jedź – powiedział.

– Do zobaczenia, chłopcy – powiedział mężczyzna. – Jeśli macie coś do mnie, zawsze mnie tu znajdziecie. I jedźcie ostrożnie, na Boga; w tym kraju wszyscy wariują za kierownicą...

Jeep odjechał. Wiatr zerwał się znowu, lecz tym razem nie od strony portu i nie przyniósł ze sobą zapachu morza, ryb i zatęchłej, lepkiej od oliwy i smaru wody zatoki, do którego mężczyzna idący bulwarem był przyzwyczajony i który polubił. Tym razem wiatr zerwał się od strony miasta rozłożonego na górze, ponad portem, ponad bulwarami; kupy śmieci ze straganów, które pozamykali już hałaśliwi sprzedawcy, wirowały przez chwilę w ostrym świetle latarni niby fantastyczne stada srebrnych ptaków przybyłych nagle nie wiadomo skąd i odlatujących nie wiadomo dokąd; i mężczyzna został przez chwilę oślepiony – stał, zasłaniając rękami twarz: w kurzu, w wietrze, w kłębach przewalających się po bulwarze śmieci, dopóki nie wpadło na niego kilku marynarzy, którzy wychodzili z pobliskiego baru na rogu i przechodzili po omacku na drugą stronę ulicy, gdzie był inny bar i gdzie wśród tych samych dziewcząt i w obecności niczym nieróżniącego się barmana pragnęli znaleźć dobrą rozrywkę.

– Hej, chłopcy – powiedział mężczyzna. – Tam wasza forsa skona bez sensu. Niech nie dożyję jutra, jeśli nie potrafię was zaprowadzić do lepszej budy.

Lecz marynarze przeszli obok niego bez słowa, a cienie ich potężnych ciał chybnęły się na murze; tak jak przechodzili obok niego ci wszyscy inni marynarze, których zaczepiał na wąskich, nigdy niestygnących ulicach tego miasta; stojąc w kurzu, w mroku, ale akurat tyle, aby przechodzący mogli ujrzeć jego twarz w poblasku dalekiej latarni; i akurat tyle, aby nie mógł ujrzeć jej policjant; i stamtąd, z mroku i kurzu nawoływał ich wszystkich – wrzaskliwych Amerykanów, wrzaskliwych Niemców, pijanych do nieprzytomności marynarzy z północy, którzy nie trzeźwieli ani na minutę; i marynarzy tej ziemi, w języku, który już zaczynał rozumieć, ale którym nie potrafił jeszcze mówić; i uśmiechał się wtedy zawsze, kiedy oni już przeszli, a on uświadamiał sobie, że nawołuje ich do burdelów w języku, w którym Bóg stworzył ludziom prawa i obyczaje. A potem rano, stojąc koło portu w którejś z tych maleńkich kawiarni i pijąc kawę, widział ich wszystkich powracających na statki; zmęczonych, przepitych, szarych; odartych z owej posępnej legendy ludzi morza, która ich osłaniała za dnia – rosłych, opalonych, silnych i młodych ludzi ze wszystkich miast świata, znajdujących w piciu i awanturze wypoczynek po pracy, której nigdy nie potrafił sobie wyobrazić ściśle i która zawsze pozostała dla niego w sferze dziecinnych wyobrażeń i polegała na myciu pokładu i zwijaniu żagli, choć nie udało mu się w życiu zobaczyć ani jednego żaglowca; i wtedy jeszcze, na początku swego pobytu w tym mieście, zazdrościł im trochę i próbował czuć się jednym z nich: w swoich drelichowych, spłowiałych spodniach, w spranej koszuli, chudy, wysoki, brązowy, z włosami białymi od słońca, wyglądał jak jeden z nich; i zdawało mu się, że dostrzega w ich oczach, jeśli nie współczucie, to przynajmniej zrozumienie, jakie ma jeden zbyt wcześnie wstający mężczyzna w stosunku do drugiego; a potem, kiedy przywykł już do swego życia i przestał zazdrościć im i ich legendzie, przestał również dostrzegać owo zrozumienie i nie patrzył na nich wcale; ani rano, ani w nocy, kiedy ich nawoływał z mroku, z kurzu swoim ochrypłym i gorącym głosem, który dla niego samego brzmiał w ciemnościach niby głos obcego człowieka; i nie dlatego, że brzmiał obco, lecz dlatego, iż przyzwyczaił się za bardzo do tych kilkudziesięciu słów wykrzykiwanych w ciemności i że to już nic dla niego nie znaczyło, i że przekonał się, iż to, w co wierzył święcie i niezachwianie, że wstyd trwa wiecznie, również nic nie znaczy, i że nawet do wstydu można się przyzwyczaić, bo w końcu okazuje się, iż tylko ciało jest ważne, i że tylko to się liczy naprawdę, co człowiek potrafi dźwignąć, uderzyć lub naprawić; ale nie ma to nic wspólnego z tym, co starał się zrozumieć przez prawie trzydzieści lat swojego życia i co starał się zrozumieć potem, kiedy opuścił już swój kraj i swoich ludzi i odszedł od swojego języka i od swojej narodowości, do której przyznawał się nie z niechęcią, lecz z nienawiścią; i dlatego pozostał w tym mieście, w tym słońcu i w tym kurzu, że tu nic niczego nie przypominało – ani domy, ani ludzie, ani kurz i wiatr, który ucichł nagle, zamilkł; chwilę jeszcze szeleściły śmieci gnane po asfalcie resztką podmuchu; potem znów napłynęło świeże, przesycone solą powietrze od portu; mężczyzna otrząsnął się jak pies i ruszył naprzód.

– Gorąco dzisiaj – powiedział do człowieka stojącego na rogu, w mroku. Nie widział jego twarzy; w nikłym świetle zapałki dojrzał wykrzywione usta i nieogolony podbródek; tamten rzucił mu papierosa i mężczyzna złapał go w powietrzu małpim ruchem. Chciał podejść i odpalić, lecz tamten – czy odgadując jego myśli, czy też nie życząc sobie tego – rzucił mu również zapałki. Mężczyzna zapalił i odrzucił zapałki w ciemność.

– Ty mnie znasz, co? – powiedział, a usta tamtego wykrzywiły się jeszcze bardziej i nieogolony podbródek drgnął w uśmiechu. – Możesz mi śmiało powiedzieć, jeśli potrzebujesz czegoś – powiedział mężczyzna. – Przecież mnie chyba znasz.

Lecz tamten poruszył przecząco głową.

– Czego chcesz? – zapytał jeszcze raz, lecz i tym razem nie otrzymał odpowiedzi; nie dojrzał również przeczącego ruchu głową; obcy człowiek stał bez ruchu, bez szelestu, a obecność mężczyzny już przestała go interesować. Więc raz jeszcze spojrzał na czerwone światło papierosa i wyzierający spoza poblasku nieogolony podbródek i powiedział: – Gorąco dzisiaj, jeszcze nigdy nie było tak gorąco.

Lecz była to nieprawda; gorąco było wczoraj i dnia poprzedniego; gorąco było zeszłego roku i tak samo gorąco było trzynaście lat temu, owego dnia, kiedy stanął po raz pierwszy na tej ziemi i ujrzał to miasto – jego białe dachy, jego rozpalone mury i martwą zieleń drzew, nieruchomych, bezszelestnych, w których cieniu nie zaznał nigdy spoczynku; i pamiętał, jak owego pierwszego dnia szedł ku drzewom, aby w ich cieniu znaleźć trochę chłodu; i owo zdumienie i przerażenie, które ogarnęło go wtedy, kiedy stanął już pod zieloną koroną palmy, gdzie nie było ani odrobinę chłodniej – w cieniu pełnym suchego szelestu, który wraz z wiatrem od portu narastał w dziki łoskot, a który wydawały liście; pamiętał również owego ptaka, którego obserwował kiedyś, leżąc na gorącym piasku plaży – ptak zleciał nagle z nieba pionowo w dół, jakby napotkał nagle jakąś przeszkodę; i pamiętał również kobietę przechodzącą przez jezdnię: kobieta osunęła się na gorący asfalt, bez słowa, bez protestu i tak już pozostała – śmieszna i bez majestatu śmierci w swojej staromodnej, znoszonej sukni; i zawsze już – choć potem pojechał na południe i znowu powrócił na północ, w góry, wędrując krajem od miasta do miasta, wieczorem i w blasku słońca, które wschodzi tu szybko i gwałtownie, a którego agonia trwa – dla człowieka przybyłego tu z daleka – zaledwie chwilę; tak że dzień i noc następują tu zaraz po sobie; bez zmierzchu i poranku, bez zorzy i zachodu; po prostu ciemność następuje po jasności niby przywołana niecierpliwym głosem Boga; i tak płyną te złote dni i czarne noce nad tym krajem i jego ziemią suchą, gorącą, pełną chwały i legendy – towarzyszył mu obraz ptaka osuwającego się nagle z rozpalonego nieba.

– Ej – powiedział mężczyzna do przechodzącego marynarza. – Szukasz czegoś?

Marynarz wyszczerzył w uśmiechu wilcze zęby.

– Nie bądź śmieszny – powiedział. – Jestem tu nie pierwszy raz. Sam potrafię już znaleźć w mieście to i owo.

– Miasto trzeba znać – powiedział mężczyzna. – Nie ma tutaj drugiego takiego, który by je znał tak jak ja.

– Niech mnie szlag trafi – powiedział marynarz – jeśli ja jestem gorszy. – Spojrzał na mężczyznę i znów uśmiechnął się radośnie, wyszczerzając swoje białe kły. – Z tym wyglądem nie dasz rady w tym fachu – powiedział. – Alfons musi być elegancki, wesoły; a ty wyglądasz, jakby cię wyciągnęli ze śmietnika po dwudziestu czterech godzinach. I mordę masz za smutną. Z takim jak ty nikt nie pójdzie się bawić. To logiczne, no nie?

– Chyba – powiedział mężczyzna. – Chyba że masz rację... – Szli chwilę, nie odzywając się do siebie; marynarz pogwizdywał, a mężczyzna milczał ponuro, zwiesiwszy głowę. – Potem rzekł do marynarza: – Daj papierosa, kolego. Sprawy nie stoją dobrze.

Złapał papierosa; przystanęli; marynarz zapalił ogromną zapalniczkę i raz jeszcze, uważnie, przyjrzał się z bliska jego wychudzonej twarzy.

– Idź lepiej do pracy, kolego – powiedział marynarz. – Teraz ciężko o frajerów, a marynarzom trudno zarobić z boku, teraz jest więcej celników niż marynarzy... – Stali chwilę naprzeciwko siebie, a potem marynarz powiedział: – Sam to kiedyś robiłem. Sam Jezus Nazareński widzi, że byłem najlepszym alfonsem w swoim mieście. Nie poszedłem na morze dla przyjemności. O słodki Jezu – nigdy nie miałem takiego hobby.

– Jesteś Grekiem? – zapytał mężczyzna.

– No – rzekł marynarz.

– Nie wiedziałem, że w porcie stoi grecki statek – powiedział mężczyzna. – A przecież wiem co i kiedy. Nie ma statku, którego bym nie znał.

– Wcale nie stoi – powiedział marynarz. – Ale ja tu siedziałem przez trzy tygodnie. Bo ja się lubię bawić – powiedział nagle tonem szczerego wyznania. – I ja się lubię bawić tak, jak mi się podoba. Ale to się całkiem nie podoba tym wszystkim knajpiarzom, którzy myślą, że z każdego marynarza potrafią zrobić idiotę. No i ostatnim razem też tak było, i zawołali policję. – Westchnął, potem powiedział: – Mój statek wróci jutro, a pod wieczór odpływa. O Jezu słodki, żeby mi się tylko dzisiaj nic nie zdarzyło. – Dał mu jeszcze jednego papierosa i powiedział: – Idź do roboty, kolego. Nie dasz rady tak długo.

– Dam – powiedział mężczyzna. – Nawet pojęcia nie masz, jak dam. Żeby tylko nie było gorzej. Bo przecież chodzi tu tylko o to, żeby się przyzwyczaić. – Patrzył na marynarza, który stał o krok od niego radośnie uśmiechnięty. – Gdzie się tak nauczyłeś mówić po angielsku? – zapytał mężczyzna.

– Och – powiedział marynarz – kiedyś czekałem na swój statek cztery i pół miesiąca w Liverpoolu. – Wyciągnął do niego rękę. – Jak przyjadę następnym razem, to się zabawimy – powiedział. – Uważaj na siebie, kolego. – Pokazał mu pudełko, w którym zostały tylko trzy lub cztery papierosy. – Więcej naprawdę nie mogę – rzekł. – To musi mi starczyć do jutra. O Chryste, żeby mi się tylko nic nie przydarzyło!

Znów potrząsnął jego ręką i uśmiechnął się, a jego wspaniałe zęby zabłysły. Potem odszedł, przerzucając swoje ciało z nogi na nogę; cicho, bezszelestnie, zanurzył się w mrok i kurz niby młody, głodny wilk.

Mężczyzna stał i patrzył za nim, póki marynarz nie zniknął za zakrętem, potem ruszył w przeciwną stronę ulicy i szedł teraz w kierunku portu. Widział bezkształtne frachtowce kołyszące się ciężko w zatoce; białe statki pasażerskie; może trzy lub cztery; eleganckie, czyste, luksusowe; okręty, które już dawno przestały być okrętami; pływające maszyny do zabijania czasu, z których schodzili na ląd ludzie o oczach zdziczałych od nudy; widział dalekie chybotanie świateł poza zatoką, tam gdzie półkoliście rozrzucone i zakotwiczone statki rybackie nawoływały się reflektorami przez całą noc, a w dzień ginęły w ogóle, oddzielone od lądu masą rozpalonego, drgającego powietrza, które zamazywało linię morza i linię gór po prawej stronie miasta; tak że nigdy właściwie nie widział tego, co zwie się horyzontem; co jest oddaloną ziemią, na którą spogląda człowiek, gdyż wszystko było niewyraźne, rozedrgane, oddane we władanie rozfalowanemu powietrzu i słońcu – ognistej kuli znieruchomiałej w pustce nieba bez chmur, bez zorzy i bez deszczu.

Doszedł do bramy portu, przed którą siedzieli dwaj udręczeni gorącem policjanci z automatami na kolanach, i znów zawrócił; spojrzał na zegar umieszczony wysoko ponad bramą celną i ukazujący jednocześnie czas Greenwich i tutejszy; była już godzina jedenasta, więc postawszy chwilę, gapiąc się na swój cień przekreślający całą ulicę i kończący się na ścianie gmachu komory celnej, mężczyzna zawrócił w kierunku miasta odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami policjantów, którzy nie poruszyli się nawet, nie drgnęli, kiedy przeszedł tuż koło nich i potrącił automat leżący na kolanach jednego z nich. Wszedł do pierwszej z brzegu kawiarni i kupiwszy od barmana żeton, nakręcił numer. Numer był jednak zajęty; odłożył słuchawkę, która momentalnie przylepiła mu się do dłoni, i oparty o ladę czekał cierpliwie, patrząc na towarzystwo siedzące obok i na dwie dziewczyny siedzące nieco dalej, przy stoliku jakby specjalnie zarezerwowanym dla przedstawicielek ich zawodu i jakby specjalnie – ręką nieznanego estety – ustawionym na tle czerwonej, zrobionej z koralików zasłony, za którą można się było domyślać ciemnego korytarza pełnego pustych butelek po sodzie i piwie, w którym potykają się wszyscy przy akompaniamencie spłoszonego mysiego pisku: i właściciel, i goście, i barman. Znów nakręcił numer i znów odrzucił ze wstrętem słuchawkę, pocierając ręką o spodnie.

– Słyszał pan już? – powiedział barman, nachylając ku niemu swoją spiczastą głowę.

– Słyszałem – powiedział mężczyzna. – Pokaż mi pan w tym mieście jednego, który by o tym nie słyszał.

– To była jego siostra, co?

– Tak mówią.

– No, no – powiedział barman. – Miał chłopak krew. Oblać benzyną rodzoną siostrę i podpalić to chyba nie idzie tak łatwo, nie?

– Nie wiem – powiedział mężczyzna; wciąż ocierał dłonie o drelichowe spodnie. – Ale może ma pan dla mnie łatwiejsze pytanie.

– Życzy pan sobie czegoś?

– Daj pan brandy – powiedział mężczyzna. – I nie myśl pan o tej całej historii. To nie dla nas. My, z Europy, mamy za miękkie serca. I to nas gubi.

– Tak – powiedział barman, stawiając przed nim kieliszek. – To właśnie to, co nas gubi. – Jego łysa głowa odpłynęła na drugi koniec kontuaru.

Napił się łyk brandy, po czym znów nakręcił numer i trzymając słuchawkę w koniuszkach dwóch palców, patrzył w lustro poza ladą, w którym majaczyła jego twarz – spalone włosy, zapadłe, ścięte policzki niby dwie płytki z mosiądzu, których przedłużenie musiałoby się gwałtownie spotkać pod kątem niemal ostrym tuż za podbródkiem przeciętym szramą; jasne, skośne oczy i krótki nos, którego lekkie zakrzywienie było widać teraz, kiedy stał odwrócony, nieco bokiem do lustra, przyciskając dwoma palcami lepką słuchawkę do ucha, z wyrazem napięcia na twarzy, który nie ustępował nigdy – w gniewie ni w radości – i który innych ludzi wprowadzał w stan ciągłego oczekiwania; wreszcie człowiek z drugiej strony przewodu uniósł słuchawkę i mężczyzna powiedział:

– Sprawy nie stoją dobrze, Mickey. Przyjdę chyba dzisiaj do ciebie. Nie widzę innego wyjścia.

– Nie – odpowiedział człowiek w słuchawce – to jest zupełnie niemożliwe, ja cię przecież uprzedzałem, że nie będę mógł tego więcej robić.

– Słuchaj, Mickey – powiedział mężczyzna. – Ja wcale nie będę miał do ciebie żalu, jeśli powiesz „nie” i ja z tym zostanę, chociaż nikomu nie jest przyjemnie słyszeć „nie”, kiedy prosi o coś, czego najwięcej potrzebuje. A ja tego potrzebuję, Mickey. Ja jestem zmęczony, Mickey, cholernie zmęczony i chciałbym chociaż troszkę odpocząć. Ja ci wcale nie chcę powiedzieć, że ja tego nie wytrzymam, bo tak nie jest, bo ja wszystko potrafię wytrzymać, ale chciałbym tylko dwa, trzy dni. I naprawdę nie dłużej.

– Wszyscy tak mówią – powiedział człowiek z drugiej strony przewodu, a głos jego brzmiał cicho i łagodnie. – Wszyscy tak mówią, kiedy już się okazuje, że cała sprawa była wymyślona, i kiedy wynika z tego cała masa kłopotów.

– Ze mną nie będziesz miał kłopotów – powiedział mężczyzna. – Ja się tak potrafię urządzić, że nikt na świecie nie skapuje, żeby tam nie wiem co. Chodzi tylko o dzień, dwa. Zostało mi tylko na dzisiejszą noc na hotel, Mickey. I to naprawdę wszystko.

– Słuchaj – powiedział głos w telefonie; znów łagodnie, cicho i bez zniecierpliwienia. – Dzisiaj był już tutaj Anioł sługa Boży, Józef, i jeszcze z pięciu innych; i naprawdę nic się nie da dla ciebie zrobić. Ja wiem, że ty jesteś zmęczony. Ja też jestem zmęczony. Ale to nic nie znaczy, bo każdy w tym mieście powie ci to samo i to będzie prawda, święta prawda, która przestała już cokolwiek znaczyć i jakkolwiek działać. Ty musisz coś robić. Ty nie jesteś pierwszym człowiekiem, którego to spotkało. I wszyscy oni umierali z tęsknoty przez całe lata i kończyli źle, jeśli nie próbowali robić czego innego, chociaż im się już potem nic nigdy nie udawało naprawdę. Ty musisz coś robić i być tak zmęczony, tak strasznie zmęczony, żeby po prostu o tym nie pamiętać. A przecież u ciebie to niedługo, już naprawdę niedługo. I potem wrócisz z powrotem.

– Myślisz, że naprawdę wrócę? – zapytał mężczyzna. – Ja już przestałem wierzyć. Już zupełnie przestałem wierzyć. Dobrze – powiedział – pomyślę o tym. Dobranoc, dziękuję i za to.

– Mogę ci pożyczyć trochę pieniędzy – powiedział człowiek w telefonie. – Możesz wpaść do mnie, jeśli chcesz. Ile ci potrzeba?

– Nie – powiedział mężczyzna – dam sobie jakoś radę. Ja czasami po prostu zapominam, że to jeszcze parę dni. Ale postaram się o tym pamiętać. Myślę, że pójdę po prostu spać, i to będzie najlepsze.

– Hej, Abakarow! – powiedział nagle głos w słuchawce.

– Tak.

– Czy powiedziałem ci, że po raz pierwszy w życiu mam na swoim oddziale całą Trójcę Świętą?

– Nie. Nie powiedziałeś mi.

– Bóg Ojciec wyjdzie chyba z tego. Syn Boży też. Ale z Duchem Świętym jest beznadziejnie. To po raz pierwszy w czasie całej mojej praktyki.

– Dobranoc, Mickey.

– Dobranoc.

Odłożył słuchawkę i stał jeszcze przez chwilę bez ruchu, jakby rozmowa trwała dalej w nim samym; i jakby szukał odpowiedzi na pytania, nasłuchując uważnie, wciąż z ręką na ebonitowej słuchawce; patrzył na robotników z portu pijących przy stoliku brandy z wodą sodową; na dwie dziewczyny znieruchomiałe na tle czerwonej zasłony; na łysego barmana pracującego jak automat przy drugim końcu kontuaru za fantastyczną piramidą szklanek i kufli; potem napotkał w rudziejącym lustrze odbicie swoich wąskich oczu; i znowu wyszedł na ulicę.

Żebrak, który był pomyleńcem i który przez cały dzień siedział w tym samym miejscu ulicy, nie cofając się w cień nawet o godzinie dwunastej w południe – szyjąc coś bez przerwy i nie odzywając się do przechodniów ani jednym słowem – spał już teraz przykryty jakimś fantastycznym łachmanem. Mężczyzna, przechodząc koło niego, zwolnił kroku i zerknął w aluminiową miseczkę, na dnie której leżało parę groszy, a potem poszedł dalej. Jakaś dziewczyna uśmiechnęła się do niego i podrzuciła głową i jakaś ciężarówka przejechała tuż obok trotuaru z hałasem, a mężczyzna wciągnął z lubością zapach spalin. Wyciągnął z kieszeni papierosa, którego dał mu marynarz oczekujący na grecki statek, i spróbował go zapalić, ale wiatr szedł znów od góry, od strony miasta ciężko rozłożonego na zielonych wzgórzach ciągnących się od portu aż do końca zatoki, gdzie sterczała biała wieża opuszczonego minaretu; zapałki gasły jedna po drugiej; więc przeszedł na drugą stronę ulicy i przystanął pod wysokim parkanem pokrytym od góry do dołu reklamami i plakatami filmowymi; stwarzało to względną zaporę od wiatru i tu mężczyzna zapalił swego ostatniego papierosa; trzymał w ręku zapaloną zapałkę i patrzył na afisz, prosto w twarz kobiety o wielkich oczach i dziecinnych ustach, która krzyczała coś bezgłośnie, unosząc ręce do góry; tak jakby chciała poprawić włosy lub tak jakby ten gest dawał jej przed czymś obronę, lecz mężczyzna nie mógł się domyślić istoty tego gestu, gdyż tytuł filmu zaklejony był już innym plakatem reklamującym samoloty TWA, a sam plakat przedarty był na pół; tak, że została tylko piękna twarz kobiety majacząca spomiędzy odrzutowców Boeing 707 i kąpielowych mydeł Palmolive; i gest, nieoznaczający niczego; stanowiący może afirmację sytuacji wymyślonej przez nieznanego reżysera lub może równie dobrze przeczenie. Mężczyzna stał chwilę, przyglądając się bezmyślnie dziecinnym ustom kobiety, wciąż trzymając zapaloną zapałkę, nim ból go otrzeźwił; potem przygładził szarpany wiatrem plakat i poszedł dalej.

Policyjny jeep wyjechał z drugiej strony ulicy; policjant siedzący przy kierowcy oświetlił jego twarz reflektorem; wóz podjechał do krawężnika i policjant powiedział do mężczyzny:

– Idź lepiej do domu, majorze. Dzisiaj już nic nie zarobisz.

Mężczyzna nie przystanął nawet; szedł wolno, a samochód wlókł się koło trotuaru, tuż obok niego.

– Możemy cię podwieźć – powiedział policjant; wciąż trzymał rękę na głowicy reflektora. – Siadaj.

Mężczyzna wskoczył na stopień samochodu: kierowca jechał wolno; wiatr i kurz oślepiały ich wszystkich.

– W porządku – powiedział mężczyzna – w porządku. Już mi to dzisiaj dwa razy proponowali. Tę historię o facecie, który oblał naftą swoją siostrę też już znam. W żadnym innym kraju nie można się tylu ciekawych rzeczy dowiedzieć od policji, co tutaj. Przynajmniej wiem, że nie zmarnowałem życia.

– Kobietki to niebezpieczna rzecz, prawda Abakarow? Człowiek chce się trochę zabawić, a nigdy nie wiadomo, czym to się kończy.

– Nieprawda – powiedział mężczyzna. – Ja tam zawsze wiedziałem. I nikt mnie jeszcze z tego powodu nie szukał.

Policjant znów oświetlił reflektorem jego twarz.

– Ty jesteś ładny chłopak – powiedział. – Takiego jak ty zawsze ktoś szuka. Tylko że my nie zawsze o tym wiemy. W tym cała bieda.

Przejeżdżali teraz przez zakręt i mężczyzna stojący na stopniu wychylił się całym ciałem w lewo.

– Kiedy zaczynasz? – zapytał policjant siedzący obok kierowcy.

– To już tylko parę dni – powiedział.

– Myślisz, że nie będzie ci trudno?

– Nie – powiedział. – Tego się nie zapomina. To nie jest kobieta. I nie kościół. I nie matka. To jest jedna z tych rzeczy które się naprawdę pamięta. Macie go już?

– Kogo, kochanie? – zapytał policjant. – Tu jest cała kupa takich, o których można pytać w ten sposób.

– Ja myślę o tym, który podpalił swoją siostrę – powiedział.

– Nie – powiedział policjant. – Ale znajdziemy winnego.

– To nie na tym polega zagadnienie sprawiedliwości – powiedział mężczyzna. – Na pewno nie. Nie chodzi o to, kto jest winien, a kto nie. Chodzi o to, żeby mieć winnego.

– Ale ty byłeś winien – powiedział policjant. – Powiedziałeś to sam. Wtedy, trzy lata temu.

– Powiedziałem ci już, czym jest sprawiedliwość – powiedział stojący na stopniu. – To, w co ty wierzysz i w co ja wierzę.

Policjant siedzący obok kierowcy odwrócił się ku niemu i stojący na stopniu dojrzał jego twarz o szerokiej szczęce, złamanym nosie i zrośniętych nisko brwiach.

– Czy powiedziałem ci kiedyś, że wierzę w sprawiedliwość? – zapytał.

– Dobranoc, chłopcy – powiedział mężczyzna stojący na stopniu. – I uważajcie na zakrętach, ja tam nigdy nie miałem zaufania do jeepa.

Zeskoczył na chodnik; policjanci odjechali; skręcił w bok i szedł teraz nadbrzeżem, oglądając gwiazdy odbijające się w tłustych plamach oliwy i nasłuchując szumu fal rozbijanych przez betonowe falochrony, w których obliczeniach coś zawiodło, tak że białe płaty rozbryzgiwały się tuż pod jego stopami.

– Ej, kochanie – zawołał ktoś z ciemności.

Odwrócił się; znów zobaczył nieogolony podbródek rozświetlony czerwonym ognikiem papierosa i znów chciał podejść do niego, ale człowiek stojący w ciemności powstrzymał go ruchem ręki.

– Potrzebujesz czego? – zapytał.

– Kobieta poszła z jakimś gościem na plażę – powiedział tamten. – Jakaś obca. Idź za nimi.

– Daj papierosa, kolego – powiedział.

– Nie – powiedział tamten. – Weźmiesz sobie od niej. A może on ci zapłaci. Ten, który poszedł z nią.

Poszedł szybko nadbrzeżem i zobaczył ich; kobietę leżącą w ramionach mężczyzny. Leżeli za przewróconą dnem do góry łodzią; stanął nad nimi i powiedział do mężczyzny, trącając go szpicem buta:

– Chodź do mnie, kochanie. Chciałem cię o coś poprosić.

Mężczyzna wstał; odeszli dwa kroki w bok.

– Co to za jedna? – zapytał.

– Nie wiem – powiedział tamten. – Poznałem ją w barze u Jimmy’ego. Wiesz, tego z Afryki. Znam ją dopiero dwie godziny.

– Dorwałeś już coś?

– Nie – powiedział tamten. – Ale możesz mi wierzyć, Abakarow. Odpalę ci twoją forsę, jak tylko coś dorwę.

– Nie wiem – powiedział. – Wcale tego nie wiem. Może się nawet zakochasz i wyjedziesz z nią. Ale ja potrzebuję teraz. Bądź miły i daj teraz. Potem będzie ci się jeszcze lepiej kochać, wierz mi.

– Kto to jest?

Odwrócili się obaj. Kobieta stała przed nimi, paląc papierosa i nie widział jej twarzy.

– Kto to jest? – powtórzyła.

– Potrafię być przyjacielem – powiedział Abakarow.

Podeszła do niego; zapaliła zapałkę i oświetliła jej płomykiem jego twarz. Widział, że jest trochę wstawiona.

– Ładny chłopak – powiedziała. – Ale może po prostu mam zły gust. – Zapałka sparzyła jej palce i odrzuciła ją. – A teraz daj mu w pysk – powiedziała do swego towarzysza. – Ale już.

– To chyba pomyłka – powiedział Abakarow. Odwrócił się do mężczyzny. – Powiedz jej, że do mnie się tak nie mówi.

– Słuchaj, Abakarow... – zaczął tamten.

– Powiedz jej, że do mnie się tak nie mówi – powiedział.

– Tak – rzekł tamten. – To prawda. Do niego się tak nie mówi.

– Uderz go – powiedziała kobieta.

Ale tamten skoczył długim susem w ciemność i zniknął sprzed ich oczu. Słyszeli jego stopy twardo uderzające o nadbrzeże.

– Casanova będzie miał dzisiaj złą noc – powiedział Abakarow.

– Czego chcesz?

– Forsy – powiedział. – A może myślisz, że przyszedłem cię prosić o rękę. Nie. Chcę się ożenić z dziewicą.

– Szkoda twojego czasu – powiedziała. – To już tylko pełna czaru przeszłość.

– Potrzebuję forsy – powiedział. – Nie trzeba mi wcale dużo.

– Więc to jest twój pomysł – powiedziała. – Nakrywać tych, którzy się kochają, i prosić ich o forsę, tak?

– W formie pożyczki – powiedział. – Tak to należy rozumieć.

– A jeśli spotykasz się z odmową? Czy to może być połączone z przykrościami dla tych ludzi?

– To nie jest wykluczone – powiedział.

– Więc po co ci forsa?

– Zaczynam pracować za parę dni – powiedział. – Chcę wypocząć, to wszystko. Nie chcę się wplątać w jakąś drakę tylko dlatego, że nie miałem dziesięciu dolarów wtedy, kiedy ich naprawdę potrzebowałem.

– A co byś powiedział o większej pożyczce?

– Ile?

– Jakieś dwieście, trzysta dolarów.

– Chyba bym nie odmówił – powiedział. – Zwłaszcza jeśli chodzi o kobietę. Nie, kobiecie bym naprawdę nie odmówił.

Otworzyła torebkę i pokazała mu, ale kiedy wyciągnął rękę, cofnęła się.

– Nie – powiedziała. – Skocz sobie po nią. Chyba umiesz dobrze pływać, nie? Ponad dwieście dolarów za jeden skok to cała kupa forsy, nie?

Patrzył na torebkę; chwilę kołysała się na wodzie, a potem nadbiegająca fala zabrała ją.

– Two-o-o dollars – powiedziała kobieta. – Widzisz, nie umiałeś skoczyć. Nie potrafisz niczego, jak każdy przystojny mężczyzna. Jak wy wszyscy i to wasze gadanie o miłości. I pewnie jak każdy przystojny mężczyzna nie wiesz, jak wygląda miłość. Wiesz, jak to wygląda? To niezapłacony rachunek w hotelu albo prześcieradła, które trzeba prać po kryjomu. I jeszcze ci lekarze, których nazwiska i adresy trzeba zapomnieć, bo taka była przecież umowa.

Pomału wyciągnął rękę w ciemność i przyciągnął ją ku sobie; jej sukienka rozdarła się przy tym. Myślała, iż chce ją pocałować i poddała mu się, ale nie pocałował jej. Z bliska patrzył w jej oczy, a potem uderzył ją znienacka w twarz raz i drugi.

– To ci przywróci wiarę w życie – powiedział.

***

Mniej więcej w pół godziny później – gdyż tyle czasu zajęło mu kluczenie bocznymi ulicami, zaułkami, w których trwał zapach suszącej się bielizny; schodami zaczynającymi się w ciemności i biegnącymi w ciemność, w kurz; wśród popiskiwania kotów i szeptu tych wszystkich, którzy zaczajają się w ciemności i trwają do rana, mętne, rozmazane i wilgotne cienie; czujne i zmęczone oczy patrzące nieufnie znad ognika papierosa; narkomani stojący zwykle po trzech i palący haszysz z nadłamanej butelki w solidarnym, braterskim milczeniu; i wszyscy ci żebracy Orientu o powykrzywianych nogach i rękach, których szept trwał całą noc i konał wraz z gwiazdami – kiedy dochodził już do swego hotelu, idąc o krok przed kobietą okrytą jego własną kurtką; o krok przed nią lub o krok koło niej i wciąż jeszcze nie mógł pozbyć się myśli, że lepiej by był uczynił, zostawiając ją na brzegu i rezygnując z tych paru groszy; i myślał o tych nocach, które przespał na plaży poza portem, gdzie piasek jest ciepły również nocą i gdzie sypiają żebracy i zakochani, którzy nie dają się wypłoszyć nawet światłem policyjnego jeepa; ale teraz było już za późno, aby odpędzić ją od siebie i odebrać swoją kurtkę, do której zdawała się już przyzwyczaić i która kryła jej rozdartą sukienkę.

– Dlaczego nie chcesz wrócić do siebie? – powiedział.

– Nie mogę przecież wrócić w rozdartej sukience – powiedziała. – A nie znam tu nikogo.

– A ten gość, z którym byłaś na plaży?

– Nie pamiętam – powiedziała. – Zdaje się, że byłam trochę zalana.

– Mnie się też tak zdaje – powiedział. – Ja wiem, że ty nie możesz wrócić do swojego hotelu. Cała różnica między nami polega właśnie na tym, że ja do swojego hotelu mogę wrócić nawet nago i z miotłą w tyłku, tylko że ja nie zostawiłem tam swojej forsy, bo jej nigdy nie miałem.

– Spełnisz dobry uczynek – powiedziała. – To dużo znaczy, wierz mi. Nie byłeś nigdy w harcerstwie? Nie przeprowadzałeś ślepych staruszek przez jezdnię?

– Powiem ci coś – rzekł mężczyzna. – To wcale nieprawda, że z człowiekiem trzeba zjeść beczkę soli, aby go poznać. To jest taka sama złuda jak mądrość starców i jak to, że człowiek zmienia się co ileś tam lat. Bo naprawdę to wszystko wie się o drugim człowieku od razu, zaraz od pierwszej chwili, od pierwszego słowa. Tak jest naprawdę, ale ludzie przestali wierzyć samym sobie i swoim duszom. I może to właśnie jest najgorsze na świecie. Bo dzisiaj nikt nie jest na tyle silny, żeby móc uwierzyć sobie. I może to właśnie jest najgorsze.

– To wielkie, co powiedziałeś. Czy w tym mieście każdy crook mówi tak pięknie? Teraz rozlegnie się pewnie cichy, słodki głos dzwonów.

– W tym mieście nie ma dzwonów – powiedział. – Tu są synagogi. Pomyliło ci się.

– Racja – powiedziała. – Przecież to jest Ziemia Święta. Powinnam o tym pamiętać. Dziękuję ci.

Skręcił nagle ostro w bok, pociągając ją za sobą; nie ręką, ale własnym cieniem, własnym śladem w mroku, za którym podążyła w milczeniu i starała się iść tak jak on, chociaż szedł szybko, o wiele za szybko dla niej; jak ci wszyscy samotni i z samotnością już pogodzeni młodzi mężczyźni, którzy jeszcze zbyt szybko chodzą, aby nazwać ich starcami, ale którzy za bardzo lubią kino, aby uwierzyć im wtedy, kiedy po paru szklankach alkoholu przekonują innych, że są szczęśliwi lub że do szczęścia niczego im nie brak. Wprowadził ją po ciemnych schodach na górę, do domu, w którym mieszkał, a który nosił nazwę hotelu, chociaż nikt tu się nigdy nie meldował i nie przyjeżdżał; i tylko wciąż ci sami ludzie potykali się w tych samych ciemnych ścianach korytarzy, którymi prowadził ją teraz – przez miesiące lub lata, po czym znikali nagle lub pojawiali się nagle po miesiącach lub latach i nikt nigdy o nic nikogo nie pytał, i znowu brnęli w zatęchłym mroku, który tu zastygł na zawsze i który tu nikomu nie szkodził i wydawał się tak samo naturalny, tak samo oczywisty, nierozerwanie związany z tym miejscem, jak biały żar na ulicy.

– To tutaj – powiedział mężczyzna, mimo iż szli jeszcze ciągle wzdłuż szeregu poobdrapywanych drzwi; wreszcie pchnął jedne z nich na samym końcu korytarza, gdzie paliła się słaba żarówka osłonięta drucianym kloszem i przywodząca niezbicie na myśl piekło wagonu trzeciej klasy, i raz jeszcze powtórzył: – To tutaj.

Weszła za nim do pokoju; bez słowa usiadła na krześle przy pustym stole. Zdjęła marynarkę i podała mu, a mężczyzna rozwiesił ją starannie na poręczy jedynego krzesła, tak że czuła ją w dalszym ciągu za swoimi plecami.

– No, więc – powiedział mężczyzna. – Wszystko jest w porządku. Ja nie wiem, ale wydaje mi się, że najlepiej w ogóle nie mówić o tym, co było. Tylko tak po prostu, jakbyśmy w tej chwili wrócili z restauracji lub diabli tam zresztą wiedzą skąd. Po prostu: bawimy się dalej.

– Ja wcale nie powiedziałam, że mam ochotę rozmawiać na ten temat – powiedziała kobieta. – Przynajmniej nie przypominam sobie tego.

– Świetnie się składa – rzekł. – Bo ja też nie.

– To by dla mnie była głupia sytuacja – powiedziała kobieta. – Kiedy sobie pomyślę, że mogłabym mówić na ten temat tylko z tobą.

– Dla mnie jeszcze gorsza – rzekł mężczyzna. – Bo ja też mógłbym mówić o tym tylko z tobą.

– No, więc – rzekła kobieta, patrząc w bok. – Może można tu pożyczyć jakąś sukienkę? Tu na pewno mieszkają jakieś kobiety?

– Nie – powiedział. – Nie mieszkają tu żadne. A w każdym bądź razie nie takie, żeby miały sukienki do pożyczania. Jutro sobie kupisz nową sukienkę.

– Nie – powiedziała. – Nie mogę tak wrócić do mojego hotelu. Nie. Ktoś mógłby mnie zobaczyć.

– Chryste – rzekł mężczyzna – ostatni raz mówię na ten temat.

– Zapłacę ci – powiedziała kobieta – ale wystaraj się dla mnie o nową sukienkę. Potem pójdziemy do mnie, do hotelu, i zapłacę ci.

– Nie – powiedział – nie umiem kupować sukienek po północy.

Podszedł do łóżka, zerwał z posłania koc i rzucił go kobiecie.

– Możesz zdjąć swoją sukienkę – powiedział – i powiesić ją na oknie. Za godzinę będzie sucha. Potem możesz próbować ją zeszyć. Ale to już wszystko, co potrafię wymyślić.

Siedziała nieruchomo; potem nagle podeszła do okna; wychyliła się, rozglądając się bacznie w ciemności. Nie odwracając się ku niemu, zapytała:

– Kto to śpiewa?

– Arabowie – powiedział mężczyzna. – Dwaj Arabowie.

– Co oni śpiewają?

Podszedł do okna; oparł o rozgrzaną, kamienną futrynę swoje chude ręce koloru miedzi.

– Nikt tego nie wie – powiedział, patrząc w mrok; mrużył przy tym swoje wąskie, zielone oczy, co nadawało jego chudej twarzy wyraz na pół szyderczy, na pół zgorzkniały. – Nikt tego nie wie – powtórzył – ale to na pewno nic przyjemnego. Oni tu czekają na jednego, z którym chcą trochę pogadać.

– Długo oni tak śpiewają? – zapytała.

– Dzień i noc – powiedział mężczyzna. – Dzień i noc, i znowu dzień. A potem przychodzą ich bracia, którzy wyglądają tak samo i których nikt nie umie rozróżnić, i zmieniają ich, i śpiewają dalej tę samą pieśń. Tylko ten, na którego czekają, jest jeden i nie ma go kto zmienić. W tym cała bieda.

– I czego oni chcą od tego człowieka – spytała podrażnionym głosem kobieta. – Czy to przynajmniej ktoś wie?

– O – rzekł – jak najbardziej. On ci sam o tym chętnie opowie. – Oderwał od parapetu swoje ciemne dłonie, podszedł do drzwi, otworzył je i krzyknął: – Herman! Herman!

Zamknął drzwi i usiadł na łóżku; przygarbiony, nie zdążył jeszcze dłoni ułożyć na kolanach, kiedy drzwi otworzyły się nagle z jakimś teatralnym pośpiechem. Tłusty człowiek o rozbieganych oczach wszedł do pokoju. Niepytany o nic począł mówić od progu, nim jeszcze drzwi za nim zamknęły się na dobre.

– To wcale nieprawda, że ja jej obiecywałem małżeństwo – powiedział. – To tylko teraz oni to wymyślili, żeby mieć pretekst do zabójstwa. – Podszedł do okna i zamknął je; lecz śpiew Arabów niewidocznie zaczajonych na ulicy słychać było tak samo jak przed chwilą, kiedy okno było otwarte. Być może, że Arabowie zauważyli go i poczęli śpiewać głośniej. Herman obrócił ku nim swoją tłustą, spoconą twarz i mówił dalej: – Bo ich jest może z sześciu, może ośmiu braci, a ten, który ją zabił i siedzi w więzieniu, jest ósmy, ósmy lub dziewiąty, sam już nie wiem. Ja w ogóle nie wiedziałem, że ona ma braci, bo przecież bym tego nigdy nie zrobił. Nikt nie jest aż takim idiotą, żeby spać z arabską dziewczyną, która ma ośmiu braci. – Wyciągnął z kieszeni olbrzymią chustkę i otarł nią swoją spoconą twarz. Patrzyli na niego w milczeniu, oczekując dalszego ciągu, więc znowu zaczął mówić: – Pewnie, że ja jej nic nie mówiłem o swojej żonie, ale chciałbym zobaczyć mężczyznę, który opowiada o swojej żonie dziewczynie, na którą ma ochotę. A ja tu już byłem sam półtora roku i jeśli nie wróciłem przez ten czas na urlop do domu, i jeśli nie sprowadziłem tu żony do siebie, to tylko dlatego, że chciałem jak najwięcej zaoszczędzić i raz już skończyć z tą przeklętą nędzą.

Umilkł nagle; popatrzył na kobietę swoimi przekrwionymi oczami i zapytał:

– Pani suknia, madame? Miała pani jakiś wypadek? W tym przeklętym kraju tak łatwo o każde nieszczęście. Nie wiem, czy pani zauważyła, ile tu włóczy się ludzi z rękami w gipsie. Podobno, na skutek upałów, ludzki organizm traci zbyt wiele soli i kości stają się kruche. Trzeba pić dużo soli. Proszę pamiętać, madame: sól w każdej postaci.

– Więc jak to było z panem i z nią? – zapytała kobieta.

– Och – powiedział – chciałem już raz skończyć z tą nędzą, z tą przeklętą nędzą. Bo naprawdę to wszyscy jesteśmy nędzarzami, madame. Ludzie pokupowali sobie samochody na raty, radia i inne takie historyjki, ale naprawdę to wszyscy jesteśmy biedni. I nikt nie ma nic naprawdę swojego.

Ruchem kuglarza wyciągnął znów chustkę i począł ocierać nią twarz. Wypełniał swoją postacią całą wolną przestrzeń pomiędzy łóżkiem a stołem; i kobieta, i mężczyzna niemal równocześnie odsunęli się odrobinę od niego, gdyż zdawało im się, iż czują żar bijący z tego wielkiego, niezgrabnego, niezjednującego sympatii ciała.

– No, więc – powiedział. – Oczywiście, że nie mówiłem jej niczego, ale ona też niczego nie powiedziała mi o swoich braciach. A potem, kiedy okazało się, że ona jest już w ciąży, jeden z tych braci przyszedł do mnie i zapytał mnie, który jestem od szesnastu lat żonaty, kiedy mam się zamiar z nią ożenić. I wtedy roześmiałem się. A następnego dnia powiedzieli mi, że najstarszy brat oblał ją benzyną i podpalił, i ona leciała tak jak żywa pochodnia lub coś w tym rodzaju, a ojciec jej powiedział do ludzi, że kto się jej dotknie, skończy tak samo jak ona. A bracia stali koło niego i jak tylko ktoś zbliżał się ku niej, pokazywali na gardło, przeciągając po nim dłonią, więc wszyscy stali i patrzyli, jak ona płonie, dopóki nie przyjechała policja z granatami łzawiącymi i nie wydarli jej z ich rąk przemocą, a w dwa dni później skonała. Wtedy najstarszy brat wziął całą winę na siebie i poszedł do więzienia, i będzie tam przez pięć lat. Ale ich jest jeszcze sześciu... – Znów kraciasta chustka mignęła między jego palcami. – Pięć lat za zabójstwo – powiedział. – Boże drogi, to wierzyć się nie chce. Ale to była zemsta rodowa i tu więcej się nie daje w takim wypadku. A teraz czekają na mnie, żeby sprawę poprowadzić do końca.

Zatrzepotał nagle dłońmi i podszedł do okna z niebywałą chyżością. Wychylił swoje potężne ciało z jękiem; wpatrywał się w ciemność, gdzie przykucnęły niewidoczne postacie, a kobieta z mężczyzną widzieli, jak jego gruby kark pociemniał nagle od krwi.

– Cisza – krzyknął. – Cisza.

Arabowie śpiewali dalej, a ich pieśń nie wznosiła się i nie opadała; po prostu jak martwy, do ostateczności rozciągnięty dźwięk drgała leniwie nad wystygłą, pustą ulicą. Tęgi człowiek powoli odwrócił się od okna i sięgnął do kieszeni.

– Aż do ostatniej zgłoski naszego czasokresu – powiedział; chustka znów powędrowała do kieszeni jego drelichowych, przepoconych spodni. – A policja nic nie może zrobić – powiedział – bo każdy w końcu ma prawo siedzieć na ulicy i śpiewać; i nikt tu nie ruszy palcem, dopóki to się nie stanie. Mógłbym uciec, mógłbym tylko uciec, a na to potrzeba pieniędzy. Dużo pieniędzy. Napisałem do żony, żeby mi przysłała, ale ona dowiedziała się w międzyczasie o tym wszystkim i nie chce nawet słyszeć o mnie; mój list odesłała mi z powrotem nieodpieczętowany. Mnie, który przez te wszystkie lata posyłałem co miesiąc pieniądze do domu, żeby raz już wreszcie skończyć z tą paskudną biedą. Może zresztą ma już kogoś innego; mój Boże, już tam na pewno ktoś jest. – Odwrócił się nagle do kobiety i podszedł bliżej ku niej; tak że teraz już wyraźnie czuła temperaturę tego olbrzymiego, zmęczonego ciała. – Czy mogłaby mi pani pożyczyć pieniądze na powrót do Europy? – powiedział. – Jeszcze do niedawna słowo gentlemana wystarczało zwykle w takich wypadkach. Ale jeśli pani zażąda, mogę się postarać o weksle gwarancyjne, a w Europie odeślę natychmiast pod wskazany adres. Nie zawiodę pani zaufania, madame.

– Nie – powiedziała twardo kobieta, a siedzący na łóżku po raz pierwszy w ciągu tego wieczoru zobaczył jej oczy rozbłysłe nagle. – Nie pożyczę pieniędzy ani panu, ani żadnemu innemu mężczyźnie na świecie.

Lecz tęgi człowiek nie usłyszał jej odpowiedzi, jakby wcale jej nie oczekiwał. Arabowie przestali śpiewać i za oknem zrobiło się nagle zupełnie cicho. Herman podszedł na palcach do okna, otworzył je i znów przechylił przez parapet swoje ciężkie ciało. Było zupełnie cicho; przejechał tylko śmieszny wóz-cysterna z naftą; woźnica spał, a muł dreptał powoli, stukając swoimi kubełkowatymi kopytami w miękki asfalt. Herman odwrócił się, potrącając stół.

– Słyszysz – powiedział. – Słyszysz, majorze? Oni poszli. Poszli wreszcie do diabła. Na własne oczy widziałem, że nie ma tam nikogo. Poszli i nie wrócą już więcej. Boże Święty! Sam nie wiem, jak udało mi się przeżyć ten przeklęty czas.

Odwrócił się do kobiety. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął stamtąd cienki zwitek banknotów.

– Madame – rzekł – czy pani widzi: to wszystko, co mi zostało. Może jeszcze na dwa, trzy tygodnie życia. Ale jestem gotów pójść i przepić to z wami, żeby zapomnieć o tym koszmarze. Ach, madame, wrócę do Europy i znów zacznę żyć jak gentleman. Proszę, niech pani sobie nie buduje fałszywego zdania o mojej osobie; ten przeklęty hotel, w którym jestem teraz, to tylko przypadek, nic więcej. Ale jakie bywają przypadki!

I wtedy Arabowie znów poczęli śpiewać; najpierw jeden, potem drugi dołączył swój głos; i usłyszeli znów pieśń, której melodii nikt by nie potrafił powtórzyć i której treści mogli się tylko domyślać. Tęgi człowiek patrzył na nich z rozwartymi ustami; ręka trzymająca zwitek banknotów opadła nagle, jak ręka lalki, której ciekawe dziecko wyrwało gumkę. Herman zgarbił się i wyszedł cicho, delikatnie zamykając drzwi za sobą.

Zostali sami; mężczyzna podszedł do okna i oparł się o parapet. Z kawiarni po przeciwnej stronie ulicy wyszedł po chwili kelner, krzyknął: – Cisza tam, na Boga! – Lecz dwa niewidoczne, przykurczone gdzieś cienie nie ruszyły się spod muru; śpiewali dalej; cicho, spokojnie, cierpliwie; z uporem ślepców, którzy brną przed siebie, wystukując laską każdy krok i nie zważając na potknięcia; kelner postał chwilę, podciągając zbyt obszerne spodnie i poprawiając wytłuszczony pas smokingowy, a mężczyzna widział stąd, z góry, jego umęczoną twarz, której usiłował nadać wyraz gniewu i grozy; potem zaklął i wrócił z powrotem do kawiarni.

– Która może być teraz godzina? – zapytała kobieta; siedziała wciąż przy stole, trzymając w rękach koc, którym nie okryła się ani na chwilę.

– Dwunasta – powiedział. – Może już zresztą później. Kiedy zamkną kawiarnię, będzie pierwsza. – Podszedł do niej i dotknął jej ramienia. – Wyschła już – powiedział. – Zaszyjesz ją, oddasz ją jutro do wyprasowania i nie będzie ani śladu.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała.

– Nie bój się. Nie jestem groźny. Podniecam się tylko na widok dwudziestu dolarów.

– Chciałabym się czegoś napić – powiedziała.

– Wierzę ci. Jesteśmy w tej samej sytuacji.

– Nie masz niczego?

– Posłuchaj – powiedział. – Ja tam nie chcę o tobie niczego wiedzieć. Nie chcę wiedzieć, jak się nazywasz i co robisz w tym kraju. Wyjdź stąd i wróć do swojego hotelu.

– Mężczyźni lubią, kiedy im opowiadać o sobie – powiedziała. – Może mogłabym cię czymś zainteresować.

– Jedyną sprawą, która mnie interesuje, jestem ja sam – powiedział.

– Właśnie tak myślałam – powiedziała. – Ale że ci się to nie znudziło.

– Jeszcze przez jakiś czas musi mnie to bawić.

– Przez jaki czas?

– Nie myślę, żeby to trwało długo.

– Jutro stąd wyjadę – powiedziała cicho. – I będzie spokój.

– Już jutro? – rzekł. – Dokąd?

– Nie wiem jeszcze dokąd – powiedziała. – Mam czas o tym myśleć przez całą noc.

– Pewnie – powiedział. – Ja to rozumiem. Każdy, kto chce zacząć jeszcze raz, myśli przede wszystkim o tym, żeby wyjechać. To samo głupcy i mądrzy. Tu jest nowy kraj; i wszyscy, którzy tu przyjechali, przyjechali po to, żeby jeszcze raz zacząć. Mimo to fikcja trwa dalej. – Umilkł na chwilę; patrzył w zamyśleniu na swoje brązowe, chude ręce, a potem powiedział: – Ja właściwie tak wcale nie chciałem. Dam sobie jakoś radę... – Wyciągnął z kieszeni dwa banknoty i podał w otwartej dłoni; milczał przez chwilę, a potem powiedział: – Mam jeszcze dwa funty. Weź je i wróć do domu. Dam sobie radę.

Ujęła nagłym, chciwym ruchem jego rękę i mężczyzna skrzywił się ze wstrętem. Trzymała jego chudą, wąską, brązową dłoń i spoglądała nań w milczeniu.

– Ty masz najpiękniejsze ręce na świecie – powiedziała cicho. – Mój Boże, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknych rąk. – Zacisnęła swoje drobne palce na ciemnym, twardym przegubie mężczyzny; ale potem odtrąciła jego rękę nagle. – Ale ty przecież o tym wiesz – powiedziała. – Ty musisz o tym wiedzieć.

– Tak – powiedział mężczyzna. – Wiem o tym.

Kobieta wstała nagle, odłożyła koc z powrotem na łóżko. Stała bez ruchu, rozglądając się uważnie, jakby dopiero w tej chwili poczęło docierać do jej świadomości, gdzie jest i co się zdarzyło do tej chwili. Przyglądała się uważnie pustym ścianom i wąskiemu żelaznemu łóżku, na którym siedział mężczyzna; potem podeszła do okna i widział teraz jej delikatny profil oświetlony od dołu blaskiem neonu znad kawiarni; potem ujrzał znienacka odbicie swojej twarzy majaczącej w okiennej szybie i ze zdumieniem zauważył, że istnieje między nimi jakieś dziwaczne, ale niewątpliwe podobieństwo, choć jego usta były wąskie, z kącikami opadającymi w dół pod ostrymi zmarszczkami, a jej pełne, uśmiechające się z jakąś smutną pewnością; nos jej był prosty, delikatny – podczas gdy jego zakrzywiony na końcu, zniekształcony trochę uderzeniem otrzymanym jeszcze przed laty; wreszcie – jej oczy były duże, łagodne, podczas gdy on spoglądał swymi zielonymi wąskimi oczyma chłodno, niemal arogancko. Kobieta odwróciła się nieco i wtedy drgnął nagle.

– Długo tu już jesteś? – zapytał.

– Trzy dni – rzekła.

– Trzy dni – powiedział. I pokręcił głową. – Nie, to niemożliwe.

– Co takiego?

– Musiałem cię już gdzieś przedtem widzieć – powiedział. – Może wczoraj lub przedwczoraj, na ulicy.

Kobieta milczała przez chwilę; patrzył na nią uporczywie, wciąż kręcąc głową z wyrazem twarzy człowieka, który usiłuje sobie przypomnieć coś i którego już tylko krok dzieli od tej chwili, kiedy uświadomi sobie jasno wszystko i zazna spokoju. Wiatr znów zerwał się od strony miasta i fale gorącego powietrza przewaliły się nad ulicą, a włosy kobiety stojącej w oknie okręciły się wokół jej twarzy; delikatnej, zmęczonej, sennej.

– Nie mogłeś mnie widzieć na ulicy – powiedziała. – Nie wychodziłam z hotelu przez ten cały czas. – Odwróciła się i podeszła do niego; opuściła krąg światła w oknie i twarz jej zgasła. – Może widziałeś mnie gdzie indziej – powiedziała. – Przypomnij sobie. Może wcześniej?

– Nie – powiedział. – To niemożliwe. Widziałem cię niedawno. Wczoraj, może dziś. Na pewno cię widziałem.

– Gdzie?

– Nie pamiętam. Ale na pewno tak było.

– Spróbuj sobie przypomnieć – rzekła. – Spróbuj.

Podeszła jeszcze o krok bliżej i teraz widział już wyraźnie napięcie i niepokój na jej twarzy; więc począł wpatrywać się w nią aż do bólu swymi wąskimi oczyma; stali w milczeniu naprzeciw siebie, poblask neonu chybotał się na suficie, a Arabowie cicho, spokojnie ciągnęli swą pieśń. Wreszcie westchnął zrezygnowany.

– Nie pamiętam – powiedział. – Chryste, nie pamiętam, gdzie i kiedy cię widziałem, ale widziałem cię na pewno.

– Spróbuj – powiedziała. – Spróbuj jeszcze raz.