Opowieści z Kaalen - Ewa Jarzembowska - ebook

Opowieści z Kaalen ebook

Ewa Jarzembowska

4,5

Opis

Akcja powieści toczy się w alternatywnej rzeczywistości — częściowo w postapokaliptycznej, odciętej od innych krainie pustoszonej przez pochodzące z obcego świata tajemnicze stworzenia, a częściowo poza jej granicami — w miejscach zamieszkałych przez różne rasy, społeczności i plemiona. Powieść stanowi pierwszą część kilkutomowej sagi — pełna jest zagadek oraz niewyjaśnionych wątków. Wciąga ciekawym stylem, wartką akcją oraz unikatowym opisem alternatywnych światów i fascynującym bestiariuszem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewa Jarzembowska

Opowieści z Kaalen

Projektant okładkiDominika Panek

© Ewa Jarzembowska, 2020

© Dominika Panek, projekt okładki, 2020

Akcja powieści toczy się w alternatywnej rzeczywistości — częściowo w postapokaliptycznej, odciętej od innych krainie pustoszonej przez pochodzące z obcego świata tajemnicze stworzenia, a częściowo poza jej granicami — w miejscach zamieszkałych przez różne rasy, społeczności i plemiona. Powieść stanowi pierwszą część kilkutomowej sagi —

pełna jest zagadek oraz niewyjaśnionych wątków. Wciąga ciekawym stylem, wartką akcją oraz unikatowym opisem alternatywnych światów i fascynującym bestiariuszem.

ISBN 978-83-8189-728-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„Perspektywa patrzenia na świat zależy od tego, skąd człowiek się wywodzi”

Joele Naftali, królewski mapownik.

„Niezależnie od wszystkiego, Kaalen jest zawsze w samym środku”

Salomen Dapirai, gwałciciel i morderca.

„Gdyby spojrzeć na mapę, jako na wierny portret znanego nam świata, Kaalen znajdowałoby się rzeczywiście w samym jego środku. Kraina ta otoczona jest od północy i zachodu kolejno: pustynią, górami i morzem, za którymi znajdują się krainy północne Esitanii, od południa natomiast otaczają ją LLiiria oraz kraina Rozpelle, zwana przez zawistnych kozim zadkiem — głównie z uwagi na swój anachroniczny ustrój polityczny oraz znikomą ilość ośrodków cywilizacji w niej się znajdujących. Od strony wschodniej świat odgraniczają od Kaalen góry, przez które lepiej było w dawnych czasach nie chodzić — większość więc nie chodziła i stąd na mapach za wschodnimi górami Kaalen nie ma nic. Oczywiście wszystkie powyższe tezy można postawić tylko jeżeli zawierzy się mapom tworzonym przez ograniczone stworzenia: Nuite twierdzą bowiem, że środek świata jest w każdym siedliszczu Nuite i to od niego należy zaczynać rysowanie wszelkich map, gdyż w innym wypadku nie mają one sensu, Cedruny natomiast są zdania, że rysowanie map nie ma sensu, ponieważ i tak pląsamy po płomieniach.”

Nilf Nansen, „Historia mapownictwa”

Gdyby chodziło o wzrost czy budowę ciała, Saar Hagen nie wyróżniałby się zbytnio spośród przechodniów biegających jak oszalałe króliki po ulicach Randen. Tak jak oni był dość wysoki i dosyć smukły, tak jak oni nosił szeroki płaszcz i tak jak niektórzy z nich — starannie ukrywał pod nim miecz. Tym, co wyróżniało go spośród mieszkańców Randen i sprawiało, że niejeden z nich przystawał, oglądał go od stóp do głów, po czym dyskretnie chuchał na lub pocierał umocowany w wierzchnim okryciu amulet chroniący przed złymi mocami, były jego włosy i twarz. Saar Hagen zwykle nie reagował na owe, uchybiające jego godności, odruchy, przyzwyczajony do tego, że na ulicach innych miast niż Randen można było zetknąć się z o wiele gorszym zachowaniem: można było także spotkać na nich strażników porządku miejskiego równie niezadowolonych z jego włosów i rysów twarzy, co wspomniani przechodnie. Z tego właśnie powodu, Saar Hagen bardzo starał się nie rzucać nikomu w oczy: zgodnie z panującym obyczajem włosy przykrywał zazwyczaj kawałkiem burej, modnej już chyba wyłącznie na południu tkaniny, starał się wychodzić tylko po zmroku i zwykle trzymał się bocznych ulic. Randen ostatecznie, choć na wszystkich mapach oznaczane było jako miasto — metropolia, znajdowało się w samym środku głębokiej prowincji, a odmieńcy i w ogóle wszystko, co wyglądało jak gdyby mogło być uchodźcą z Kaalen nie było w tym miejscu zbyt dobrze tolerowane. Nie to, żeby w Randen miały rację bytu w ogóle jakiekolwiek zamieszki, niepokoje czy chociażby niewłaściwe i niesympatyczne postawy względem wspomnianych istot prezentowane przez jego mieszkańców. Istoty takie — Saar Hagen rozmyślając niezobowiązująco na ten temat przygarbił się lekko, po czym szczelniej przykrył włosy połyskujące granatem spod burej i modnej szmaty — były witane przez reprezentantów miasta z sympatią i życzliwością, obsługiwane na lokalnych straganach przez pyzate i uśmiechnięte dziewuszki, znajdowały miejsce, w którym mogły się osiedlić, po czym — po kilku tygodniach — rozpływały się w przestrzeni tak, jakby nigdy nie istniały. A najlepsze w tym wszystkim było to — myślał dalej Cień sunąc niemal bezszelestnie pod ścianami starych i złowieszczo zapadniętych budynków — że po ich zniknięciu nikt nawet o nie nie zapytał. Ani o to, co też mogło się z nimi stać… ani o to, kim były.

Saar Hagen pokonał kilkoma szybkimi krokami pozostałą odległość dzielącą go od wejścia do gmachu stanowiącego główny cel jego wędrówki, całym ciężarem ciała oparł się na klamce i popchnął olbrzymie, drewniane wrota: zgodnie z jego oczekiwaniami drzwi ustąpiły dopiero po chwili, upewniwszy się, że istota, która na nie napiera nie ma złych zamiarów. „Klamka z emocenu” — pomyślał — „Proszę, proszę. Północ biednieje, południe się bogaci, skoro stać ich na taki zbytek”. Wszedł powoli do sieni niepozornego budynku, w każdej chwili oczekując dalszych szykan i kontroli ze strony jego właścicieli, nic takiego jednak nie nastąpiło. „Widocznie uznali, że sam emocen wystarczy” — skonstatował w myślach — „I powinien, patrząc na jego cenę, bo kosztuje więcej za garść niż tresowane szczenię maruny”. Zatrzymał się na chwilę, niezdecydowany — przed nim bowiem sień rozwidlała się w korytarz o wielu ukośnych rozwidlenach. Jego wątpliwości, co do tego, w którą stronę należałoby się udać rozwiał głos nawołujący go z jednej z bocznych odnóg. Skręcił w nią i stanął przed olbrzymimi drzwiami, na których dziwne płaskorzeźby zdawały się poruszać i pulsować życiem. „Czarodzieje” — pomyślał z niesmakiem, patrząc na wibrujące energią drzwi — „zero gustu i dobrego smaku”. Wierzeje zaskrzypiały i same powoli otworzyły się przed nim na oścież — „Do tego jeszcze naiwni, jeśli myślą, że nie zauważyłem linki i mechanizmu” — pomyślał z rozbawieniem i wkroczył śmiałym krokiem do komnaty. Siedząca tyłem do niego w fotelu postać nie usłyszała ani nie zauważyła go jeszcze.

— Wnijdź Cieniu, nie obawiaj się — postać zachłysnęła się i nieumiejętnie rozkaszlała, starając się zamaskować przestrach wywołany nagłym pojawieniem się przed nią Saar Hagena — a, jesteś. To dobrze. Mam — zabytkowy czarodziej o trzęsących się dłoniach zawiesił na chwilę głos dla większego efektu, po czym kontynuował teatralnym głosem — mam dla ciebie misję. Zadanie.

Saar Hagen milczał, wpatrując się w starca swoimi błyszczącymi, granatowymi oczami i czekał, na to, co ów ma do powiedzenia, staruch jednak poczuł się chyba zażenowany ciszą i ponownie uderzył w pompatyczny ton.

— Nie znam cię Cieniu — wygiął pogardliwie wargi wypowiadając słowo Cień i Saar Hagen poczuł jak łuski na ukrytych pod płaszczem skrzydłach zaczynają mu sterczeć ze złości i uwierać w plecy — Nie wiem, czy jesteś równie dobry, co twój poprzednik, tuszę jednak, że nie przysłano by mi kogoś, kto nie wie wiele o ogniu walki, o …

— Do rzeczy — Saar Hagen przerwał mu spokojnym, monotonnym głosem, jaki zachowywał tylko dla ludzi — Co mam przynieść i ile mi za to zapłacisz?

Czarodziej, nieprzyzwyczajony widać do tego, że ktoś przerywa jego wypowiedź odął się tak, że niemal pękł zanim raczył odrzec cokolwiek. Gdy to uczynił, Saar Hagen chciał roześmiać mu się w twarz.

— Nie ma mowy — powiedział krótko — nie ma w ogóle o tym mowy. Jestem Cieniem, nie cielęciem i nie jestem głupi. Ale z czystej ciekawości powiedz mi jeszcze — powtórzył, kładąc silny nacisk na ostatnie zdanie — Ile byłbyś gotów za to zapłacić?

Dziesięć minut później, cięższy o trzy pokaźne sakiewki i dwa silne amulety Saar Hagen opuszczał niegościnny dla wszystkich poza czarodziejami, acz hojny nawet dla użytecznych przybłęd przybytek wiedzy tajemnej. „Jestem chciwy” — myślał, zły sam na siebie — „chciwy i głupi, a robią ze mną, co chcą. Ale, na wszystkie jagody wiecznego krzewu, taka masa pieniędzy, taka kupa sokołów i w połowie płatna z góry… Za coś takiego” — myślał dalej, maszerując pod górę głównego traktu Randen — „nie musiałbym robić nic, absolutnie nic przez trzy długie obroty wszystkich gwiazd. Zresztą zawsze” — rozumował dalej — „mogę zniknąć z tym, co wziąłem i nie wrócić”. Ale wtedy, nie byłoby już zleceniodawców, zadań ani stałego źródła zarobku, a — o czym Saar Hagen wiedział aż nadto dobrze — pieniądze potrafiły odlatywać w siną dal równie szybko, co ich skrzydlaci imiennicy.

***

Selene Ogare poruszała się szybko i pewnie, torując sobie drogę wśród przechodniów. Wielu z nich ustępowało jej miejsca; niektórzy znając jej stopień, a niektórzy — zauroczeni jej urodą. W niecałe dziesięć minut pokonała drogę pomiędzy domem cechowym, a drzwiami jej własnej sadyby: nie wytracając prędkości i sprężystości chodu nacisnęła klamkę i weszła do olbrzymiego hallu siedziby rodowej Ogare.

Złośliwi mówili, że ród Ogare zawdzięczał swoją nazwę i bogactwo umiejętności łaszenia się do każdego nowego łowczego, który trzymał napiętą kuszę, Selene opierając się na rodowych kalendarzach i pamiętnikach doszła jednak do wniosku, że stwierdzenie owo nie może być prawdą — a przynajmniej nie całą. Faktem było jednak, że dom, który Selene z niechęcią opisywała jako swój dom rodzinny, był najwspanialszym — i najlepiej wyposażonym — budynkiem w mieście, zaraz po domu cechowym czarodziei. Olbrzymie arrasy zwieszały się ze ścian hallu przyciągając wzrok gości świeżością barw i delikatnością splotu. Gdy podchodziło się do niektórych i wciągało powietrze w nozdrza, można było nawet jeszcze wyczuć zapach wyhaftowanych na nich kwiatów; co w kontekście tego, że arrasy miały po siedemset — osiemset lat, świadczyło dobitnie o kunszcie i pieczołowitości, z jakimi je wykonano. Na środku potężnej hali pysznił się olbrzymi, rzeźbiony, dębowy stół i to do niego w tamtej chwili Selene podeszła. Na jego blacie — błyszczącym jak najwspanialszy kryształ i odbijającym sufit niemal równie dobrze, co lustro, leżała para skórkowych rękawiczek i rzucona niedbale etola. Selene skrzywiła się. Porzucone w nieładzie rzeczy świadczyły o tym, że jej ciotka i opiekunka wróciła już do domu z dwudniowej wyprawy w sobie tylko wiadomych celach — i w sobie tylko wiadome miejsca.

— Witaj Selene — głos brzmiący echem srebrnego noża upadającego na podłogę dobiegł uszu czarodziejki — widzę, że wcześnie wracasz pod rodzinny dach z rady dorga. Nie omawiano żadnych ciekawych tematów?

— Witaj ciociu — Selene zdusiła w sobie irytację, jaką odczuwała za każdym razem, gdy słyszała krytyczny i wyniosły ton opiekunki — rada dzisiaj niestety nie odbyła się z powodu absencji mentora dorga. Jak minęła ci podróż?

— Jaka podróż Selene? — Ciotka roześmiała się dźwięcznie, szczęśliwa, że może przyłapać Selene na tym, że ta czegoś nie wie — Byłam w instytucie Bavenberga, przeprowadzaliśmy kilka istotnych eksperymentów z udziałem istot, które wymagały stałego nadzoru i kontroli. Zostawiłam ci informację u Hele.

A informacja ta dotarła do mnie jak zwykle z twoich ust, bowiem twoja wierna przyjaciółka Hele nie raczy swoich do mnie otworzyć po ostatnim incydencie… I przedostatnim też — cisnęło się na usta Selene, jednak zamiast tego powiedziała tylko:

— Najwyraźniej pani Hele była zbyt zajęta prowadzeniem nauki wśród najmłodszych adeptów, aby mnie o tym fakcie poinformować. Mam nadzieję, że eksperyment się powiódł?

Ciotka Selene roześmiała się perliście.

— Nie mógł się nie powieść — stwierdziła z dumą w głosie. Ciotka Selene, Baelinda Ogare była pewna w życiu wielu rzeczy. Jedną z nich, były jej własne umiejętności oraz wiedza — D’Zaj, wolontariusz pod koniec eksperymentu był w stanie przekazać pewną część swojej niespotykanej mocy biorcy — w tym wypadku mnie. Niestety, nadal nie udało się doprowadzić do przekazania całej energii, wiedzy i umiejętności i niezmiernie interesuje mnie, co by się wtedy stało. Cóż, nauka jest na takim poziomie zaawansowania, że być może już niedługo uda nam się tego dowiedzieć, Selene. Powiedz mi moja droga — ciotka przerwała na chwilę i przyjrzała się Selene uważnie, jak gdyby od odpowiedzi tej ostatniej zależeć miało, jeśli nie jej życie, to chociaż przyszła kariera — co robisz dziś wieczorem?

Selene ścierpła skóra na nadgarstkach jak zawsze, kiedy się denerwowała. Wiedziała jakie będą następne słowa ciotki, jako, że schemat jakim się porozumiewały implikował propozycję wzięcia udziału w jakimś śmiertelnie nudnym, towarzyskim przedsięwzięciu. Przez krótką chwilę Selene zastanawiała się, czy nie skłamać i nie powiedzieć, że ma już plany na ten (i przy okazji na wszystkie pozostałe) wieczory, wiedziała jednak, że ciotka doskonale wychwytuje wszelkie oznaki kłamstwa, i że jeśli ją, Selene na nim przyłapie, to nie da jej o tym zapomnieć przez najbliższe trzy miesiące. Dlatego też, starając się nadać swojemu głosowi pełne napięcia i oczekiwania brzmienie powiedziała:

— Nic szczególnego ciociu. Chciałam przeczytać kilka rozdziałów „Meandrów Sztuki”, Naftalego: chciałam też wybrać się na wieczorną przechadzkę, korzystając z tego, że właśnie jest pora kwitnienia bzu.

Ciotka uśmiechnęła się do niej promiennie. „Fałszywa baba” — pomyślała Selene z nagłą, nie wiadomo skąd biorącą się złością — „wiedziała, że nienawidzę tych bezsensownych spotkań”.

— Seleno, mam dla ciebie znakomitą propozycję alternatywną — ciotka mówiąc te słowa, przybrała pompatyczny ton — Dziś wieczorem, w domu Helitela Orneta będzie miała miejsce kolacja — doprawdy, w wyśmienitym towarzystwie. Otrzymałyśmy na nią oficjalne zaproszenie i chciałabym móc dać znać Helitelowi, że pojawimy się na niej we dwie.

Do mnie to zaproszenie nigdy nie dotarło — chciała powiedzieć Selene — jak wszystkie zaproszenia, które wyłapujesz i chowasz w przepastnych rękawach, wyciągając tylko te, które uznasz za potrzebne albo wystosowane przez właściwe osoby. Powiedziała jednak tylko:

— Ależ oczywiście, będzie to dla mnie najwyższa przyjemność. Jak sądzisz, czy suknia błękitno — granatowa jest właściwa na taką okazję?

***

Kolacja ciągnęła się tak, jak gdyby nigdy nie miała się skończyć. Zgodnie z oczekiwaniami i przewidywaniami Selene, jedzenie było okropne; za to każda, dosłownie każda nowa potrawa, musiała być okraszona soczystym przemówieniem i dedykacją — nierzadko złośliwą. Kiedy pan domu raczył zadedykować jej móżdżki w kokilkach, okraszając je niewybrednym komentarzem, iż ma nadzieję, że zawartość puszki mózgowej Selene jest po owych długich (zbyt długich — dobiegł jej uszu złośliwy szept z końca stołu) latach nauki większa objętościowo i mniej przypieczona — czemu towarzyszyły: gromki wybuch śmiechu z jakże celnego kawału oraz owacja wszystkich uczestników biesiady, czarodziejka poczuła, że nie wytrzyma w tym miejscu ani chwili dłużej. Odczekała grzecznie, aż zostanie podane ostatnie danie (malinowe puddingi w okrągłych, porcelanowych czaszach dedykowane pani Asten, która niebacznie założyła tego dnia mocno wydekoltowaną sukienkę), po czym, korzystając z zamieszania powstałego w związku z przejściem do hali gry, uchyliła potężne dębowe drzwi i wymknęła się na korytarz.

Selene planowała prześliznąć się poziom niżej, przejść korytarzem prowadzącym pod trotuarem na drugą stronę ulicy i wyjść w górnej bibliotece, w której — na co liczyła — nie będzie już o tej porze nikogo. „Posiedzę tam z pół godziny, poczytam, ochłonę, wrócę, pokażę się na dwadzieścia minut, znowu wrócę do biblioteki i tak ta nieszczęsna kolacja jakoś zleci” — rozumowała. Jak bardzo myliła się, co do przedziałów czasowych, które sobie wyznaczyła, miało się dopiero okazać.

Dom Helitela Orneta mógł nie być tak bogaty jak siedziba rodu Ogare, jeżeli chodziło o wystrój lub wyposażenie wnętrza, z pewnością jednak jego lokalizacja stanowiła coś, czego ciotka Selene mogła skrycie zazdrościć jego właścicielowi każdego dnia i każdej nocy — był to bowiem najlepiej położony, jeżeli chodzi o prestiż miejsca budynek w całym Randen. Stał on przy głównym trakcie komunikacyjnym miasta; od domu cechowego magów, wielkiej i mniejszej biblioteki oddzielony był jedynie ulicą i trotuarami, od wież laboratoriów alchemicznych zaś oraz — co nie mniej istotne — znakomitej restauracji specjalizującej się w podawaniu egzotycznych potraw — oddzielało go jedynie dwadzieścia metrów błękitnego i przezroczystego jak kryształ powietrza. Selene — oraz wszyscy pozostali mieszkańcy miasta — wiedzieli, że dom ów stanowił swego rodzaju nagrodę przyznaną któremuś z dawnych praprzodków Helitela Orneta za pewne usługi wyświadczone Wielkiej Radzie Niezawisłych — ugrupowaniu obecnie (według niektórych na szczęście) już nieistniejącemu. Ugrupowanie owo pragnęło dawnego Orneta jednocześnie nagrodzić prestiżową lokalizacją oraz mieć na oku i sprezentowało mu wspomnianą okazałą rezydencję, której korytarze Selene w tamtej chwili z taką prędkością przemierzała. Czy przodkowi Helitela odpowiadała lokalizacja i charakter nagrody, o tym kroniki nie wspominały, szybko zresztą po otrzymaniu owego wspaniałego podarunku zniknął on ze sceny politycznej i ekonomicznej (a także z oficjalnych kronik), a jego miejsce zajął jego syn — Randen, od którego imienia wzięło swoją nazwę całe miasto. On to nawiązał bardzo bliską współpracę z Wielką Radą Niezawisłych; jemu też niezliczone pokolenia adeptów, zdaniem przełożonych, winne były wdzięczność za powstanie wyższej biblioteki dostępnej dla początkujących. Przełożeni taktownie pomijali w swoich wypowiedziach oraz dziełach o nim traktujących niektóre mniej udane pomysły Randena, zganiając je na ciemnotę i ogólne zacofanie epoki; jednym z tych pomysłów była przykładowo eksterminacja wszystkich D’Zaj (pomysł w tamtym czasie dość karkołomny) jako zagrożenia dla „źródła wszechmocy”. Pomysł z biblioteką był dość prosty w swojej genezie — Randen bowiem, nie tyle chciał ułatwić początkującym dostęp do wiedzy, ile ograniczyć go w określonych kwestiach — pomysłowi temu zaś rada przyklasnęła gromko. Szczególnym problemem tamtego okresu przemawiającym zdecydowanie za wprowadzeniem idei Randena w życie był fakt, że w dolnej bibliotece nie przechowywano wyłącznie książek, ale także inne rozliczne artefakty najrozmaitszego pochodzenia, wciąż jeszcze nieoznaczone, niezbadane i często nieskategoryzowane, których tendencja do znikania — albo wręcz do wyrządzania krzywdy użytkownikom — była wprost proporcjonalna do wzrostu ilości odwiedzających dolną bibliotekę osób. Poza wspomnianymi, istniał jednakże jeszcze jeden, osobisty powód — o którym pamiętali dziś nieliczni — dla którego Randen podjął trud utworzenia małej biblioteki na górze. Dolna biblioteka, umiejscowiona była w olbrzymich jaskiniach wyrzeźbionych przez płynny, powietrzny sajenit (oraz prawdopodobnie D’Zaj) w skale, a zejścia do niej istniały dwa. Jedno znajdowało się od strony domu cechowego, przedłużeniem powstałym w późniejszym czasie łącząc go z małą biblioteką, drugie natomiast — o którym mało kto pamiętał współcześnie, i o którym w dawnych czasach nie wiedział nikt poza praszczurem Helitela oraz samą radą — znajdowało się pośrodku podziemnego korytarza wykutego w skale pod ulicą i łączącego bibliotekę z jego własnym domem. Szczególną cechą owego przejścia był fakt, że dawni rzemieślnicy wykonali je z mimikranu. Był to surowiec dziś już nieistniejący, który, odpowiednio wyrzeźbiony i przetworzony, potrafił naśladować każde inne podłoże, przy którym się znajdował. Osoba zatem, która stała naprzeciwko owych drzwi nie widziała ich, dopóki nie zostały otwarte. Tak więc Selene korzystająca z owego korytarza, po raz nie wiadomo który, stanęła zaskoczona i lekko zaniepokojona, kiedy okazało się, że w lewej ścianie, w której wykuta była jedna z licznych w skalnym korytarzu wnęk, zieją otworem wrota. Być może powinna była wtedy wysłuchać podszeptów rozsądku i minąć je tak, jak gdyby nic się nie stało i — tak jak powinien to uczynić każdy szanujący się czarodziej — poszukać informacji na ich temat w księdze lub kronice, prawdopodobnie trafiłaby wtedy na wzmiankę o drugim wejściu prowadzącym do biblioteki dolnej, jej ciekawość zostałaby zaspokojona i cała ta historia nie posiadałaby dalszego ciągu. Selene jednak — niestety lub na szczęście — rzadko słuchała podszeptów rozsądku kiedy zauważała coś, co ją zainteresowało. Przesuwając ręką po ścianie wymacała framugę drzwi wbitą w mur i szybko oszacowała jej wielkość oraz przypuszczalny wiek: zjawisko zainteresowało ją tym bardziej. Białe, marmurowe stopnie znajdujące się za drzwiami prowadziły w górę, po kilku krokach jednak Selene zorientowała się, że jest to iluzja, dodatkowo bardzo stara i miejscami zanikająca — spod prowadzących w górę schodów widziała bowiem skalisty, pokryty rozpadlinami chodnik biegnący krętym i wąskim szlakiem na wprost oraz nieco w dół. Selene wysiliła umysł i przebiła się przez resztki iluzji, po czym szła dalej, oświetlając sobie drogę mdłym światełkiem, które wparła tego samego dnia w wyjściowy diadem. Ponownie pogratulowała sobie tego pomysłu (ciotka określiła to mianem kiczu i bezguścia), po czym skoncentrowała się, iluzja bowiem stawała się znowu silniejsza (i jakby nowsza), zagłuszając coraz mocniej rzeczywistość i prezentując przed twarzą Selene nowe, wykonane ze zwykłego, okutego brązem drewna, drzwi. Selene widziała pod owymi drzwiami jakieś inne kształty, musiała jednak przystanąć i skupić się na kilka minut, zanim dostrzegła ich rzeczywistą naturę. Były to również drzwi, ale inne: stare, olbrzymie wrota, wykonane z drewna, na których nieznany i niepamiętany już przez nikogo artysta stworzył płaskorzeźby. Iluzja była bardzo realistycznie wykonana, a jej zniesienie wymagało tak olbrzymiej koncentracji, że Selene nie miała siły przyglądać się dokładniej owym małym dziełom sztuki snycerskiej, kiedy naciskała klamkę i otwierała je, widziała jednak, jak wyrzeźbiona na wysokości jej pasa głowa mruga oczami i lubieżnie wyciąga w jej stronę język. To tylko wzmogło jej ciekawość — żywe drzewo bowiem nie było wykorzystywane w budownictwie przez ponad dziewięćset lat z okładem, a dekretem konwencji z Lainen, z uwagi na fakt, że zostało ono jako gatunek zaliczone do istot świadomych i osób — wycofano je z listy surowców już ponad trzy tysiące lat temu. Fakt, że wierzeje, przed którymi stoi mają minimum dwa tysiące lat oznaczał zatem — jak Selene dobrze wiedziała — że to, co chronią musi być co najmniej równie stare. Selene z trudem popchnęła olbrzymie skrzydło prastarych drzwi — i znalazła się w ubikacji.

Iluzja była tutaj tak silna i tak nowa, że Selene miała poważny problem, żeby wogóle przekroczyć próg — ten bowiem, kto ją tworzył postarał się, aby stanowiła ona zaporę nie do przejścia. Toaleta zaprojektowana była na wzór tych, które budowano jakieś czterdzieści — pięćdziesiąt lat temu w domach uboższych mieszkańców Randen: wyłożone szkiełkami komórki bez żadnych okien, dodatkowych drzwi albo akwariów z rybami: w jej środku znajdował się sedes i to właściwie stanowiło całe jej wyposażenie. To nie ów widok jednak odrzucił Selene z powrotem za próg: ten kto stworzył ową iluzję postarał się bowiem, aby łazienka sprawiała wrażenie opuszczonej, zaniedbanej i nie wyczyszczonej od bardzo długiego czasu. I tak w powietrzu unosił się niesamowity fetor, po podłodze chodziły niewiadomej rasy stworzenia o sześciu nóżkach, a wszędzie — dosłownie wszędzie — leżały nieczystości. Każdy nie czarodziej, a także słaby lub początkujący czarodziej poddałby się na tym etapie swojej podróży, Selene jednak do słabych nie należała. Skoncentrowała się tak silnie, że poczuła osłabienie i tylko wspomnienie stopnia czystości podłogi, na której stała powstrzymało ją przed osunięciem się po framudze w dół. Koncentracja dała jednak efekty — pod wizją brudnej ściany znajdującej się naprzeciwko wejścia czarodziejka ujrzała kolejne drzwi — tym razem wykonane nie z żywego drzewa, ale z hebanu. Ruszyła w ich kierunku najszybciej jak tylko mogła, starając się utrzymać wizję rzeczywistości jak najbardziej realną, wiedziała bowiem, że jeżeli choć przez chwilę straci ją z oczu dotknie ręką brudnej, oblepionej dziwnymi substancjami ściany toalety — a tego nie chciała bardzo. Selene przekroczyła kolejny próg, pchnięte energicznie drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie, po czym zniknęły, czarodziejka nie zwróciła jednak na to szczególnej uwagi: zaskoczona i nieco rozczarowana odkryciem stwierdziła bowiem, że znajduje się w dolnej bibliotece magicznej.

***

Saar Hagen płynął przez ciemność, która nie była ciemnością, ale powietrzem. Tak przynajmniej czuł, biegnąc najciszej i najszybciej jak potrafił przez labirynt korytarzy, z którego znana była mała biblioteka. Cień widział plany tego miejsca i domu cechowego, nie były one bowiem objęte żadną tajemnicą, wiedział jednak, że problemy pojawią się już w chwili, w której dostanie się do zejścia do biblioteki wielkiej — ta bowiem nie była uwzględniona w żadnych planach i przemierzając ją, mógł polegać jedynie na opisie drogi zapewnionym mu przez kaszlącego starucha, który owe zadanie mu zaproponował.

„Kiedy dostaniesz się już do wejścia, khe khe” — skrzeczał staruch — „pójdziesz nim w dół. Schody będą prowadziły cię w górę, ale tym się nie przejmuj, to zwykła iluzja, zresztą kiepska — raczej na potrzeby adeptów niż włamywaczy. Kiedy schody się skończą, trafisz do wielkiego hallu. Tam możesz spotkać kogoś spóźnionego, kto z biblioteki będzie korzystał albo strażnika — ludzkiego albo nie. Postaraj się, aby cię nie zauważył, a jeżeli już zauważy: ogłusz i zostaw w jakiejś wnęce. Z hallu prowadzi kilka korytarzy: ten, który cię interesuje, to jest ten za drzwiami, na których wyrzeźbiona jest głowa chimery: idź nim prosto, a trafisz do celu. Jak znaleźć to, co mnie interesuje, musisz dowiedzieć się sam”.

Saar Hagen nie powiedział ani słowa, skinął tylko głową, chociaż na usta cisnęło mu się wiele pytań: między innymi o to, jakie przeszkody, o których staruch nie wspomniał czekają go na tej drodze i dlaczego — jeżeli dotarcie do owej biblioteki miałoby być tak łatwe — staruch nie podprowadzi rzeczy, która go interesuje sam. Cień nie miał jednak w zwyczaju kwestionować warunków swojego źródła dochodu, a na tyle był pewny własnych umiejętności, aby wierzyć, że w razie gdyby sprawy potoczyły się źle, on sam dałby radę łatwo się wywinąć. Skręcił w jeden z korytarzy, o których pamiętał, że prowadzi on do zejścia na poziom dolnej biblioteki. Póki co, na swojej drodze nie spotkał nikogo ani niczego, co mogło mu przeszkodzić: aksamitna ciemność starych murów wydawała się niemal wymarła. Przed nim niewyraźnie zamajaczyły drzwi: dotarł do nich w ciągu kilku sekund, otworzył i ruszył iluzją schodów prowadzących pod górę, w dół, do biblioteki.

***

Selene rozejrzała się. Biblioteka oświetlona była dość słabo — zwaliste, stare regały wyglądały w półmroku jak uśpione olbrzymy. Czarodziejka ruszyła powoli do przodu, rozglądając się na boki. Lubiła dolną bibliotekę miedzy innymi dlatego, że można było tu znaleźć nie tylko książki, ale też magiczne przedmioty, do których nikt się nie przyznawał: czarodziejskie kryształy zmatowione ze starości, puzderka zrobione z materiałów, których do produkcji puzderek dawno się już nie używało, stare pergaminy zawierające przepisy na to jak zapobiec łysieniu albo rozliczenia między czarodziejami dotyczące ilości składników dekoktów, jakie jeden czarodziej był dłużny drugiemu. Wszystkie te przedmioty dawały złudzenie, że to, co działo się kilkaset lat temu, wciąż jeszcze toczy się gdzieś obok, w rzeczywistości: że wciąż ma znaczenie, bo znalazło miejsce pośród ksiąg. Wszystkie te artefakty w porządku próbowała utrzymać — jak wiedziała Selene — grupa odpowiedzialnych za to czarodziei wyższego stopnia, wydawało się jednak, że przedmioty owe żyją własnym życiem i przemieszczają się zgodnie z własną wolą. Czarodziejka zdecydowała, że skoro przypadek skierował ją w stronę tej, a nie wyższej biblioteki, skorzysta z okazji i poszpera po najdalszych regałach, do których dostęp zawsze był utrudniony — tak w kwestii przestrzennej jak i formalnej — dla wszystkich czarodziejów, z wyjątkiem tych najwyższych stopniem. Ruszyła w stronę owych regałów, po drodze przeglądając mijane półki, w poszukiwaniu ciekawych przedmiotów i interesujących ją tytułów książek.

***

Saar Hagen znalazł pierwszą nieścisłość w słowach kaszlącego starucha. Schody nie prowadziły do hallu — prowadziły do korytarza, który prowadził do hallu. A w owym korytarzu, w znudzonej pozycji siedział kwarcytowy gargulec zastygnięty podczas obgryzania paznokci.

***

Selene minęła ostatni regał przed środkiem sali, w którym znajdowały się miejsca do studiowania woluminów i stanęła zaskoczona. Przy jednym ze stołów ktoś siedział. Postać podniosła głowę i Selene poznała Aliele Sahareta: jednego z tych, którzy przez część czarodziei nazywani byli starymi wariatami, a przez inną określani byli jako mędrcy. „Co on tu robi o tej godzinie?” — zastanawiała się i do głowy natychmiast przyszła jej następna myśl — „Co ja mu powiem, że robię tu o tej godzinie?!”. Aliele Saharet zauważył ją i Selene widziała, że on również jest zaskoczony: skinął jednak głową i uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

— Jak widzę, nie tylko ja uznałem, że ta noc jest dobra na lekturę — zwrócił się do niej z miłym wyrazem twarzy — jakiej to wiedzy poszukujesz pani tak późną porą w tej piwnicy?

Selene lubiła Aliele Sahareta z kilku powodów. Po pierwsze nie był wyniosły, arogancki i dumny z własnych osiągnięć oraz jako jeden z nielicznych w czasie spotkań z adeptami nie opowiadał w kółko o technikach czarowania, ale ilustrował swoje opowieści wieloma przykładami z działań czarodziei oraz innych magicznych istot. Po drugie: był chyba jedyną znaną Selene osobą, która do wszystkich magów zwracała się w normalnej, zestandaryzowanej formie, nie dzieląc wypowiedzi na te skierowane do nad i do pod — rzędnych sobie osób — co Selene, która zawsze miała problemy z krasomówstwem, po prostu urzekało. Te dziwactwa nie przysparzały mu wielu przyjaciół — o to jednak Aliele Saharet zdawał się szczególnie nie dbać ani na to nie zauważać. Selene odwzajemniła uśmiech i zdecydowała się na szczerość.

— Wiedzy ogólnej — odrzekła — wymknęłam się z kolacji i postanowiłam poświęcić pół godziny, aby nie zmarnować wieczoru całkowicie — od razu, kiedy tylko te słowa wymknęły jej się z ust, przeklęła swój brak taktu i umiaru w ich dobieraniu, ale Aliele tylko się roześmiał.

— Bardzo słusznie — powiedział — zmarnowany wieczór to jedna z gorszych rzeczy jakie istnieją — poza zmarnowanym dniem. Jak ci się pani wogóle udało tutaj wejść? O ile wiem, biblioteka dziś właśnie zakupiła nowego nieszczęsnego gargulca, aby pilnował wejścia do tak niebezpiecznego miejsca, jakim jest ta jaskinia — zawiesił na chwilę głos i przyjrzał jej się uważnie — Ominęłaś go pani jakoś, czy przekonałaś, że musisz wejść?

— Nic nie wiem o gargulcu — Selene odwzajemniła spojrzenie. Dopiero teraz ujrzała, że staruszek nie ślęczy tylko nad księgą, ale także nad jakimiś przedmiotami, które pieczołowicie przykrył kawałkiem materii, i na których w czasie rozmowy trzymał przez cały czas rękę — wymknęłam się z sali i szłam korytarzem pod ulicą w stronę górnej biblioteki, gdy nagle zauważyłam na ścianie przejście, którego wcześniej tam nie widziałam. Wyglądało na stare, zaciekawiło mnie więc: i oto jestem tutaj.

Staruszek znowu się uśmiechnął się — wydawało się — uspokojony. „Ma strasznie miły uśmiech” — pomyślała Selene.

— Stare przejście — powiedział — słyszałem o nim, ale od lat nikt z niego nie korzystał. Mówisz pani, że było otwarte? — Zastanowił się przez chwilę — Cóż, może zamek przytrzymujący w końcu puścił. Nie oszukujmy się, te drzwi wspierane były magią, ale wszystko ma swoja odporność — uśmiechnął się znowu — A jak idą twoje, pani badania, na temat symbiontów i ich wpływu na otoczenie?

Selene zdziwiła się, o jej badaniach słyszało bowiem bardzo niewiele osób. Jeszcze mniej czytało cokolwiek na ten temat — poczuła się więc zaszczycona, że taka osoba jak Aliele Saharet wie, czym ona się zajmuje.

— Dobrze, dziękuję — odparła — Ostatnio rozważałam teorię dotyczącą tego, czy emocen można traktować jako rodzaj symbionta — w pewnych okolicznościach bowiem, potrafi koegzystować, a nawet czerpać… hmm… powiedzmy energię z człowieka lub z innej istoty świadomej, To bardzo ciekawe i rozległe zagadnienie.

Aliele Saharet skinął głową.

— Sporo słyszałem o emocenie — powiedział — i obserwuję twoje, pani działania już od pewnego czasu. Jesteś pani żądna wiedzy nawet w obszarach, w których tej wiedzy nie tylko nie podaje ci się pani na talerzu, ale wręcz utrudnia dotarcie do niej. To dobra cecha, chociaż czasem niebezpieczna — znowu się uśmiechnął — no, nie zatrzymuję już. Oboje mamy wiele ksiąg do przejrzenia, a z tego co rozumiem, ty pani masz akurat ograniczoną ilość czasu na lekturę. Jeśli znajdziesz pani czas, przyjdź proszę do mnie następnego dnia chciałbym, jeśli można, pomówić na temat twoich, pani odkryć i dalszych poczynań w kwestii emocenu… I innych.

***

Widać, że staruch rzadko korzysta z biblioteki, skoro zapomniał o nim wspomnieć — pomyślał Saar Hagen zły i zastygnięty w pół ruchu, wpatrując się w kwarcytowego maszkarona i zastanawiając się, jak ten problem obejść. Wiedział, że kamienne i mineralne gargulce stanowiły dość prosty typ strażnika: budziły się tylko wtedy, kiedy coś w odległości kilku metrów od nich poruszało się (w tym niestety również oddychało): z tego powodu też, były dość popularne wśród czarodziejów jako podstawowa ochrona domostw lub drogocennych przedmiotów. W czasie dnia — lub wtedy, gdy nie korzystano z ich usług — gargulce przechowywane były w specjalnych, zamkniętych pomieszczeniach, do których nikt nie wchodził i Saar Hagen właśnie rozważał w myślach, czy nie wycofać się teraz i nie wymyślić jakiegoś sposobu, aby wrócić w to miejsce w ciągu dnia, kiedy niespodziewanie gargulec przed nim pękł bezdźwięcznie i rozsypał się na podłodze na tysiąc kawałków.

Saar Hagen odetchnął. „Teraz przynajmniej wiem” — pomyślał — „że staruch mnie prowadzi i wspiera, a ten maszkaron, to nie była pułapka… Przynajmniej nie ta, której powinienem się obawiać”. Mijając szczątki stworzenia spojrzał na nie ze współczuciem. „Tak to się kończy, kiedy jest się zmiennocielnym” — pomyślał — „Przykro mi, ale przynajmniej nie ja mam na rękach twoją krew, albo raczej w obecnym stanie skupienia — twoje odłamki”. Dotarł do korytarza i odszukał drzwi z głową chimery, chwilę przy nich balansował, po czym otworzył je i bezszelestnie wśliznął się do środka. Równie bezszelestnie zanurkował za najbliższy regał, usłyszał bowiem głosy dwóch rozmawiających ze sobą osób — rozmawiających — jak wyczuwał — całkiem niedaleko miejsca jego obecnego położenia.

***

Selene pożegnała się i po długim marszu przez bibliotekę dotarła do najdalszych regałów. Wdrapała się na podwyższenie, na którym stały i z zainteresowaniem zatrzymała się przy pierwszym, przeglądając zgromadzone na nim przedmioty i księgi: odnalazła jedną, która szczególnie ją zaciekawiła swym tytułem, wyciągnęła ją ostrożnie z półki, po czym usiadła na jednym ze stojących pod ścianą kufrów i zaczęła przeglądać poszczególne jej działy. Słyszała w oddali, jak Aliele Saharet pokasłuje nad zakurzonymi woluminami i ten odgłos wywołał w niej, nie wiedzieć czemu, przyjazne uczucia. Przez moment zastanawiała się, o czym czarodziej chce z nią rozmawiać dnia następnego, potem jednak, nie rozwiązując tej kwestii do końca, zanurzyła się ponownie w lekturze. W jaskini znowu zapanowała niczym niezmącona, głęboka jak woda w studni, cisza.

***

Głosy ucichły i najwyraźniej obie osoby rozstały się: Cień widział, jak jedna z nich zmierza w kierunku najodleglejszego kąta biblioteki: kąta, który — jak wiedział — jego również interesował najbardziej. Westchnął i zaklął w duchu: zadania nigdy nie były tak proste, jak mógł się tego spodziewać. „Tego staruch również nie przewidział” — pomyślał zniecierpliwiony. Zaczął przemykać od regału do regału, szybki i cichy jak duch, przy każdym z nich zastygając na moment i przyczajając się. Niecałe trzy minuty później dotarł do miejsca, niedaleko którego siedziała na kufrze druga, zatopiona w lekturze postać. Saar Hagen cicho wspiął się na masywny szczyt ostatniego rzędu zastawionych książkami półek i zaczął przeglądać zgromadzone na nich przedmioty, starając się robić jak najmniej hałasu. Wiedział, że potrafi być wyjątkowo cichy: praktycznie niesłyszalny dla istot innych niż Cienie i Nuite: „i niestety” — pomyślał nagle z goryczą — „także kwarcytowe gargulce” — wiedział jednak również, że czarodzieje słyszą nie tylko uszami, i że postać owa może wyczuć jego ruch: starał się więc poruszać możliwie wolno i najciszej jak potrafił. Przez kilka długich minut przeszukiwał półki jedna po drugiej, aż w końcu dotarł do tej właściwej: podniósł z niej kilka owiniętych w skórę przedmiotów i dwa rulony, które wrzucił do swojej, schowanej w zwojach skóry pod skrzydłami torby, po czym szukał dalej. Po kolejnym okresie czasu, który spędził na bezowocnym przegrzebywaniu zawartości wielu półek pozostała mu tylko jedna możliwość; szafa, przy której siedziała czytająca postać. Westchnął w duszy i ruszył w jej kierunku, przeskakując górą z regału na regał, kiedy nagle coś go tknęło i zwrócił głowę w stronę siedzącego w oddali czarodzieja. Przed nim — co dostrzec z takiej odległości mogły tylko oczy Cienia — leżało coś, co sprawiło, że Saar Hagen uśmiechnął się i porzucając myśl o ostatnim niezbadanym regale, przeskoczył na równoległy rząd półek, trącając przy okazji stopą wolumin leżący w miejscu, w którym do tej pory stał. Wolumin zaszeleścił, przesuwając się po drewnie i spadając poza obręb półki: Saar Hagen w ostatnim momencie błyskawicznie chwycił go, po czym przywarował płasko na samej górze regału, z oczami utkwionymi w sylwetce siedzącego nieopodal mężczyzny. Postać nie poruszyła się jednak, zatopiona w lekturze i minutę później Saar Hagen uznał, że może bezpiecznie kontynuować wyprawę w stronę siedzącego na środku sali czarodzieja. Bezmyślnie chowając wolumin, który trzymał w ręce do torby, ruszył w tamtą stronę, cały czas trzymając się górnych rzędów półek i ocienionych narożników sali. W ciągu niecałych dwóch minut osiągnął najbliższy siedzącej przy stole postaci regał, na którym ponownie przywarował, rozważając, w jaki sposób pozbyć się czarodzieja, pozbawić go tego, co przed nim leży i uciec w bezpieczne miejsce. Czarodziej, jakby słysząc jego myśli, podniósł się z krzesła i — wciąż wpatrując się z uwagą w dokument, który miał przed sobą — ruszył, aby obejść regał od prawej strony. Saar Hagen, nie czekając na lepszą okazję błyskawicznie zsunął się z półki, rozpinając po drodze wyjętą spod skrzydeł torbę, chwycił przedmioty oraz rękopis leżące na stole, odwrócił się i stanął twarzą w twarz ze starym magiem, który przypatrywał mu się, ze zdumieniem kręcąc głową.

— Cień — powiedział czarodziej, a w jego głosie zaskoczenie mieszało się z zaciekawieniem — Prawdziwy Cień tutaj… No proszę. Po co ci moje stare szpargały, Cieniu?

Saar Hagen nie wiedział dlaczego po prostu nie ogłuszył tego nieznajomego człowieka. Stali naprzeciw siebie: on sam na pewno był silniejszy i szybszy — chociaż może nie cichszy — od staruszka… Stary czarodziej roześmiał się.

— Jesteś szybszy — powiedział dźwięcznym, mocnym głosem nie siląc się nawet na udawanie starczej nieporadności — ale silniejszy i cichszy na pewno nie. Słyszałem cię już jak szedłeś w tamtą stronę. Coś takiego, nie spodziewałem się dożyć dnia, w którym w końcu ujrzę Cienia pod dachem tej biblioteki… Usiądź na chwilę, nikt więcej poza mną i panią Ogare już tu dziś nie przyjdzie, a ona jest pewnie zbyt zajęta czytaniem, aby wogóle zauważyć, że ktokolwiek się pojawił… Czego tu szukasz?

W tym momencie Saar Hagen zdecydował, że postara się nie pozbawiać staruszka przytomności, jeżeli tylko mu się to uda. Nie wyczuwał z jego strony zagrożenia: poza tym oczywiście, że ewidentnie czarodziej potrafił czytać w myślach i korzystał z tej umiejętności na wszelkie możliwe sposoby. Staruszek roześmiał się znowu.

— Dziękuję — powiedział odrobinę ironicznie, ale przyjaźnie — miałem nadzieję, że mnie nie ogłuszysz. A teraz usiądź ze mną, proszę — skoro wynosisz już rzeczy, nad którymi pracuję, chciałbym otrzymać chociaż chwilę rozmowy w zamian.

Cień uśmiechnął się krzywo i monotonnym głosem przyjętym jako konwencja porozumiewania się z osobami innymi niż Cienie i Nuite powiedział:

— Nie wynoszę tylko kradnę i w związku z tym dziękuję za uprzejme, jak na czarodzieja zaproszenie, ale nie mogę z niego skorzystać, ponieważ muszę uciekać, aby mnie nie złapano.

Aliele Saharet zaśmiał się wesoło:

— A jak myślisz Cieniu, co my robimy? — zapytał radośnie — I jak myślisz, ile ze wszystkich przedmiotów znajdujących się tutaj ukradliśmy, zagrabiliśmy, podprowadziliśmy, zwędziliśmy albo zwyczajnie zabraliśmy prawem silniejszego? Podpowiem ci — bardzo wiele. Dlatego nie protestuję widząc, że wynosisz stąd coś — bo de facto nie jest to też moja ani niczyja własność. Usiądź, powiadam ci — zdążysz jeszcze uciec, a ja chciałbym dowiedzieć się kilku rzeczy.

Coś w zachowaniu czarodzieja albo w jego sposobie bycia sprawiło, że Cień porzucił jednostajny ton i obojętny, znudzony wyraz twarzy. Odpowiedział czarodziejowi uśmiechem i pokręcił głową. Mag otworzył usta i zaczął przekonywać go znowu, aby poświęcił chwilę na wyjaśnienie mu, co ten robi w jaskini, umilkł jednak szybko zaskoczony zachowaniem Saar Hagena: Cień zastygł bowiem, wsłuchując się w ciemność między regałami. Coś w tej ciemności, jakiś szelest, nieuchwytny dźwięk sprawiły, że włosy na jego karku zjeżyły się ze strachu: dźwięk powtórzył się i Saar Hagen wiedział już, co się za chwilę stanie, co nastąpi. Znał te dźwięki bardzo dobrze, towarzyszyły mu niemal przez całe jego życie — były to odgłosy skradającej się obławy. Cień czekał już tylko na właściwy moment aby zacząć biec.

***

Selene ponownie usłyszała szelest, który wcześniej zwrócił jej uwagę i tym razem odwróciła się: nie zobaczyła jednak niczego niepokojącego. Zanurzyła się zatem ponownie w lekturze: z płonącymi policzkami dowiadywała się o dawno wymarłych — według współczesnych autorów, oni bowiem nic o nich nie wspominali — odmianach emocenu, ich symbiontycznych nawykach, typach biomorficzych i zwyczajach: czyli o tym, co każdego innego dawno by uśpiło: Selene jednak czuła, że nad emocenem mogłaby spędzić życie. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło od chwili, w której zaczęła czytać, kiedy usłyszała zdumiony i podniesiony głos Aliele Sahareta. Wypowiedział on jedno słowo dwukrotnie: zaciekawiona oderwała się od księgi i podeszła do poręczy odgradzającej ją od obniżonej części jaskini. Jaskinia zatopiona była w półmroku i jedynym jaśniejszym punktem zdawał się być stół, przy którym siedział Aliele Saharet. W tej chwili przy stole znajdowały się dwie osoby: obie stały po dwóch stronach stołu spięte i jakby — wydawało się Selene — przestraszone. Selene słyszała jak rozmawiają: czarodziej wskazał na stół, druga postać pokręciła głową i odpowiedziała coś. Cała ta sytuacja trwała niedługo — około dwóch, trzech minut, kiedy czarodziejka usłyszała nagle hałas dobiegający z tej strony, z której nadeszła. Spojrzała i zdumiała się: w stronę obu rozmawiających postaci bowiem szła grupa osób — o ile Selene mogła się zorientować — czarodziejów, starając się robić to możliwie najciszej i możliwie najszybciej.

***

Saar Hagen w ułamku sekundy umilkł i zastygł bez ruchu nasłuchując, czarodziej umilkł także: teraz i on słyszał, że ktoś zmierza w ich kierunku… Zwrócił się w stronę Cienia, ale tego już nie było. „Uciekł” — pomyślał Aliele Saharet z żalem — „Szkoda. Bardzo szkoda”. Zwrócił się ponownie twarzą w stronę, z której dobiegały odgłosy, które spłoszyły Cienia, ale zanim zdołał wykonać głową półobrót, z drugiej strony dobiegł wrzask, rumor, hałas i szczęk metalu, zmieszany z oszałamiającym i ogłuszającym piskiem — jak domyślał się Aliele Saharet, ostatni odgłos wydawał rozgorączkowany rozgrywającą się akcją kwarcytowy gargulec.

— Mamy go! Mamy tutaj, chodźcie! — Ten krzyk górował nad dobiegającym z oddali hałasem. Zza regałów, z drugiej strony wybiegła — tym razem nie kryjąc się już — grupa osób i — pozornie niemal zupełnie ignorując Aliele Sahareta — ruszyła w kierunku, z którego dobiegał ów dziki hałas. Zza półek uginających się pod ciężarem ksiąg jednak, już wychodzili zwycięzcy trzymając w kilka osób spętanego częściowo zaklęciem Cienia. Nad nimi, podekscytowany do granic możliwości, krążył kwarcytowy gargulec, co jakiś czas wydając z siebie przebijające bębenki w uszach piski.

— Chyba nie zdążył niczego ukraść — powiedział najwyższy czarodziej zdenerwowanym głosem — Aliele rozpoznał w nim Doarna Prente wytwórcę ekstraktów — przeszukaliśmy go dokładnie: nie ma przy sobie ani torby ani niczego, w czym mógłby cokolwiek schować. Popatrzcie jeszcze raz, ale wydaje mi się, że on nic nie ma ze sobą.

Aliele już otwierał usta, aby powiedzieć coś o anatomii Cieni oraz o tym, że być może ten również potrafi tak dopasowywać części ciała, że znikają one z oczu tym, którzy o nich nie wiedzą, i że być może pod nimi właśnie schował zawiniątko ze skradzionymi przedmiotami, ale wtedy jego wzrok napotkał oczy Saar Hagena i — sam nie rozumiejąc czemu — zamknął usta, nie mówiąc nic. Czarodzieje skończyli przeszukiwać spętaną zaklęciem postać.

— Przeczeszemy jeszcze raz całą jaskinię, może nie był sam — Doarn Prente coraz lepiej czuł się w roli przywódcy — Wy — skinął ręką w stronę części towarzyszących mu magów — przeszukajcie bibliotekę od prawej strony, a wy — pokazał drugą część — pójdziecie z lewej. Tylko dokładnie proszę! Sinterno — zwrócił się do milczącego i spokojnego czarodzieja, który stał przy nim — zostań ze mną i… Przypilnuj, aby Cień się nie uwolnił.

Czarodziej, którego Aliele — ku swojemu własnemu zaskoczeniu — widział pierwszy raz w życiu — skinął głową i zwiększył nacisk mocy na Cienia. Saar Hagen jęknął. Doarne Prente ruszył przez opustoszały w tej chwili środek sali w stronę Aliele Sahareta. Stanął tuż przed nim, górując nad czarodziejem przeszło o głowę.

— Słyszałem głosy — powiedział zimno — o czym rozmawialiście?!

Aliele Saharet w zdumieniu podniósł oczy na Doarna. W głosie czarownika pobrzmiewała zimna jak stal nienawiść. Gdyby Saar Hagen mógł wydać z siebie głos powiedziałby teraz — uciekaj albo przygotowuj się do obrony. Nie mógł jednak mówić: mógł tylko patrzeć, a czarodziej, który trzymał go w żelaznym uścisku mocy, wzmocnił go teraz jeszcze bardziej. Saar Hagen czuł się tak, jak gdyby czaszka miała rozpaść mu się za chwilę na części. Omiótł wzrokiem fragment sali leżący przed nim, szukając jakiejkolwiek potencjalnej drogi ucieczki i jego wzrok zetknął się ze wzrokiem drugiej postaci z podwyższenia na końcu sali, obserwującej całe zajście, postaci, którą widział wcześniej, gdy przeszukiwał regały. W jej oczach — Cień widział to wyraźnie — zaskoczenie graniczyło z obawą.

— O niczym konkretnym Doarne — Aliele Saharet mówił stanowczo, chociaż łagodnie — Wstałem na chwilę od stołu rozprostować kości, obszedłem regał, a kiedy wróciłem zastałem go, jak przeglądał księgi, które wertowałem w poszukiwaniu… Czarodziej zawiesił na chwilę głos — przepisów na eliksir przeciw kołtunom. Co prawda nie wiem, co Cienia obchodzi eliksir przeciw kołtunom, jednakże…

Rozbłysk światła przerwał jego słowa.

Selene widziała jak kula świetlna wystrzelona z ręki niższego z dwóch czarodziei trafia wprost w twarz Aliele Sahareta. Widziała też jak ten, jeszcze zanim uderzył w niego pocisk, próbował zbudować przed sobą ochronną sferę i jak sfera ta pękła i rozmyła się z cichym trzaskiem w powietrzu w momencie, w którym pocisk trafił w broniącego się maga. W tej samej chwili trzymany przez tego samego czarodzieja Cień wyrwał się i skoczył za regały: z pozycji, w której zastygła, Selene widziała jak biegnie, klucząc z niewiarygodną wprost prędkością, skacząc po drewnianych półkach i wymijając pojawiające się na jego drodze znikąd postacie czarodziejów wypuszczonych przez Doarna na poszukiwania jego ewentualnych — do Selene zaczęło nagle coś docierać — wspólników. Cień przesadził jednego z nich, w niemożliwie wręcz wysokim skoku, odbił się od drugiego, dopadł szczytu najwyższego z regałów i spojrzał znowu w jej stronę. Na ułamek sekundy ich wzrok znowu się spotkał i w tym ułamku sekundy Selene usłyszała, nie, niemal poczuła, dwa słowa, które wypełniły cały jej umysł. Te słowa brzmiały:

— Schowaj się!

Po chwili wrażenie owego ucisku w kształcie słów na jej myśli ustąpiło, ale do Selene dotarł z kolei ich sens. Jej oczy spoczęły na kołującym pod sklepieniem jaskini gargulcu — na razie był zbyt podekscytowany pościgiem i jego obserwacją, ale już za chwilę skupi się i najpierw — przełknęła ślinę — najpierw rozerwie Cienia na strzępy. A jak już to zrobi, rzuci się na poszukiwanie jego potencjalnych wspólników lub potencjalnego wspólnika… Za jakiego mogą wziąć mnie — przyszło jej do głowy. Przykucnęła za poręczą i rozejrzała się wokół, w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby się ukryć.

„Jest za drzwiami do hallu…”, „Idzie w stronę biblioteki mniejszej…”, „Nie może wyjść na zewnątrz…”, „Aliele Saharet nie żyje…”, „On nie może wyjść na zewnątrz…” — zaaferowane głosy docierały do niej ze wszystkich stron sali.

***

Saar Hagen biegł korytarzem — tym samym, którym wszedł — rozdeptując po drodze to, co zostało z pierwszego kwarcytowego gargulca. Dopadł schodów w tym samym momencie, w którym nagonka wypadła z biblioteki: kula parzącego światła uderzyła w mur, tuż za jego znikającą piętą. Cień w ułamku sekundy pokonał schody i w tym samym momencie, w którym dotarł do wyjścia z hallu górnej biblioteki, poczuł silne uderzenie w plecy, które przewróciło go na posadzkę twarzą do dołu. Zerwał się niemal natychmiast, wyciągając krótki sztylet z pochwy zamocowanej w cholewie buta, wiedział jednak już, że to nie wystarczy: zobaczył bowiem, z czym przyszło mu walczyć.

kwarcytowy gargulec nie był wysoki ani masywny: Saar Hagenowi sięgałby w pełnym wyproście może do piersi — miał za to potężne pazury i mnóstwo ostrych, drobnych ząbków w podwójnie uzębionej i dosyć masywnej szczęce. Był też dość inteligentny — wiedział, co to ostrze i starał się go unikać, robiąc jednocześnie tyle hałasu, ile tylko mógł, aby ściągnąć ludzi na miejsce ich walki. Saar Hagen syknął z wściekłością. Wiedział, że jeśli tylko odwróci się i zacznie uciekać, gargulec zaatakuje go znowu: wiedział też, że właśnie kwarcytowiec jest jednym z niewielu stworzeń, które są w stanie go dogonić, a nawet przegonić i nie stanowi to dla nich żadnego wyzwania. Postanowił zmusić stwora do walki.

— Leniwy jesteś, co? Czy tchórzliwy? Czekasz na ludzi, aż mnie zaatakują, a samemu ci się nie chce, czy się mnie boisz?

Stwór pisnął tylko jeszcze przeraźliwiej, kołując nad głową Saar Hagena. Cień przeklął czarodzieja, którego umiejętność zabijania kwarcytowych gargulców na odległość już raz tak bardzo mu się przydała, nic się jednak tym razem nie wydarzyło. Z wyjścia ze schodów wybiegała już czołówka nagonki i Saar Hagen podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę walki — jeśli nie o wolność, to chociaż o życie. Podskoczył najwyżej jak mógł i ciął sztyletem w powietrze, zahaczając jego czubkiem o skrzydło kwarcyta i przecinając je na całej jego długości. Gargulec, rozpaczliwie kołując, opadł w dół, nie znajdując już z prawej strony oparcia w powietrzu, w tych ułamkach sekund Cień zdążył już rozwinąć całą swoją prędkość, a biegł najszybciej jak tylko mógł. Wypadł na ulicę, ścigany przez wściekłe piski goniącego go mimo rany (i niewiele niestety przez to wolniejszego) gargulca i tam dopadła go druga część nagonki. „Musiało być jakieś drugie wyjście” — myślał unieruchomiony i oszołomiony bólem wywołanym przez dziesięć rzuconych jednocześnie zaklęć — „musiało być stamtąd jakieś inne wyjście, bo oni na pewno nie mogli być szybsi niż ja”.

***

Selene leżała skurczona w absolutnej ciemności. Słyszała przytłumione okrzyki i podniecone piski gargulca oddalającego się od miejsca jej schronienia, a potem ciszę, nic tylko ciszę. Leżała jeszcze przez chwilę, aby upewnić się, że jej kryjówka na pewno nie została odkryta i już miała podnieść wieko antycznego pudła na książki, w którym schowała się jakiś czas temu, kiedy tuż nad sobą, dosłownie tuż nad sobą, usłyszała kroki. Zatrzymały się one dokładnie przy jej kufrze i Selene niemal wstrzymała oddech, starając się robić możliwie najmniej hałasu. Ktoś stał tuż przy jej schronieniu: Selene gorączkowo zastanawiała się, czy zostawiła poza nim jakiś ślad swojej obecności, czy też może przed swoją śmiercią Aliele, albo ta druga istota powiedzieli komuś, że ona tu jest… Usłyszała kroki drugiej osoby zbliżającej się do pierwszej i struchlała. Kroki również zatrzymały się blisko kufra, a Selene niemal zemdlała, słysząc głos mówiący nad jej głową.

— Zabrał coś, poza tym wisiorkiem?

Drugi głos był wyższy, z wszelką pewnością jednak należał do mężczyzny — i to do starszego mężczyzny. Selene usłyszała, jak ten zaprzecza, a potem pyta o coś rozmówcę, zbyt cicho jednak, aby mogła rozróżnić słowa. Pierwszy nieznajomy parsknął pogardliwie, po czym odpowiedział:

— Cień to zrobił. Dopadną go w wyższej bibliotece i jestem gotów się założyć — nigdy nie stanie przed radą — więc nikt nie będzie miał żadnych wątpliwości. Zastanawia mnie tylko — głos urwał na chwilę, po czym kontynuował — gdzie on to schował? Niczego przy nim nie znaleziono, a szkoda… Trzeba będzie pomóc losowi, w razie czego.

Drugi głos znowu odpowiedział coś, zbyt cicho, aby Selene mogła usłyszeć, co było treścią wypowiedzi. „Cień tego nie zrobił” — myślała — „Cień tego nie zrobił, ja to widziałam, ale jeśli wyjdę z tego kufra, to nic nikomu nie powiem i nic nie zrobię, przysięgam, chce tylko stąd wyjść i wrócić cała do domu”. Na zewnątrz, poza kufrem znów zapanowała długa cisza i w końcu Selene odważyła się otworzyć wieko.

***

„Po co go unieruchamiacie, idioci?! Zabijcie go, na litość bogów, ten potwór zabił tam na dole czarodzieja, wielkiego czarodzieja, waszego przyjaciela, mędrca i brata! Zabijcie go i zróbcie to tak, żeby poczuł jak umiera, i żeby umierał długo!”

Ból otrzeźwił Saar Hagena na tyle, aby był w stanie poruszyć umysłem i zmusić swoje członki, żeby wykonywały jego polecenia. Czując jak coś, niby lepka, ostra wata otula jego ciało coraz szczelniej podniósł prawe skrzydło — koniecznie prawe, pamiętaj krwawniku, lewe masz bardziej sprawne i jeśli stracisz prawe, będziesz mniej poszkodowany niż gdybyś stracił lewe — i osłonił nim głowę. Poczuł, jak owa lepka wata boli coraz mocniej, jak narasta, jak powoli otula jego prawe skrzydło — pomimo, że mniej wrażliwe na magię, jego skrzydła, też w końcu były ciałem — jak robi się jej coraz więcej, a ból przybiera na sile. I wtedy zdał sobie sprawę, że ten nieustający szum nie pochodzi z jego głowy, ale jest to wrzask i pisk, dziki wrzask, pisk i przekleństwa z kilkunastu — jeśli nie kilkudziesięciu — gardeł.

— Ludzie, czy wy oszaleliście?!

To pytanie było zadane tak spokojnym i wyraźnym pomimo wrzasku głosem, że wszyscy nagle umilkli. Na wietrznej i mżystej nocy w tej chwili tylko pochodnie zamocowane nad wejściem do mniejszej biblioteki huczały na wietrze. Saar Hagen, wciąż klęcząc na jednym kolanie odsłonił głowę i spojrzał na postać, która wypowiedziała owe słowa — wysoką postać bez twarzy, o ciele pokrytym długimi, łopoczącymi na huczącym wietrze mackami. „Nuite” — pomyślał nie wiadomo czemu o Nuite — „Nuite mówią o nich triitaanure, podczas kiedy cała reszta świata mówi o nich tak, jak oni mówią sami o sobie. Czemu Nuite zawsze nadają rzeczom własne imiona? I czemu złoszczą się, jeśli te rzeczy chcą nazywać się inaczej?”. Saar Hagen opuścił zupełnie skrzydła: zwisały one bezwładnie u jego boków jak drugi płaszcz. Podniósł rękę do twarzy i wtedy zobaczył, że to, co wziął za ową bolesną, lepką mgłę otaczającą jego ciało, to była jego własna krew, wyciekająca przez wszystkie pory jego skóry, wszystkie popękane żyłki. Do Saar Hagena znowu dotarło, że ten szum w jego głowie nie pochodzi z jego umysłu, ale z zewnątrz i w rzeczywistości jest gwarem wielu głosów, nad którym góruje głos owego nieznajomego, perswadujący coś z uporem, godnym lepszej sprawy.

— … rada. O tym decyduje rada. Jeśli zabił — odpowie za to. Przed radą. Nie tu.

Saar Hagen skupił się. To słowo w języku nie — Nuite — jak nazywali wszystkie pozostałe języki świata Nuite — brzmiało podobnie. Krótko i rzeczowo.

— Cedrun — powiedział nagle Saar Hagen — na wszystkie liście krzewu, Cedrun.

Po czym zwalił się twarzą na piach.

***

Selene szła boso. Buty — na wysokim obcasie, z twardym i pięknie stukającym o kamienie korkiem — niosła w ręce. Szybko, ale najciszej jak potrafiła prześlizgiwała się między półkami: od regału do regału — przerwa, sekunda, od regału, do regału… Słyszała delikatny szelest swojej pięknej — a obecnie już także mocno przybrudzonej — sukni, jednak szelest ten stanowił teraz nie źródło radości, ale udręki. Jeszcze tylko trzydzieści regałów: od regału — do regału, przerwa, sekunda. W bibliotece było cicho, bardzo cicho, Selene jednak wiedziała, że za kilka minut zaroi się tu od ludzi. „Zlecą się do jego ciała, jak muchy” — pomyślała — „znęcone zapachem, zaciekawione, zaintrygowane muchy, porozmawiają nad nim o nim, pogrzebią go, a potem nie będzie już komu ignorować grzecznościowych form gramatycznych, chyba tylko mnie, ale i to przez przypadek bardziej, niż ze świadomej chęci… Najchętniej zdjęłabym tą szeleszczącą suknię i poszłabym nago, ale jeśli ktokolwiek spotka mnie tu nagą… To będzie jeszcze dziwniejsze niż gdyby spotkał mnie tu ubraną w balową suknię”. Od regału — do regału, przerwa, sekunda, przerwa… „Nie wrócę na kolację w tym stroju, tak pobrudzonym kurzem, nie mogę. Muszę wyjść z domu tak, aby nikt mnie nie zauważył, jeszcze trzy regały, jeszcze dwa, stąd, z tego miejsca w ścianie wyszłam”…

Ściana była gładka: wyglądała tak, jak gdyby drzwi na niej nie było nigdy. Selene od razu zrozumiała, co się stało i przeklęła własna głupotę: drzwi — i to obie pary — najwyraźniej otwierać mogła tylko jedna lub kilka osób i żadną z nich z wszelką pewnością nie była ona — przynajmniej nie sposobem standardowym. „Weź się w garść” — szeptała sama do siebie, gorączkowo głowiąc się nad tym co może zrobić dalej — „Selene, weź się w garść”. Próbowała przypomnieć sobie formuły otwierające, dawne zaklęcia, których się uczyła, wyszeptała jedną czy dwie, jednak albo niepoprawnie je wymówiła albo drzwi były chronione silniej niż sądziła. Skoncentrowała całą swoją siłę woli i cisnęła nią w drzwi — w końcu ustąpiły. Przekroczywszy próg, osłabiona zaklęciem, nie przejmowała się już zachowaniem ciszy, ale pobiegła prosto jak strzała do wyjścia, które majaczyło na końcu korytarza. Od strony biblioteki dobiegał jej uszu jakiś harmider, ale Selene nie zwracała na to uwagi. Wpadła do hallu, zderzyła się ze zdumionym służącym, przeprosiła go, dopadła tylnych drzwi wejściowych i po kilkuminutowym szaleńczym biegu dotarła do wrót własnego domu. Pierwszy raz, od kiedy pamiętała, witała ów dom z ulgą w sercu.

***

— Nie rozumiem o co chodzi Seleno — Baelinda Ogare przyglądała się Selene spod przymrużonych powiek — Tego typu komentarze dowodzą erudycji gospodarza, jego dowcipu i umiejętności mentalnego dopasowania rzeczywistości do osoby. Nie mogę zrozumieć, co w zachowaniu pana Helitela tak cię uraziło.

Selene już w tym momencie żałowała, iż nie powiedziała po prostu, że móżdżek był stary i źle przyprawiony: nic poza magią nie bawiło bowiem Baelindy tak, jak obmawianie sposobów przyjęcia jej jako gościa w innym domu. Skoro jednak jej własny móżdżek nie był na tyle szybki, aby wpaść na ten oryginalny pomysł, musiała brnąć dalej w niejasne tłumaczenia, dlaczego tak nagle zniknęła z przyjęcia pana Helitela.

— Istnieje subtelna granica między dowcipem, celową złośliwością, dobrym smakiem i natrętną dokuczliwością ciociu. Osoba tak bywała jak ty, z pewnością w zachowaniu pana Helitela musiała dostrzec niektóre z nich — cienka granica pomiędzy ironią, a możliwością przyznania jej racji, daną ciotce rozchwiała się jak stary płotek z żerdzi i Selene postanowiła złagodzić swoją wypowiedź ukłonem w stronę estetycznych upodobań Baelindy — Poza tym, nie ukrywajmy, kolacja nie była w jakiś szczególny sposób dopracowana, ondurage pozostałych gości również wiele pozostawiał w tym względzie do życzenia, a zostawiając tam ciebie ciociu, miałam nadzieję uzyskać informację, czy coś istotnego w tym względzie mnie ominęło.

Baelinda Ogare wahała się pomiędzy obrażeniem się na bratanicę, a znacznie ciekawszą możliwością omówienia z nią walorów estetyczno — personalnych przyjęcia, na którym przebywały wspólnie. Zdecydowała się na tą drugą opcję i po dwóch godzinach opowieści o móżdżkach i aresztowaniu zbrodniczego Cienia tuż przed domem pana Helitela, Selene dała radę — wymawiając się zmęczeniem i koniecznością udania na spoczynek — wymknąć się dyskretnie, nie urażając przy tym ciotki. Z ulgą, graniczącą z rozpaczą nacisnęła pozłacaną, emaliową klamkę: drzwi ustąpiły i Selene weszła do swojego buduaru. Opadła na łóżko, nie przejmując się tym, że pogniecie i właściwie zniszczy nienadającą się do prasowania i kosztowną sukienkę. Przed oczami wciąż migały jej wcześniejsze wydarzenia i pojawiały się rozliczne pytania dotyczące tego, co właściwie zdarzyło się tego wieczoru w większej bibliotece.

***

Następny dzień był ponury i mżysty. Selene wstała późno, ze stopami obolałymi od bosych biegów po podziemnej bibliotece i od razu zorientowała się, że jest spóźniona w co najmniej dziesięć możliwych miejsc, z których hala mentora była bodaj najmniej istotnym. Klnąc w duchu, opuściła swój buduar i udała się krętymi, granitowymi schodkami w dół. Mijając po drodze olbrzymi hall, zerknęła na dębowy stół: etoli i skórkowych rękawiczek nie było jednak na nim, ciotka najwyraźniej zdążyła więc przed Selene opuścić rodzinne pielesze. Wciąż nie przestając rozmyślać o wydarzeniach dnia poprzedniego, magini przekroczyła próg olbrzymiego ponurego gmaszyska, które nazywała domem i wkroczyła w gwar ulicy okrężnej. Po pokonaniu kilkuset metrów (ciżba kłębiła się tego dnia dużo bardziej niż zazwyczaj) Selene z ulgą przekroczyła drzwi domu cechowego. Widok zejścia do niższej biblioteki wywołał w niej dreszcze, starając się zatem nie patrzeć za bardzo w tamtym kierunku ruszyła raźnym krokiem w stronę gabinetów i komnat magów wyższych.

— Selene kochanie, zaczekaj na mnie! Selene, Selene!

Czarodziejka (niechętnie) zatrzymała się i odwróciła. Wiedziała kto ją woła, chociaż miała cichą nadzieję, że są to żarty naśladowcze ze strony jej nielicznych przyjaciół. Spojrzała w głąb korytarza, który właśnie przemierzyła: w jej stronę zmierzał kolebiący się na boki galion, spowity od stóp do głów w bladobłękitny jedwab — galion o twarzy Maretty Krus.

— Selene, najdroższa Selene, jak dobrze cię widzieć — Maretta uniosła na nią niebieskie paciorki oczu — wczoraj szukałam cię, gdy wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do hali do gry, aby rozegrać z tobą partyjkę tryk traka, ale nigdzie nie mogłam cię dostrzec.

„I właśnie o to mi chodziło, ty porcelanowy pustaku” — chciała wypalić Selene, ale nie zdążyła, bo Maretta Krus ciągnęła drugą część swojej wypowiedzi, z mozołem klecąc zdania podrzędnie złożone.

— Słyszałaś już kochanie, co stało się wczoraj w bibliotece, prawda? To jest nie do pomyślenia — Cień, obca istota, w naszej bibliotece. Ja nigdy Aliele Sahareta nie poważałam, głębokiej wiedzy on nie posiadał, a niektóre jego zachowania i poglądy były no… Dość dziwne. Ale to nie powód, żeby kogoś zabijać!

Selene pomyślała, że warto by wiedzieć jak wygląda oficjalna wersja tego, co wydarzyło się wczorajszej nocy, dlatego spróbowała wejść Marettcie w słowo. Nie do końca udało jej się przekazać pytanie w taki sposób, aby Maretta zrozumiała o co chodzi i w efekcie Selene była zmuszona do wysłuchania całej historii od początku.

— Tak więc ten Cień zabił Aliele Sahareta, bo chciał w ten sposób pokazać, że Cieniom nie zależy na niczyjej pomocy albo opinii na ten temat, czy jakoś tak — nie wiem, w każdym razie w ten sposób wytłumaczył mi to wszystko mój papa. Dziś na najwyższym piętrze domu cechowego zbiera się rada, która ma go zde… no osądzić, co z nim będzie dalej. Papa zapłacił już korepetytorowi, więc niestety ja procesu nie zobaczę, ale myślę, że zbierze się tam wielu czarodziei.

„Twój papa powinien stanowczo dużo więcej pieniędzy płacić twoim korepetytorom” — pomyślała Selene. Po piętnastu minutach pożegnań i zapewnień, że wkrótce się spotkają, Selene udało się odkleić od Maretty i fakt ten wykorzystała, aby usunąć się z przestrzeni publicznej i zacząć załatwiać sprawy, z którymi tu przyszła i to możliwie najszybciej, bo większość z nich miała być załatwiona przeszło godzinę wcześniej. Na tych czynnościach upłynął jej czas aż do późnego popołudnia, kiedy poczuła, iż ma dość udawania, że wczorajsza noc była tylko snem. „Mogę pójść tam” — pomyślała — „mogę pójść i zeznawać… przeciwko tym czarodziejom i może ocalę temu Cieniowi życie… A może nie. Za to na pewno wzbudzę mnóstwo pytań, będą poddawać moje słowa w wątpliwość, wyśmiewać i wątpić. Z drugiej strony — ten Cień coś tam robił i nie sądzę, żeby był przez Aliele Sahareta zaproszony. Ale jeśli nie zrobię nic, a jego skażą… Nie mam pojęcia, co mam robić, nie wiem nic!”. Wstała i zaczęła przemierzać komnatę w tę i z powrotem, po czym — nie podjąwszy żadnej konkretnej decyzji — ruszyła w stronę drzwi.

***

„Nienawidzę was. Nienawidzę was wszystkich. Ciebie gruby. I ciebie, ciemny sługusie dawnego włodare. Nienawidzę tego krajobrazu. Nienawidzę płaskich pól: zrujnowanych, nieobsadzonych, zarośniętych z kretesem dzikimi ziołami, stopniowo zmieniających się w step. Nienawidzę marun, cicho skradających się wśród żółkniejących traw. Nienawidzę stolpenów, ich rozumnych, strasznych oczu i sprawnych, szybkich ciał, które będę powalał na ziemię tak długo, aż one nie powalą mnie. Nienawidzę smaku zepsutego mięsa i smaku padliny. A nade wszystko — nienawidzę zapachu śmierci. Jej wszechobecności”. Nienawidził też tych, których wysyłano z nim, jako współzabójców, a później, kiedy okazało się jak dobrze potrafi zabijać — jako przynętę, która miała odciągnąć stolpeny od niego w chwili, w której miał zadać decydujący cios: cios odbierający im zdolność myślenia i oddychania, zdolność zabijania innych żyjących istot. Ale akurat tych nieszczęsnych, czasem butnych, a czasem już tylko zrezygnowanych istot nienawidził trochę jakby mniej.

Modlitwę nienawiści powtarzał niestrudzenie co rano. Co rano i co wieczór i jeszcze w tych krótkich momentach, w których pozwalali im spać i odpoczywać, odpoczywać przed następną walką, która ich czekała… następną. I następną. Walk było coraz mniej, bo stolpeny wolały łatwiejszy łup; wolały sięgać po grupki milczących, niespokojnych ludzi, którzy od miesięcy wędrowali zupełnie bez celu i bez nadziei, już nawet nie próbując wydostać się z Kaalen. Co jakiś czas napotykali takie grupki: zazwyczaj starały się one omijać ich łukiem, nauczone smutnym doświadczeniem, że widok innych ludzi na horyzoncie, nie zawsze oznacza przyjaciół. Czasem gruby pozwalał im spokojnie zniknąć, za którymś z rozlicznych wzgórz urozmaicających krajobraz na tym obszarze Kaalen; a czasami nie. Zresztą i tak, wraz z upływem miesięcy grupki te spotykało się coraz rzadziej i stawały się one coraz mniej liczne. Część ludzi ginęła, a część osiadała na stałe w Ubine lub, w którejś innej osadzie — widmo, licząc na to, że będzie tam bezpieczniej niż na — opustoszałych już teraz — równinach. Kolejne dni opadały na ziemię głuchymi tąpnięciami kropel rzadkiego deszczu albo rozgrzewały do czerwoności spękaną ziemię Kaalen promieniami bladego słońca. Coś, co kiedyś było Salomenem Dapirai wciąż żyło i szło do przodu, popędzane przez dawnych strażników więziennych. Ludzie dookoła niego wciąż umierali; podczas walki ze stolpenami i podczas walki ze sobą nawzajem: o jedzenie, o najbezpieczniejsze miejsce do spania i o coś, co można by z braku lepszego określenia nazwać godnością. Salomen nie musiał już walczyć, bo wszyscy omijali go szerokim łukiem.

Cała ta komediancka grupa wędrująca przez Kaalen powstała w bardzo prosty sposób. Strażnicy więzienni, jako jedni z nielicznych po upadku i odcięciu całej krainy od reszty świata mieli możliwość komunikowania się na odległość. Dzięki niej właśnie, skrzyknęli się pomiędzy warowniami Kaalen. Zebrali wszystkich więźniów ze wszystkich warowni i popędzili ich przed sobą, albo raczej — dookoła siebie, tworząc tym samym pierścień ochronny; przed mordercami, których było coraz mniej, oraz przed stolpenami, których było coraz więcej. Gdy więźniów poczęło znacznie ubywać, strażnicy zaczęli uzupełniać zapasy ludzkiego oręża najpierw w lokalnych strażnicach i siedliszczach, potem — gdy lokalnych strażnic i siedliszcz zabrakło — po ufortyfikowanych pseudoosadach, do których nikt nie chciał ich wpuścić, ale z których chętnie pozbywano się ludzkich resztek — nie zawsze — przestępczych, za to zawsze niechcianych. Na końcu wreszcie, swój żywy łańcuch obronny strażnicy zaczęli uzupełniać, na siłę wcielając w szeregi więźniów ludzi, z przechodzących obok nich grup, którym cel wędrówki dawno już zagubił się gdzieś w czasie i bezkresie Kaaleńskich równin.

Właśnie taka grupa majaczyła teraz na horyzoncie. Salomen Dapirai zmrużył oczy, starając się jednocześnie policzyć jej członków i nie stracić z widoku ciemniejącego już pasa widnokręgu. Wśród strażników także dało wyczuć się podniecenie — grupa była liczna, a pierścień więźniów oraz nie — więźniów, nie był uzupełniany od czterech tygodni. Salomen westchnął ciężko. Dotarcie do grupy oznaczało odejście od bezpiecznego — względnie — koryta rzeki i narażenie się na kolejny atak ze strony wszystkich stworzeń, do których Kaalen teraz należało. „Nienawidzę was wszystkich i pamiętajcie o tym” — pomyślał, zanim ruszył, powłócząc nogami w stronę ludzi majaczących na widnokręgu.

***

Otoczyli ich jak wygłodniałe wiejskie kundle otaczają samotnego królika na poboczu drogi. „Psy — czy ktoś jeszcze pamięta psy albo króliki?” — zastanowił się, po raz nie wiadomo który Salomen, stojąc — zgodnie ze swoją taktyką — w ostatnich rzędach pierścienia tworzonego przez podobnych mu wyrzutków. Gromada, którą napotkali, wyjątkowo liczna, składała się w większej części z kobiet, dzieci i młodzieży. Mężczyzn: dość silnych, aby walczyć, Salomen naliczył dziesięciu, wliczając w to podrostków. Kobiet i dzieci, nauczeni doświadczeniem strażnicy nie zabierali ze sobą.

— Przeszkadzacie nam przejść — ten głos był metaliczny, chropowaty jak nieheblowana belka stropowa; nieprzyjemny dla ucha. Na czoło grupy wysunęła się wysoka, mocno zbudowana kobieta o poznaczonym bliznami i oparzelinami ciele. Za plecami — Salomen przyjrzał jej się nagle uważniej — za plecami miała umocowany miecz, drugi, krótszy wisiał jej u boku. Nie byle jakie ostrza, ale prawdziwe miecze takie, jakie mieli włodare lub ich wojowie. Kobieta podeszła bliżej, ignorując pierścień — zwracała się wprost do siedzących na koniach za pierścieniem strażników. „Wie, kto tu jest u władzy” — pomyślał — „Spotykała już takich jak my”.

Jeden ze strażników zignorował ją zupełnie. Drugi, gruby, przyjrzał się jej uważniej; odezwał się jednak jedynie ciemny, o szpetnej twarzy.

— Ładna to ty nie jesteś — powiedział i splunął — i bystra jak widać też nie.

Kobieta wyprostowała się jeszcze bardziej — jakby to było możliwe — i skupiła wzrok tylko na jednym strażniku.

— Nie muszę być ani ładna ani bystra — wycedziła — jestem Carpen Citrich i wystarczy, że dobrze zabijam.

To imię było Salomenowi obce, widział jednak, jak wśród strażników i części pozostałych więźniów wywołało ono niejakie poruszenie. Wymienili oni między sobą spojrzenia, po czym dotąd milczący gruby odezwał się (jak zauważył Salomen), nawet dość uprzejmie.

— Słyszeliśmy o tobie. Ty i tych dziesięciu mężczyzn — wskazał na gromadę kulącą się za jej plecami — pójdziecie z nami i będziecie chronić nas przed stolpenami. Kobiety mogą odejść i nikt z nas im krzywdy nie zrobi.

To ostatnie, jak Salomen doskonale wiedział, było kłamstwem. Carpen widać też się tego domyślała, roześmiała się bowiem nagle gardłowym, ostrym śmiechem.

— Taa — powiedziała — a co, jak nie?

Gruby nie kłopotał się nawet, żeby odpowiedzieć. Ciemny o szpetnej twarzy splunął i spojrzał na Carpen ostro:

— Wtedy wyrżniemy was wszystkich w pień. Na tobie skończymy — wyjaśnił rzeczowo — Nas jest czterdziestu, a z tego, co widzę, tylko ty masz czym walczyć. Chodź z nami dobrowolnie, to pozwolimy ci zatrzymać twoje miecze.

„To ostatnie, to też było kłamstwo” — pomyślał Salomen, wiedząc jak cenny był prawdziwy miecz i widząc jak pożądliwie zerkają na niego strażnicy. Carpen jednak, o dziwo, zgodziła się na ich warunki.

— Skoro tak — powiedziała tylko — pozwólcie mi pożegnać się z moimi i pójdę z wami.

Kobieta, która przedstawiła się jako Carpen nie kłamała dobrze; ani Salomen ani obrońcy nie uwierzyli w ani jedno słowo, które padło z jej ust. Ona jednak, nie czekając na pozwolenie zwróciła się w stronę stojących za jej plecami ludzi. Ignorując zupełnie resztę grupy, zwróciła się w stronę stojącej zaraz za nią staruszki, którą objęła: nawet z tej odległości Salomen widział, że szepce jej coś szybko do ucha. Gdy Carpen skończyła szeptać, staruszka puściła jej szyję i cofnęła się wgłąb grupy — „zastawia ją innymi” — pomyślał Salomen i to było ostatnie, co zdążył pomyśleć. W następnej sekundzie instynktownie poleciał na ziemię, zasłaniając głowę rękami i przyciskając się do leżącego obok ciała tak, aby jak najbardziej się za nim schronić. „Ona oszalała” — myślał — „chce walczyć z czterdziestoma mężczyznami”. Kiedy jednak, po całej wieczności (w rzeczywistości minęło kilkadziesiąt sekund) odważył się podnieść głowę z ziemi okazało się, że z czterdziestu mężczyzn zrobiło się nagle pięciu: reszta więźniów bowiem uciekła, niknąc w wysokiej trawie Kaalen. Na miejscu zostali tylko oniemiali strażnicy siedzący na koniach i patrzący na rozgrywającą się przed nimi scenę. Strażnicy i trupy. I Salomen, który nie mógł uciec, bo jako jedyny miał na szyi obrożę z emocenu.

Carpen czerwona od krwi ruszyła z mieczem w ich stronę. Szła pewnie, ale niezbyt szybko. „Cholera jasna!” — myślał gorączkowo Salomen leżąc w trawie i starając się wyglądać na tak martwego, jak to tylko było możliwe — „Ona jednak jest niespełna rozumu; idzie na mężczyzn na koniach i z emocenowymi kijami w rękach. Nawet z mieczami nie ma szans. Albo zwłaszcza z mieczami!”.

Zanim jednak skończył myśleć, dwie strzały zwaliły dwóch najbliższych Carpen strażników z koni. Carpen zatrzymała się.

— I co teraz? — spytała. Salomen wiedział, że daje w ten sposób czas człowiekowi z łukiem załadować następne pociski. To pytanie, stało się jednak dla oniemiałych strażników bodźcem do działania. Ruszyli całą trójką na Carpen, wyciągając po drodze broń. Carpen ustawiła się bokiem celując, jak sądził Salomen, w końskie brzuchy. I nie zgadł. Gdy byli już blisko, zwinęła się i skoczyła. Salomen nie mógł uwierzyć w to, co widział, ale musiał, bo była to prawda; Carpen z miejsca schowała się za jednym ze strażników, który wyprzedził pozostałych i spokojnie poderżnęła mu gardło ostrzem, które wyjęła z lewego rękawa. Drugi ze strażników zamachnął się na nią kijem i niemal trafił; zasłoniła się bezwładnym ciałem, drugą ręką zwalając strażnika z siodła — lecąca strzała ominęła jego ciało i przepadła gdzieś w trawach stepu. Upadł na głowę na tyle blisko Salomena, że ten usłyszał nieprzyjemne chrupnięcie w jego karku i zobaczył szklące się nagle oczy. Trzeci strażnik dopadł jej. Nauczony doświadczeniem poprzedników miał w ręku nie emocenowy kij, a ostrze. Zastawiła się mieczem, bezwładne ciało pierwszego strażnika przeszkadzało jej jednak w walce i nie pozwalało przejąć pełnej kontroli nad koniem, który wyraźnie się płoszył. Strażnik ciął znowu, Carpen znowu się zasłoniła, lewą ręką próbując ściągnąć wodze wierzgającego rumaka. Salomen powodowany raczej rozsądkiem niż impulsem — kogo bowiem zwycięzcy zostawiają przy życiu, jeśli nie sprzymierzeńców — zerwał się wyćwiczonym przez lata ruchem i ciął strażnika przez plecy. Ten, nie spodziewający się ataku, zwalił się bezwładnie jak wór na kamienistą glebę Kaalen.

Stała naprzeciwko niego, szacując — widział to wyraźnie — czy zabijanie go ma sens, czy też nie. Odwzajemnił jej spojrzenie, starając się nie wyrażać oczami absolutnie niczego, a jednocześnie na wszelki wypadek kalkulując odległość między nimi i oceniając, czy w razie potrzeby, zdąży odskoczyć. Drgnął wystraszony, słysząc jak jej chropowaty głos rozdziera ciszę.

— Dlaczego nie uciekłeś? — spytała go drwiącym tonem — przywiązałeś się do nich?

Podniósł lewą rękę i dotknął nią delikatnie pulsującego na szyi błękitnego krążka.

— Dlatego — powiedział — Wiesz, co to jest?

Wykrzywiła poznaczoną bliznami twarz, w okrutnym uśmiechu.

— To znak, że popełniłeś czyn bardziej godny nagany niż kradzież owcy — powiedziała, po czym dodała z czystą złośliwością — gwałcicielu i morderco. Świat schodzi na psy, jeżeli ludzi przed stolpenami chronią przestępcy. Ale ja pytałam — jeśli nie zrozumiałeś — dlaczego nie uciekłeś? Dlaczego nie zabiłeś tego grubego, który ma na szyi twój siłownik, albo też przy okazji całej reszty i nie poszedłeś swoją drogą? Miałeś przecież czym — z drwiącym uśmieszkiem wskazała na poszczerbione ostrze, które Salomen trzymał w dłoni — miałbyś jak się bronić — ciągnęła.

Zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział.

— A dokąd miałem pójść? — zapytał w końcu, jednak nie oczekiwał odpowiedzi — Ja też muszę czasem spać. Gdybym odszedł, gdzie byłbym wtedy bezpieczniejszy niż wśród ludzi? Na drzewie? W jaskini?

Skinęła głową, jakby ze zrozumieniem.

— Czyli jednak się do nich przywiązałeś — stwierdziła — No nic — dodała, pochyliła się w siodle i ostrzem zdarła z bezgłowej szyi grubego siłownik — Teraz będziesz musiał skrzyknąć swoich kolegów i myśleć za siebie i za nich sam — mieczem rozmachnęła nadajnik tak, by spadł prosto w jego odruchowo wyciągnięte ręce — O przepraszam — ciągnęła — koledzy już uciekli. W takim razie została jaskinia albo drzewo — stwierdziła, po czym zwróciła konia w stronę milczącego muru twarzy — Na co czekacie darmozjady? — spytała, patrząc prosto na nich — łapcie konie, zbieramy się w dalszą drogę. Sim wsiądź na drugiego konia, Ianos weź trzeciego, złap luzaka i jedziemy.

Na przód grupy wysunęła się staruszka. Mogła mieć metr czterdzieści — metr pięćdziesiąt wzrostu. Wyglądała jak wyschnięty krzak, ubrany w znoszone łachy. Z zadziwiającaą zręcznością wskoczyła jednak na siodło i Salomen zastanawiał się przez chwilę, kim ona własciwie jest dla Carpen — matką? Babką? Ale szybko przestał, gdy zdał sobie sprawę z tego, że pierwszy raz od trzech lat zostanie na tej niegościnnej ziemi sam, zdany tylko na siebie. Na swoją przebiegłość, prędkość, umiejętność zabijania; bezszelestnego poruszania się i znoszenia długich deficytów snu. I ta myśl go zastanowiła.

— Pozwól mi się do was przyłączyć.

Prośba — żądanie, zawisła w powietrzu jak ostrze przed zadaniem decydującego ciosu. Carpen ściągnęła wodze, koński zad przestał kołysać się miarowo, oddalając ją od Salomena; milcząca grupka ludzi też stanęła, odwracając twarze w jego stronę.

— Jestem równie dobry w zabijaniu, co ty — ciągnął Salomen, starając się nie zrażać jej milczeniem — razem mielibyśmy dużo większe szanse. Ty też — zawiesił na chwilę głos — musisz spać. Moglibyśmy się zmieniać.

Zwróciła konia w jego stronę. Widział jej twarz, pooraną bliznami i błyszczącą od potu, kiedy patrzyła na niego.

— Jesteś równie dobry w zabijaniu, co ja — powiedziała powoli, patrząc wprost na niego — tylko ja nie jestem równie dobra w gwałceniu, co ty. I właśnie dlatego, nie będziesz ze mną zabijał stolpenów ani nawet ślimaków. A od pilnowania spokoju mojego snu — skinęła głową w stronę grupki ludzi za jej plecami — mam ich. Dałam ci w prezencie smycz — wskazała głową na emocen w jego rękach i na jego szyi — prowadź się sam. To i tak więcej niż to, na co zasługujesz.

Patrzył jak odjeżdżają i jak grupa pomału zwiera swe szeregi za nimi. Ogarnął go mdlący, tępy żal jak za każdym razem, kiedy ktoś wypominał mu jego zbrodnie — żal za samym sobą sprzed trzech lat, za normalnością. Za Salomenem Dapirai młodym, dobrym człowiekiem, wędrownym bankierem z Rozendorf niedaleko Ujarze — małej mieściny, w której wszyscy się znali, a w której przy życiu nie pozostał prawie nikt.

Noc przyszła szybko, jeszcze straszniejsza niż zazwyczaj. Salomen spędził ją, odganiając sen, wtulony w — z godziny na godzinę — coraz zimniejszą ziemię. Wędrując pieszo, nie zdołał znaleźć drzewa i — tak jak planował — spędzić na nim nocy, nie udało mu się też dotrzeć do majaczącego na horyzoncie wzgórza, na którym — jak liczył — miał szansę znaleźć głazy i zbudować z nich jakie — takie schronisko. Leżał więc skulony na ziemi, nasłuchiwał i miał nadzieję, że da radę nie zasnąć, i że — jeśli ta sztuka mu się nie uda — stworzenia żyjące w okolicy nie wychwycą jego równego oddechu rozbrzmiewającego w ciemnościach nocy. Przenikliwe zimno jednak nie pozwoliło mu zapaść w drzemkę, ognia natomiast rozpalać nie chciał, aby nie zwracać na siebie uwagi żadnych istot — ta noc więc z jego perspektywy patrząc trwała dłużej niż wszystkie pozostałe, jakie do tej pory w Kaalen przeżył. Następnego dnia, jeszcze przed świtaniem, ledwie zdążyło zrobić się jasno, podniósł się z ziemi i ruszył przed siebie w tym samym kierunku, w którym szedł dnia poprzedniego.

Do wzgórza dotarł późnym popołudniem. Nie było to właściwie jeszcze wzgórze, a jedynie nieco wyższe wzniesienie terenu, z którego mógł dostrzec pagóry Kaalen daleko przed nim, wiedział jednak, że tego dnia na pewno do nich nie dotrze. Rozejrzał się, ale nie widział wokół żadnego surowca, z którego mógłby zbudować schronienie: z westchnieniem pomyślał więc, że ta noc będzie kolejną długą i bezsenną i że powinien przynajmniej wykopać sobie jakiś dół, dla bezpieczeństwa i ochrony przed wichrem, który przetaczał się nocami przez równiny. Gdy nadeszła noc, dół miał już półtora metra głębokości i Salomen był w stanie zmieścić się w nim w pozycji skulonej: dla ochrony przed wiatrem i przed dzikimi zwierzętami przykrył go dodatkowo suchą trawą. Nie wiedział jednak, że tej nocy również może zapomnieć o wypoczynku.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, co go obudziło, poczuł jednak od razu zapach, który go zaniepokoił; zapach dzikiego zwierzęcia. „Pirac-ze” — pomyślał — „albo maruny, błagam niech to będą pirac-ze, bo wtedy przynajmniej będę miał jakieś szanse!”. Podchodziły go niemal bezszelestnie, co jakiś czas słyszał jedynie szmer suchej trawy pod ich łapami — „gdyby nie wiatr” — pomyślał — „prawdopodobnie nie wiedziałbym nawet, że tu są, aż do momentu, w którym byłoby za późno”. Lewą ręką sięgnął do zawiniątka, które niósł ze sobą i wyciągnął kij owinięty nasączoną w oliwie szmatą: prawą natomiast wyjął tlącą się hubę. Musiały słyszeć jego ruch, nie przyspieszyły jednak, ani nie zaatakowały: skradały się dalej, pomału i po cichu. „Pirac-ze” — pomyślał — „to muszą być pirac-ze, maruny by nie wytrzymały i skoczyły, dobrze, bardzo dobrze!”. Jednym płynnym ruchem przytknął hubę do szmaty z olejem, a samą szmatę przeciągnął okrężnym ruchem po otaczających go trawach: płomień buchnął w górę, oświetlając zębate paszczęki wystraszonych stworzeń. Kiedy przygasł Salomen zdążył już ciąć dwa z nich ostrzem: jak oszacował było ich około dziesięciu, miał więc pewne szanse na to, aby przeżyć. Pirac-ze cofały się, gdy machał w ich stronę ognistą pochodnią, miecza nie bały się jednak tak, jak powinny i Salomen musiał mocno wywijać ostrzem, aby utrzymać je z dala od siebie. „Jeśli uda im się mnie ugryźć, to zginąłem” — pomyślał, wiedząc że podekscytowane pirac-ze nie będą się oglądać na własne życie, aby tylko odebrać mu jego własne. Jeden ze stworów dopadł jego nogi, odskoczył jednak natychmiast na zmianę popiskując i porykując, Salomen bowiem podpalił mu pochodnią skórę na grzbiecie. „Jest ich za dużo” — pomyślał Salomen — „jest ich stanowczo za dużo. Nie dam im rady!”. Pirac-ze, jakby wyczuwając jego załamanie podchodziły coraz bliżej i coraz ciężej było mu je odpędzić: pochodnia przygasała i Salomen pomyślał, że widocznie tym razem, po tej walce przyjdzie mu wyspać się za wszystkie czasy. Zastanowił się przez chwilę nad pomysłem przecięcia sobie szyi ostrzem i uznał, że taka śmierć byłaby lepsza niż znalezienie się za życia w paszczach wielu pirac-zy naraz: wykonał więc ostatnie koło pochodnią zmuszając pirac-ze do cofnięcia się, uniósł ostrze do gardła — i w tym momencie wszystkie pirac-ze jak jeden mąż rzuciły się do ucieczki.

Salomen stał przez chwilę zaskoczony, patrząc w ślad za znikającymi w trawie stworzeniami. A potem poczuł i usłyszał: ciężkie stąpnięcia za swoimi plecami, słyszalne już od podnóża wzniesienia. Wiedział jaka istota właśnie nadchodzi, znał je bowiem tak dobrze, że na słuch był w stanie niemal określić jej wagę oraz wiek — w pierwszym okresie po upadku Kaalen walczył bowiem z nimi niemal codziennie. Salomen wiedział też, że uciekanie przed stolpenami nie ma sensu: wiedział, że głodny stolpen dopadnie go zawsze, jeżeli tylko będzie z nim walczył w pojedynkę. Nie próbował więc nawet biec w ślad za pirac-zami: porzucając myśl o samobójstwie cisnął pochodnię daleko w wysoką trawę (która natychmiast się zajęła, buchając wysokim na metr płomieniem), po czym skoczył do wykopanego przez siebie schronienia i przywarował w nim, modląc się o to, by stwór był zbyt zainteresowany martwym już jedzeniem, aby chciało mu się polować na niego samego.

Stolpen wszedł na szczyt wzgórza niczym włodare na swoją wieżę: spokojnie i godnie, nie spiesząc się i często zatrzymując, aby nasycić oczy swoimi dobrami. Podszedł do leżących na ziemi trupów pirac-zy, potężny i piękny, po czym spokojnie nachylił wielką głowę nad nimi i spojrzał wprost na przyczajonego w dole Salomena. Patrząc cały czas na niego zaczął jeść: Salomen słyszał, jak potężnymi szczękami z mlaśnięciami odrywa skórę, jak trzeszczą łamane w jego zębach kości piracza i trząsł się, widząc spojrzenie stolpena. „Pożre mnie” — pomyślał — „jak go nie zabiję, to mnie pożre”. Stolpen wydał z siebie pohukujący i jakby pytający odgłos i obejrzał się za siebie: Salomen nie odrywał od niego wzroku przez cały czas, ale w końcu dotarł do jego świadomości dźwięk, który tak zaniepokoił stolpena i w przeciwieństwie do tego pierwszego, on, Salomen wiedział, skąd ten odgłos pochodził. Nad wzgórzem ciszę nocną przerywał bowiem narastający ryk, jaki wydawać mogła tylko jedna rzecz na świecie: huk ściany ognia, która zapłonęła — dopiero teraz Salomen zdał sobie sprawę z tego, jakim był szczęściarzem — od jego własnej pochodni odrzuconej w czasie panicznej ucieczki przed stolpenem.

Pożary na stepach Kaalen