Ósma ofiara - Katarzyna Bester - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ósma ofiara ebook

Katarzyna Bester

4,4

128 osób interesuje się tą książką

Opis

Mroczna toń kryje sekret mordercy

Świt nad Hudson przynosi koszmarne odkrycie. Z mrocznych odmętów rzeki wyłowiono zwłoki kobiety – szybko okazuje się, że nie utonęła, a jej śmierć może mieć związek z serią brutalnych zbrodni sprzed trzech lat.

Przydzielona do sprawy detektyw Faith Adams musi błyskawicznie rozwikłać tę makabryczną zagadkę. Wie jednak, że sama sobie nie poradzi. Jedyną osobą, która zna metody seryjnego mordercy, jest Harry Belmont – legendarny śledczy mieszkający na odludziu, otoczony lasem i dręczącymi go wspomnieniami.

Już raz próbował schwytać tego zabójcę i niemal przypłacił to życiem…

Rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem. Faith i Harry będą musieli wykorzystać cały swój spryt i doświadczenie, aby nie dopuścić do kolejnej śmierci.

Bo ten, kto powierza swoje ofiary wodom Nowego Jorku, nie zamierza przestać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakoza

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta.
00
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Całkiem spoko
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
EdytaKlo

Nie oderwiesz się od lektury

To było mega dobre :)
00
werka58

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!
00



Katarzyna Bester

Ósma ofiara

Rozdział pierwszy

Faith

Mam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy, choć wiem, że to niemożliwe. Martwi tak nie robią. A ta kobieta nie żyje, i to od wielu godzin, jak wstępnie stwierdził patolog.

Z trudem odrywam wzrok od jej przerażającego i zimnego spojrzenia i biorę głęboki wdech. Rzeka Hudson wydaje się niesamowicie spokojna, a to przecież jej nurt przyniósł tutaj zwłoki, nad którymi stoję. Spoglądam na zegarek; za kwadrans piąta. Wkrótce mieszkańcy New Jersey zaczną nowy dzień, a informacje o naszej denatce będą przechodzić z ust do ust i wzbudzać trwogę wśród kobiet samotnie wracających do domu lub mieszkających w szemranej okolicy. Tak naprawdę nie mamy jeszcze pojęcia, jak zginęła nasza ofiara, ale chyba to właśnie najbardziej przeraża ludzi – niewiedza.

Zanim zostałam policjantką, przerażała również mnie. Uparcie wyszukiwałam w sieci informacje, jakby świadomość, że morderca jest wysoki lub niski, że zabija w dzień lub w nocy, miała w jakikolwiek sposób zapewnić mi bezpieczeństwo. Pamiętam, że nie mogłam spać, ilekroć w Nowym Jorku wychodziła na jaw nowa sprawa, a policja rozpoczynała polowanie na zabójcę. Dziś budzę się w nocy z zupełnie innych powodów – wiem i widziałam za dużo. Wkrótce minie dziesiąty miesiąc, od kiedy trafiłam do wydziału zabójstw, a czekałam na ten awans prawie siedem lat, obcując ze złem w najróżniejszej postaci. Zwykle ludzkiej.

– Nienawidzę zwłok o świcie – odzywa się za moimi plecami Nora, z którą na co dzień rozwiązuję zagadki zgonów.

– Już niedługo – mówię i puszczam do niej oko. – Praca za biurkiem czeka.

Moja partnerka wsuwa dłonie w kieszenie kurtki, bo jest dość chłodno. Rozgląda się, jakby ktoś miał nas podsłuchiwać, a potem pyta:

– Nie jesteś na mnie zła, że skorzystałam z opcji ucieczki od pracy w terenie?

– Chyba sobie żartujesz. – Parskam krótkim śmiechem. – Mając na koncie siedemnaście lat służby w tym wydziale, też chciałabym pewnie grzać tyłek w fotelu, zamiast popierdalać po kamienistym brzegu i oglądać trupa z rzeki.

– Dlaczego nie zajmuje się tym tutejsza policja? – docieka Nora, a ja jedynie wzruszam ramionami.

Sama byłam zaskoczona, że szef kazał mi, cytuję: zwlec dupsko z wyrka i jechać na most Waszyngtona. Tam patrol już zabezpieczał miejsce, w którym znajdowały się zwłoki po wyłowieniu ich z Hudson.

– Kto ją znalazł? – podejmuje Nora, wskazując ruchem głowy denatkę.

Wyciągam z kieszeni notes i podaję jej go, jak zwykle, aby przejrzała notatki.

– Kobieta jest w takim szoku, że niewiele z niej wyciągnęłam – oznajmiam. – Wyszła z psami na nocną przechadzkę, podobno często tutaj spacerują. – Rozglądam się po drzewach i kamienistym podłożu. – Ja wolałabym park, no ale New Jersey to stan umysłu. W każdym razie zauważyła coś w rzece i zadzwoniła pod numer alarmowy, bo podejrzewała, że to topielec.

– Patolog potwierdził utonięcie? – Nora oddaje mi notes.

– Zbada ciało i określi przyczynę zgonu – powtarzam słowa lekarza. – Póki co czekamy na szefa, żeby wyjaśnił, co tu, do jasnej cholery, robimy.

Na zwłokach nie zauważyłam żadnych śladów sugerujących, że wobec denatki zastosowano przemoc. Biorąc jednak pod uwagę to, że ciało było w wodzie, oraz to, że oglądałam je przy świetle latarki, mogłam sporo przeoczyć. Raport z sekcji da nam jasność, co takiego przytrafiło się tej kobiecie.

Pomiędzy drzewami pojawiają się światła samochodu. Wzdrygam się, bo przeszywa mnie chłód znad wody, ale to też z powodu uderzenia adrenaliny. Przyjechał szef, więc zaraz dowiemy się, dlaczego jesteśmy tutaj o nieludzkiej porze, w dodatku nie po tej stronie rzeki, po której zwykle pracujemy. Lubię to, co robię. Szukanie zwyrodnialców daje mi poczucie, że chronię ludzi przed okrucieństwem losu. Poza tym pozwala uciszyć sumienie.

– Drogie panie – wita się z nami kapitan, po czym spogląda na trupa. – Nienawidzę tej roboty – dodaje. – Nora, gratuluję awansu. Biurko już czeka.

– Dziękuję, szefie – odpowiada z uśmiechem moja partnerka.

– Faith, co wiemy?

– Ciało dryfowało blisko brzegu, zauważyła je kobieta spacerująca z psami, nie było dokumentów, nie widać żadnych obrażeń, czekamy na wyniki sekcji i identyfikację.

Świecę latarką i przesuwam spojrzeniem po zniszczonej przez wodę granatowej sukience, gołych stopach oraz swetrze, który kiedyś musiał mieć ładny szary kolor. Ciemne włosy przyklejone są do bladej twarzy, z której wciąż wlepiają we mnie wzrok martwe oczy. Patrzę na kapitana, aby oderwać się od tego dziwnego wrażenia, że wyłowiona z rzeki kobieta po prostu się na mnie gapi. Znowu się wzdrygam.

– Dlaczego sprawa trafiła do nas? – pytam, a szef zaciska usta.

– Jeśli skończyłyście tutaj, jedźmy do biura. Opowiem na miejscu.

– Jasne – rzucam, marszcząc brwi, bo pierwszy raz widzę go takiego tajemniczego.

Nora robi wielkie oczy i szepcze:

– Może to ktoś znany z Manhattanu i dlatego my się tym zajmujemy.

– Gdyby była jakąś gwiazdą, kojarzyłybyśmy jej twarz – mówię cicho, bo idziemy tuż za kapitanem. – Znasz ją? Przypomina ci kogoś?

– Przypomina mi jedynie, że w przyszłym tygodniu będę już piła kawę przy biurku, zamiast oglądać te okropieństwa na żywo.

– Będę ci podrzucać tony papierów – obiecuję i uśmiecham się podle.

– Szef już zdecydował, kto będzie twoim nowym partnerem?

– Jeszcze nic nie wiem.

– Obstawiam Colina. – Nora robi wredną minę. – Na pewno zgłosił swoją kandydaturę, bo ma na ciebie ochotę.

– Nie sądzę – kwituję. – Nie jestem pączkiem.

Chwilę później odpalam silnik, macham do chłopaków z biura lekarza sądowego i ruszam otulonymi ciemnością ulicami, mijając kolejne drzewa, które o tej porze wyglądają nieco przerażająco. Kiedy przejeżdżam przez most, witają mnie znajome zakamarki. Nowy Jork nie śpi, jak zawsze, ale przed świtem sprawia wrażenie spokojniejszego niż za dnia. Spokojniejszego, ale i bardziej mrocznego. Poranek odkryje przed nami to, co działo się nocą na ulicach miasta. Właściwie to już mamy przedsmak – zwłoki na brzegu rzeki.

Pierwsza docieram na miejsce i od razu zmierzam po kawę. Mam przeczucie, że to będzie długi dzień. Kilka minut później zjawia się szef, a tuż za nim Nora. Idziemy do gabinetu kapitana, gdzie każde z nas zajmuje miejsce z kubkiem kofeinowego płynu w dłoni. Wraz z Norą czekamy na informacje, ale nasz dowódca jakby się zamyślił. Dajemy mu chwilę, posyłamy sobie porozumiewawcze spojrzenia i cierpliwie czekamy. Wreszcie kapitan sięga po jakąś cholernie grubą teczkę i mówi:

– Trzy lata temu, w lipcu, znaleźliśmy pierwsze zwłoki. – Otwiera teczkę i bez ostrzeżenia podsuwa nam zdjęcia. – Maria leżała nad rzeką. Kilka tygodni później Georgia dryfowała przy brzegu, jak ta dzisiejsza. Po miesiącu z East River wyciągnięto Lauren, a wkrótce potem Harriet. Na początku kolejnego roku wyłowiliśmy z rzeki Hudson ciało Wendy, wiosną Judith, a w pewien upalny dzień jakiś turysta myślał, że Natasha opala się na brzegu. Niestety nie żyła od niemal doby.

– O matko – wydusza z siebie Nora, przeglądając fotografie. – Siedem kobiet. Coś mi się obiło o uszy o poszczególnych przypadkach, ale nie słyszałam, że powiązano ze sobą tyle zgonów.

– Nie było się czym chwalić – zauważa szorstko kapitan. – Mieliśmy siedem ofiar, a każdy trop okazywał się fałszywy. Dziennikarze straszyli, że policja wyławia z rzeki ciała, ale na szczęście nie mieliśmy przecieku i nie podano zbyt wielu szczegółów. Wreszcie morderca jakby zniknął, zwłoki przestały się pojawiać. Nigdy go nie złapaliśmy.

– Sądzi pan, że wrócił? – pytam, nie mogąc oderwać wzroku od zdjęć, do których podejrzanie mocno pasowałaby fotografia naszej dzisiejszej denatki. – Czy to naśladowca?

– Nie mam pojęcia – wyznaje kapitan, a jego ramiona opadają. – Ta sprawa długo nie dawała mi spokoju. Bałem się, że… – wskazuje zdjęcia – że pewnego dnia znowu to zobaczę. Ten dzień nadszedł. Dlatego sprawa trafiła do nas.

– Szukamy seryjnego zabójcy? – szepczę, nie wierząc, że to dzieje się naprawdę.

– Nie możemy lekceważyć podobieństw. – Szef zgarnia zdjęcia, chowa je do teczki i podsuwa mi ją pod nos. – Faith, pojedziesz do Kingston.

– Teraz? Ja? – Moje serce galopuje z nerwów. Seryjny zabójca, nie do wiary. Każdy glina marzy o takiej sprawie, a zarazem piekielnie się jej boi. – A co jest w Kingston? – dociekam.

Kapitan przez moment wpatruje się w teczkę, jakby jej obecność sprawiała mu fizyczny ból. Widocznie nierozwiązane zagadki tych morderstw ciążą mu bardziej, niż daje po sobie poznać. Wreszcie podnosi na mnie wzrok i odpowiada:

– Ktoś, kto wie o tych sprawach więcej niż inni.

Rozdział drugi

Faith

Jestem w drodze od ponad dwóch godzin i według nawigacji zbliżam się do celu. Minęła dziesiąta, a tutejsze krajobrazy w jesiennej odsłonie są tak sielskie, że pewnie zasnęłabym za kierownicą, gdyby nie napędzała mnie energia związana ze śledztwem. Wracają do mnie urywki wiadomości, jakie podawano w mediach trzy lata temu. Widzę brązową sukienkę Marii Peterson oraz jej jasne włosy rozrzucone wokół twarzy jak promienie słoneczne. Przypominam sobie moment, gdy w telewizji poinformowano o drugim ciele i zaczęto ostrzegać kobiety, aby nie zapuszczały się same nocami w okolice rzeki. Później byłam zbyt zajęta swoimi sprawami, aby być na bieżąco z kolejnymi przypadkami, tym bardziej że – z tego, co mówił kapitan – śledczy starali się nie podawać zbyt wielu szczegółów, licząc na błąd mordercy.

Jak przez mgłę kojarzę detektywa, który prowadził tę sprawę. Nigdy nie spotkałam go osobiście, co wkrótce ma się zmienić. Wszyscy mówią o nim Brudny Harry, bo podobno sposobem bycia oraz skutecznością przypomina bohatera granego lata temu przez Clinta Eastwooda. Przymykano oko na jego niekonwencjonalne metody, cokolwiek to znaczy, bo był najlepszy, aż nagle poprosił o urlop i zniknął. Szef wyjaśnił, że problemy osobiste detektywa oraz fakt, że nie udało mu się schwytać mordercy siedmiu kobiet, sprawiły, że wylądował właśnie tutaj – w Kingston. Chata, w której rzekomo mieszka, znajduje się na końcu drogi, wśród wysokich drzew, a przynajmniej tak pokazuje mapa.

Mam być ostrożna, bo od prawie dwóch lat nikt z pracy go nie odwiedzał i nie wiadomo, jak prezentuje się jego kondycja psychiczna. Świetnie. Jadę na odludzie, żeby stanąć oko w oko z być może zdziwaczałym gliniarzem i w dodatku namówić go do powtórnego zajęcia się śledztwem, które kiedyś go zniszczyło. Nie sądziłam, że tak skończę.

– Okej, to chyba tutaj – mówię sama do siebie.

Parkuję w pobliżu starego domu, który ukrywa się w lesie, podobnie jak jego mieszkaniec.

– Halo! – wołam, wysiadłszy z auta. – Jest tu kto?!

Odpowiada mi cisza, więc idę w stronę chaty, rozglądając się bacznie. Trochę mi zimno, a to miejsce jest zajebiście ponure i dziwne. Obawiam się, że zamieszkujący je detektyw nie życzy sobie obcych, dlatego uciekł tak daleko od świata. No cóż, kopnął mnie zaszczyt, aby przerwać jego wygnanie. Biorę głęboki wdech i po rozlatujących się schodach wchodzę na werandę. Zaglądam przez brudne okno, ale w środku nie rejestruję żadnego ruchu. Pukam mocno do drzwi, jednak wciąż panuje cisza. Nie ma dzwonka, więc chyba pozostaje mi czekanie. Cholera, a może chłop nie żyje i powinnam tam wejść, żeby sprawdzić?

Odwracam się, żeby podejść do samochodu po telefon i skonsultować sytuację z kapitanem, ale zamiast tego podskakuję i wydaję z siebie pisk, bo w pobliżu schodów stoi wysoki mężczyzna i wlepia we mnie spojrzenie, które nie wygląda przyjaźnie. Automatycznie kładę dłoń na ukrytej pod kurtką broni. Jak zdołał tu przyjść tak bezszelestnie? Kurwa, chyba zejdę na zawał.

Kaszlę lekko i pytam:

– Detektyw Harry Belmont?

Przygląda mi się, jakby oceniał, czy warto udzielać mi jakichkolwiek informacji. Wygląda trochę… kiepsko. Kojarzy mi się z jakimś drwalem, który odciął się od cywilizacji, zjada mech, pije wodę ze strumyka i rozmawia z niedźwiedziami. Właściwie sam jednego przypomina, bo w tej grubej koszuli i starej kurtce z kołnierzem udającym martwe zwierzę jest po prostu wielki i przerażający. Zauważyłam też, że w dłoni dzierży siekierę, więc po plecach zaczyna mi cieknąć zimny pot. Czy ten Robinson to naprawdę nasz najlepszy śledczy? Ma gęstą i zaniedbaną brodę, czapkę nasuniętą na brwi, spodnie z plamami na kolanach i ubłocone buty. Jeśli to rzeczywiście on, to określenie „brudny” Harry nabiera nowego znaczenia. Nie wiem dlaczego, ale na tę myśl ogarnia mnie rozbawienie. Wtedy olbrzym burczy coś pod nosem.

– Proszę? – dociekam, bo nic nie zrozumiałam.

Burczenie się powtarza. Ja pierdolę, w tej chwili powinny pojawić się napisy, bo nie rozumiem ani słowa.

– Nie dosłyszałam – próbuję ponownie. – Może pan powtórzyć?

– Co cię tak bawi? – artykułuje wreszcie i udowadnia, że nie zdziczał do końca, bo wciąż potrafi się komunikować.

Co mnie bawi? Wizja siekiery rozpłatującej mi głowę?

– Nie, nic – wyjaśniam. – Szukam detektywa Belmonta.

– Czego chcesz?

– Nazywam się Faith Adams i jestem śledczą w policji Nowego Jorku. Kapitan Crawford mnie tu przysłał.

– Nie ma mnie w domu – stwierdza, po czym rusza w prawo.

Wiedziałam, że to nie będzie łatwe, ale w tej chwili mam ochotę wsiąść do samochodu i wracać do miasta. Niech szef sam sobie przyjeżdża dyskutować z tym gburem. Wzdycham, sięgam do swojej determinacji, a następnie idę za Belmontem. Widzę, że zaczął rąbać drewno, i nieco się uspokajam. A więc ta siekiera to nie element witania nieproszonych gości.

Podchodzę na tyle blisko, aby mnie słyszał, ale też zachowuję taką odległość, abym nie oberwała kawałkiem sosny czy co on tam ma.

– Potrzebujemy pana pomocy – oznajmiam.

Znowu coś tam gada pod nosem, czym zaczyna mnie wkurzać.

– Może pan mówić wyraźniej? – proszę.

Prostuje się i głośno wypuszcza powietrze z płuc. Jeśli ma mnie dość, to z wzajemnością. Czekam na jego słowa lub kolejną porcję burczenia. Wreszcie odwraca się, nie wypuszczając siekiery z dłoni, i warczy:

– Nie życzę tu sobie żadnych gości.

– Ja też nie skaczę z radości z powodu tych odwiedzin – wypalam. – Przyjechałam tutaj na prośbę kapitana. Uważa, że tylko pan może pomóc nam rozwikłać sprawę morderstwa.

– Znajdź kogoś innego – kwituje i się odwraca, po czym wybiera wielki drewniany klocek i unosi siekierę nad głowę.

Postanawiam uderzyć w czuły punkt każdego dobrego detektywa, a takim podobno ten facet jest, czyli zawodową ciekawość. Gdy siekiera opada, odzywam się głośno, aby na pewno mnie usłyszał:

– Dziś nad ranem z Hudson wyłowiono ciało kobiety.

Zastyga. Mam wrażenie, że na moment przestał oddychać. Wykorzystuję to, że udało mi się przykuć jego uwagę, i kontynuuję:

– Crawford twierdzi, że to może być ósma ofiara. Podobno nikt nie wie na temat tej sprawy więcej niż pan. – Przełykam ślinę i decyduję się na ostateczność: – Proszę nam pomóc. Lada dzień zostanę z tym śledztwem sama, bo moja partnerka zmienia stanowisko. Błagam, niech pan pomyśli o bliskich tej martwej kobiety.

Milknę. Upadłam już najniżej, jak mogłam, więc pozostaje mi poczekać chwilę na odpowiedź jaśniepana detektywa, a potem z podkulonym ogonem wrócić do kapitana. Chyba że rzekomo najlepszy śledczy w wydziale jednak się nade mną zlituje.

– Zastanowię się – oświadcza wreszcie, a potem sięga do sterty drewna.

– Mogę zawieźć pana do miasta – proponuję.

– Mam samochód – odpowiada i to chyba koniec naszej dyskusji, bo on zajmuje się swoimi sprawami, a ja stoję i nie wiem, co powinnam jeszcze zrobić, aby namówić go do powrotu do świata z Internetem, centralnym ogrzewaniem, bieżącą wodą i mydłem.

– Dziękuję za rozmowę – rzucam na pożegnanie, bo co innego mam powiedzieć? Że miło się gadało? Jakbym przesłuchiwała żula pod monopolowym.

Zmierzam do samochodu, a gdy opadam na siedzenie, mam ochotę zapłakać. Jakaś kobieta nie żyje, jej rodzina czeka na informacje, a ja zamiast pracować, jeżdżę po stanie i prowadzę bezowocne dyskusje z zarośniętym i zapuszczonym drwalem, który kiedyś był policjantem, ale widocznie postanowił do końca swych dni żywić się korą i straszyć poczciwych obywateli swoim wyglądem.

– Strata czasu – szepczę, a następnie odpalam silnik i włączam nawigację.

Pora wracać i zająć się śledztwem. Udowodnię kapitanowi, że zasłużyłam na swój awans. Nie potrzebuję do tego jakiegoś leśnego gbura.

Rozdział trzeci

Harry

Próbuję opanować drżenie rąk, ale mi nie wychodzi, więc odkładam siekierę, aby nie zrobić sobie przypadkiem krzywdy. To byłoby żałosne. Ten etap mam za sobą. Co więcej, na tym odludziu nikt by mnie nie usłyszał, gdybym wołał o pomoc. Mój głos włóczyłby się bez sensu pomiędzy drzewami. Specjalnie wybrałem to miejsce, aby nikt mi nie przeszkadzał. Jak widać, i tak mnie znaleźli. Ta policjantka zaburzyła mój względny komfort, o który walczyłem prawie dwa lata. Jak ona się nazywa? Adams? Chyba tak. Zapewne nowicjuszka. Crawford nie wzywałby mnie, gdyby miał w zespole jakiegoś asa. Panna Adams widocznie nie spełnia tego wymogu. A szkoda, bo gdyby była świetna w swojej pracy, ja miałbym święty spokój. Tymczasem moją głowę nawiedzają nieproszone myśli.

– Niech to szlag – syczę i wracam do domu.

Rąbanie drewna musi poczekać. A nie powinno, bo kończy się październik i zaraz będzie zimno jak cholera. Wszystko przez tę całą Adams. I przez Crawforda. I przez jebanego mordercę, którego nie umiałem wytropić i zamknąć w więzieniu. Jeśli wyłowiono z rzeki kolejną kobietę, zabiła ją moja nieudolność. Wkurwiony trzaskam drzwiami, a po chacie niesie się echo tego zdarzenia.

Podchodzę do kuchenki i nastawiam wodę na herbatę. Najchętniej napiłbym się piwa, ale dwa lata temu to właśnie alkohol sprawił, że prawie zszedłem z tego świata. Gdyby Charlie mnie nie znalazł, pijanego i leżącego na podłodze w kuchni, mógłbym dzisiaj gryźć piach. Zaciskam usta, bo na wspomnienie brata przypływa do mnie tęsknota. Nie tak wielka jak za Brie, bo mój brat żyje i w sumie mógłbym odwiedzić go w każdym momencie, gdybym nie był żałosnym kutasem, którego pokonała strata, wódka i bezradność w pracy. Lepiej będzie, jeśli zostanę tutaj, zamiast znowu pchać się tam, skąd uciekłem.

Zalewam wrzątkiem torebkę zielonej herbaty, bo w sklepie w miasteczku niedawno była tylko taka. Mam nadzieję, że ma właściwości uspokajające, a najlepiej usypiające, abym mógł zasnąć i zapomnieć o dzisiejszych odwiedzinach Faith Adams. A może zadzwonić do Crawforda i wyjaśnić, że nie życzę sobie nękania? Nawet przez policję. Wzdycham i opadam na fotel, zdjąwszy czapkę i kurtkę. Nie wiem, co robić. Jestem w dupie.

Popijam herbatę, a przed moimi oczami przesuwają się obrazy sprzed wielu miesięcy: pierwsze zwłoki na brzegu rzeki, kolejne i kolejne, ciała dryfujące w wodzie, zrozpaczone rodziny, którym musieliśmy przekazać najgorsze z możliwych wieści, a także sterty materiałów na stołach, przy których spędzaliśmy godziny, próbując przechytrzyć mordercę. Nie udało się. Ten skurwiel wyprzedzał nas o krok, a każdy trop okazywał się albo fałszywy, albo zbyt mało wiarygodny, aby zainteresować nim prokuraturę. Zaczęliśmy zapuszczać się do podziemia, w zakamarki miasta, gdzie żyje margines, ale to właśnie tam policja zyskuje najlepszych informatorów. Nasze działania nie były zgodne z rozkazami kapitana, jednak złapanie mordercy było priorytetem. Szukaliśmy czegokolwiek, co mogłoby nas do niego doprowadzić.

Jestem pewien, że Brie zapłaciła za to życiem, ale kapitan nie wierzył mojej wersji. Nikt, kurwa, mi nie wierzył. Uznali mnie za bliskiego obłędu, klepali po ramieniu, ale w ich oczach widziałem współczucie. Najlepszym kompanem okazała się butelka. Później wielu rzeczy nie pamiętam, bo albo byłem najebany, albo zbyt zmęczony śledztwem, aby w ogóle kojarzyć rzeczywistość, w jakiej przyszło mi żyć. Aż pewnej nocy obudziłem się w szpitalnym łóżku, a mój młodszy brat siedział obok bledszy od ścian. Crawford przyklasnął wizji Charliego, abym wyjechał i oderwał się od tego wszystkiego. W ten sposób wylądowałem tutaj. I tutaj powinienem zostać.

To zielone paskudztwo chyba na serio działa usypiająco, bo wypijam kubek herbaty i oczy same mi się zamykają. Krótka drzemka w fotelu? Jedna z moich rozrywek, od kiedy tu przyjechałem. Biorę głęboki wdech i przytulam głowę do oparcia fotela, ale nagle prostuję się i już nie chce mi się spać. W snach jest niebezpiecznie. Przed sekundą pod powiekami zobaczyłem martwe ciało. Pamiętam tamten dzień, jakby był wczoraj.

Jest gorąco jak w piekle. Gdy dostajemy wezwanie, z ulgą podkręcam klimatyzację w samochodzie. Przesłuchiwanie sąsiadów denata zamieszanego w mafijne porachunki musi poczekać. W sumie mogą to zrobić świeżaki, chyba potrafią pukać do drzwi i spisywać zeznania. Odpalam silnik i włączam się do ruchu na rozgrzanych letnim upałem ulicach Nowego Jorku. Obok mnie Lopez wypija chyba czwartą dziś butelkę wody mineralnej.

– Kapitan kazał się śpieszyć – ostrzegam. – Nie zatrzymuję się, żeby odwiedzić kibel.

Parska i zakręca butelkę. No dobra, teraz tylko przedrzeć się przez korki. Muszę przyznać, że z wyjącym na dachu kogutem idzie nam całkiem nieźle.

Gdy pół godziny później docieramy na miejsce, od razu zauważam tłum gapiów.

– Kurwa – mówi Lopez i wymownie wzdycha.

– Nie rozumiem, co ich tak jara w ludzkim nieszczęściu – oznajmiam, po czym ruszamy w stronę taśm policyjnych, wokół których tłoczą się idioci żądni sensacji oraz ciekawscy mieszkańcy miasta. – Policja. Przesunąć się – warczę do dziennikarza, którego pysk akurat jest mi bardzo dobrze znany.

– Detektyw Belmont – mówi kapitan i wydaje mi się, że odczuwa ulgę na mój widok. – Proszę porzucić sprawę tego rzezimieszka i zająć się tym. Gdzie detektyw Lopez?

– Pewnie szuka kibla – rzucam i zapewne mam rację.

– Okeeej. – Kapitan marszczy brwi, ale zaraz przechodzi do rzeczy: – Powierzam panu to śledztwo. Nie mamy żadnych dokumentów, śladów przemocy, nic, po prostu nic. Pan jest świetny w rozwiązywaniu zagadek.

To akurat prawda. Nie będę fałszywie skromny. Pracuję w wydziale zabójstw od dziewięciu lat i mam najlepsze wyniki. Jestem stworzony do tej roboty.

– Dziękuję – odpowiadam i rozglądam się wymownie. – Co tu mamy?

Crawford prowadzi mnie w stronę uwijających się na brzegu techników. Gdy ich mijam, od razu zauważam ciało. Brązowa sukienka zapięta jest na wszystkie guziki, a jasne włosy rozrzucone wokół głowy lśnią w słońcu. Ktoś mógłby pomyśleć, że kobieta drzemie nad rzeką, ale dla wprawnego oka od razu oczywiste jest, że zgięte kolana to efekt stężenia pośmiertnego.

Skinieniem głowy witam się z patologiem.

– Detektywie – zaczyna – znowu się spotykamy. Pan prowadzi sprawę?

– Na to wygląda – odpowiadam.

– Nie wiem jeszcze nic o tej kobiecie, ale mam nieodparte wrażenie, że nie wyłowiono jej z rzeki. Nie wygląda mi na topielca.

– Ktoś przyniósł tu ciało – mówię sam do siebie. – Chciał, żebyśmy je znaleźli. Albo zginęła tutaj, a sprawca zabrał jej torebkę i… buty?

– Nie miała ich, gdy tu dotarliśmy – potwierdza patolog. – Nie sądzę, aby policjanci z patrolu je zabrali. Nie mogę jednak ręczyć za złodziei oraz bezdomnych.

Zwracam się do kapitana, który stoi za mną:

– Kto ją znalazł?

– Jakieś dzieciaki jeździły w pobliżu rowerami. Chciały ją nastraszyć dla żartu. Myślały, że śpi – wyjaśnia. – Kiedy zaczęły krzyczeć, a ona się nie obudziła, zadzwoniły na numer alarmowy. To było prawie dwie godziny temu.

– Musiała tu leżeć od dłuższego czasu – oceniam. – Przecież wokół panuje ruch. Ktoś na pewno by coś zauważył, gdyby w biały dzień przyniesiono tu ciało. Obstawiam, że zamordował ją tutaj pod osłoną nocy lub nad ranem przyniósł zwłoki.

– On? – docieka kapitan.

– Nie chcę mówić źle o zmarłych – oświadczam – ale spójrzcie na nią. Myślę, że waży więcej niż ja. Kobieta by jej nie uniosła, chyba że jakaś sportsmenka podnosząca hobbystycznie opony od tira. Na stopach nie ma obtarć, więc raczej nie wleczono jej po ziemi.

– Zgadzam się – przytakuje mi patolog. – Możemy ją zabrać?

– Tylko rzucę okiem – informuję i ostrożnie podchodzę do ciała, przyglądając się uważnie, aby niczego nie przegapić.

Nie ma tu śladów walki, szarpaniny, ubranie jest całe, nie widzę siniaków mogących sugerować, że przed śmiercią z kimś walczyła. Na dłoniach nie ma zadrapań, paznokcie nie są połamane. Jestem niemal pewien, że ciało podrzucono lub umarła tutaj w jakiś czysty sposób. Trucizna? A może zajebiście niefortunnie dostała zawału, spacerując o świcie nad rzeką, a bezdomni ukradli jej rzeczy? Instynkt podpowiada mi, że zgon nie nastąpił z przyczyn naturalnych, a denatka miała trafić w miejsce publiczne. Jeśli przeczucie mnie nie myli, mamy zatem zabójcę spragnionego uwagi. Udało się skurwielowi, bo tłum za moimi plecami na pewno wrzuca do sieci film za filmem. Ludzie nie mają szacunku dla śmierci. Dla naszej pracy też nie.

Odwracam się i zauważam, że Lopez przeciska się przez tłum. Z takim brzuchem to niełatwe. Od razu rzucają mi się w oczy telefony wycelowane w miejsce, w którym stoję. Jakaś kobieta siedzi na ramionach chłopaka, aby mieć lepsze ujęcia. Nastolatek próbuje przekonać policjanta, aby wpuścił go za taśmę. Kretyn. Chudy facet wręcz uśmiecha się do telefonu. Nie wierzę, że w takich chwilach zapomina się o przyzwoitości. Po co im te nagrania i fotki? Czy serduszka na Instagramie naprawdę są warte takiego… bezczeszczenia zwłok? Ludzkość nie przestaje mnie zadziwiać, a właściwie zawodzić.

Wyciągam z kieszeni swój aparat i też robię kilka zdjęć. Możliwe, że w tym gąszczu ludzi jest morderca, który wrócił, aby napawać się swoim „dziełem”. Dorwę cię, pojebie, zobaczysz.

Rozdział czwarty

Faith

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Polecamy również:

Ósma ofiara

ISBN: 978-83-8423-024-4

© Katarzyna Bester i Wydawnictwo Zaczytani 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Zaczytani.

REDAKCJA: Magdalena Wołoszyn-Cępa

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://zaczytani.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek