Operacja Dexter - Bożena Kraczkowska - ebook + książka

Operacja Dexter ebook

Bożena Kraczkowska

4,7

Opis

Pewnego wieczora dziewięcioletni Antoś znajduje pod śmietnikiem malutkiego, zmarzniętego na kość pieska i zabiera go ze sobą do domu. Rodzice początkowo nie są zachwyceni pomysłem zatrzymania szczeniaka, jednak Marcelka – bo okazuje się, że to suczka – szybko zaskarbia sobie miłość domowników i staje się nieodłączną częścią rodziny. Charcica dostaje do spania ciepłą poduszkę, uczy się nowych rzeczy, a podczas spacerów poznaje inne psy z sąsiedztwa – amstaffa Dextera, wilczura Bufona i borderkę Hecę. Pewnego dnia tata Antka podsuwa pomysł wysłania Marcelki na specjalne szkolenie, w którym towarzyszyć ma jej Dexter. Wkrótce jednak staje się jasne, że to nie była najlepsza decyzja. Elitarna szkoła dla psów inteligentnych okazuje się sprytnie wymyśloną przykrywką dla grupy brutalnych przestępców, którzy chcą wykorzystać zwierzęta w nielegalny sposób… Czy uda się namierzyć szajkę, zanim wydarzy się tragedia?

To nie jest historia, która zdarzyłaby się w bajce. Za dużo w niej bezsilnego czekania z jednej strony, a okrucieństwa z drugiej. Nie sposób jednak odwrócić od niej wzroku i udawać, że nie istnieje. Oprócz dobra na świecie jest przecież mnóstwo zła. Nawet najwrażliwsze dziecko powinno mieć świadomość jego istnienia. Gwarantuję, że aż do ostatnich stron nie będziecie w stanie przewidzieć rozwoju wypadków. W świecie, w którym żyjemy, nawet owca może okazać się wilkiem…
Kinga Michalska, esaczyta.blogspot.com

Operacja Dexter to piękna opowieść poruszająca wszystkie struny duszy. Rozbawia, edukuje, uwrażliwia na potrzeby Braci Mniejszych i, niestety, pokazuje także mroczne oblicze człowieka, wobec którego wrażliwe serce odczuwa bunt, stawia opór.
Książkę - z ogromną przyjemnością - polecam i Dużym, i Maleńkim - tym wszystkim, dla których Zwierzaki stanowią integralną, najbarwniejszą, najczulszą część życia.
Monika Dąbrowska, pomysłodawczyni i animatorka ogólnopolskiej akcji „Bieg na 6 łap”

Bożena Kraczkowska urodziła się w Świdniku k. Lublina. Mieszka i pracuje w Olsztynie. Z wykształcenia jest muzykiem oraz dziennikarzem. Wieloletnia redaktorka i dziennikarka w Gazecie Olsztyńskiej. Jest autorką wierszy, opowiadań oraz powieści dla dzieci i młodzieży. Fotografuje, komponuje oraz śpiewa.
Wydała m.in. tomiki poezji Da się żyć (2011), Flamingi (2015), powieść Purpurowe Gniazdo (2014, Novae Res), Czubek (2018, Novae Res) i zbiór opowiadań Mały człowiek z wielkim psem (2014). W 2011 roku nagrała autorską płytę Wystarczy mnie lubić.
Jej piosenki znalazły się na listach przebojów „Trójki” i RAGA TOP Radio Olsztyn.
Jest autorką tekstów piosenek znajdujących się w repertuarze m.in. Maryli Rodowicz i Cezarego Makiewicza.
Piosenka z jej tekstem Dziewczyna z granatem promuje serial TVP Czas honoru - Powstanie, jest także autorką tekstu piosenki Tancerka do serialu TVP Bodo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca historia...
00

Popularność




Prolog

Zwierzę nie jest rzeczą. Odczuwa ból i cierpi z zimna i z głodu. Każde zwierzę trzymane w domu jest całkowicie uzależnione od człowieka i dlatego to człowiek powinien zapewnić mu ochronę i opiekę. Zwierząt nie wolno wykorzystywać w widowiskach i sportach, które są okrutne. W szczególności zabrania się organizowania walk z udziałem byków, psów, kogutów. Każdemu, kto złamie to prawo,grożą trzy lata więzienia (ustawa o ochronie zwierząt).

 

Walki psów

W Polsce na nielegalnych walkach psów bandyci zarabiają ogromne pieniądze. Ogromne jest też cierpienie zwierząt. Psy są zagryzane na śmierć już w ringu albo umierają w męczarniach po walce. Te, którym uda się wygrać okrutne zawody, są okaleczone psychicznie do końca życia.

Policjanci walczą z tym procederem, narażając zdrowie, a czasem życie. Walczą także obrońcy praw zwierząt. Mimo to w Polsce każdego roku giną tysiące psów. Zwierzęta, które miały szczęście i zostały uwolnione, trafiają do schronisk. Trudno im jednak znaleźć nowe domy. Niektóre psy muszą zostać uśpione, bo nie nadają się do socjalizacji – są zbyt nieufne i agresywne.

 

Wyścigi chartów

W Polsce wyścigi chartów są legalne, jednak nie wolno robić zakładów. Imprezy organizuje Polski Związek Kynologiczny zgodnie z przepisami FCI (Fédération Cynologique Internationale – Międzynarodowej Federacji Kynologicznej).

Inaczej sprawa wygląda w innych krajach. Na przykład w Miami na Florydzie (USA) do niedawna czynnych było aż 20 stadionów do wyścigów chartów. Trybuna takiego stadionu mogła pomieścić nawet 15 000 ludzi. Obrońcy praw zwierząt zaczęli alarmować, gdy na ulicach Miami pojawiły się okaleczone bezpańskie charty. Wraz z dziennikarzami ujawnili kulisy wyścigów oraz pokazali warunki, w jakich żyją psy z tak zwanego totalizatora. Najbardziej znany jest przypadek charcicy Molly – emerytowanej mistrzyni toru. Otóż kiedy Molly się zestarzała i przestała wygrywać, jej właściciel po prostu wyrzucił ją na ulicę. Wyczerpane zwierzę zostało znalezione przez policjantów i oddane w dobre ręce.

– Wyścigi chartów to bardzo brutalna branża, dlatego walczymy o to, aby zakazano organizowania wyścigów. Chcemy, aby w życie weszła ustawa, która zapewni lepszą ochronę psom wyścigowym – mówiła w programie telewizyjnym Kathy Pelton, członkini organizacji GREY2K USA Worldwide (www.grey2kusa.org).

Na torze charty osiągają prędkość do 60 kilometrów na godzinę. Częstą kontuzją są skręcenia i złamania nóg. Leczenie kontuzjowanego psa trwa bardzo długo i jest kosztowne. Dlatego większość „trenerów” pozbywa się takiego zwierzaka – wyrzuca go na ulicę albo usypia.

Pamiętajcie – zwierzęta też chcą być szczęśliwe. Pilnują naszych domów i bronią nas przed napastnikami. Są naszymi oczami i uszami, przewodnikami. Służą w policji i w ratownictwie. Kochają nas i rozumieją. Starajmy się więc i my kochać je i rozumieć.

 

Bożena Kraczkowska

Rozdział IBardzo trudny początek

– Antoś, tylko włóż czapkę! – zawołała mama.

– I rękawiczki – szepnął Antoś.

– I rękawiczki!

– Dobrze, dobrze!

Antoś, choć niechętnie, sięgnął po czapkę i rękawiczki. Włożył też szalik i tak opatulony wyszedł na klatkę schodową. Był na półpiętrze, gdy znów usłyszał głos mamy:

– A śmieci?

– Ojej, no zapomniałem…

– Oj, Antoś, Antoś. Przecież idziesz wyrzucić śmieci.

Chłopiec tylko skinął głową i wziął od mamy worek. Ostatnio zdarzało mu się zapominać o zwykłych sprawach. A przecież miał dopiero dziewięć lat, więc nie powinno mu się to zdarzać. Zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. To jego skakanie zawsze wywoływało złość u psa sąsiadki z parteru. Gdy tylko Antoś zeskakiwał z ostatnich stopni, pies rzucał się na drzwi, ujadając niemiłosiernie. Jednak tym razem nie rozległo się szczekanie. Antoś usłyszał tylko ciche skomlenie. Zatrzymał się. Chwilę nasłuchiwał, a potem machnął ręką i wyszedł przed blok. Koleżanka Antka, Asia, z którą siedzi w szkolnej ławce, mówiła, że jej mama powiedziała, że w nocy będzie nawet minus dwadzieścia stopni!

– Brrrr, ale zimno! – powiedział i ruszył w stronę osiedlowego śmietnika. Wrzucił worek do kontenera i już miał wracać do domu, gdy usłyszał dziwny dźwięk. Odgłos był podobny do tego, który przed chwilą słyszał za drzwiami na parterze. Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł. Ruszył do domu. Gdy mijał mieszkanie sąsiadki, znowu usłyszał skomlenie.

– Ciekawe… – mruknął pod nosem i wbiegł na górę.

– Wszystko dobrze? – spytała mama, gdy znalazł się już w mieszkaniu.

– Ta-ak!

Zdjął czapkę i przypomniał sobie to skomlenie w śmietniku. „A jeśli tam siedzi jakieś małe zwierzątko, które zgubiło mamę? A jeśli to mały kotek albo piesek? Noc ma być bardzo mroźna… – myślał, drapiąc się w rozczochraną głowę. – A jeśli ten piesek nic dzisiaj nie jadł? Albo kotek? Muszę to sprawdzić”.

Ponownie się ubrał, wziął latarkę i cichutko wyszedł z domu.

– A ty dokąd?! – zawołała za nim mama.

– Zaraz wracam!

Tym razem za drzwiami na parterze było cicho. Antoś wybiegł z klatki i popędził do śmietnika. Włączył latarkę. Okrągłe żółte światełko nerwowo przeszukiwało miejsca między kontenerami. Nic.

– To było gdzieś tutaj… – powiedział i zajrzał pod kontener. Jednak i tam niczego nie znalazł. Już miał wyjść z wiaty, gdy znowu usłyszał skomlenie.

– To piesek! To na pewno piesek! – zawołał.

Odgłos powtórzył się jeszcze dwa razy i wcale nie dochodził ze śmietnika.

– To jest gdzieś tam, na parkingu!

Chłopiec wbiegł na oświetlony plac. Stało tam mnóstwo błyszczących samochodów. Rozpoczął poszukiwania. Auto za autem, koło za kołem, zaglądał, klękał, kładł się na śniegu. „Musi tu gdzieś być. Przecież wyraźnie słyszałem”. I wtedy znowu usłyszał piszczenie. Tym razem dochodziło od strony… śmietnika. Zerwał się więc z ziemi i pobiegł w jego kierunku. W zaspie pod murem coś się poruszyło. Włączył latarkę i wytężył wzrok. Dostrzegł jednak tylko trzy czarne kropeczki. Jak płatki czekolady na śmietanowym torcie babci Krysi. Schylił się, żeby lepiej widzieć, i wtedy te trzy kropeczki zapiszczały.

– Ojej, to piesek! – zawołał Antoś. – Jeju, jaki maleńki!

Piesek był biały, dlatego w śniegu widać było tylko jego czarny nosek i oczka. Antoś zdjął czapkę, włożył do niej szczeniaka i pognał do domu.

– Mamo, mamo! Znalazłem pod śmietnikiem pieska!

Mama zajrzała do czapki.

– Jak to: pieska? Skąd pieska? A co my zrobimy z tym z psem? U nas nigdy nie było psa! A tatę pytałeś, czy możesz wziąć psa? I mnie też nikt nie pytał! Co ja mu dam do jedzenia? Jest zupa z obiadu. I mleko ze śniadania. Gotowane. A gdzie on będzie spać? Widzisz, jak dobrze, że wziąłeś czapkę!

Mama wyraźnie była w szoku.

– Ojej, jaki maleńki! A jaki chudzieńki! A jak się trzęsie! To suczka! Jaka śliczna sunia! Taka biszkoptowa! Chudzieńka! Maleńka! Ciekawe, co powie tata, jak wróci z pracy. Damy jej na imię…

– Ale mamo – przerwał jej Antoś – to jest mój pies.

– No tak, tak, pewnie, że twój, mój… znaczy nasz… To damy jej na imię… Marcelka!

Antoś tylko się uśmiechnął. Już wiedział, że Marcelka zostanie z nim na zawsze.

Rozdział IIOgromnie ciepła poduszka

– Zawsze chciałem mieć psa – powiedział tata przy kolacji.

Spojrzał na syna i dodał:

– Musimy tylko omówić sprawę opieki. Nie może być tak, że pies cały dzień będzie siedzieć w domu sam, bez jedzenia i spacerów. Zwierzę też czuje i ma swoje potrzeby. Rozumiesz?

– Oczywiście! – zawołał Antek.

– Zatem jeśli Marcelka ma z nami zamieszkać, to musi być traktowana jak domownik. Musi mieć swoje miejsce do spania, swoją miskę, no i wiedzieć, kto jest jej panem. Inaczej będzie zagubiona i nieszczęśliwa. A przecież tego nie chcemy. Prawda?

Antek kiwnął głową.

– Pamiętaj, synu, jeśli ty chcesz iść do ubikacji, to po prostu idziesz. Jeśli chcesz pobiegać, to wychodzisz na dwór i biegasz. Pies trzymany w domu skazany jest na człowieka. Tak więc ułóż sobie plan dnia tak, żeby mieć czas na spacery z Marcelką. O jedzenie zatroszczy się mama, prawda?

– Oczywiście – zgodziła się ochoczo mama.

– Ja zajmę się resztą spraw i zacznę od weterynarza.

Tata zamilkł, ale po chwili znowu się odezwał:

– Zatem jeśli Marcelka ma z nami zostać…

Zawiesił głos i spojrzał na syna.

– Musisz obiecać, że będziesz się nią opiekować.

– No jasne, że będę! Będę wcześniej wstawać i wyprowadzać ją rano, a potem zaraz po szkole, no i po kolacji też!

– Obiecujesz?

Chłopiec wstał, wypiął pierś, uniósł dwa palce i powiedział uroczyście:

– Obiecuję!

– Oczywiście my z mamą będziemy ci pomagać, ale jeśli pies ma być twój, musisz wziąć za niego odpowiedzialność. A skoro mówimy już o odpowiedzialności… jutro razem poszukamy Marcelce weterynarza.

– Po co? – przestraszył się Antoś.

– Może się zdarzyć, że Marcelka skaleczy się w łapkę i co wtedy? Chodzi też o to, żeby piesek był pod stałą kontrolą lekarza. Musi być zaszczepiony, odrobaczony, musimy wiedzieć, czy jest zdrowy… Ja na przykład nie wiem, co powinien jeść taki mały szczeniak. Tego wszystkiego dowiemy się od weterynarza.

– Asi tata jest weterynarzem! – zawołał Antoś.

– Tej Asi, z którą siedzisz w ławce?

– Noooo!

– A, to świetnie się składa, bo mam telefon do jej rodziców. Jutro zatelefonuję i umówię się na wizytę.

– No dobrze, kochani, na dzisiaj wystarczy – przerwała mama. – Jest już późno, pora spać. Pieskowi trzeba zorganizować jakieś legowisko.

– Może spać ze mną! – zaproponował Antek.

– W łóżku? Wykluczone! Nic o tym psie nie wiemy. Nie wiemy, skąd się wziął w tym śmietniku…

– Pod śmietnikiem – poprawił Antoś.

– No właśnie. Nie wiemy, jak długo tam przebywał. Na pewno jadł jakieś odpadki. Spanie w łóżku wykluczone! Poza tym pies musi mieć swoje miejsce. Miejsce, w którym będzie czuć się bezpiecznie.

– Ale mamo…

– Powiedziałam: wykluczone!

– To ja Marcelkę wykąpię! – zaproponował Antoś.

– Dobrze – zgodziła się mama. – Zaraz przyniosę ręcznik i to będzie już ręcznik Marcelki.

Antoś wstał od stołu i wziął suczkę na ręce.

– Zaraz cię wykąpię i wszystko będzie dobrze – szepnął psiakowi do ucha.

– Tak się tylko mówi… – zapiszczała Marcelka, ale Antoś usłyszał tylko cichutkie skomlenie.

– Nie bój się, wszystko będzie dobrze, obiecuję.

W tym czasie tata wyjął z tapczanu ogromną poduszkę i powiedział:

– To będzie świetne legowisko!

– Może być – zgodziła się mama.

– Ale w moim pokoju! – walczył Antoś.

– Dobrze, niech będzie – zaakceptował tata.

– Huraaa! Będziesz mieszkać w moim pokoju, na ogromnie ciepłej poduszce! Jak księżniczka!

– Chyba na ogromnej ciepłej poduszce… – poprawił go tata.

– Na ogromnie ciepłej poduszce – upierał się Antek.

Wszyscy szykowali się do spania. Antek ułożył Marcelkę na ogromnie ciepłej poduszce i sam wskoczył do łóżka. Lubił przed snem poczytać. Sięgnął więc po książkę, otworzył w miejscu, gdzie była zakładka, i zaczął czytać. Były to przygody małej, zwierconej rudowłosej dziewczynki o dziwnym imieniu Pippi. Pippi miała fajnych przyjaciół – Annikę i Tommy’ego. I razem mieli bardzo fajne przygody. Pippi mieszkała na wyspie, w dużym kolorowym domu, który nazywał się Villa Villekulla. Antek obiecał sobie, że jak dorośnie, to odnajdzie tę wyspę i ten kolorowy dom… Marzenie było tak silne, że kiedy ciocia Agata spytała go kiedyś, gdzie chciałby pojechać na wakacje, bez namysłu wypalił, że właśnie na wyspę Pippi Långstrumpf. Jak tam musiało być fajowo. Przeczytał więc teraz kilka stron i zasnął.

Rozdział III|Poduszkowe cosie

Marcelka leżała na ogromnie ciepłej poduszce zwinięta w kłębuszek. Stąd wszystko wydawało się większe, niż było w rzeczywistości. Bo z poziomu podłogi otaczający świat zawsze wygląda na większy.

– Już myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz – zapiszczała, patrząc na śpiącego chłopca. – Już myślałam, że całkiem tam zamarznę. Mróz taki ogromny, a ja jestem taka maleńka… Mam dopiero cztery miesiące. Co oni mówili o tym lekarzu? Że weterynarz? Że szczepienia w łapę? Nie chcę w łapę, nie!

Na wspomnienie mrozu znowu zaczęła dygotać. Popatrzyła na swoje drobniutkie łapki. Nieźle dzisiaj przemarzły. Nie mogło być inaczej, skoro tkwiły w śniegu od południa. To właśnie wtedy rodzice Jacka zostawili ją na parkingu. Tak zwyczajnie – otworzyli drzwi samochodu i wyrzucili psiaka na śnieg. Marcelka usłyszała jeszcze, jak tata Jacka mówi „Kręci się tu mnóstwo ludzi, na pewno ktoś ją znajdzie”, a potem samochód odjechał.

Psina miała nadzieję, że po nią wrócą, że odjechali tylko na chwilkę. Jednak godziny mijały i nic się nie działo. Poszukała więc miejsca, w którym byłoby odrobinę cieplej. I tak znalazła się pod ścianą śmietnika. Siedziała w zaspie i czekała na „mnóstwoludzi”. A ponieważ psy nie mają poczucia czasu, czekała, czekała… A „mnóstwoludzi” się nie kręciło. W ogóle nic się nie kręciło, no chyba że wiatr… I wtedy zjawił się ten chłopiec.

– Jestem chartem – zapiszczała w ciemności – zdrowe łapy są skarbem charta. Bieganie to moja pasja. Bieganie to całe moje życie i największa przyjemność. Jestem stworzona do biegania. Może kiedyś zostanę mistrzem biegania?

Marcelka nie mogła zasnąć. Wierciła się i kręciła… Nagle spostrzegła róg poduszki. Z rogu wyraźnie coś sterczało.

– Co to może być? – zapiszczała.

– Cicho, Marcelka, cicho. Wszystko dobrze – powiedział przez sen Antoś i przewrócił się na drugi bok.

Marcelka zastrzygła uszami, lecz zaraz potem wróciła do tego czegoś, co wystawało z rogu poduszki. Wyciągnęła szyję i ostrożnie powąchała cosia. Nie znała tego zapachu. Jeszcze bardziej wyciągnęła szyję i próbowała cosia chwycić ząbkami. Jednak coś wystawało tak mało, że Marcelka w żaden sposób nie mogła go chwycić. Przysunęła się bliżej.

– Muszę to jakoś wyciągnąć. Muszę zobaczyć, co to jest.

Jednak im bardziej próbowała cosia wyciągnąć, tym bardziej zapierał się coś. Marcelka nie dawała za wygraną. Była przecież chartem, a charty są wytrwałe w dążeniu do celu. I wtedy przypomniała sobie, jak jej mama kopała dołki w śniegu. Zaczęła więc robić dokładnie tak samo. Przy czwartym drapnięciu materiał nie wytrzymał i coś, jak na sprężynce, wyskoczył z poduszki. Za nim wyskoczył coś drugi, a potem coś trzeci… Marcelka zauważyła, że z każdym drapnięciem z poduszki wyskakuje więcej i więcej cosiów. Zaczęła więc drapać bez opamiętania.

– Uwolnię was! – piszczała. – Uwolnię wszystkie cosie! Co do jednego!

I po chwili cały pokój wypełnił się cosiami. Były wszędzie – figlowały na podłodze, unosiły się pod sufit i opadały na żyrandol, półki z książkami, fotel. Wirowały przy tym i kołysały się jak małe białe styropianowe łódeczki wrzucone do fontanny. Kilka siadło na Antosiu.

– A ileż was tam jest? – zachwycała się Marcelka, nie przestając drapać. – Wyskakiwać mi tu wszystkie, co do ostatniego – warczała, rozdzierając poduszkę w nowych miejscach. Nie czuła zmęczenia, nie miała zadyszki. Dopiero gdy ostatni coś opadł na podłogę, opadła także ona. Ziewnęła i zasnęła. Śniła jej się piękna łąka, na której mieszkało mnóstwo zwierząt i owadów. I chociaż Marcelka nigdy jeszcze nie była na łące, wiedziała, że jest to łąka. Biegała więc beztrosko wśród pachnących, wysokich do nieba kwiatów, a nad jej głową fruwały białe, żółte i niebieskie motyle. To był naprawdę piękny sen…

– Antoś, wstawaj! – zawołał tata, otwierając drzwi do pokoju chłopca. Wrzasnął i stanął jak wryty. – Mama, chodź no tu prędko, bo mi się chyba w oczach mieni! – krzyknął do żony.

Mama natychmiast przybiegła i też stanęła jak wryta.

– Czy widzisz to, co ja?– spytał tata Antosia.

– Yhy… – potwierdziła mama.

Podłogę, półki, biurko, komputer, krzesło i nawet śpiącego jeszcze Antosia przykrywała warstwa białych piór. Na środku tego pierzastego oceanu spała zwinięta w kłębuszek Marcelka. Z każdym jej oddechem w powietrze unosiło się jedno lub dwa piórka. Piórka wzbijały się, a potem swobodnie opadały na podłogę.

Tata wszedł do pokoju. Każdy ruch w tych warunkach powodował wielkie zawirowania piór, więc nie szedł, tylko sunął. Dotarł tak do łóżka syna.

– Antoś, wstawaj, bo się spóźnisz do szkoły.

– Już, już – zamruczał Antoś. – Już wstaję.

Chłopiec niechętnie otworzył oczy, przeciągnął się i usiadł. Piórko, które do tej pory leżało na jego policzku, wzbiło się teraz w powietrze, zakołysało się to w lewo, to znów w prawo i przysiadło chłopcu na nosie.

– A to co? – spytał i spojrzał na swój nos, robiąc przy tym zeza.

– Nie rób zeza, bo ci tak zostanie! – zawołała mama.

Marcelka też otworzyła oczy.

– Co tu tak twardo? – spytała i popatrzyła z wyrzutem na ludzi.

– Do jasnej cholerci! Coś ty zrobiła, ty… psie! – ryknął tata Antosia. – Poduszka porwana, wszędzie pióra! Kto to teraz posprząta?!

Marcelka natychmiast wlazła pod szafę.

– Oj, nie denerwuj się tak. – Mama próbowała uspokoić tatę.

– Jak ja mam się nie denerwować? No jak ja mam się nie denerwować?! Przecież to jest nie do ogarnięcia! Wszędzie pióra!

– Jakie pióra? – zapiszczała spod szafy Marcelka. – Czy mówisz o tych białych pięknych cosiach? Prawda, że piękne? A jak pięknie fruwają! To ja je wypuściłam. Wszystkie.

– I czego piszczysz? – ryknął tata. – Wyłaź spod szafy!

– To ty piszczysz – zaskomlała Marcelka. – Piszczysz i piszczysz. Teraz już wiem, dlaczego schowałeś cosie w poduszkę. Bo ich nie lubisz! Nie lubisz cosiów, więc wszystkie wsadziłeś do poduszki. Mnie też nie lubisz i pewnie wciśniesz mnie w jakąś poduszkę. Nie wylezę!

Marcelka już nie skomlała. Marcelka wyła.

– Nie wytrzymam tego! – krzyknął tata i wyszedł z pokoju.

– No tak, najlepiej wyjść – skomentowała mama, a do psiaka powiedziała: – No już cicho, cicho, nie piszcz tak.

Antoś wstał z łóżka i podszedł do szafy.

– Marcelka, nie bój się, chodź do mnie – powiedział bardzo łagodnie.

– Chociaż jeden rozumie cosie – zapiszczała Marcelka.

Wysunęła spod szafy głowę i upewniwszy się, że taty nie ma, wyszła spod szafy. Mama poszła do kuchni. Chłopiec słyszał, jak rodzice głośno rozmawiają.

– I wyprowadź psa na dwór, bo zaraz się w te pióra zleje! – krzyknął z kuchni tata.

– Dobrze już, dobrze – odpowiedział chłopiec i wziął pieska na ręce. – Fajnie było, Marcelka? – zwrócił się do pupila.

– Pewnie, że fajnie – zapiszczała Marcelka.

– No już nie piszcz, nie bój się, tacie zaraz przejdzie. On tak zawsze… pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie.

– Ja nie piszczę, ja tak do ciebie mówię. I już się wcale nie boję. Wcale a wcale…

Ale Antoś nie zrozumiał ani jednego słowa. Przytulił pieska i poszedł do łazienki.

Rozdział IVChart

Tata umówił się z weterynarzem na czwartą po południu. Gdy tylko Antoś wrócił ze szkoły, zjedli obiad, ubrali się i wyszli z mieszkania. Antoś niósł w kocyku Marcelkę, więc tym razem nie mógł skakać po dwa stopnie. Na parterze przypomniał sobie o psie sąsiadki.

– Tato?

– Słucham.

– A wczoraj wieczorem, jak wychodziłem wyrzucić śmieci, to pies tej pani… – Antoś wskazał palcem na drzwi mieszkania sąsiadki. – …to ten pies tak dziwnie piszczał.

– Jak to: piszczał? Przecież on zawsze bardzo głośno szczeka.

– No właśnie. Dziwne, no nie?

– Dziwne – przytaknął tata i się zamyślił.

Przez całą drogę do lekarza nie zamienili ani słowa. Antoś zajęty był opatulaniem Marcelki, tata zaś zastanawiał się, co miało znaczyć dziwne zachowanie psa sąsiadki. Postanowił, że wstąpi do niej, gdy będą wracać.

Przychodnia weterynaryjna znajdowała się po drugiej stronie osiedla. Przeszli więc przez rozległy ośnieżony park i stanęli przed drzwiami z napisem „LEW – Klinika weterynaryjna”. W środku bardzo dziwnie pachniało. Marcelka nie znała tego zapachu. Na ławce pod ścianą siedzieli pacjenci i czekali na swoją kolej. To znaczy na ławce siedzieli właściciele pacjentów. Sami pacjenci albo spali na kolanach swoich panów, albo biegali po korytarzu. Antoś postawił Marcelkę na błyszczącej zielonej podłodze. Piesek od razu wzbudził zainteresowanie. Najpierw do Marcelki podszedł duży, gruby amstaff.

– Hej! – warknął. – Co tak dziwnie pachniesz?

– Wcale nie dziwnie – pisnęła Marcelka i na wszelki wypadek przewróciła się na plecy.

Amstaff popchnął ją kilka razy wielkim nosem.

– Jak mówię, że dziwnie, to znaczy, że dziwnie – warknął.

– Dexter, przestań! – upomniał psa gruby jegomość. – Zostaw pieska! Do nogi!

Ale Dexter ani myślał przestawać. Stał nad leżącą Marcelką i patrzył na nią przekrwionymi oczami.

– Jestem amstaffem i mam na imię Dexter, a ty? – warknął znowu.

– Ja jestem Marcelka – zapiszczała psinka.

– A jakiej jesteś rasy? Bo nigdy tutaj takich chudych nie widziałem.

– Jestem chartem… jestem Marcelka…

Wtedy z drugiego końca korytarza wybiegł ogromny czarny wilczur. Był wyższy od Dextera. Groźnie ujadając, wpadł między Marcelkę a amstaffa. Pęd zwierzęcia dosłownie rzucił Marcelką o ścianę. Tata Antosia zerwał się z ławki i wziął pieska na ręce.

– Czyje są te potwory?! – krzyknął wystraszony.

Gruby jegomość wstał z ławki.

– Dexter, do mnie!

Ale Dexter nie słuchał. Myślał tylko o tym, jak tu dogryźć wilczurowi. I kiedy już, już miał go chwycić za kudły, drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich wysoki pan w zielonym fartuchu.

– Spokój! – krzyknął. – Dexter na stół!

I stało się coś dziwnego. Dexter ostatni raz pacnął wilczura swoją wielką rudą łapą, a potem, kręcąc chudym ogonem, spokojnie podszedł do weterynarza.

Weterynarz poklepał go po ogromnym łbie.

– Dobry pies – powiedział.

Dexter zamruczał zadowolony.

Wilczur nadal stał na środku korytarza i ujadał. Marcelka rozumiała każde jego szczeknięcie.

– Nie zbliżaj się więcej do tego psiaka! – wrzeszczał wilczur. – Jak cię jeszcze raz przy niej zobaczę, to ci uszy odgryzę!

– Wiesz, co ty mi możesz? – odszczeknął Dexter. – Ty mi możesz skoczyć na mój chudy ogon.

– Mówisz o tym czymś, co masz w miejscu, gdzie każdy porządny pies ma ogon?! – dogryzł mu wilczur.

Dexter odwrócił się i z wściekłością pokazał potężne białe kły. Wilczur cofnął się o pół łapy, ale nie przestawał warczeć.

– Spokój! – krzyknął lekarz i zaprosił grubego jegomościa i Dextera do gabinetu.

Marcelka była przestraszona i zachwycona zarazem. Ten wielki czarny wilczur stanął w jej obronie! Ten wielki czarny wilczur być może uratował jej życie!

– Muszę mu podziękować! – zapiszczała.

– Nie wierć się tak, bo spadniesz – powiedział spokojnie tata Antosia, mocniej przyciskając pieska do siebie.

– Ale ja muszę! – piszczała Marcelka.

– Daj spokój, mała – szczeknął protekcjonalnie wilczur. – Nie ma sprawy. Na pewno kiedyś się spotkamy i wtedy sobie pogadamy. Ja rano bywam w parku, a wieczorem na skwerze…

– A ja jestem tu dopiero od wczoraj i nie wiem, co to są park i skwer. I nie wiem, gdzie są park i skwer – piszczała Marcelka.

– Nie martw się, tu nie ma innych miejsc. No chyba że zawiozą cię do lasu. Ale to już niezła wyprawa. Mnie czasem wożą, żebym się wybiegał. Ale to tylko w sobotę albo w niedzielę.

– Dolasu? Co to jest dolasu?

– Nie: dolasu, tylko: do lasu. Las to taki ogromny park. Taki park, w którym mieszkają dzikie zwierzęta i jest mnóstwo różnych drzew.

– Dzikie zwierzęta?

– A jak ty w ogóle masz na imię? – zmienił temat wilczur.

– Marcelka.

– Ładnie. Ja jestem Bufon. Mam cztery lata i mieszkam tutaj.

– Jak to: tutaj?

– No tak, tutaj. Pilnuję weterynarza, to znaczy… weterynarz jest moim panem. Ale ja najbardziej lubię bawić się z Asią, jego córką.

– A mnie znalazł Antoś…

– Jak to: znalazł?

– No… wczoraj…

Marcelka przypomniała sobie cały wczorajszy dzień i zaczęła dygotać. Bufon od razu to zauważył i szybko szczeknął:

– Okej, mała. Opowiesz mi o tym innym razem. Do zobaczenia w parku. Cześć!

– Pa, pa – zapiszczała Marcelka.

– Antoś, weź ode mnie sunię, bo trzęsie się jak galareta i nie umiem jej uspokoić.

Chłopiec wziął psiaka. Marcelka przestała dygotać. Wtedy drzwi gabinetu znowu się otworzyły i stanął w nich zasapany Dexter.

– Jakby co, mała, to na stole zawsze leżą przesmaczne ciasteczka – mruknął na zgodę.

– Ale co: jakby co? – zapiszczała Marcelka.

– Eee, nic… – szczeknął Dexter. – Cześć!

– Pa, pa.

Weterynarz podszedł do taty Antosia.

– Dzień dobry panu – przywitał się.

– Dzień dobry, jestem Tarski, Maciej Tarski.

– Miło mi, jestem Lew, znaczy… Lew to moje nazwisko, ha, ha, no, taka dziwna zbieżność… weterynarz i lew, znaczy… Z czym pan przychodzi?

Tata Antosia spojrzał na Marcelkę.

– Aaa… szczeniak. Wspaniale, zapraszam do gabinetu.

W gabinecie też pachniało dziwnie, ale inaczej niż na korytarzu.

– No to piesek na stół! – wydał komendę weterynarz.

Marcelka znalazła się na ogromnym zimnym stole i od razu poczuła jeszcze inny zapach. I ten zapach polubiła od razu. Bo tak mogło pachnieć coś naprawdę wspaniałego. Tak mogło pachnieć coś najsmakowitszego na świecie! Rozejrzała się. Na końcu stołu stało pudełko.

– To stamtąd dochodzi ten zapach! – zapiszczała. – To o tym pudełku mówił Dexter!

– Spokojnie. – Lekarz pogłaskał Marcelkę. Sięgnął do pudełka i wyjął z niego coś brązowego. – Proszę, to jest ciasteczko upieczone specjalnie dla ciebie.

Marcelka chwyciła smakołyk i szybko rozgryzła.

Czegoś tak dobrego w życiu nie jadła! Wykręciła się spod dłoni lekarza i z impetem wskoczyła do pudełka. Była przeszczęśliwa! Oto bowiem miała pod swoimi łapami mnóstwo przepysznie pachnących i przepysznie chrupiących ciasteczek.