Ostatni gwóźdź - Stefan Ahnhem - ebook + książka

Ostatni gwóźdź ebook

Stefan Ahnhem

4,4

Opis

Numer 1 na szwedzkich i norweskich listach bestsellerów

Mroczny i zaskakujący thriller pióra jednego z najciekawszych współczesnych skandynawskich pisarzy.

Szantażował. Molestował. Gwałcił. Szedł po trupach, aż wspiął się na szczyt. Jest podłym człowiekiem. Nazywa się Kim Sleizner i pracuje jako szef wydziału zabójstw kopenhaskiej policji.

Dunja Hougaard zeszła do podziemia, by na własną rękę prowadzić śledztwo w sprawie swojego byłego szefa. Z pomocą swoich ludzi miesiącami gromadziła informacje. A gdy pewnego dnia na dnie morza u wybrzeży Kopenhagi zostają znalezione uwięzione w samochodzie zwłoki wysokiego urzędnika wywiadu operacyjnego policji oraz nieznanej młodej kobiety, nareszcie nadchodzi czas na zastawienie sideł. Najważniejsze pytanie brzmi, kto w nie wpadnie.

Tymczasem w Helsingborgu, po drugiej stronie cieśniny Sund, szwedzki policjant Fabian Risk otrzymuje wiadomość, która wszystko odmienia.

Ostatni gwóźdź to szósta – i ostatnia – część w serii o Fabianie Risku i jego walce ze szwedzką przestępczością, kontynuująca wątki podjęte w X sposobach na śmierć. Poprzednie tomy sprzedały się w ponad dwóch milionach egzemplarzy i zostały wydane w ponad trzydziestu krajach.

Stefan Ahnhem – szwedzki scenarzysta telewizyjny i filmowy, pracował m.in. przy takich produkcjach, jak Wallander czy Inspektor Irene Huss. Jako pisarz zadebiutował w 2014 doskonale przyjętym thrillerem Ofiara bez twarzy, który stanowił początek serii o Fabianie Risku. Otrzymał za niego Crimetime Specsavers Award. Rok później ukazał się jej drugi tom, Dziewiąty grób, a w następnych latach Osiemnaście stopni poniżej zera, Motyw X oraz X sposobów na śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 619

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (78 ocen)
49
18
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie BOMBA
00
PaulinaKiel

Nie oderwiesz się od lektury

uff co to była za seria, ile się działo! chyba najlepszy kryminał jaki przeczytałam do tej pory.
00
margaretka553

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba najlepsza z calej serii!
00
zurawikaga75

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka, jaką przeczytałam od czasu Millenium...
00
dioxidin2002

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna.
00

Popularność




Den si­sta spi­kenCo­py­ri­ght © Ste­fan Ahn­hem 2021 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agen­cy Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ewa Woj­cie­chow­ska Co­py­ri­ght © for the po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
Ty­tuł ory­gi­na­łu Den si­sta spi­ken
Prze­kład EWA WOJ­CIE­CHOW­SKA
Wy­daw­ca KA­TA­RZY­NA RUDZ­KA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ, ALEK­SAN­DRA PTASZ­NIK
Pro­jekt okład­ki NILS OLS­SON, oink.se
Ad­ap­ta­cja pro­jek­tu okład­ki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Ła­ma­nie
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-72-9
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Pa­mi­ęci Teo­do­ra Ri­ska

25 mar­ca 1996

31 lip­ca 2012

Pro­log

3 sierp­nia 2012

Eri­ca An­ders­son ni­g­dy nie prze­pa­da­ła za wodą. Prysz­nic nie sta­no­wił pro­ble­mu, mo­gła też po­le­żeć go­dzi­nę w wan­nie z do­brą ksi­ążką. Nie w tym rzecz. Nie lu­bi­ła wszyst­kie­go, co łączy­ło się z kąpie­lą w mo­rzu, rze­ce czy je­zio­rze – plu­ska­nia się, pły­wa­nia czy cze­go­kol­wiek in­ne­go, co ro­bi­ło się w wo­dzie, ani nie będąc brud­nym, ani nie szu­ka­jąc orze­źwie­nia.

Nie cho­dzi­ło o to, że nie umia­ła pły­wać, choć nie mo­gła­by się z czy­stym su­mie­niem prze­chwa­lać, że jest w tym świet­na. Ale w miej­scu, w któ­rym się zna­la­zła, mu­sia­ła­by po­ko­nać ze dwie­ście me­trów, a do tego z pew­no­ścią nie była zdol­na. Zwłasz­cza w zim­nej, wzbu­rzo­nej wo­dzie, pe­łnej me­duz i ośli­zgłych ryb.

Mimo to dała się na­mó­wić i wci­snęła swo­je ob­fi­te wdzi­ęki do ma­lut­kie­go ka­ja­ka, tak wąskie­go i nie­sta­bil­ne­go, że tyl­ko cu­dem jesz­cze się w nim nie wy­wró­ci­ła. Jak­kol­wiek na to spoj­rzeć, do­słow­nie sie­dzia­ła w wo­dzie. Zim­nej i ciem­nej, trąca­jącej ją fa­la­mi, na­pie­ra­jącej ze wszyst­kich stron.

Mik­kel twier­dził, że w ka­ja­ku prak­tycz­nie za­wsze po­zo­sta­je się su­chym. Spoj­rzał jej w oczy i za­pew­nił ze śmier­tel­ną po­wa­gą, że co naj­wy­żej zmo­czy so­bie tro­chę przed­ra­mio­na.

Rzecz ja­sna było to da­le­kie od praw­dy, ale opo­wia­da­nie ta­kich rze­czy było ty­po­we dla Mik­ke­la, zwłasz­cza wów­czas, gdy wbił so­bie do gło­wy ja­kiś, jego zda­niem, ge­nial­ny po­my­sł. Przez cały ostat­ni mie­si­ąc w kó­łko mó­wił tyl­ko o tym, jak wspa­nia­le oglądać wscho­dy sło­ńca, pły­wa­jąc po ko­pen­ha­skich ka­na­łach, i czuć, że two­rzy się z wodą jed­no­ść.

Że two­rzy się z wodą jed­no­ść. Je­zu­sie...

Ale cze­góż nie robi się z mi­ło­ści. Prze­sa­dą by­ło­by stwier­dze­nie, że Eri­ca nie mo­gła się opędzić od za­lot­ni­ków i gdy­by mia­ła być ca­łkiem szcze­ra, mu­sia­ła­by przy­znać, że nie sądzi­ła, iż kie­dy­kol­wiek uda jej się zdo­być ta­kie­go fa­ce­ta jak Mik­kel. Był nie tyl­ko przy­stoj­ny, ale zro­bił też praw­dzi­wą ka­rie­rę jako pro­gra­mi­sta i za­ra­biał tyle, że wi­ęk­szo­ść mo­gła so­bie o ta­kich su­mach po­ma­rzyć.

Je­dy­ny mi­nus po­le­gał na tym, że był Du­ńczy­kiem i Eri­ca mu­sia­ła się wy­pro­wa­dzić z Hel­sing­bor­ga. Choć tak na­praw­dę nie był to wca­le aż taki pro­blem. A już z całą pew­no­ścią sta­no­wił o wie­le mniej­sze zmar­twie­nie niż pró­ba utrzy­ma­nia w po­zio­mie tego ka­ja­ka.

Eri­ca mia­ła wra­że­nie, że może ją wy­wró­cić ka­żda, cho­ćby naj­mniej­sza fala, już czu­ła za­kwa­sy w ca­łym brzu­chu, a o rękach i bar­kach wo­la­ła na­wet nie my­śleć. Bała się, że po prze­pły­ni­ęciu wy­ty­czo­nej przez Mik­ke­la, ja­kże am­bit­nej, tra­sy, stra­ci w nich czu­cie i już ni­g­dy nie będzie mo­gła ich uży­wać.

– Wi­dzisz, jak tu pi­ęk­nie? – za­wo­łał do niej po du­ńsku.

Kiw­nęła gło­wą. Ow­szem, wi­dok był pi­ęk­ny. Z tej per­spek­ty­wy Ko­pen­ha­ga uka­zy­wa­ła swo­je ca­łkiem inne ob­li­cze. Eri­ca nie po­tra­fi­ła jed­nak czer­pać przy­jem­no­ści z tego od­kry­cia. Zwłasz­cza po tym, jak zo­sta­wi­li za sobą spo­koj­ny i siel­ski Wil­ders ka­nal i wy­pły­nęli na wody por­to­we, gdzie pa­no­wał zu­pe­łnie inny ruch i po­ja­wi­ły się zu­pe­łnie inne fale.

Nie mo­gła zro­zu­mieć, po co Mik­kel ją zmu­szał, by pły­nęli tak da­le­ko od brze­gu. Za­pew­ne chciał wy­ko­rzy­stać oka­zję, że w ko­ńcu się zgo­dzi­ła, i po­ka­zać jej wszyst­kie cie­ka­we miej­sca. A może cho­dzi­ło o coś ca­łkiem in­ne­go?

Nie chcia­ła my­śleć o tym w ten spo­sób, ale naj­wy­ra­źniej nie mia­ła na to żad­ne­go wpły­wu. Po­dej­rze­nie za­świ­ta­ło w jej gło­wie, żyło wła­snym ży­ciem i roz­wi­ja­ło się w naj­lep­sze.

W ostat­nim cza­sie Mik­kel był wy­jąt­ko­wo roz­dra­żnio­ny i mi­nął pra­wie cały mie­si­ąc, od­kąd ze sobą spa­li. Po­cząt­ko­wo Eri­ca po­trak­to­wa­ła to jako chwi­lo­wy kry­zys, któ­ry z pew­no­ścią nie­ba­wem mi­nie, ale w rze­czy­wi­sto­ści nie­mal z ka­żdym dniem było co­raz go­rzej. Wła­śnie mi­nęła po­ło­wa ich urlo­pu i jesz­cze ni­g­dy nie było mi­ędzy nimi tak źle.

Może Mik­kel się nią znu­dził? Czy o to wła­śnie cho­dzi­ło? Czy dla­te­go zmu­sił ją do tej pie­kiel­nej wy­pra­wy? Chciał jej za­pew­nić tyle przy­krych wra­żeń, żeby to ona z nim ze­rwa­ła? Czy­żby sam nie miał od­wa­gi tego zro­bić? Szlag, co za tchórz...

Ich zwi­ązek wy­da­wał się zbyt pi­ęk­ny, by był praw­dzi­wy, po­win­na była to zro­zu­mieć już na sa­mym po­cząt­ku. Bo czy to nie dziw­ne, że Mik­kel wy­brał wła­śnie ją?

Po­tra­fi­ła być trud­na. Mia­ła tego pe­łną świa­do­mo­ść. Zwłasz­cza wte­dy, kie­dy wbi­ła so­bie coś do gło­wy. I cza­sa­mi nie od­pusz­cza­ła, aż było za pó­źno. Kie­dyś ubz­du­ra­ła so­bie, że Mik­kel ją zdra­dza, przy pierw­szej nada­rza­jącej się oka­zji prze­szu­ka­ła jego rze­czy wraz z kom­pu­te­rem, ale nie zna­la­zła nic po­dej­rza­ne­go.

I gdy­by na tym po­prze­sta­ła, wszyst­ko do­brze by się sko­ńczy­ło, ale nie, mu­sia­ła wpa­ść na ge­nial­ny po­my­sł, by go śle­dzić dwa wie­czo­ry z rzędu, jak w sta­rym szpie­gow­skim fil­mie. Chcia­ła się prze­ko­nać, czy rze­czy­wi­ście umó­wił się z ko­le­gą. Oczy­wi­ście wszyst­ko wy­szło na jaw i oczy­wi­ście Mik­kel się wście­kł. A wła­ści­wie go­rzej – wpa­dł w szał. Tak jak tam­tym ra­zem, kie­dy za­py­ta­ła go o je­den raz za dużo o byłą dziew­czy­nę, któ­ra zgi­nęła w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym.

– A tu­taj mamy nowy bu­dy­nek ope­ry! – Mik­kel po­ka­zał wio­słem na oka­za­łą bu­dow­lę.

– Pi­ęk­ny! – od­krzyk­nęła Eri­ca. – Może by­śmy już za­wró­ci­li?

– Nie, nie wi­dzisz, jaka spo­koj­na i przy­jem­na jest woda?

– Wi­dzę, ale może wy­star­czy na pierw­szy raz? Strasz­nie mnie bolą ręce.

– Dasz radę je jesz­cze tro­chę po­tre­no­wać.

– Ale Mik­kel... nie czu­ję się tu bez­piecz­na, ro­zu­miesz? Boję się i chcę wra­cać. My­ślę tyl­ko o tym, żeby ze­jść na ląd.

– Nie ma się cze­go bać, za­pew­niam cię.

Uj­rza­ła na jego twa­rzy uśmiech, ten sam, któ­ry spra­wiał, że na wszyst­ko się go­dzi­ła. Dzia­łał na nią jak kryp­to­nit na Su­per­ma­na, mo­gła więc tyl­ko wes­tchnąć i po­wio­sło­wać da­lej, w stro­nę otwar­te­go mo­rza.

Uśmie­chał się do­kład­nie w ten sam spo­sób jak tam­te­go dnia, kie­dy im­pre­zo­wa­ła z ko­le­żan­ka­mi w Ko­pen­ha­dze, a on na­gle pod­sze­dł do niej i za­py­tał, czy może jej po­sta­wić drin­ka. Z miej­sca się w nim za­ko­cha­ła, dwa ty­go­dnie pó­źniej rzu­ci­ła pra­cę w Hel­sing­bor­gu i prze­pro­wa­dzi­ła się do sto­li­cy Da­nii.

Mat­ka su­szy­ła jej gło­wę, że za szyb­ko po­dej­mu­je de­cy­zje, że rzu­ca wszyst­ko dla mężczy­zny, któ­re­go w ogó­le nie zna, lecz Eri­ca jej nie słu­cha­ła. A w ka­żdym ra­zie wte­dy tak było.

– Do­pły­nie­my tyl­ko do Ref­fen i tam za­wró­ci­my! – za­wo­łał Mik­kel po ko­lej­nych kil­ku­set me­trach. – Okej?

– Nie wiem, czy mam na to ocho­tę – od­po­wie­dzia­ła. – Se­rio, Mik­kel. Strasz­nie ko­ły­sze i...

– Wca­le nie. Mu­sisz się po pro­stu roz­lu­źnić i da­lej wio­sło­wać. Rów­no i spo­koj­nie.

Dla­cze­go nie mógł jej po pro­stu po­wie­dzieć, że to ko­niec, i po­pro­sić, żeby się wy­pro­wa­dzi­ła, sko­ro tak bar­dzo tego chciał? Ow­szem, zro­bi­łby jej wiel­ką przy­kro­ść i bar­dzo by się ze­zło­ści­ła. Z pew­no­ścią by na nie­go krzy­cza­ła, za­rzu­ci­ła­by mu to i owo, może na­wet za­częła­by w nie­go ci­skać przed­mio­ta­mi.

Ale w ko­ńcu mu­sia­ła­by za­ak­cep­to­wać jego de­cy­zję i wró­cić do Hel­sing­bor­ga, choć za­nim by się osta­tecz­nie pod­da­ła, pew­nie pró­bo­wa­ła­by jesz­cze na­mó­wić go do zmia­ny zda­nia. Ale na tym by­łby ko­niec.

Naj­wy­ra­źniej nie miał od­wa­gi tego zro­bić. To było je­dy­ne lo­gicz­ne wy­ja­śnie­nie. Eri­ca mia­ła wy­bu­cho­wy tem­pe­ra­ment, to nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści. Ale i tak był ni­czym w po­rów­na­niu z cha­rak­te­rem Mik­ke­la.

Przy kil­ku oka­zjach uda­ło mu się ją na­praw­dę wy­stra­szyć. Zwłasz­cza tam­te­go dnia, kie­dy za­gro­zi­ła, że je­śli nie po­zwo­li jej spać, pój­dzie na po­li­cję i oska­rży go o gwa­łt. Wście­kł się wte­dy tak, że wbił pi­ęść w ścia­nę kil­ka cen­ty­me­trów nad jej gło­wą. Tak moc­no, że zro­bił w tyn­ku dziu­rę.

Ale to było wte­dy. Te­raz już nie chciał z nią spać.

Świa­do­mo­ść, o co w tym wszyst­kim wła­ści­wie cho­dzi, ude­rzy­ła ją kil­ka mi­nut pó­źniej, kie­dy uj­rza­ła sta­tek wy­ciecz­ko­wy wpły­wa­jący do por­tu w od­le­gło­ści oko­ło ki­lo­me­tra od ich ka­ja­ków. W jed­nej chwi­li zro­zu­mia­ła plan Mik­ke­la.

I ogar­nęła ją fala pa­ni­ki.

– Spójrz tam! – za­wo­łał, pod­czas gdy Eri­ca roz­gląda­ła się za dro­gą uciecz­ki. Chcia­ła się jak naj­szyb­ciej zna­le­źć z dala od tego kosz­ma­ru, od nie­go, wró­cić do Szwe­cji. – Wi­dzisz te bia­łe rze­źby? – Po­ka­zał pal­cem na rząd śnie­żno­bia­łych fi­gur usta­wio­nych na na­brze­żu.

Mu­siał się do­my­ślić, że przej­rza­ła jego plan, i pró­bo­wał od­wró­cić jej uwa­gę. Ow­szem, rze­źby były na­praw­dę ład­ne, dum­nie wpa­try­wa­ły się w wodę, sta­wia­jąc opór wia­trom i nie­po­go­dzie. Jed­nak Eri­ca była w sta­nie tyl­ko rzu­cić na nie okiem. Cała jej uwa­ga sku­pi­ła się na wy­ciecz­kow­cu.

Wie­dzia­ła, że nie po­ko­na ca­łej dro­gi w ich stro­nę, tyl­ko rzu­ci cumy na na­brze­żu Lan­ge­li­nie. Lecz fale, ja­kie wy­wo­ła, do­trą w głąb por­tu i choć Eri­ca jesz­cze ich nie wi­dzia­ła, była prze­ko­na­na, że już w tej se­kun­dzie pędzą w jej stro­nę.

Wy­wró­ci się, nie mia­ła co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, wie­dzia­ło to jej cia­ło, a kie­dy to się sta­nie, nie będzie mia­ła szans. I przede wszyst­kim wie­dział to on. Czy na­praw­dę zwi­ąza­ła się z psy­cho­pa­tą? Czy wła­śnie tak po­stępo­wał za ka­żdym ra­zem, kie­dy znu­dził się ja­kąś dziew­czy­ną? Do­pro­wa­dzał do tego, że gi­nęła w ja­ki­mś okrop­nym wy­pad­ku?

Ja­sne, że mu­sie­li wy­pły­nąć pra­wie na otwar­te mo­rze, gdzie nie będzie świad­ków. Będzie to wy­gląda­ło jak uto­ni­ęcie ko­lej­nej nie­umie­jącej pły­wać, nie­ostro­żnej idiot­ki, któ­ra za­si­li po­nu­re sta­ty­sty­ki.

– Ra­tun­ku! – krzyk­nęła, wio­słu­jąc w stro­nę brze­gu. – Po­mo­cy!

– Eri­co, co ty wy­pra­wiasz?

Nie prze­sta­jąc wy­ma­chi­wać wio­słem, obej­rza­ła się przez ra­mię i uj­rza­ła nad­ci­ąga­jącą falę. A ra­czej fale. Do­pa­trzy­ła się aż trzech w od­stępie kil­ku­dzie­si­ęciu me­trów. Z tej od­le­gło­ści nie wy­gląda­ły na szcze­gól­nie gro­źne, ale były szyb­kie i już sama ich pręd­ko­ść na­pa­wa­ła Eri­kę prze­ra­że­niem.

– Eri­co!

Wio­sło­wa­ła z ca­łych sił, ale ka­jak zda­wał się nie re­ago­wać. Za­miast pły­nąć na­przód, mio­tał się na pra­wo i lewo. Niech to szlag, szlag, szlag! Dla­cze­go nie po­słu­cha­ła mamy? Jak mo­gła nie do­strzec tych wszyst­kich zna­ków ostrze­gaw­czych, któ­re w tej chwi­li wy­da­wa­ły się tak oczy­wi­ste? Jak mo­gła być tak na­iw­na?

W na­stęp­nej se­kun­dzie ude­rzy­ła w nią fala.

I sta­ło się do­kład­nie to, co prze­wi­dzia­ła.

Po­czu­ła ją ca­łym cia­łem, jej wiel­ko­ść i siłę, tył ka­ja­ku zna­la­zł się pod wodą i se­kun­dę pó­źniej wy­strze­lił w górę. „O kur­wa” – zdąży­ła po­my­śleć, za­nim ka­jak spa­dł do góry dnem.

Eri­ca za­mknęła oczy. Zu­pe­łnie jak­by wie­rzy­ła, że do­pó­ki nie pa­trzy, nie gro­zi jej nic złe­go. Cho­ćby nie wia­do­mo jed­nak, jak moc­no za­ci­ska­ła po­wie­ki, wci­ąż znaj­do­wa­ła się pod wodą, zim­ną i ciem­ną, do góry no­ga­mi, wci­śni­ęta w ka­jak. Tłu­ma­czo­no jej, jak na­le­ży wy­ko­nać ma­newr eski­mo­ski i wró­cić na po­wierzch­nię, ale już po pierw­szej pró­bie zro­zu­mia­ła, że nic z tego nie wyj­dzie. W do­dat­ku mia­ła za­blo­ko­wa­ne ko­la­na.

A więc tak będzie wy­glądał jej ko­niec. Odej­dzie z tego świa­ta, zwi­sa­jąc w wo­dzie gło­wą w dół. O dzi­wo, po­czu­ła, że ogar­nia ją prze­dziw­ny spo­kój. Jak­by pa­ni­ka, któ­ra do tej chwi­li trzy­ma­ła ją w moc­nym uści­sku, na­gle od­pu­ści­ła. Być może dla­te­go, że Eri­ca po­rzu­ci­ła na­dzie­ję i za­ak­cep­to­wa­ła swój los.

Nie wie­dzia­ła, jak dłu­go jest pod wodą, ale mu­sia­ły mi­nąć za­le­d­wie se­kun­dy, bo wci­ąż nie czu­ła po­trze­by, by za­czerp­nąć po­wie­trza. Może tak czu­je się ka­żdy tuż przed ko­ńcem. Se­kun­dy zwal­nia­ją, a czas zda­je się roz­ci­ągać w nie­sko­ńczo­no­ść.

Po chwi­li pierw­szy raz w ży­ciu otwo­rzy­ła oczy pod wodą. Ni­g­dy wcze­śniej nie ze­bra­ła się na taką od­wa­gę, ale te­raz nie mia­ła nic do stra­ce­nia. Za chwi­lę umrze i rów­nie do­brze może wy­jść na­prze­ciw śmier­ci z otwar­ty­mi ocza­mi.

Wbrew prze­wi­dy­wa­niom nic jej nie za­bo­la­ło. Wła­ści­wie pra­wie nic nie po­czu­ła. Nie było też aż tak ciem­no. Wręcz było ja­sno. Ja­sno i zie­lo­no. I wszyst­ko wy­da­wa­ło się za­ma­za­ne.

Na­gle po­czu­ła, że musi za­czerp­nąć po­wie­trza. W tej sa­mej chwi­li, w któ­rej od­chy­li­ła gło­wę, by spoj­rzeć w dół, uj­rza­ła sa­mo­chód. Tkwił kil­ka me­trów pod nią, nie­co po sko­sie. I wraz z nim wró­ci­ła pa­ni­ka.

Tył auta opie­rał się na wiel­kim be­to­no­wym blo­ku, a przód za­wi­sł ja­kieś pół me­tra nad dnem. Szy­by były opusz­czo­ne, a nad tyl­ną ka­na­pą uno­si­ły się zwło­ki na­giej ko­bie­ty o dłu­gich ciem­nych wło­sach. Gdy­by nie mia­ła otwar­tych ust i wy­trzesz­czo­nych oczu, wy­gląda­ła­by jak na ujęciu w ja­kie­jś re­kla­mie.

W na­stęp­nej se­kun­dzie gdzieś wy­so­ko nad Eri­ką wy­szło sło­ńce, jego pro­mie­nie wpa­dły do wody i znacz­nie po­pra­wi­ły wi­docz­no­ść. Uj­rza­ła mężczy­znę w smo­kin­gu, sie­dział z przo­du, a jego gło­wa spo­czy­wa­ła na kie­row­ni­cy.

Nie zdąży­ła zo­ba­czyć wi­ęcej, bo na­gle coś po­ci­ągnęło ją ku po­wierzch­ni. Przed ocza­mi mi­gnął jej jesz­cze tył jego gło­wy przy­po­mi­na­jący wy­glądem krwa­wy kra­ter.

I

3–5 sierp­nia 2012

Wie­lu z nas wie­rzy, że osta­tecz­nie zwy­ci­ęży do­bro. Wie­lu z nas pra­gnie, by­śmy wszy­scy zro­zu­mie­li, że ra­zem je­ste­śmy naj­sil­niej­si. Że mimo ró­żnych ko­lo­rów skó­ry, kul­tur i re­li­gii two­rzy­my jed­no­ść i wspól­ny­mi si­ła­mi mo­że­my po­ko­nać wiel­kie nie­spra­wie­dli­wo­ści, ura­to­wać kli­mat, a na­wet za­pro­wa­dzić po­kój na zie­mi.

Nie­ste­ty to uto­pij­ne my­śle­nie. Świat, jaki zna­my, nie jest zbu­do­wa­ny z ma­rzeń o szczęśli­wym za­ko­ńcze­niu. Myśl, że mo­żna wy­ci­ągnąć rękę i po­móc słab­sze­mu, jest pi­ęk­na. Ale to tyl­ko teo­ria.

W rze­czy­wi­sto­ści w grze uczest­ni­czą ca­łkiem inne siły. Je­śli mamy coś cen­ne­go, na­tych­miast zja­wia się ktoś, kto pró­bu­je nam to ode­brać. Je­den ule­czo­ny ele­ment to od razu na­de­jście in­nej cho­ro­by. I dzie­je się tak wszędzie, od ko­mó­rek w na­szych cia­łach po gwiaz­dy, któ­re ga­sną i zmie­nia­ją się w czar­ne dziu­ry.

Zgod­nie z teo­rią opra­co­wa­ną przez gru­pę chi­ńskich ba­da­czy wy­ja­śnie­nie de­struk­tyw­nych za­cho­wań u czło­wie­ka tkwi w wiel­ko­ści jego mó­zgu. W du­żym uprosz­cze­niu – jest on na tyle duży, by wy­my­ślić bom­bę ato­mo­wą, ale jed­no­cze­śnie zbyt mały, żeby prze­wi­dzieć kon­se­kwen­cje tego czy­nu.

We­dług in­nej teo­rii gwa­ran­cją prze­trwa­nia i dal­szej eg­zy­sten­cji nie jest by­naj­mniej do­bro. To nie ono od­po­wia­da za do­bór na­tu­ral­ny, nie­usta­jący roz­wój i zmia­ny spra­wia­jące, że lew po­tra­fi prze­żyć na sa­wan­nie, a drze­wo si­ęga ko­ro­ną jesz­cze wy­żej w stro­nę świa­tła.

In­ny­mi sło­wy, nie do­bru za­wdzi­ęcza­my fakt, że prze­by­li­śmy dro­gę od plank­to­nu, po­przez ryby, a po­tem da­lej, aż sta­li­śmy się lu­dźmi.

Za­wdzi­ęcza­my to złu.

To jemu po­win­ni­śmy po­dzi­ęko­wać.

Złu w naj­czyst­szej for­mie.

1

Sta­ry ce­gla­ny dom przy za­chod­nim brze­gu je­zio­ra Sankt Jør­gens w cen­trum Ko­pen­ha­gi wy­da­wał się ucie­le­śnie­niem prze­ci­wie­ństw. Z jed­nej stro­ny był tak nie­po­zor­ny, że za­uwa­ża­ło go nie­wie­lu miesz­ka­ńców mia­sta spa­ce­ru­jących wo­kół je­zior, z dru­giej, mimo nie­wiel­kich roz­mia­rów, był na swój spo­sób im­po­nu­jący i do­ma­gał się uwa­gi.

Przy­ku­wa­ła ją przede wszyst­kim po­ma­lo­wa­na na czar­no po­łu­dnio­wa ścia­na szczy­to­wa, ude­ko­ro­wa­na re­lie­fem przed­sta­wia­jącym bia­ły pio­nek sza­cho­wy. Albo bla­sza­ny dach, któ­re­go na­ro­żni­ki też opa­trzo­no czar­ny­mi pion­ka­mi. Nikt nie wie­dział, co ozna­cza­ły. W bu­dyn­ku ni­g­dy nie mie­ścił się klub sza­cho­wy, ża­den nie­gdy­siej­szy wła­ści­ciel też nie miał nic wspól­ne­go z tą grą. Być może pion­ki mia­ły sym­bo­li­zo­wać fakt, że na­wet naj­słab­sza fi­gu­ra może z cza­sem uro­snąć w siłę i stać się kró­lo­wą.

Pe­łne sprzecz­no­ści było też wnętrze. Oprócz kil­ku schow­ków, ła­zien­ki i ma­łej kuch­ni w bu­dyn­ku znaj­do­wa­ło się tyl­ko jed­no po­miesz­cze­nie. Dzi­ęki po­ma­lo­wa­nej na bia­ło drew­nia­nej podło­dze, otwar­tej prze­strze­ni si­ęga­jącej aż pod sam dach i wiel­kim oknom po­ła­cio­wym w naj­lep­szym świe­tle wy­da­wa­ło się o wie­le wi­ęk­sze niż cały bu­dy­nek z ze­wnątrz.

Mimo to od mie­si­ąca pa­no­wa­ła w nim dość klau­stro­fo­bicz­na at­mos­fe­ra, bo całe wnętrze wy­pe­łnia­ło tyle sprzętu, że wy­gląda­ło jak wci­śni­ęte w cia­sną klit­kę stu­dio na­grań mu­zy­ki elek­tro­nicz­nej.

Wzdłuż jed­nej dłu­giej ścia­ny, pod oknem da­cho­wym sta­ły w rzędzie sto­ły za­pe­łnio­ne kom­pu­te­ra­mi, mo­ni­to­ra­mi, nie­zli­czo­ny­mi szaf­ka­mi rac­ko­wy­mi z mi­ga­jący­mi ko­lo­ro­wy­mi dio­da­mi i płyt­ka­mi dru­ko­wa­ny­mi, któ­re z ko­lei po­łączo­no z in­ny­mi urządze­nia­mi pląta­ni­ną wie­lo­barw­nych ka­bli.

Krót­sze ścia­ny po­ko­ju wy­ło­żo­no bia­ły­mi ta­bli­ca­mi. Na jed­nej z nich wid­niał duży na­pis „Kim Sle­izner”, a pod spodem przy­pi­ęto mnó­stwo zdjęć, wszyst­kie zro­bio­ne z od­le­gło­ści, przed­sta­wia­jące tego sa­me­go mężczy­znę. Na jed­nych sze­dł w stro­nę ko­men­dy ko­pen­ha­skiej po­li­cji albo od­da­lał się od niej, na in­nych roz­ma­wiał przez te­le­fon, a na ko­lej­nych sie­dział w sa­mo­cho­dzie i cze­kał na zie­lo­ne świa­tło.

Na sąsied­niej ta­bli­cy na­kre­ślo­no dia­gra­my, słup­ki z krzy­wy­mi i li­stę nu­me­rów te­le­fo­nu, ka­żdy ozna­czo­ny inną li­te­rą, datą i go­dzi­ną. Z wi­szącej obok du­żej mapy Ko­pen­ha­gi ster­cza­ło mnó­stwo ma­lut­kich flag, one też ozna­czo­no ró­żny­mi li­te­ra­mi.

Ktoś nie­wta­jem­ni­czo­ny mógł po­my­śleć, że pa­nu­je tu kom­plet­ny cha­os, jed­nak skry­wał się za tym sys­tem, szcze­gó­ło­wy plan no­ta­tek, strza­łek, skró­tów i sym­bo­li, a ta­kże roz­miesz­cze­nia i po­łącze­nia ze sobą ró­żnych urządzeń, by umo­żli­wi­ły jak naj­lep­szy ogląd oraz pa­no­wa­nie nad sy­tu­acją.

Jak zwy­kle o tej po­rze dnia w domu pa­no­wa­ło coś na kszta­łt kon­tro­lo­wa­ne­go spo­ko­ju. Zu­pe­łnie jak­by całe ze­bra­ne tu­taj wy­po­sa­że­nie two­rzy­ło wiel­kie, uśpio­ne w tej chwi­li cia­ło, o pul­sie tak ni­skim, że le­d­wie wy­czu­wal­nym. Tu i tam mi­ga­ła ja­kaś dio­da, ale nic nie zdra­dza­ło po­śpie­chu. Prze­ciw­nie, świa­te­łka za­pa­la­ły się nie­śpiesz­nie i po­wo­li ja­śnia­ły, jak­by trwa­ły w sta­nie elek­tro­nicz­nej me­dy­ta­cji i do spó­łki z wy­ga­sza­cza­mi ekra­nu kon­cen­tro­wa­ły się na swo­ich snach, jed­nym bar­dziej fan­ta­zyj­nym od dru­gie­go.

Wszyst­ko dzia­ła­ło w try­bie oszczędza­nia ener­gii, go­to­we w ka­żdej chwi­li za­re­ago­wać, gdy­by za­szła taka po­trze­ba.

Je­śli wy­da­rzy­ło­by się co­kol­wiek. I w do­wol­nym mo­men­cie.

W tym sa­mym po­miesz­cze­niu, kil­ka me­trów nad podło­gą, nad ster­tą usta­wio­nych do góry no­ga­mi ta­bo­re­tów, na sta­lo­wej rur­ce opar­tej o bel­ki kon­struk­cyj­ne dźwi­ga­jące dach pod­ci­ąga­ła się na jed­nej ręce Dun­ja Ho­uga­ard. Wie­dzia­ła, że nie ma sen­su for­so­wa­nie się tyl­ko po to, by od­ha­czyć to ćwi­cze­nie. Li­czy­ła się wy­trzy­ma­ło­ść. Bez niej daw­no by­ła­by stra­co­na i po­rzu­ci­ła­by cały pro­jekt wie­le mie­si­ęcy temu. Wmó­wi­ła­by so­bie, że tak na­praw­dę nie ma nic do wy­kry­cia i nie jest w sta­nie spra­wić, by Kim Sle­izner, szef wy­dzia­łu za­bójstw ko­pen­ha­skiej po­li­cji, od­po­wie­dział za swo­je czy­ny.

Nic jed­nak nie było w sta­nie skło­nić jej, by się pod­da­ła. I nie tyl­ko dla­te­go, że Sle­izner ucie­le­śniał ist­ne prze­ci­wie­ństwo tego, kim po­wi­nien być ktoś zaj­mu­jący wy­so­kie sta­no­wi­sko w po­li­cyj­nych struk­tu­rach. Po­wo­dem nie był też fakt, że sa­bo­to­wał wszyst­kie jej dzia­ła­nia, kie­dy jesz­cze pra­co­wa­ła jako śled­cza, mimo że kil­ka osób mu­sia­ło za­pła­cić ży­ciem za jego de­cy­zje. Nie ro­bi­ła tego rów­nież dla­te­go, że kie­dyś we­pchnął jej mi­ędzy nogi swo­je wstręt­ne pa­lu­chy, pró­bo­wał ją zgwa­łcić, a po­tem wy­rzu­cił na bruk. Nie to po­wo­do­wa­ło, że wci­ąż tlił się w niej ogień. Pod­trzy­my­wa­ła go myśl o tym wszyst­kim, cze­go jesz­cze nie zna­le­źli. Dun­ja nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że gdzieś głębo­ko cza­ją się ko­lej­ne świ­ństwa Sle­izne­ra, któ­re tyl­ko cze­ka­ją, by je od­kry­ła i wy­ci­ągnęła na świa­tło dnia.

Si­ęgnąw­szy ko­lej­ny raz bro­dą po­nad rur­kę, opu­ści­ła się tak wol­no, na ile po­zwa­la­ły mi­ęśnie obo­la­łe od za­kwa­sów. Czu­ła kłu­cie i pie­cze­nie, ale wła­śnie taki był jej cel. Zmie­rza­ła do­kład­nie do chwi­li, w któ­rej dzie­wi­ęćdzie­si­ąt osiem pro­cent jej cia­ła chcia­ło dać za wy­gra­ną, ale po­zo­sta­łe dwa pa­mi­ęta­ły, że upa­dek z trzech me­trów na od­wró­co­ne ta­bo­re­ty za­bo­li o wie­le bar­dziej niż ko­lej­ne pod­ci­ągni­ęcie.

Chwy­ci­ła rur­kę dru­gą dło­nią i wró­ci­ła do ćwi­cze­nia, jak naj­wol­niej. Zo­sta­ły jej jesz­cze czte­ry pod­ci­ągni­ęcia i na tym mia­ła za­ko­ńczyć dzi­siej­szy tre­ning.

Była sil­na jak ni­g­dy. Od wio­sny co­dzien­nie da­wa­ła so­bie dwu­go­dzin­ny wy­cisk si­ło­wy, a po­tem ko­ńczy­ła ćwi­cze­nia go­dzi­ną jogi. W kil­ka mie­si­ęcy jej cia­ło do­zna­ło prze­mia­ny, w jaką ni­g­dy wcze­śniej by nie uwie­rzy­ła. Na wa­dze przy­bra­ła kil­ka ki­lo­gra­mów, a jed­no­cze­śnie sta­ła się smu­klej­sza. Przede wszyst­kim jed­nak zbu­do­wa­ła wy­trzy­ma­ło­ść. Do­brze wie­dzia­ła, gdzie znaj­du­je się gra­ni­ca tego, do cze­go jest zdol­ne jej cia­ło, i ka­żde­go dnia prze­su­wa­ła ją ka­wa­lątek da­lej.

Po­cząt­ko­wo tre­ning był złem ko­niecz­nym. Wie­dzia­ła, że je­śli chce mieć ja­kie­kol­wiek szan­se w star­ciu ze Sle­izne­rem, musi być od nie­go szyb­sza i sil­niej­sza. O jed­no z dwoj­ga mo­gła być spo­koj­na, sądząc po zdjęciach, któ­re mu ostat­nio zro­bi­li. Sta­no­wi­ły do­wód na to, że po­chło­ni­ęty po­szu­ki­wa­niem jej za­nie­dbał swo­ją for­mę, choć nie­daw­no wró­cił do po­ran­nej jogi.

Mimo wszyst­ko Dun­ja zna­ła go na tyle, by wie­dzieć, że musi być czuj­na. Poza tym wy­czer­pu­jące tre­nin­gi tak ją wci­ągnęły, że mu­sia­ła je wy­ko­ny­wać co­dzien­nie, by nie osza­leć od nad­mia­ru ener­gii.

Go­rzej było z ob­ser­wa­cją. Na ra­zie ni­cze­go nie wy­ka­za­ła. Nie zna­le­źli nic, co mo­żna było uznać za po­dej­rza­ne czy cho­ćby in­try­gu­jące. Nie mie­li żad­ne­go kon­kre­tu, któ­ry po­mó­głby im go po­grążyć, mimo że przez ostat­nie ty­go­dnie pil­no­wa­li go pra­wie non stop. Pod­słu­cha­li ka­żdą prze­pro­wa­dzo­ną przez nie­go roz­mo­wę, prze­czy­ta­li i prze­ana­li­zo­wa­li ka­żdą wy­sła­ną wia­do­mo­ść i ka­żdy mejl. Dro­bia­zgo­wo prze­cze­sa­li jego fi­nan­se, z po­mo­cą na­daj­ni­ka GPS za­mon­to­wa­ne­go w jego te­le­fo­nie śle­dzi­li ka­żdy jego ruch tak do­kład­nie, że z nie­wiel­kim mar­gi­ne­sem błędu mo­gli prak­tycz­nie w ka­żdej chwi­li okre­ślić, gdzie się znaj­du­je i co tam robi. Często uda­wa­ło im się prze­wi­dzieć jego dzia­ła­nia i okre­ślić wszyst­kie zmien­ne, jesz­cze za­nim Sle­izner wy­ko­nał ruch.

In­ny­mi sło­wy, Sle­izner był roz­pra­co­wa­ny w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach i Dun­ja od­kry­ła ze zdzi­wie­niem, jak sza­blo­no­we i nud­ne oka­za­ło się jego ży­cie. Naj­bar­dziej eks­cy­tu­jącym wy­da­rze­niem były re­gu­lar­ne wi­zy­ty u Jen­ny Nie­lsen na Nøj­som­hed­svej 4. A ra­czej Jen­ny Wet-Pus­sy Nie­lsen, bo tak zwy­kle o niej mó­wio­no.

Jen­ny była tą samą pro­sty­tut­ką, z któ­rą Sle­izner uma­wiał się trzy lata wcze­śniej na tyl­nym sie­dze­niu swo­je­go auta za­par­ko­wa­ne­go przy Lil­le Isted­ga­de. Wów­czas, gdy tyl­ko me­dia do­sta­ły cynk, wy­bu­chł z tego po­wo­du nie­ma­ły skan­dal, zwłasz­cza po tym, gdy się oka­za­ło, że Sle­izner za­ba­wiał się tak w go­dzi­nach pra­cy i prze­ga­pił wa­żną roz­mo­wę ze szwedz­ką po­li­cją z Hel­sing­bor­ga.

Fa­re­ed Che­ru­ku­ri, z wła­snej ini­cja­ty­wy, bez żad­ne­go udzia­łu Dun­ji, dał cynk ga­ze­cie „Eks­tra Bla­det”, któ­ra opu­bli­ko­wa­ła news, roz­po­czy­na­jąc wie­lo­ty­go­dnio­wą kam­pa­nię ob­na­ża­jącą wy­czy­ny Sle­izne­ra – w naj­lep­szym cza­sie an­te­no­wym i na pierw­szych stro­nach prak­tycz­nie wszyst­kich in­nych ga­zet. Z tego po­wo­du ode­szła od nie­go żona, a ko­men­dant głów­ny du­ńskiej po­li­cji Hen­rik Ham­mer­sten wy­słał go na przy­mu­so­wy urlop.

Nie­trud­no było się do­my­ślić, że dla na­stro­szo­ne­go ko­gu­ta z par­ciem na szkło, ja­kim był Sle­izner, te wy­da­rze­nia ozna­cza­ły po­tężny cios. Z ja­kie­jś przy­czy­ny winą za wszyst­ko obar­czył Dun­ję i od tam­te­go cza­su ro­bił wszyst­ko, co w jego mocy, by ją znisz­czyć.

Mu­siał mieć lo­jal­nych przy­ja­ciół w naj­wa­żniej­szych urzędach w kra­ju, bo ja­ki­mś cu­dem po kil­ku la­tach wró­cił do łask i zda­wał się sta­le ro­snąć w siłę. Ten jego come back w ta­kim sty­lu był prak­tycz­nie nie­mo­żli­wy i Dun­ja wci­ąż za­cho­dzi­ła w gło­wę, jak Sle­izner tego do­ko­nał.

Fakt, że od­by­wał re­gu­lar­ne wi­zy­ty u pro­sty­tut­ki, ma­jącej zresz­tą naj­lep­sze lata za sobą, nie był już ani ma­te­ria­łem na skan­dal, ani ła­ma­niem pra­wa. Co naj­wy­żej mo­żna było uznać to za ża­ło­sne, ale to nie wy­star­cza­ło, by go po­grążyć. Prze­ciw­nie, wie­le osób uzna­ło­by za­pew­ne ta­kie za­cho­wa­nie za zwy­czaj­ną, ludz­ką rzecz.

Je­śli Dun­ja mia­ła­by być szcze­ra, przy­zna­ła­by, że spo­dzie­wa­ła się po nim cze­goś o wie­le bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie­go i de­ka­denc­kie­go. Na przy­kład po­dwój­ne­go ży­cia, jed­ną nogą w po­li­cji, a dru­gą... I wła­śnie na tym po­le­gał jej naj­wi­ęk­szy pro­blem. Nic nie zna­la­zła. Mimo to nie mo­gła się wy­zbyć wra­że­nia, że coś się w tym jego po­zor­nie nud­nym ży­ciu nie zga­dza. Bo choć za­in­we­sto­wa­li już tyle cza­su i ener­gii, nie wspo­mi­na­jąc o sprzęcie, nie uda­ło im się na­wet wy­dra­pać rysy na gład­kiej fa­sa­dzie stwo­rzo­nej przez Sle­izne­ra.

Dun­ja nie mia­ła naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że jej były szef jest prze­si­ąk­ni­ęty złem do szpi­ku ko­ści. I nie mia­ło zna­cze­nia, jak dłu­go za­mie­rzał uda­wać uczci­we­go po­li­cjan­ta, bo po­tra­fi­ła przej­rzeć go na wskroś, przez wy­po­le­ro­wa­ną ma­skę, i mia­ła ca­łko­wi­tą pew­no­ść, że to tyl­ko gra.

Dla­te­go nie mo­gli się pod­dać, lecz mu­sie­li szu­kać da­lej, aż w ko­ńcu na­tra­fią na ja­kiś ślad. Mu­sie­li da­lej go pod­słu­chi­wać, śle­dzić i ana­li­zo­wać ka­żdy jego ruch. Gdzieś tam, w ukry­ciu, Sle­izner miał sza­fę pe­łną spraw, któ­re nie wy­trzy­ma­ły­by ani se­kun­dy w świe­tle dzien­nym.

W do­dat­ku mu­sie­li dzia­łać szyb­ko, bo Sle­izner nie pró­żno­wał. Po­świ­ęcał cały swój czas na bu­do­wa­nie obro­ny i umac­nia­nie swo­jej po­zy­cji, by w przy­szło­ści nie za­szko­dził mu już ża­den skan­dal. I z tego, co Dun­ja zdo­ła­ła za­ob­ser­wo­wać, wy­ni­ka­ło, że był na naj­lep­szej dro­dze do suk­ce­su.

Pod­nio­sła się ko­lej­ny raz, choć jej mi­ęśnie krzy­cza­ły z bólu, nie­świa­do­ma, co dzie­je się kil­ka me­trów pod nią.

Zmia­na za­szła przed pa­ro­ma mi­nu­ta­mi, gdy za­mi­go­ta­ła dio­da w jed­nym z mo­du­łów. Z po­cząt­ku świe­ci­ła tak samo jak inne, ale po chwi­li jej bły­ska­nie zmie­ni­ło cha­rak­ter, nie­śmia­ło, lecz wy­star­cza­jąco, by uznać, że za­cho­wu­je się ina­czej niż resz­ta. Ja­śnia­ła ener­gicz­niej i nie­re­gu­lar­nie. Jak­by obu­dzi­ła się ze spo­koj­ne­go snu i spo­strze­gła, że za­spa­ła.

Po chwi­li mi­go­ta­nie udzie­li­ło się in­nym po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu dio­dom, jak­by roz­prze­strze­nił się mi­ędzy nimi ja­kiś wi­rus. Tuż po tym za­częły się bu­dzić mo­ni­to­ry. Po­zrzu­ca­ły z sie­bie wy­ga­sza­cze ekra­nów i po­ka­za­ły naj­ró­żniej­sze pro­gra­my, wy­kre­sy, re­gu­la­to­ry oraz li­nie cza­su, i dały znać, że roz­po­częły na­gry­wa­nie.

Na jed­nym z nich po­ja­wił się po­kój z wiel­kim krysz­ta­ło­wym ży­ran­do­lem wi­szącym nad nie­po­sła­nym po­dwój­nym łó­żkiem. Na skra­ju łó­żka sie­dział nagi Kim Sle­izner z za­cząt­kiem ły­si­ny na cie­mie­niu. Prze­ci­ągał się.

Gło­śnik obok mo­ni­to­ra wy­pluł stęk­ni­ęcie i trza­ska­nie kręgów szyj­nych wska­ku­jących na swo­je miej­sca. Za­raz po tym Sle­izner wstał i znik­nął z pola wi­dze­nia.

Usły­szaw­szy te dźwi­ęki, Dun­ja roz­hu­śta­ła się lek­ko, sko­czy­ła w dół i wy­lądo­wa­ła na czwo­ra­kach obok ster­ty krze­seł. Pod­cho­dząc do mo­ni­to­rów, rzu­ci­ła okiem na ze­ga­rek na nad­garst­ku i stwier­dzi­ła, że jest do­pie­ro dzie­si­ęć po pi­ątej.

Od­kąd za­częła ob­ser­wo­wać Sle­izne­ra, jesz­cze ni­g­dy nie uda­ło mu się wstać o tak wcze­snej po­rze. Naj­wy­ra­źniej więc wy­da­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go.

2

Wi­szący na dźwi­gu i opusz­cza­ny wła­śnie na be­to­no­we na­brze­że bia­ły mer­ce­des z od­da­li wy­glądał pra­wie jak nowy. Jak­by go wła­śnie do­star­czo­no z fa­bry­ki i miał po raz pierw­szy wy­je­chać na dro­gę. Jed­nak woda wy­le­wa­jąca się z otwar­tych okien, wo­do­ro­sty zwi­sa­jące ze szcze­li­ny pod ma­ską i dwie ludz­kie syl­wet­ki zdra­dza­ły, że rze­czy­wi­sto­ść przed­sta­wia się ina­czej.

Ja­no­wi He­sko­wi wi­dok ten spra­wiał au­ten­tycz­ną przy­jem­no­ść. Chwi­lę temu przy­je­chał żwi­ro­wą dró­żką na skraj Re­fsha­le­øen, za­par­ko­wał w roz­sąd­nej od­le­gło­ści od dźwi­gu i te­raz ob­ser­wo­wał ope­ra­cję z nie­skry­wa­nym za­do­wo­le­niem.

Ow­szem, pora była nie­przy­zwo­icie wcze­sna i mu­siał prze­rwać urlop. W chwi­li gdy go we­zwa­no, ko­ńczył pa­ko­wać sa­mo­chód i miał za­brać ro­dzi­nę na Pó­łwy­sep Ju­tlandz­ki, gdzie, ku wiel­kiej ucie­sze dzie­cia­ków, za­mie­rza­li od­wie­dzić Le­go­land. Ni­g­dy wcze­śniej tam nie byli i wresz­cie pla­no­wa­li nad­ro­bić tę za­le­gło­ść, więc Jan do­sko­na­le ro­zu­miał ich roz­cza­ro­wa­nie. Jesz­cze go­rzej za­re­ago­wa­ła Lone – od­pa­li­ła wszyst­kie sil­ni­ki i wsz­częła gło­śną kłót­nię na pod­je­ździe przed do­mem.

On sam zdo­łał za­cho­wać jako taki spo­kój i zro­bił za­smu­co­ną minę, ale szyb­ko zrzu­cił winę na oko­licz­no­ści swo­jej pra­cy, nie zdra­dza­jąc ani sło­wem, że nie może się do­cze­kać, aż wresz­cie sko­ńczy mu się urlop.

Już od pierw­sze­go ty­go­dnia wol­ne­go mu­siał ogar­niać ca­łym dom, bo Lone prze­pro­wa­dza­ła in­wen­ta­ry­za­cję w swo­im skle­pie z wol­ny­mi od pla­sti­ku rze­cza­mi dla nie­mow­ląt, i czuł, że aż swędzą go pal­ce, by jak naj­szyb­ciej wró­cić do pra­cy. Za­cho­wał to jed­nak dla sie­bie i w mil­cze­niu bu­do­wał do­mek na drze­wie, sma­żył na­le­śni­ki oraz urządzał wy­ciecz­ki ro­we­ro­we do Ama­ger Strand­park, gdy tyl­ko Ben­ja­min za­czy­nał zdra­dzać ozna­ki znu­dze­nia sie­dze­niem w domu.

Te­raz na­resz­cie znów był w swo­im ży­wio­le, w do­dat­ku wła­śnie ob­jął nowe sta­no­wi­sko. Ma­rzył o nim, od­kąd za­czął pra­cę w wy­dzia­le za­bójstw. Awans za­wdzi­ęczał wy­da­rze­niom w par­ku roz­ryw­ki Ti­vo­li, do któ­rych do­szło przed mie­si­ącem. Od tam­tej pory wła­ści­wie wszyst­ko się zmie­ni­ło. Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, ro­ze­gra­ła się tam wiel­ka tra­ge­dia i krew­ni ofiar za­pew­ne wci­ąż prze­ży­wa­li kosz­mar, ja­kie­go ni­g­dy wcze­śniej na­wet so­bie nie wy­obra­ża­li.

Jed­nak dla Jana He­ska tam­ten dzień sta­no­wił punkt zwrot­ny w ka­rie­rze. W jego do­tych­cza­so­wym ży­ciu ni­g­dy nie było tak wy­ra­źne­go „przed” i „po”. O ile wcze­śniej w oczach swo­je­go sze­fa Kima Sle­izne­ra był ni­czym pies, któ­rym mo­żna było po­mia­tać, o tyle dziś cie­szył się jego wiel­kim uzna­niem.

Spo­sób, w jaki po­ra­dził so­bie z kry­zy­sem, zro­bił na Sle­izne­rze tak wiel­kie wra­że­nie, że przy­znał mu nie tyl­ko pod­wy­żkę, ale też przy­dzie­lił ga­bi­net i przede wszyst­kim – awan­so­wał go. Na­resz­cie Jan mógł prze­jąć do­wo­dze­nie nad wła­snym ze­spo­łem.

Tech­nik kry­mi­na­li­sty­ki Tor­ben Hem­mer też do­ta­rł na miej­sce i już wy­pa­ko­wy­wał z fur­go­net­ki swój sprzęt, cho­ciaż ope­ra­tor dźwi­gu nie zdążył jesz­cze od­pi­ąć pa­sów z ocie­ka­jące­go wodą sa­mo­cho­du.

Do tej pory Hesk i Hem­mer zna­li się tyl­ko przez te­le­fon, lecz mimo to Jan był prze­ko­na­ny, że mło­dy tech­nik to świet­ny na­by­tek. Skon­cen­tro­wa­na ener­gia i sta­ran­no­ść, z jaką roz­kła­dał na­rzędzia i przy­go­to­wy­wał się do dzia­ła­nia, były do­kład­nie tym, cze­go Jan ocze­ki­wał od swo­ich wspó­łpra­cow­ni­ków. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że Hem­mer przy­je­chał tu, by pra­co­wać, a nie pić kawę i ga­dać o bzdu­rach.

Nie był o tym prze­ko­na­ny w przy­pad­ku Ju­lie Bern­storff, choć nie wie­dział, skąd to uczu­cie. Może wy­star­czył fakt, że oka­za­ła się taką pi­ęk­no­ścią. Pa­trząc, jak pod­cho­dzi, nie spo­dzie­wał się tak ide­al­nych, nie­mal nie­re­al­nych ry­sów twa­rzy, ciem­nych lo­ków, ja­kie na co dzień wi­du­je się tyl­ko w re­kla­mach, i nie­bo­tycz­nie dłu­gich nóg.

Wy­gląda­ła tak, jak­by pra­co­wa­ła w świe­cie mody lub w in­nej po­krew­nej bra­nży, w do­dat­ku spra­wia­ła wra­że­nie, że nic nie jest w sta­nie za­chwiać jej wy­pro­sto­wa­ną syl­wet­ką na wy­so­kich ob­ca­sach. Spra­wę do­dat­ko­wo po­gar­szał fakt, że za­trud­nił ją sam Sle­izner, a po­tem oso­bi­ście przy­dzie­lił do ze­spo­łu He­ska.

– Cze­ść, Ju­lie Bern­storff – rzu­ci­ła, jed­ną dło­nią za­kła­da­jąc wło­sy za ucho, a dru­gą wy­ci­ąga­jąc w stro­nę Jana. – Je­stem...

– Wiem – od­pa­rł Hesk. – Już się spo­tka­li­śmy.

– No tak, te­raz so­bie przy­po­mi­nam – od­pa­rła, choć jej wzrok błądzący nie­pew­nie po jego twa­rzy zdra­dzał, że to kłam­stwo.

– Wio­sną, kie­dy przy­szłaś na roz­mo­wę o pra­cę do Kima Sle­izne­ra – do­dał, by jej tro­chę po­móc. – Po­zna­li­śmy się na ko­ry­ta­rzu, ale pew­nie mia­łaś wte­dy gło­wę za­prząt­ni­ętą in­ny­mi spra­wa­mi. – Po­sta­no­wił dać jej szan­sę, za­nim wy­mie­ni ją na ko­goś in­ne­go.

– Ach tak, no wła­śnie! – Uśmiech­nęła się pro­mien­nie.

– Tak czy ina­czej, wi­tam w ze­spo­le. – Uści­snął jej dłoń, po­trząsnął nią krót­ko, a po­tem ru­szył w stro­nę mer­ce­de­sa. Może i była ład­na, ale w jego dru­ży­nie nikt nie miał fo­rów.

– Chwi­lecz­kę, jest coś, co chcia­ła­bym...

– Pro­po­nu­ję, że­by­śmy z tym za­cze­ka­li, aż się upo­ra­my z naj­pil­niej­szy­mi spra­wa­mi – prze­rwał jej, nie zwal­nia­jąc kro­ku.

– Nie je­stem pew­na, czy to do­bry po­my­sł, bo...

Hesk przy­sta­nął i od­wró­cił się na pi­ęcie.

– Po­słu­chaj, Ju­lie. Nie je­stem szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­ny. Za­le­ży mi przede wszyst­kim na tym, żeby ka­żdy ro­bił to, co do nie­go na­le­ży, a w two­im przy­pad­ku, bo, o ile wiem, je­steś jesz­cze ca­łkiem zie­lo­na, po­le­ga to przede wszyst­kim na trzy­ma­niu się w tyle, słu­cha­niu i ucze­niu się od bar­dziej do­świad­czo­nych. – Uśmiech­nął się krzy­wo i ru­szył da­lej.

Nie chciał do­ro­bić się opi­nii, jaką miał Sle­izner – sze­fa z pie­kła ro­dem, któ­re­mu wszy­scy się pod­li­zu­ją, choć w głębi ser­ca szcze­rze go nie zno­szą. Jed­nak w tej chwi­li nie było cza­su na roz­mo­wy or­ga­ni­za­cyj­ne, pla­no­wa­nie urlo­pów i inne tego typu spra­wy, któ­re od dziś rów­nież na­le­ża­ły do jego obo­wi­ąz­ków. Te­raz cze­ka­ły na nich dwa cia­ła wy­ło­wio­ne z mo­rza i nowe śledz­two.

Z tego, co Hesk do tej pory usły­szał, wy­ni­ka­ło, że do­cho­dze­nie nie mia­ło być szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­ne. Uwa­żał to za duży plus. On i jego ze­spół mo­gli je­dy­nie wy­grać na jak naj­szyb­szym roz­wi­ąza­niu spra­wy i – przede wszyst­kim – mie­li szan­sę po­ka­zać Sle­izne­ro­wi, że są kom­pe­tent­ni i po­tra­fią udźwi­gnąć po­wie­rzo­ną im od­po­wie­dzial­no­ść. Stwo­rzy­ło­by to so­lid­ną pod­sta­wę, dzi­ęki któ­rej w przy­szło­ści otrzy­my­wa­li­by bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne za­da­nia.

– Cze­ść, Tor­ben. – Wy­ci­ągnął rękę do Hem­me­ra, któ­ry wła­śnie za­su­wał za­mek w kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym. – Wi­dzę, że już za­bra­łeś się do pra­cy. Po­sta­no­wi­łem sko­rzy­stać z oka­zji i po­wi­tać cię w ze­spo­le.

– Dzi­ęku­ję. I mu­szę od­mó­wić. – Tech­nik wska­zał ski­nie­niem gło­wy rękę He­ska. – Nie wiem, co nią przed chwi­lą ro­bi­łeś, i nie będę ry­zy­ko­wał za­nie­czysz­cze­nia miej­sca zda­rze­nia nie­po­żąda­ny­mi śla­da­mi.

– Ja­sne – od­pa­rł Hesk, pod­no­sząc ręce do góry. – Ale nie­po­trzeb­nie się mar­twisz. Są tak do­kład­nie zde­zyn­fe­ko­wa­ne, że mia­łbym pro­ble­my, gdy­by mnie za­trzy­ma­ła dro­gów­ka. – Za­śmiał się. – Ro­zu­miesz, pro­mi­le.

– Oczy­wi­ście. Ale pro­po­nu­ję, że­by­śmy po­roz­ma­wia­li pó­źniej, kie­dy nie będą już na nas cze­ka­ły dwa gni­jące cia­ła. W do­dat­ku ci tam też chcą się jak naj­szyb­ciej do nich do­brać. – Hem­mer ski­nął gło­wą na nad­je­żdża­jącą ka­ret­kę.

– Ja­sne, ja­sne. – Hesk cof­nął się o krok i po­czuł, jak za­le­wa go fala od­ra­zy do sa­me­go sie­bie. – Bierz się do ro­bo­ty, w ko­ńcu po to tu przy­je­cha­li­śmy. Ja prze­słu­cham świad­ków. – Za­mil­kł i ro­zej­rzał się do­ko­ła. – Tyl­ko gdzie oni się po­dzia­li? – Od­wró­cił się i spoj­rzał na Bern­storff. – Nie mia­ło ich być dwo­je? Ko­bie­ta i mężczy­zna?

– Zga­dza się. – Ju­lie kiw­nęła gło­wą. – Wła­śnie to pró­bo­wa­łam ci wy­ja­śnić. Już z nimi roz­ma­wia­łam.

– Chcesz po­wie­dzieć, że prze­słu­cha­łaś świad­ków na wła­sną rękę, na­wet mnie o tym nie in­for­mu­jąc?

Bern­storff znów po­tak­nęła.

– Pierw­sza do­ta­rłam na miej­sce, a oni byli po­wa­żnie wy­chło­dze­ni i znaj­do­wa­li się w sta­nie szo­ku. Zwłasz­cza ta ko­bie­ta. Wy­gląda­ło na to, że lada chwi­la się za­ła­mie, więc oce­ni­łam sy­tu­ację i do­szłam do wnio­sku, że po­trze­bu­je po­mo­cy i trze­ba jej jak naj­szyb­ciej po­dać coś na uspo­ko­je­nie.

– Okej. – Hesk kiw­nął gło­wą i na­resz­cie po­czuł grunt pod no­ga­mi, bo uwa­ga wszyst­kich od­wró­ci­ła się od krępu­jące­go pierw­sze­go spo­tka­nia z Hem­me­rem. – Ale na­stęp­nym ra­zem pa­mi­ętaj o tym, żeby mnie po­wia­do­mić.

– Pa­mi­ęta­łam. Pró­bo­wa­łam dzwo­nić.

– Na­praw­dę?

– Tak, ale nie od­bie­ra­łeś.

Mu­sia­ła tra­fić w sam śro­dek awan­tu­ry z Lone. Niech to szlag.

– W po­rząd­ku, daj­my już temu spo­kój. Usta­li­łaś coś?

– Tyl­ko tyle, że fa­cet za­brał dziew­czy­nę na wy­ciecz­kę ka­ja­ko­wą, a ona wy­wró­ci­ła się na fali wy­wo­ła­nej przez wy­ciecz­ko­wiec.

Hesk po­ki­wał gło­wą. Ju­lie z pew­no­ścią mia­ła ra­cję, z pew­no­ścią nie usta­lą ni­cze­go wi­ęcej.

– To rze­czy­wi­ście nie­wie­le. Mam na­dzie­ję, że pa­mi­ęta­łaś o za­pi­sa­niu ich da­nych kon­tak­to­wych.

– Oczy­wi­ście. Wy­sła­łam ci już mej­la z na­zwi­ska­mi i pro­to­ko­łem z prze­słu­cha­nia.

No pro­szę, że też uda­ło jej się ze wszyst­kim zdążyć. Hesk mu­siał przy­znać, że mu za­im­po­no­wa­ła.

– Świet­nie – od­rze­kł i już miał rzu­cić coś, co po­zwo­li­ło­by mu za­cząć od nowa w lep­szej at­mos­fe­rze, kie­dy usły­szał za­trza­sku­jące się w tyle drzwi sa­mo­cho­du. Obej­rzał się i zo­ba­czył Mor­te­na He­ine­se­na. Ko­le­ga zbli­żał się cha­rak­te­ry­stycz­nym, sztyw­nym i nie­co nie­pew­nym kro­kiem.

W swo­jej do­tych­cza­so­wej ka­rie­rze w po­li­cji Hesk naj­wi­ęcej pra­co­wał wła­śnie z He­ine­se­nem. I to jego uzna­wał za jed­ną z nie­licz­nych osób, któ­rym może za­ufać. Miał pew­no­ść, że He­ine­sen nie będzie ob­ma­wiał go za ple­ca­mi ani wbi­jał mu noża w ple­cy, by wspi­ąć się po szcze­blach ka­rie­ry. Mor­te­no­wi za­le­ża­ło je­dy­nie na tym, żeby prze­strze­gać prze­pi­sów co do prze­cin­ka i wy­ko­ny­wać swo­ją pra­cę naj­le­piej, jak się da.

Mimo to He­ine­sen za­wsze spra­wiał wra­że­nie po­de­ner­wo­wa­ne­go, jak­by przez całe ży­cie go po­ga­nia­no i na­wy­kł do tego, że w ka­żdej chwi­li musi się pil­no­wać, bo z pew­no­ścią za mo­ment znów obe­rwie. Do­ro­bił się przez to nie­za­słu­żo­nej opi­nii naj­mniej roz­gar­ni­ęte­go po­li­cjan­ta w wy­dzia­le, choć w rze­czy­wi­sto­ści po pro­stu uni­kał kon­flik­tów i po­wstrzy­my­wał się od gło­śne­go wy­po­wia­da­nia wła­snych opi­nii, by nie ry­zy­ko­wać star­cia z któ­ry­mś z ko­le­gów.

– Dzień do­bry, Mor­ten – rzu­cił Hesk, za­do­wo­lo­ny, że ktoś do­ta­rł na miej­sce pó­źniej niż on. – Jak wi­dać, ktoś tu po­wa­żnie trak­tu­je ja­kże istot­ny dla uro­dy, od­po­wied­nio dłu­gi sen.

– Praw­dę mó­wi­ąc, Mor­ten przy­je­chał za­raz po mnie – ode­zwa­ła się Bern­storff.

– Na­praw­dę? W ta­kim ra­zie dla­cze­go...

– Od­wio­złem świad­ków do szpi­ta­la – wy­ja­śnił He­ine­sen.

– Ach tak, no ja­sne. – Hesk miał ocho­tę za­pa­ść się pod zie­mię. Ten ra­nek nie mógł się za­cząć go­rzej. Hesk ni­g­dy nie umiał żar­to­wać, a dziś już dwa razy pró­bo­wał rzu­cić coś śmiesz­ne­go i w obu przy­pad­kach sko­ńczy­ło się to ka­ta­stro­fą. Co on wy­pra­wiał? – Prze­pra­szam, my­śla­łem, że też się spó­źni­łeś, jak ja.

– Nic nie szko­dzi – od­pa­rł He­ine­sen z uśmie­chem. – Jak wam idzie? Do­wie­dzie­li­ście się cze­goś cie­ka­we­go?

– Jesz­cze nie wiem – stwier­dził Hesk, za­kła­da­jąc gu­mo­we ręka­wicz­ki. – Chcia­łem dać Tor­be­no­wi chwi­lę, żeby za­czął w spo­ko­ju, ale cho­dźmy tam i rzu­ćmy okiem.

He­ine­sen kiw­nął gło­wą i we tro­je ru­szy­li w stro­nę sa­mo­cho­du. Hem­mer stał nad otwar­tym ba­ga­żni­kiem i ro­bił zdjęcia.

Hesk ob­sze­dł auto, otwo­rzył pra­we tyl­ne drzwi i spoj­rzał na nagą ko­bie­tę le­żącą na zło­żo­nym sie­dze­niu. Po­czuł, że na­resz­cie ogar­nia go spo­kój. Wła­śnie tego w tej chwi­li po­trze­bo­wał. Kon­cen­tra­cji na śledz­twie. W tym był naj­lep­szy i w tym czuł się naj­pew­niej. Rola przy­wód­cy po­zo­sta­wa­ła gdzieś da­le­ko w tyle.

Ko­bie­ta była za­ska­ku­jąco mło­da, choć trud­no było oce­nić jej wiek. Nie była et­nicz­ną Dun­ką, a jej gład­ka skó­ra o zło­ta­wym od­cie­niu mo­gła na­le­żeć do pi­ęt­na­sto-, dwu­dzie­sto­pi­ęcio-, może na­wet trzy­dzie­sto­lat­ki. Nie było wąt­pli­wo­ści, że zo­sta­ła udu­szo­na, bo jej szy­ję oka­lał wia­nu­szek ciem­nych si­ńców.

Hesk był już na tyle do­świad­czo­nym śled­czym, by wie­dzieć, że w pierw­szej ko­lej­no­ści na­le­ży si­ęgnąć po naj­ni­żej wi­szący owoc, a więc wzi­ąć pod uwa­gę to, co naj­oczy­wist­sze. W 99 pro­cen­tach przy­pad­ków nie było po­wo­du nie­po­trzeb­nie kom­pli­ko­wać spra­wy. Rze­czy­wi­sto­ść wy­gląda­ła ina­czej niż film, któ­re­go sce­na­rzy­sta pró­bo­wał prze­ści­gnąć sa­me­go sie­bie w wy­my­śla­niu ła­ńcu­cha nie­praw­do­po­dob­nych zda­rzeń tyl­ko po to, by do­star­czyć wi­dzom roz­ryw­ki.

Oczy­wi­ście zda­rza­ły się wy­jąt­ki po­twier­dza­jące re­gu­łę. Za przy­kład mo­gły po­słu­żyć spra­wy, ja­kie w ostat­nich la­tach przy­tra­fi­ły się temu Fa­bia­no­wi Ri­sko­wi i jego szwedz­kim ko­le­gom po dru­giej stro­nie cie­śni­ny. Ale w szer­szej per­spek­ty­wie sta­no­wi­ły one tyl­ko nie­wiel­ki wy­skok po­nad śred­nią.

W praw­dzi­wym ży­ciu miej­sce zda­rze­nia zwy­kle mó­wi­ło wszyst­ko na te­mat dra­ma­tu, któ­ry się ro­ze­grał. Tyl­ko w wy­jąt­ko­wych przy­pad­kach za­bój­stwo od­by­wa­ło się we­dle prze­my­śla­ne­go czy też ja­kie­go­kol­wiek pla­nu, a kie­dy do­szło już do zbrod­ni, spraw­ca rzad­ko za­da­wał so­bie trud, by po­za­cie­rać śla­dy. A w tych rzad­kich przy­pad­kach, gdy de­cy­do­wał się na taki krok, zwy­kle po­zo­sta­wiał po so­bie nowe, któ­re tyl­ko uła­twia­ły pra­cę śled­czym.

Hesk pod­nió­sł wzrok na Hem­me­ra, któ­ry wła­śnie roz­chy­lił nogi mar­twej ko­bie­ty i zro­bił se­rię zdjęć. Za­wsze czuł się w dziw­ny spo­sób zbru­ka­ny, gdy mu­siał oglądać ko­bie­ce zwło­ki z ob­na­żo­ny­mi ge­ni­ta­lia­mi. Hem­mer zda­wał się nie mieć z tym naj­mniej­sze­go pro­ble­mu – po­chy­lił się jesz­cze ni­żej i z za­pa­łem za­pe­łniał kar­tę pa­mi­ęci w apa­ra­cie.

– Dzień do­bry, dzień do­bry, jak wam tu­taj idzie?

Hesk spoj­rzał po­nad da­chem sa­mo­cho­du i zo­ba­czył krót­ko ostrzy­żo­ną rudą ko­bie­tę w bia­łym ki­tlu. Zbli­ża­ła się w to­wa­rzy­stwie dwóch ra­tow­ni­ków me­dycz­nych.

– Trin Bladh, za­kład me­dy­cy­ny sądo­wej – przed­sta­wi­ła się, pod­no­sząc dłoń w ge­ście po­zdro­wie­nia.

– Za­stępu­je pani Osca­ra Pe­der­se­na? – spy­tał He­ine­sen.

– Nie, je­stem jego nową ko­le­żan­ką. Na pew­no ka­za­łby was po­zdro­wić, gdy­by wie­dział, że tu­taj je­stem. No to jak będzie? Nie ma­cie nic prze­ciw­ko, że­by­śmy za­jęli się zwło­ka­mi?

– Nie tak szyb­ko – za­pro­te­sto­wał Hesk. – Daj­cie nam jesz­cze kil­ka mi­nut.

– Okej. Na kil­ka mi­nut mogę się zgo­dzić. Ale nie dłu­żej. Sami wie­cie, cia­ła były w wo­dzie, więc trze­ba się śpie­szyć.

Mógł ją zbom­bar­do­wać zgry­źli­wy­mi uwa­ga­mi na te­mat tego, kto od­po­wia­da za śledz­two, ale nie za­mie­rzał upa­dać tak ni­sko. Po­sta­no­wił, że będzie po­nad to i po­zwo­li Bladh ode­grać swo­je przed­sta­wie­nie. Otwo­rzył przed­nie drzwi po stro­nie pa­sa­że­ra i zaj­rzał do środ­ka, gdzie mężczy­zna ubra­ny w smo­king, bia­łą ko­szu­lę i mu­chę sie­dział z gło­wą opar­tą na kie­row­ni­cy i po­dusz­ce po­wietrz­nej zwiot­cza­łej jak prze­kłu­ty ba­lon.

Krwa­wy kra­ter na po­ty­li­cy był tak duży, że Hesk za­sta­no­wił się na­pręd­ce, czy na pew­no ma do czy­nie­nia z czło­wie­kiem. Nie­ste­ty wła­śnie tak było i ka­żdy by się do­my­ślił, że ciem­ne si­ńce wo­kół szyi mar­twej ko­bie­ty praw­do­po­dob­nie po­cho­dzi­ły od pal­ców de­na­ta za kó­łkiem. Po krót­kim na­my­śle Hesk wy­snuł wnio­sek, że to, co ma przed ocza­mi, wy­star­cza, by od­two­rzyć sce­na­riusz ca­łe­go zda­rze­nia.

– Cóż, nie wy­da­je mi się to szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­ne, nie sądzisz? – zwró­cił się do He­ine­se­na, któ­ry jed­no­cze­śnie wzru­szył ra­mio­na­mi i po­ki­wał gło­wą.

– Wy­gląda na to, że gość po­su­nął się tro­chę za da­le­ko, udu­sił dziew­czy­nę, a po­tem pal­nął so­bie w łeb.

– To samo so­bie po­my­śla­łem.

– Py­ta­nie brzmi, czy upra­wia­li seks w tym sa­mo­cho­dzie.

Tym ra­zem Hesk wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Z tego, co wi­dać, nie ma tu ni­g­dzie jej ubra­nia, więc je­śli mia­łbym zga­dy­wać, ro­bi­li to albo w miesz­ka­niu któ­re­goś z nich, albo w ja­ki­mś ano­ni­mo­wym, bez­ob­słu­go­wym ho­te­lu.

– Czy­li gdzie­kol­wiek – wtrąci­ła Bern­storff.

Hesk od­wró­cił się w jej stro­nę i już miał jej przy­po­mnieć, że mia­ła się nie od­zy­wać, ale w ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­mał i tyl­ko uśmiech­nął.

– Nie­ko­niecz­nie – od­pa­rł. – Mu­siał mieć mo­żli­wo­ść za­bra­nia jej nie­po­strze­że­nie z miej­sca za­bój­stwa i prze­trans­por­to­wa­nia do sa­mo­cho­du. Nie za­wi­nął jej w fo­lię ani w dy­wan. Poza tym czy mamy tu gdzieś broń? – Prze­nió­sł wzrok na Hem­me­ra, za­bez­pie­cza­jące­go wła­śnie prób­ki wło­sów, śla­dy krwi i reszt­ki sub­stan­cji mó­zgo­wej ze ścia­nek sa­mo­cho­du.

– Le­ża­ła pod pe­da­łem – oznaj­mił tech­nik.

– A gdzie jest te­raz?

– Na sto­li­ku za two­imi ple­ca­mi.

Hesk od­wró­cił się w stro­nę skła­da­ne­go me­bla tu­ry­stycz­ne­go za­sła­ne­go pla­sti­ko­wy­mi to­reb­ka­mi z za­bez­pie­czo­nym ma­te­ria­łem. Jed­na z nich za­wie­ra­ła pi­sto­let. Pod­nió­sł ją i przyj­rzał się pó­łau­to­ma­tycz­ne­mu mo­de­lo­wi CZ75. To była po­pu­lar­na broń, pro­du­ko­wa­na w Cze­chach i roz­pro­wa­dza­na po ca­łym świe­cie.

– Ju­lie, spraw­dzisz nu­mer se­ryj­ny DK556919B? – zwró­cił się do Bern­storff.

Po­li­cjant­ka kiw­nęła gło­wą i ode­szła na bok z te­le­fo­nem.

Po­mi­ja­jąc se­rię wpa­dek z sa­me­go rana, te­raz szło mu ca­łkiem nie­źle. Je­śli pra­ca da­lej będzie się ukła­da­ła tak gład­ko, być może upo­ra­ją się z tą spra­wą w kil­ka dni i zdąży jesz­cze za­sko­czyć ro­dzi­nę wy­pra­wą do Le­go­lan­du.

Je­dy­nym dy­so­nan­sem był węd­karz sto­jący w od­le­gło­ści ja­ki­chś trzy­dzie­stu me­trów od ta­śmy po­li­cyj­nej, spo­koj­nie za­rzu­ca­jący raz po raz swo­ją węd­kę. Hesk nie po­tra­fił okre­ślić, co zwró­ci­ło jego uwa­gę, ale po­ży­czył od Hem­me­ra apa­rat, zro­bił duże zbli­że­nie i pstryk­nął kil­ka­na­ście zdjęć temu mu­sku­lar­ne­mu mężczy­źnie ubra­ne­mu w ka­mi­zel­kę węd­kar­ską z mnó­stwem kie­sze­ni i ka­pe­lusz ze sznur­kiem.

– Tor­ben – ode­zwał się gdzieś z tyłu He­ine­sen. – Je­steś w sta­nie okre­ślić, jak dłu­go sa­mo­chód był pod wodą?

– Naj­wy­żej kil­ka dni – od­pa­rł Hem­mer. – Je­śli chcesz wie­dzieć do­kład­nie, mu­sisz za­cze­kać, aż przyj­rzę się bli­żej elek­tro­ni­ce.

Wi­dok węd­ka­rza w tym miej­scu nie był ni­czym dziw­nym, zwłasz­cza o tak wcze­snej po­rze. Jed­nak przy­gląda­jąc się mężczy­źnie przez obiek­tyw apa­ra­tu, Hesk do­sze­dł do wnio­sku, że ten czło­wiek nie ma po­jęcia, jak trzy­mać węd­kę ani tym bar­dziej jak ją za­rzu­cać. To oczy­wi­ście nie mu­sia­ło ni­cze­go do­wo­dzić, bo i w ło­wie­niu ryb trze­ba od cze­goś za­cząć.

Chwi­lę pó­źniej od­dał apa­rat Hem­me­ro­wi i od­wró­cił się do Trin Bladh.

– Okej, zwło­ki są wa­sze – oznaj­mił. – Rób­cie, co do was na­le­ży. – Był pe­wien, że w naj­lep­szym ra­zie uda jej się po­twier­dzić to, co on już wie­dział. Po­tem po­zo­sta­wa­ła już tyl­ko iden­ty­fi­ka­cja, ale z tym nie po­win­no być żad­nych pro­ble­mów.

– Prze­pra­szam, ale jest jesz­cze jed­na rzecz – ode­zwał się He­ine­sen, ty­po­wym dla sie­bie ge­stem wy­sta­wia­jąc w po­wie­trze pa­lec wska­zu­jący. – To z pew­no­ścią nie jest naj­istot­niej­sze, ale je­śli chce­my mieć pew­no­ść, że...

– W po­rząd­ku – prze­rwał mu Hesk. – Po­wiedz, o co cho­dzi, i prze­ka­że­my resz­tę za­kła­do­wi me­dy­cy­ny sądo­wej.

– Jak wspo­mnia­łem, być może to nic ta­kie­go, ale po­my­śla­łem o prze­bie­gu zda­rzeń, któ­ry po­dej­rze­wa­my.

– Tak? Coś się w nim nie zga­dza?

He­ine­sen prze­łk­nął śli­nę.

– Nie je­stem pe­wien, czy to się trzy­ma kupy. Zwłasz­cza część, w któ­rej on od­bie­ra so­bie ży­cie. A ra­czej spo­sób, w jaki to zro­bił.

– We­tknął lufę do ust i wy­pa­lił. – Hesk wzru­szył ra­mio­na­mi. – Co w tym za­sta­na­wia­jące­go?

– Nic. Za­sta­na­wia­jące jest to, że mu­sia­łby to zro­bić w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym zje­żdżał z na­brze­ża do wody, a to, jak mo­żna by sądzić, nie jest chy­ba najła­twiej­szy ma­newr. Poza tym nie sądzi­cie, że to tro­chę zbyt te­atral­ne?

Hesk już miał po­wie­dzieć coś, co po­zwo­li­ło­by im prze­jść do na­stęp­ne­go eta­pu, ale na­gle zdał so­bie spra­wę, że uwa­ga He­ine­se­na jest traf­na. Cała ta sce­na wy­da­wa­ła mu się wy­stu­dio­wa­na.

– A może wła­śnie o to mu cho­dzi­ło? – ode­zwał się w ko­ńcu. – Z jed­nej stro­ny chciał się po­że­gnać z ży­ciem w jak naj­szyb­szy i bez­bo­le­sny spo­sób, z dru­giej chciał znik­nąć i mieć pew­no­ść, że nikt go nie znaj­dzie.

– Okej. – He­ine­sen po­ki­wał gło­wą. – Pew­nie masz ra­cję. Mu­sia­ło tak być.

Tę teo­rię Hesk wy­rzu­cił z sie­bie na po­cze­ka­niu. Nie mu­sia­ło to ozna­czać, że jest błęd­na czy zła, ale było oczy­wi­ste, że He­ine­sen kiwa gło­wą, cho­ciaż się nie zga­dza. Do­kład­nie tak, jak ro­bi­li wszy­scy, kie­dy ich sze­fem był Sle­izner.

– Nie wie­rzysz w to, praw­da? – za­py­tał.

– Nie, ale rów­nie do­brze mo­gło być tak, jak mó­wisz. I pew­nie tak było.

– Mor­ten. – Hesk okrążył sa­mo­chód i pod­sze­dł do ko­le­gi. – W tej chwi­li in­te­re­su­je mnie wy­łącz­nie to, co masz do po­wie­dze­nia. Olej to, co two­im zda­niem chy­ba chcia­łbym usły­szeć.

– Coś tu nie gra.

To była w isto­cie ostat­nia rzecz, jaką chciał usły­szeć Hesk.

Nie tego ocze­ki­wał. Nie chciał śledz­twa, któ­re na sa­mym po­cząt­ku na­po­tka blo­ka­dę i ru­szy wstecz. Miał na­dzie­ję roz­wi­kłać spra­wę o wie­le szyb­ciej i spraw­niej, niż Sle­izner się spo­dzie­wał. I po­ka­zać wszyst­kim, że je­śli z jego awan­sem było coś nie tak, to wy­łącz­nie, że do­szło do nie­go po tak dłu­gim cza­sie.

Ale He­ine­sen miał ra­cję. Sce­na­riusz, z po­zo­ru tak oczy­wi­sty, nie trzy­mał się kupy. A Hesk nie mógł so­bie po­zwo­lić na błąd. Nie mógł prze­ga­pić ja­kie­goś szcze­gó­łu, któ­ry pó­źniej oka­że się klu­czem do ca­łej spra­wy.

Od­wró­cił się do Hem­me­ra.

– A ty co o tym my­ślisz, Tor­ben? – za­py­tał. – Wy­da­je ci się praw­do­po­dob­ne, że gość w tej sa­mej chwi­li zje­żdżał z na­brze­ża i strze­lał so­bie w łeb?

– W teo­rii to ca­łkiem mo­żli­we – od­pa­rł tech­nik. – Mógł na przy­kład naj­pierw wy­lądo­wać w wo­dzie i za­raz po tym strze­lić. Sa­mo­chód po­trze­bu­je chwi­li, żeby za­to­nąć.

– Ale ten ma opusz­czo­ne szy­by – za­uwa­żył He­ine­sen.

– Zgo­da, ale i tak mu­sia­ło mi­nąć co naj­mniej dwa­dzie­ścia se­kund, nim na­brał wody, a on nie po­trze­bo­wał aż tyle cza­su.

– Ale? – ode­zwał się Hesk, przy­gląda­jąc się Hem­me­ro­wi.

Tech­nik spoj­rzał mu w oczy.

– Ale ca­łkiem mo­żli­we to nie to samo co praw­do­po­dob­ne.

– Wy­da­je ci się, że było ina­czej?

– Nie jest istot­ne to, co mi się wy­da­je. Li­czy się to, co wi­dzę, a nie­wie­le wska­zu­je na to, że gość za­strze­lił się w tym sa­mo­cho­dzie.

– Co świad­czy o tym, że zgi­nął gdzie in­dziej?

– Ca­łkiem spo­ro. Naj­oczy­wist­szy jest brak kuli i śla­dów, ja­kie by zo­sta­wi­ła.

– Okej, ale sko­ro szy­by były opusz­czo­ne... czy kula nie mo­gła wy­pa­ść na ze­wnątrz i wy­lądo­wać na dnie?

– Wąt­pli­we. Ewen­tu­al­nie przez któ­reś z tyl­nych okien, ale wte­dy mu­sia­ła­by się prze­bić przez za­głó­wek, a na nim nie ma żad­nych śla­dów.

– Dla­cze­go nie przez któ­reś z okien z przo­du?

– Bo mu­sia­łby strze­lać pod du­żym i nie­wy­god­nym kątem. Kto od­wra­ca gło­wę o dzie­wi­ęćdzie­si­ąt stop­ni w bok, strze­la­jąc so­bie w łeb?

– Nie że­bym pod­wa­żał two­ją teo­rię – ode­zwał się He­ine­sen. – Ale kie­dy sa­mo­chód to­nął, mu­siał się nie­źle ko­ły­sać na boki.

– To praw­da. – Hem­mer kiw­nął gło­wą i po­dra­pał się w pła­tek ucha. – Traf­na uwa­ga.

– Nie­za­le­żnie od wszyst­kie­go po­win­ni­śmy ści­ągnąć nur­ka i prze­szu­kać dno – stwier­dził Hesk.

– Dru­ga spra­wa to roz­bryzg krwi – mó­wił da­lej tech­nik. – Oprócz kil­ku nie­wiel­kich śla­dów na we­wnętrz­nych ścian­kach nie ma pra­wie nic. Zwłasz­cza na su­fi­cie, a tam po­win­no być naj­wi­ęcej, chy­ba że gość le­żał na ple­cach, kie­dy wy­strze­lił. – Hem­mer po­chy­lił się w przód, zaj­rzał do ka­bi­ny i po­ka­zał pal­cem na su­fit. – Wi­dzi­cie? Czy­sto.

– Chwi­lecz­kę – po­wie­dział Hesk, czu­jąc, że wra­ca ból gło­wy, któ­ry to­wa­rzy­szył mu tego ran­ka pod­czas kłót­ni z Lone. – Auto było ja­kiś czas pod wodą. Czy to mo­żli­we, że krew, sub­stan­cja mó­zgo­wa i wszyst­ko inne, co po­win­no się tu zna­le­źć, zo­sta­ło zwy­czaj­nie wy­płu­ka­ne? W nie­któ­rych miej­scach bar­dziej, w in­nych mniej?

– Częścio­wo mogę się z tym zgo­dzić. Ale nie w przy­pad­ku su­fi­tu, bo tam przez cały czas była spo­ra ba­ńka po­wie­trza. Zo­bacz sam. – Hem­mer po­ka­zał na wy­ra­źną nie­rów­ną li­nię, do któ­rej si­ęga­ła woda. Oka­la­ła spo­ry ka­wa­łek mi­ęk­kiej ta­pi­cer­ki pod da­chem sa­mo­cho­du.

Hesk po­ki­wał gło­wą. Nie zdo­łał po­wstrzy­mać ci­ężkie­go wes­tchnie­nia.

– No do­brze – po­wie­dział. – Ale jak­kol­wiek na to spoj­rzeć, w au­cie są wy­ra­źne śla­dy krwi, a dla mnie to moc­ny do­wód, że gość za­strze­lił się wła­śnie tu. Inny sce­na­riusz mu­sia­łby ozna­czać, że zgi­nął gdzie in­dziej, a po­tem ktoś po­sa­dził go za kie­row­ni­cą. W do­dat­ku mu­sia­łby ze­brać tro­chę krwi i sub­stan­cji mó­zgo­wej, nie py­taj­cie mnie jak, i ubru­dzić nimi wnętrze sa­mo­cho­du. A na ko­niec jesz­cze ze­pchnąć auto do wody, sa­me­mu nie wsia­da­jąc do środ­ka. – Za­mil­kł na mo­ment i roz­ło­żył ręce. – Sami sły­szy­cie, jak to brzmi.

– Ze­pchni­ęcie auta do wody to nic skom­pli­ko­wa­ne­go – za­uwa­żył He­ine­sen, wy­sta­wia­jąc w górę pa­lec. – Wy­star­czy­ło­by sta­nąć przy otwar­tym oknie po stro­nie kie­row­cy, wsu­nąć do środ­ka ja­kiś pa­tyk albo pa­ra­sol­kę i na­ci­snąć na pe­dał gazu.

– Być może, ale moim zda­niem taki sce­na­riusz nie prze­sze­dłby na­wet w naj­gor­szym od­cin­ku Mor­derstw w Mid­so­mer.

– W tym przy­pad­ku mu­szę się z tobą zgo­dzić – za­śmiał się Hem­mer. – Ale jesz­cze nie sko­ńczy­łem. Kto wie, może za­raz znaj­dę coś, co po­pchnie spra­wę w ca­łkiem in­nym kie­run­ku?

Lu­źne przy­pusz­cze­nia i py­ta­nia bez od­po­wie­dzi. Śla­dy i tro­py krzy­żu­jące się ze sobą i zmie­rza­jące w ró­żne stro­ny, za­miast wska­zy­wać w jed­ną. Je­śli spra­wa mia­ła się tak da­lej roz­wi­jać, na­pad mi­gre­ny u He­ska był nie­unik­nio­ny.

– Tak, je­stem, słu­cham – ode­zwa­ła się Bern­storff, wra­ca­jąc do nich z te­le­fo­nem przy uchu.

Hesk od­wró­cił się i zdał so­bie spra­wę, że ca­łkiem za­po­mniał o jej ist­nie­niu.

– DK556919B – wy­re­cy­to­wa­ła. – Okej, dzi­ęku­ję. – Za­ko­ńczy­ła roz­mo­wę i spoj­rza­ła na ko­le­gów. – Mamy na­zwi­sko, na któ­re za­re­je­stro­wa­na jest ta broń.

– Zna­ko­mi­cie, to przy­naj­mniej jed­na pew­na rzecz. Da­waj – po­wie­dział Hesk, ale jesz­cze za­nim usły­szał od­po­wie­dź, do­my­ślił się po mi­nie Bern­storff, że to nie zwy­czaj­ne imię i na­zwi­sko, a gdy wresz­cie usły­szał sło­wa „Mo­gens Klin­ge”, znik­nęła reszt­ka pew­no­ści sie­bie, jaką od­czu­wał tego ran­ka. – TEN Mo­gens Klin­ge? – po­wtó­rzył, choć za­rów­no on, jak i jego mi­gre­na do­brze wie­dzie­li, że się nie prze­sły­szał.

– Nie mam po­jęcia. A ilu może ich być?

– Za­raz, za­raz. – He­ine­sen po­ka­zał pal­cem na tru­pa za kie­row­ni­cą. – Chce­cie po­wie­dzieć, że to jest dy­rek­tor biu­ra wy­wia­du ope­ra­cyj­ne­go po­li­cji?

Bern­storff po­twier­dzi­ła ski­nie­niem gło­wy.

– Ma po­zwo­le­nie na wie­le sztuk bro­ni.

– Ale na­wet je­śli to jego broń, to wca­le nie musi ozna­czać, że pa­trzy­my na jego zwło­ki.

– Nie, ale spraw­dzi­łam też sa­mo­chód i on rów­nież jest jego wła­sno­ścią.

– Okej... – Hesk po­ki­wał gło­wą, by zy­skać odro­bi­nę cza­su do na­my­słu. – To oczy­wi­ście sta­wia spra­wę w zu­pe­łnie in­nym świe­tle. Mor­ten, za­dbaj o to, żeby za­bez­pie­czo­no wi­ęk­szy te­ren. Mu­si­my mieć duży mar­gi­nes, bo lada chwi­la do­trą tu me­dia i nie chce­my, żeby coś zwęszy­ły. – Prze­rwał na mo­ment, ob­sze­dł auto i sta­nął przy oknie po stro­nie kie­row­cy. – Im dłu­żej uda nam się to utrzy­mać w ta­jem­ni­cy, tym le­piej dla śledz­twa.

He­ine­sen się od­da­lił, a tym­cza­sem Hesk otwo­rzył drzwi i przyj­rzał się mężczy­źnie z twa­rzą opar­tą o kie­row­ni­cę. By zy­ska­li ca­łko­wi­tą pew­no­ść, za­kład me­dy­cy­ny sądo­wej mu­siał prze­pro­wa­dzić iden­ty­fi­ka­cję, a to zwy­kle zaj­mo­wa­ło do­brą chwi­lę. Mu­siał się za­do­wo­lić tym, co miał przed ocza­mi, pchnął więc zwło­ki i opa­rł je o fo­tel.

Twarz mar­twe­go mężczy­zny była nie­usz­ko­dzo­na. Je­dy­ny­mi ozna­ka­mi, że coś jest nie tak, były otwar­te usta i nie­obec­na mina, jak­by do ostat­niej chwi­li nie zda­wał so­bie spra­wy, co kula zro­bi z jego po­ty­li­cą. Hesk nie miał już wąt­pli­wo­ści, że pa­trzy na jed­ną z naj­wi­ęk­szych szych pio­nu ope­ra­cyj­ne­go po­li­cji.

Wy­pro­sto­wał się, od­wró­cił się ty­łem do sa­mo­cho­du i swo­ich ko­le­gów. Po­tem ru­szył z miej­sca, mi­nął ta­śmę ogra­dza­jącą te­ren i sze­dł da­lej, aż sta­nął na skra­ju na­brze­ża, spoj­rzał na wodę mi­go­czącą w pro­mie­niach sło­ńca i da­lej, na dru­gi brzeg, gdzie tu­ry­ści lu­bi­ący zry­wać się o świ­cie po­dzi­wia­li Małą Sy­ren­kę.

Po­my­ślał o dniu, w któ­rym sam zo­ba­czył ją po raz pierw­szy. Przy­po­mniał so­bie, ja­kie ogar­nęło go roz­cza­ro­wa­nie, gdy się oka­za­ło, że jej roz­mia­ry na­wet w nie­wiel­kim stop­niu nie od­po­wia­da­ją jego wy­obra­że­niom. To samo od­czu­wał w tej chwi­li. Nic z tego, co za­kła­dał i za­pla­no­wał so­bie na ten po­ra­nek, nie po­szło zgod­nie z jego ocze­ki­wa­nia­mi. Do­słow­nie nic. I nie­za­le­żnie od tego, że na obec­ną chwi­lę mie­li za­le­d­wie strzępy in­for­ma­cji, sen­sa­cyj­ny news o śmier­ci Mo­gen­sa Klin­ge­go miał wkrót­ce wy­ciec do me­diów, a wte­dy roz­pęta się pie­kło.

3

Przy jed­nym z trzech sta­no­wisk przed mo­ni­to­ra­mi sie­dział Fa­re­ed Che­ru­ku­ri i pi­sał ko­men­dy na kla­wia­tu­rze. Kie­dy jesz­cze pra­co­wał dla ope­ra­to­ra TDC, po­świ­ęcał cały czas wol­ny od obo­wi­ąz­ków na ła­ma­nie za­bez­pie­czeń i pod­słu­chi­wa­nie roz­mów ce­le­bry­tów. Miał po­czu­cie, że bez tego za­nu­dzi się na śmie­rć.

Miej­sce obok zaj­mo­wał jego ko­le­ga Qiang Who, dru­gi ta­lent nie­do­ce­nio­ny przez dział wspar­cia klien­ta TDC, on z ko­lei uwa­żnie wpa­try­wał się w ekran uka­zu­jący ży­ran­dol w sy­pial­ni Sle­izne­ra.

Obaj pra­co­wa­li dla Dun­ji za skrom­ne wy­na­gro­dze­nie, któ­re jed­na­ko­woż po­zwo­li­ło im uciec od od­po­wia­da­nia na py­ta­nia, dla­cze­go po­zo­sta­wie­nie dziec­ka sa­me­go z te­le­fo­nem na za­gra­nicz­nych wa­ka­cjach ko­ńczy się tak wy­so­kim ra­chun­kiem.

– Nie ro­zu­miem – oznaj­mił Qiang, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu. – O któ­rej on się obu­dził?

– O pi­ątej osiem, je­śli wie­rzyć apli­ka­cji mo­ni­to­ru­jącej sen, któ­rą ma w te­le­fo­nie. Czy­li przed sie­dem­na­sto­ma mi­nu­ta­mi.

Z jed­ne­go z gło­śni­ków do­le­ciał od­le­gły szum spłucz­ki.

– I nie ma w pla­nach lotu o ja­kie­jś nie­ludz­kiej po­rze albo cze­goś po­dob­ne­go? – spy­ta­ła sto­jąca mi­ędzy nimi Dun­ja. Qiang cof­nął na­gra­nie, by obej­rzeć je jesz­cze raz.

– Nie, je­śli wie­rzyć jego ka­len­da­rzo­wi – od­pa­rł Fa­re­ed, prze­kli­ku­jąc się przez menu na ekra­nie, wy­gląda­jące jak pul­pit te­le­fo­nu. Za­trzy­mał się na li­ście alar­mów usta­wio­nych na ró­żne go­dzi­ny. – Nie ma też bu­dzi­ka usta­wio­ne­go na tak wcze­sną porę, tyl­ko ten co zwy­kle, na wpół do siód­mej.

– Nie do­stał ja­kie­goś ese­me­sa? – Qiang ziew­nął i się prze­ci­ągnął. – A może ktoś do nie­go za­dzwo­nił?

– Te­le­fon jest wy­ci­szo­ny, a on jesz­cze chwi­lę temu spał głębo­kim snem. Ale za­cze­kaj, spraw­dzi­my wia­do­mo­ści. – Fa­re­ed za­mil­kł na mo­ment i otwo­rzył ko­mu­ni­ka­tor. – Nie, nic tu nie ma.

Na ekra­nie Qian­ga po­ja­wił się Kim Sle­izner, śpi­ący na ple­cach, z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi, oto­czo­ny zmi­ętą po­ście­lą.

– Wy­gląda na to, że ma za sobą ner­wo­wą noc. – Qiang po­ka­zał pal­cem na sko­tło­wa­ną ko­łdrę.

– Ko­lej­ną z rzędu – za­uwa­ży­ła Dun­ja. W na­stęp­nej se­kun­dzie Sle­izner gwa­łtow­nie się prze­bu­dził i ro­zej­rzał do­ko­ła, jak­by po­trze­bo­wał chwi­li, by zro­zu­mieć, gdzie się znaj­du­je.

– Ale wy­gląda na to, że tym ra­zem było o wie­le go­rzej. Może wresz­cie do­pa­dły go wy­rzu­ty su­mie­nia?

– Na se­rio w to wie­rzysz?

– Dla­cze­go nie? – Qiang wzru­szył ra­mio­na­mi. – Na­wet słoń prze­si­ąk­ni­ęty złem może cza­sem...

– Bła­gam cię – prze­rwał mu Fa­re­ed. – Jest o wie­le za wcze­śnie na two­je sło­nio­we po­rów­na­nia.

– Za­wsze jest na nie za wcze­śnie... – mruk­nęła pod no­sem Dun­ja.

– Chce­cie wie­dzieć, na co jest za wcze­śnie? – unió­sł się Qiang. – Co? Mam wam po­wie­dzieć?

– Nie, da­ruj so­bie – od­pa­rł Fa­re­ed.

– Ustal le­piej, co się sta­ło. – Dun­ja ski­nie­niem gło­wy po­ka­za­ła na ekran, na któ­rym Sle­izner ob­ró­cił się na bok i znik­nął z pola wi­dze­nia.

Qiang po­kręcił gło­wą.

– To wy­gląda tak, jak­by się do­my­ślił, że wła­ma­li­śmy się mu do te­le­fo­nu, i te­raz się z nami bawi.

Dun­ja przy­tknęła pa­lec do ust, po­gło­śni­ła dźwi­ęk na jed­nym z gło­śni­ków i po chwi­li roz­le­gło się ci­ężkie wes­tchnie­nie Sle­izne­ra.

– Fuck, fuck, fuck...

– Tak nie brzmi ktoś, kto się bawi – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc się w stro­nę Fa­re­eda. – Co o tym my­ślisz?

– Zga­dzam się. Nic z tego do nie­go nie pa­su­je.

Na ekra­nie Sle­izner znów prze­wró­cił się na bok, wra­ca­jąc w kadr, po­tem usia­dł na skra­ju łó­żka, po­wy­kręcał szy­ję tak, że chrup­nęło mu w kręgo­słu­pie, wresz­cie wstał i znik­nął.

– Wróć do re­al­ne­go cza­su – po­wie­dzia­ła Dun­ja do Qian­ga, a on za­zna­czył coś, kli­ka­jąc w menu.

Ob­raz z ży­ran­do­lem się nie zmie­nił, ale te­raz było sły­chać Sle­izne­ra wra­ca­jące­go do sy­pial­ni.

– Bądź grzecz­nym chłop­cem i za­bierz te­le­fon – zwró­cił się do nie­go Qiang.

Zo­ba­czy­li jed­nak tyl­ko cień po­ru­sza­jący się wzdłuż kra­wędzi łó­żka. Za­raz po­tem on rów­nież znik­nął z pola wi­dze­nia.

– No prze­cież mó­wię. Su­kin­syn się z nami bawi.

– Wy­ślę mu wia­do­mo­ść od TDC z in­for­ma­cją o no­wych usta­wie­niach w jego pro­fi­lu – oznaj­mił Fa­re­ed i za­czął stu­kać w kla­wia­tu­rę.

– Prze­cież ma wy­łączo­ny dźwi­ęk – za­uwa­ży­ła Dun­ja.

– Już nie. – Fa­re­ed po­gło­śnił do mak­si­mum dźwi­ęki po­wia­do­mień w te­le­fo­nie Sle­izne­ra i wy­słał ese­me­sa. W gło­śni­ku roz­le­gł się prze­ry­wa­ny pisk brzmi­ący jak alarm po­ża­ro­wy.

W na­stęp­nej chwi­li Sle­izner po­ja­wił się w ka­drze, pod­nió­sł te­le­fon i od­czy­tał wia­do­mo­ść. Jego za­spa­na twarz wy­pe­łni­ła cały ekran. Kie­dy sko­ńczył, odło­żył ko­mór­kę z po­wro­tem na szaf­kę obok łó­żka i znik­nął.

Fa­re­ed wes­tchnął i od­wró­cił się do Qian­ga.

– Co ty na to, że­by­śmy prze­te­sto­wa­li TC-pi­ąt­kę i się upew­ni­li, że nie zaj­mu­je się wła­śnie czy­mś in­nym niż swo­ją po­ran­ną jogą?

– Dla­cze­go nie? – Qiang wzru­szył ra­mio­na­mi. – Go­rzej już chy­ba być nie może, jak rze­kł pe­wien słoń, wsa­dza­jąc trąbę do...

– Qiang – prze­rwa­ła mu Dun­ja, uśmie­cha­jąc się z przy­mu­sem. Qiang wes­tchnął, od­pa­lił na­stęp­ny kom­pu­ter i podłączył do nie­go mo­duł z dwo­ma joy­stic­ka­mi.

Na ekra­nie po­ja­wił się nie­wy­ra­źny ob­raz, roz­ró­sł się szyb­ko i za­jął cały kadr. Było to coś sza­re­go i roz­ma­za­ne­go, na gó­rze prze­cho­dzące­go w błękit. Do­pie­ro po chwi­li, kie­dy ob­raz za­czął się po­ru­szać i obiek­tyw ka­me­ry zła­pał ostro­ść, dało się od­gad­nąć, że sza­ra po­łać jest papą na da­chu. Od góry dach przy­po­mi­nał kszta­łtem znak nie­sko­ńczo­no­ści oka­la­jący dwie szkla­ne ko­pu­ły.

Przed bu­dyn­kiem po­ły­ski­wa­ła nie­bie­sko­zie­lo­na woda, a na dru­gim brze­gu wzno­si­ły się biu­row­ce o fa­sa­dach ze sta­li i szkła. Za nimi, nie­co w od­da­li ry­so­wa­ła się dziel­ni­ca Ve­ster­bro, a po pra­wej wid­nia­ła zło­ta wie­ża hu­śtaw­ki w par­ku roz­ryw­ki Ti­vo­li.

Ma­new­ru­jąc joy­stic­ka­mi, Qiang skie­ro­wał oko ka­me­ry z po­wro­tem na bu­dy­nek, jed­no­cze­śnie umiesz­cza­jąc je na wprost przy­po­mi­na­jącej mi­ęk­ką falę fa­sa­dy, na wy­so­ko­ści ostat­nie­go pi­ętra, gdzie znaj­do­wa­ły się wiel­ki bal­kon i pa­no­ra­micz­ne okna si­ęga­jące od podło­gi aż po su­fit.

W jed­nej z szyb na mo­ment po­ja­wi­ło się od­bi­cie dro­na, ale gdy tyl­ko Qiang ska­li­bro­wał po­zy­cję urządze­nia i ostro­ść ka­me­ry, mo­gli zaj­rzeć pro­sto do urządzo­ne­go oszczęd­nie i ze sma­kiem sa­lo­nu Sle­izne­ra. Na środ­ku stał duży ze­staw wy­po­czyn­ko­wy zło­żo­ny z ka­nap i fo­te­li, obok znaj­do­wał się stół, na jed­nej ścia­nie wi­siał ogrom­ny te­le­wi­zor, a na dru­giej wiel­kich roz­mia­rów ob­raz przy­wo­dzący na myśl za­ba­wy przed­szko­la­ków z far­ba­mi. Ni­g­dzie za to nie było wi­dać Sle­izne­ra.

– Wy­gląda na to, że się nie po­my­li­li­śmy – stwier­dził Fa­re­ed, pod­czas gdy Qiang ru­szył dro­nem wzdłuż fa­sa­dy. – Jak okiem si­ęgnąć żad­nej jogi dla nu­dy­stów. Mu­sia­ło się wy­da­rzyć coś wa­żne­go.

– To ra­czej ni­cze­go nie zmie­nia – ode­zwał się Qiang. – Ale mamy go, tu­taj sie­dzi.

Okno w sąsia­du­jącym z sa­lo­nem ga­bi­ne­cie było za­sło­ni­ęte cie­niut­ki­mi za­sło­na­mi, przez któ­re nie­wie­le dało się do­strzec, lecz mimo to nie było wąt­pli­wo­ści, że Sle­izner ślęczy za biur­kiem, przed kom­pu­te­rem.

– I z tego, co wi­dzę... – pod­jął Qiang, usta­wia­jąc ostro­ść na ręce Sle­izne­ra spo­czy­wa­jące w bez­ru­chu na kla­wia­tu­rze. – To nie jest spo­koj­ny po­ran­ny prze­gląd pra­sy.

– Może coś jest w wia­do­mo­ściach – rzu­ci­ła Dun­ja, sia­da­jąc przed jed­nym z kom­pu­te­rów. – Coś, co...

„Kur­wa mać! – ryk­nął na­gle Sle­izner. – Kur­wa, o ja pier­do­lę! – Dało się do­strzec, jak cho­wa twarz w dło­niach i kręci gło­wą. – To nie­mo­żli­we. To po pro­stu, kur­wa, nie może być praw­da”.

4

Kie­dy Jan Hesk pa­trzył na mar­twą ko­bie­tę w sa­mo­cho­dzie, nic ta­kie­go nie przy­szło mu do gło­wy. Lecz te­raz, spoj­rzaw­szy na nią w pro­sek­to­rium za­kła­du me­dy­cy­ny sądo­wej, oświe­tlo­ną moc­ną lam­pą, zdał so­bie spra­wę, jaką była pi­ęk­no­ścią. Mia­ła buj­ne loki, pro­ste, ale za­ra­zem ła­god­ne rysy i śnia­dą, nie­mal po­ły­sku­jącą zło­tem skó­rę.

Mimo to jego uwa­gę przy­ku­ły przede wszyst­kim zwło­ki mężczy­zny le­żące na sąsied­nim sto­le. Jego cia­ło nie było pi­ęk­ne i wręcz przy­kro było na nie pa­trzeć, choć prze­strze­lo­ną gło­wę na­kry­to zie­lo­ną tka­ni­ną.

Mo­gens Klin­ge był w tym sa­mym wie­ku co Hesk. Za ka­żdym ra­zem, gdy Jan wi­dział go udzie­la­jące­go wy­wia­du w te­le­wi­zji, wy­da­wał mu się wy­spor­to­wa­ny, w do­dat­ku za­wsze wy­stępo­wał w lu­źnym stro­ju – w swe­trze i dżin­sach. Te­raz le­żał przed nim mar­twy, bez dżin­sów, swe­tra ani smo­kin­gu, w któ­rym go zna­le­źli, i było ja­sne, że jego cia­ło nie było w naj­lep­szej for­mie.

Miał bla­dą, ró­żo­wa­wą skó­rę przy­wo­dzącą na myśl pro­sia­ka i cho­ciaż Klin­ge z pew­no­ścią pil­no­wał, by jego in­deks BMI nie prze­kra­czał nor­my, tłuszcz zle­wał mu się z brzu­cha na boki ni­czym wy­ro­śni­ęte cia­sto. W do­dat­ku owło­sie­nie wy­gląda­ło tak, jak­by wy­ra­sta­ło w nie­re­gu­lar­nych plac­kach, choć Hesk po­dej­rze­wał, że przy­czy­ną było nie­dba­łe za­sto­so­wa­nie try­me­ra. Na do­da­tek czło­nek Klin­ge­go skur­czył się tak, że le­d­wie mo­żna go było do­strzec w ciem­nym gąsz­czu wło­sów mi­ędzy no­ga­mi.

Czy on też wy­gląda­łby tak nie­atrak­cyj­nie? Hesk ni­g­dy nie był oty­ły, ale do­ro­bił się opon­ki na brzu­chu, cho­ciaż bie­gał dwa razy w ty­go­dniu. Nie­daw­no ku­pił też han­tle, ła­wecz­kę i matę do ćwi­czeń. Czy on rów­nież będzie tak le­żał, gdy na­dej­dzie jego czas, a ktoś sto­jący obok po­czu­je mdło­ści na wi­dok jego cia­ła?

Prze­nió­sł wzrok na Trin Bladh po­chy­la­jącą się wła­śnie nad roz­su­ni­ęty­mi no­ga­mi mar­twej dziew­czy­ny. Ogląda­ła przez lupę ja­kieś miej­sce po we­wnętrz­nej stro­nie uda. Była tak sku­pio­na, że za­uwa­ży­ła obec­no­ść He­ska do­pie­ro po dwóch mi­nu­tach. W ko­ńcu więc za­sło­nił usta dło­nią i od­chrząk­nął.

– Ależ pan jest nie­cier­pli­wy – ode­zwa­ła się Bladh, nie prze­ry­wa­jąc ba­da­nia.

– Prze­pra­szam. Do­my­ślam się, że nie zdąży­ła pani jesz­cze ni­cze­go usta­lić, ale chcia­łem za­py­tać, czy...

– W po­rząd­ku – prze­rwa­ła mu pa­to­lo­żka, od­wra­ca­jąc się w jego stro­nę. – Nie­cier­pli­wo­ść to sło­wo wy­my­ślo­ne przez lu­dzi, któ­rzy nie po­tra­fią się z ni­czym wy­ro­bić.

Hesk kiw­nął gło­wą.

– Wi­dzi pani, to pierw­sza spra­wa, nad któ­rą pra­cu­ję w roli sze­fa ze­spo­łu.

– Wiem.

– Na­praw­dę? Sam pani po­wie­dzia­łem czy może ktoś...

– Zdra­dzi­ły pana kro­ple potu na czo­le i spi­ęty głos.

– Nie je­stem spi­ęty. Chcę po pro­stu do­brze wy­ko­nać swo­ją ro­bo­tę.

– No wła­śnie. I tak bar­dzo panu na tym za­le­ży, że boi się pan po­pe­łnić ja­kiś błąd. Stąd zde­ner­wo­wa­nie.

– Jest pani rów­nie do­bra w ba­da­niu mar­twych jak ży­wych? – za­py­tał, zro­zu­miaw­szy, że Bladh przej­rza­ła go na wskroś.

– To się oka­że. – Od­wró­ci­ła się z po­wro­tem do mar­twej ko­bie­ty. – Być może ta bli­zna przy­śpie­szy pro­ces iden­ty­fi­ka­cji.

Hesk pod­sze­dł bli­żej, po­chy­lił się nad udem zma­rłej i przyj­rzał się śla­do­wi po we­wnętrz­nej stro­nie pra­we­go uda. Bli­zna mia­ła kil­ka cen­ty­me­trów dłu­go­ści i wy­gląda­ła jak krzyż. Zro­zu­miał, że to wła­śnie ją Hem­mer wcze­śniej z ta­kim za­ci­ęciem fo­to­gra­fo­wał.

– W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że to ślad po zra­nie­niu, któ­ry po pro­stu przy­brał taki kszta­łt – do­da­ła Bladh, po czym za­mil­kła na dłu­ższą chwi­lę.

– Ale? – do­py­tał Hesk.

– Ale, po pierw­sze, to dość nie­ty­po­we miej­sce i rzad­ko ra­ni­my się po we­wnętrz­nej stro­nie uda, po dru­gie, nie ma śla­dów po szwach, a to z ko­lei do­wo­dzi, że na­ci­ęcie zro­bio­no ce­lo­wo.

– Ma pani na my­śli ja­kąś for­mę tor­tur?

– Mo­żli­we, cho­ciaż, gdy­by ko­muś za­le­ża­ło na za­da­niu jej cier­pie­nia, są inne, bar­dziej efek­tyw­ne spo­so­by. Poza tym je­śli za­ło­ży­my, że ta ko­bie­ta była pro­sty­tut­ką, ta­kie dzia­ła­nie by­ło­by, że się tak wy­ra­żę, psu­ciem to­wa­ru, któ­ry pró­bu­je się sprze­da­wać.

Hesk po­ki­wał gło­wą. Uświa­do­mił so­bie, że pod kątem, pod któ­rym wła­śnie spo­glądał na uda dziew­czy­ny, bli­zna w isto­cie bar­dzo rzu­ca się w oczy.

– Je­śli chcia­łby pan po­znać moje zda­nie, ona sama to so­bie zro­bi­ła. Na po­do­bie­ństwo ta­tu­ażu. Ale tyl­ko zga­du­ję.