Czubek - Bożena Kraczkowska - ebook + książka

Czubek ebook

Bożena Kraczkowska

0,0

Opis

Oto kilka krótkich historii. Historii nieoczywistych, niepokornych, niejednoznacznych. O czym? O życiu, jak to zwykle bywa. Ale też trochę o śmierci. I o miłości (tej chcianej i tej nie), o walce z uzależnieniem, z potworami i z tornadami, o samotności i wolności. O przeznaczeniu, które – prędzej czy później – dogoni każdego.
To nie są historie dla tych, którzy się spieszą. Tutaj potrzebny jest czas, spokój, skupienie. Oderwanie od wszystkich i wszystkiego, które może przynieść zaskakujące efekty. Bez oczywistych zakończeń, bez prostych odpowiedzi. Za to z odrobiną absurdalnego humoru i językowym szaleństwem, które uzależnia. I z niesamowitymi ilustracjami Marjeli Flow, dopowiadającymi w subtelny sposób to, co siedzi gdzieś głęboko w głowach bohaterów

Trzeba powiedzieć wprost – to nie są opowiadania przyjemne. Budzą drzemiący w człowieku strach przed tym, że umrze, nie odkrywając sensu własnego życia. Nie odkrywając każdej z wielu swoich twarzy. Zresztą kto wie, może i w szaleństwie jest metoda… Czytając ten zbiór przeżyłam swoiste katharsis. To, co zepchnęłam gdzieś w głąb siebie, wypłynęło. Powróciło, ale już nie jako koniec, ale raczej jako początek czegoś pięknego.
Kinga Michalska (Esa Czyta), esaczyta.blogspot.com

Wszyscy, wszystko, wszędzie
Bohaterowie, wisząc na marginesie życiorysów, gdzie ból staje się niewygodnym towarzyszem, nie akceptują swoich odczuć, społecznych wymogów. Wielu z nich nieustannie tłumaczy sobie, kim są, szuka sposobów na radzenie sobie z samym sobą, na dopasowanie się. Każdy z nich to jednocześnie indywiduum i tłum.
Tematy, trudne i ważne, przepracowywane są z niepowodującą wyrzutów sumienia lekkością i humorem.

Monika Stępień, poetka, plastyczka, menager kultury. Zajmuje się poezją i debiutami poetyckimi także naukowo.

Bożena Kraczkowska urodziła się w Świdniku k. Lublina. Mieszka i pracuje w Olsztynie. Z wykształcenia jest muzykiem i dziennikarzem. Wieloletnia redaktorka i dziennikarka w Gazecie Olsztyńskiej. Jest autorką wierszy, opowiadań oraz powieści dla dzieci i młodzieży. Fotografuje, komponuje i śpiewa.
Wydała m.in. tomiki poezji Da się żyć (2011), Flamingi (2015), powieść Purpurowe Gniazdo (2014, Novae Res) i zbiór opowiadań Mały człowiek z wielkim psem (2014). W 2011 roku nagrała autorską płytę Wystarczy mnie lubić.
Jej piosenki znalazły się na listach przebojów „Trójki” i RAGA TOP Radio Olsztyn.
Jest autorką tekstów piosenek znajdujących się w repertuarze m.in. Maryli Rodowicz i Cezarego Makiewicza.
Piosenka z jej tekstem Dziewczyna z granatem promuje serial TVP Czas honoru - Powstanie, jest także autorką tekstu piosenki Tancerka do serialu TVP Bodo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OPOWIADANIA

CZUBEK

FIOŁEK ORIONA

PAJĄK

GERMIE THE SPIDER

MAŁY CZŁOWIEK Z WIELKIM PSEM

PROCEDURA PRZEZNACZENIA

WYJŚCIE NOSOROŻCA

CZUBEK

– Jasna cholera! – zaklęła i grzmotnęła pięścią w laptopa.

Obróciła się na krześle, podniosła z podłogi ołówek i nabazgroliła coś na kartce. Zawsze gdy się spieszyła, okropnie bazgroliła. Część słowa pisała dużymi, inną część małymi literami. Potem nawet ona sama nie mogła odczytać tego, co nagryzmoliła. Ale nie umiała inaczej – szybkie myśli zapisywała szybko, ołówkiem na kartce. Ołówki więc były wszędzie – w szklankach, na podłodze, na półkach, za laptopem, w szufladach. Ołówki i kartki. Musiała je mieć pod ręką.

– Cholera jasna bladź! – wzmocniła i otworzyła laptopa. Ekran błysnął na niebiesko.

Potarmosiła leżącego na łóżku psa i dokończyła:

– No żeż ty, kurwa twoja mać bladź!

Pies uciekł pod drzwi.

– To nie do ciebie! Bo wiesz… Piszę… Po co? Byłam wczoraj u niego. Wielki pan, mądrala. Weszłam i powiedziałam: „Dzień dobry”. Bo czemu miałam nie powiedzieć? No więc powiedziałam: „Dzień dobry, książkę przyniosłam. Napisałam, przyniosłam… Wczoraj skończyłam”. On nie powiedział nic. Spojrzał na mnie jak na kupę… spojrzał. Podałam mu maszynopis. Nawet wziął. Przekartkował. Nie czytał. Przekartkował, ot tak, jak się kartkuje ryzę papieru przed włożeniem do drukarki.

Pies uspokoił się i wrócił na łóżko. Zwinął się w kłębuszek i zasnął.

– Ale mądrala, wiesz, nie odpuszczał.

 

– Zdjęć gołych nie ma? – spytał. – Jak nie ma, to nie biorę. Nie sprzeda się.

Mnie siekło. No mówię ci, siekło!

– Oczywiście, że ma! – wrzasnęłam.

Bo jak mnie sieknie, to wiesz, zaraz wrzeszczę. Więc wrzasnęłam:

– Ma!

– Dzie ma?

– O, tu. – Puknęłam palcem w maszynopis. – Każda kartka, słowo każde jest szczególnie wyrazistym zdjęciem golasa, znaczy… – Zamotałam się, bo widziałam te jego oczy… – Więc każda kartka jest obietnicą, obrazem gołego intelektu. A golas ten jest tak doskonały, tak dotykalny, że każdej nocy, każdego dnia i w każdej sekundzie możesz się z nim… nią… mną… kochać! Jak tylko chcesz. Bezkarnie!

Oczy mądrali zmieniły się. Już nie byłam kupą.

– Jak? Co? – pytał. – Plecie… – dukał.

– Plecie?! – wrzasnęłam, bo wiesz… jak mnie sieknie, to wrzeszczę, więc wrzasnęłam: – Plecie?!

Oparłam się rękami o biurko i nachyliłam do niego tak, żeby miał mój biust pod nosem.

– Jest tylko jeden maleńki warunek – szepnęłam do czerwonego uszka.

– Jaki? – sapnął.

– Trzeba książki czytać!

 

– Wyrwałam mu z ręki maszynopis i mam go, o tu. – Pokazała palcem leżące na biurku kartki. Ekran laptopa zgasł. Machnęła tylko ręką. Wtedy ekran mignął kilka razy, jak stary lampowy telewizor, i znowu zrobił się niebieski.

– Lubisz swojego psa, co? – Usłyszała.

– Co? – zachrypiała zaskoczona.

– Psa. Lubisz go.

Spojrzała na ekran i krzyknęła:

– Gówno!

– Ha! Nic z tego, jestem – powiedział ekran.

– Co to, kurwa, jest?! – spytała wystraszona.

– Lubisz, lubisz, dbasz o niego… o ludzi… o kwiaty… zwierzaki, o kwiaty…

Uniosła głowę i spojrzała na zasuszonego grudnika. Stał od lat na parapecie okna z witrażem. Wstała, podeszła i włożyła palec do doniczki. Popiół.

– W ogóle generalnie dbasz o wszystko. Dopóki czujesz, że warto… Nie dbasz tylko o jutro…

– A potem? – podjęła rozmowę, nie odrywając oczu od suchej ziemi.

– Co: potem?

– No mówisz, że o kwiaty… o kwiaty, a co potem?

– Potem odwracasz się i idziesz dalej.

Jeszcze chwilę patrzyła na ziemię, a potem wrzasnęła:

– Pieprzysz! I po co tak pieprzysz, wpieprzasz się?! Po co? Nie dam rady tego zrobić! No kurwa, nie dam rady! Mam tego po czubek głowy. A ty, niebieski taki… weź ty się kopnij!

– Co?

– Gówno, pieprznik niebieski. Mam tego po czubek głowy!

Podbiegła do biurka i zatrzasnęła laptopa. Zaczęła chodzić po pokoju – okno, drzwi, łóżko, drzwi, okno, drzwi…

– Pieprznik jeden! – wściekała się. – Niebieski pieprznik, niebieski, jeden!

Usiadła i zaczęła mówić do siebie.

– Ale co to jest ten czubek? Co nim jest? To na początku czy to na końcu? I który czubek jest początkiem, a który końcem? Czubek góry jest… jakby góry początkiem… nowej drogi, drogi zejścia. Czubkiem życia jest śmierć, więc śmierć jest początkiem… czego? Innego życia? Innej drogi? Jeśli jest, to mogę odwrócić się i powiedzieć: dziękuję, ja idę w drugą stronę!

Przestała mówić. Lubiła mówić do siebie. Teraz jednak powiedziała sobie już wszystko. Wstała i sięgnęła po wino, które trzymała za biurkiem. Chowała to wino przed sobą, więc wino zawsze było i nigdy nie zmieniało ukrycia. Pociągnęła łyk z gwinta i powoli zaczęła otwierać klapę laptopa. Jakby chciała tylko zajrzeć.

– Każdy czubek jest czegoś początkiem i każdy początek ma swój czubek – wymruczała do szpary między klapą a klawiaturą. – Ty… jesteś moim czubkiem.

Otworzyła klapę do końca. Puknęła kilka razy w czarny ekran. Ekran zaczął migać jak ten lampowy telewizor.

– A ty jesteś moim czubkiem – usłyszała. – Ale nie bój się…

– Też coś! Nie boję się. Niczego się nie boję!

Zbliżyła chabrowe oczy do ekranu.

– He, he, trele, hehe, morele nawet! Boisz się, boisz! Boisz się jak cholera! – powiedział ekran.

Zrobiła gest, jakby chciała go ponownie zatrzasnąć, jednak się zatrzymała.

– Tak! Boję się! Boję się szaleństwa, ty pieprzniku niebieski, ty czubku jeden! Boję się tego, że… kogoś zabiję, zabiję i nie będę o tym wiedzieć!

Wyjęła ołówki ze stojącej na biurku szklanki. Do szklanki nalała wina i łapczywie wypiła.

– A oni przyjdą o świcie, wywalą granatem drzwi i zaaresztują mnie. Najpierw wykręcą ręce, ogłuszą, powalą na podłogę. I nie będę wiedzieć za co. Nie poznam sensu swojego czynu…

– Więc… boisz się braku sensu… – zauważył.

– I przemocy – wtrąciła – i krzyku.

– Przecież sama ciągle się drzesz!

– Żeby go oswoić… krzyk ten… to trudne. Oswoiłam psa.

– Siebie w końcu oswój!

– Zamknij się, ty… ty czubku niebieski!

W pokoju zrobiło się cicho. Znowu podeszła do okna z witrażem. Dotknęła chłodnej, kolorowej tafli.

– Tak, boję się braku sensu – przyznała. – Zazdroszczę tym, którzy ot tak, od niechcenia mówią „to jest bez sensu” i robią zupełnie co innego, ale tak samo bez sensu.

– Więc… boisz się szaleństwa…

– I bezsensu.

– A jeszcze w dzieciństwie bałaś się być niegrzeczna. Pamiętasz? Pamiętasz, jak rodzice upominali cię, a babcia przypominała?

Uśmiechnęła się do wspomnień.

– „Masz być grzeczna”, mówili. Więc starałaś się, żeby w dzienniczku nie było uwag. Taka uwaga była przecież dowodem na to, że jesteś niegrzeczna. Ale nie tak jednorazowo, tylko tak dogłębnie. Tak w głębi. Cała jesteś niegrzeczna.

Kiwnęła głową.

– Tak, tak… byłam więc dobrą uczennicą i w ogóle dobrze się zapowiadałam, ha! Ale i tak w dzienniczku pojawiały się uwagi: „wbiła koledze cyrkiel w oko” albo „brzydko mówiła na boisku szkolnym”, albo „tłukła książką po głowie kolegę w twardej okładce”. Ha, ha! Kolega w twardej okładce… Tak, w tamtych czasach dzienniczek był blogiem nauczyciela, zaś uwagi – jego postami. I jedynie rodzic mógł te posty komentować. To nie było sprawiedliwe.

Znowu nalała do szklanki wina, wypiła jednym haustem i włączyła Chandelier Sia. Latem dwa tysiące czternastego roku Sia wydała fantastyczny album 1000 Forms of Fear. Więc tamtego lata słuchała jej bez opamiętania.

***

Bo czwartego października weszła do szkoły przez okno. Była wtedy w pierwszej klasie. Właśnie zeskakiwała z parapetu, gdy poczuła ukłucie w mózgu. Nauczycielka wielka jak… jak nie wiem co złapała ją za ucho i szarpała. I krzyczała. Ona dzisiaj nawet nie pamięta, co ta nauczycielka krzyczała, ale widziała te robale. Pełzały, wiły się na ustach, brodzie i spadały gdzieś w dół… Ucho trzeszczało, a ona, mała dziewczynka… Naderwane ucho zagoiło się dopiero w liceum.

Teraz zrobiła sobie kawę, zawołała psa i głaszcząc go, powiedziała:

– Słyszałam tego czubka.

Pies nie zareagował. Podeszła do biurka.

– Wszystko słyszałam, ty czubku, ty…

Ekran mrugnął białymi pasami.

– Czujesz to? Czujesz to znowu? – spytał.

Nalała wina do szklanki i wypiła do dna.

– „Aua, aua, aua!”, piszczałam więc. Co ja z tym „więc”?

Zmarszczyła czoło, jakby się zastanawiała, dlaczego, po co tak często mówi „więc” i to w dodatku na początku zdania. Jak ten czubek…

– Więc… piszczałam, a babsko wrzeszczało: „Łapy! Dawaj łapy!”. Nie było do kogo się odwołać. Dzieciaki stały przerażone, niektóre się uśmiechały… małe tchórze. Mogłam uciec. Wybiec z klasy. Dzisiaj to wiem. Jednak wtedy stałam przykuta plecami do czarnej tablicy, zniewolona wrzaskiem nauczycielki i posłusznie wyciągałam ręce. Nauczycielka już przy mnie była. Chwyciła mój kruchy nadgarstek i z całej siły walnęła ogromną linijką w moją małą otwartą dłoń. Potem drugi raz, trzeci, czwarty… Zacisnęłam usta, powieki, mózg. Liczyłam. Myślałam, że wytrzymam do dziesięciu.

Przerwała i podeszła do biurka, nachyliła się do ekranu i natychmiast gwałtownie się wyprostowała. Jej czarne, splątane włosy świsnęły w powietrzu.

– Ale nie wytrzymałam! Nie wytrzymałam! Przestałam liczyć już po piątym razie. Rozpłakałam się. Boże! Byłam wtedy naprawdę małą dziewczynką…

Znowu nalała wina do szklanki i znowu wypiła. Do dna.

– I wtedy z jej włosów – zaczął ekran – z włosów tej nauczycielki… wylazł potwór. To był ten pierwszy raz? Tak?

– Wylazł i miał ogromny łeb! Sterczały z niego spróchniałe zęby. Ze wszystkich otworów sączył się lepki, żółtawy, śmierdzący płyn. Czułam ten smród!

Uspokoiła się. Jej twarz nabrała rumieńców. Znowu nalała sobie wina, ale tym razem nie wypiła. Usiadła przy biurku. Na ekranie laptopa pojawiła się zapisana do połowy strona. Przeczytała ostatnie zdanie i zaczęła pisać. Co jakiś czas czytała na głos to, co napisała.

Potwór rytmicznie nachylał się nad nią i wykrzywiał cuchnącą gębę.

– Przestań ryczeć! – ryczał potwór. – Jeszcze z tobą nie skończyłam! Dawaj drugą łapę!

Potwór szalał, skręcał się i wykręcał, pluł spróchniałymi zębami, ale nie puszczał ręki dziecka. Bił. Z każdym kolejnym uderzeniem ból zagarniał coraz większy obszar dziecięcego ciałka. Po ósmej łapie dziewczynka przestała płakać…

Przerwała pisanie, opuściła ręce. Zaczepiła rękawem leżące na biurku kartki maszynopisu nowej książki. Kilka kartek spadło na podłogę. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju. W końcu podeszła do wiszącego na ścianie lustra. Popchnęła ramę. Lustro się przekrzywiło. Ona, wraz z lustrem, przekrzywiła głowę, poprawiła włosy, wróciła do biurka. Wtedy znowu się odezwał:

– Po ósmej łapie przestałaś czuć. Ale potwór nadal ryczał: „Na miejsce, siad! Co się mówi?!”. I wtedy po raz pierwszy…

Zerwała się z krzesła.

– Gówno! – krzyknęła. – Gówno! Gówno!

– I wtedy po raz pierwszy potwór… zniknął. Bo zniknął, prawda?

– Tak, zniknął, ale babsko zostało. „Dawaj dzienniczek! – wrzeszczało babsko – i marsz do dyrektora!” Nie bałam się. Potwornie piekły mnie dłonie. Nie bałam się. Podałam nauczycielce mały zeszycik i wyszłam z klasy. Nikt mnie nie zatrzymał. Nikt nawet nie próbował. Zeszycik był niebieski… jak ty. Czubku. Wyszłam ze szkoły. Poszłam do parku. Łaziłam kilka godzin. Bez kurtki. W październiku… Nie bałam się, nie bałam. Cały czas mamrotałam: gówno, gówno, gówno…

Tego dnia w jej dzienniczku została napisana ostatnia uwaga: „Weszła do klasy przez okno i wyzywała nauczycielkę”. I nic o potworze.

Wypiła trochę kawy i wzięła z biurka maszynopis. Usiadła na łóżku obok śpiącego psa i zaczęła czytać:

Od tej pory, kiedy na jej drodze pojawiał się potwór – a pojawiał się dość często – klęła. Klęła siarczyście. Im siarczyściej, tym szybciej potwór znikał. Jednak wtedy, w klasie, a potem w parku, mimo tego odkrycia, załamała się. Pół swojego życia starała się być grzeczna. Skończyła akademię wychowania fizycznego, wyszła za mąż, urodziła syna. Wytrenowała syna na mistrza Europy. Syn zginął w wypadku samochodowym. Rozwiodła się. Koniec.

Odłożyła maszynopis i zakryła twarz dłońmi.

– Mój Boże, jak ja nie mam siły… – wyszlochała.

Zeszła z łóżka, usiadła przy biurku. Odnalazła w necie piosenkę Zaz – Eblouie Par La Nuit. Słuchała jej do świtu. Potem wstała, otworzyła okno z witrażem, przepłukała usta zimną kawą i rzuciła w niebo:

– A właśnie, że kurwa mać – początek!

***

Dzisiaj skończyła pięćdziesiąt lat. To jeszcze nie starość, ale młodość już odległa. Miała na imię Izabela, Bożena, Joanna, Krystyna, Małgorzata, Halina, Anna, Anita, Dorota… Mogła nosić każde z imion chętnie nadawanych dziewczynkom urodzonym na początku lat sześćdziesiątych. Z jej laptopa popłynęło słodkie Little Girl Blue Janis Joplin. Uśmiechnęła się.

– Janis akurat zaczynała swoją karierę – powiedziała. – Trudny początek w San Francisco. O świcie umierała. Barowe piwnice wypluwały ją na rozgrzane słońcem betonowe chodniki. Okruszki tego betonu wbijały się w jej twarz. Więc uciekała. Miotała się. W jakimś rachitycznym parku, między suchymi, martwymi drzewkami zażywała miłości. W końcu zdradziły ją nawet te suche drzewa. Wróciła do Port Arthur. Umierająca. Jednak ten powrót tak naprawdę był jej czubkiem.

– Ale najpierw umierała – wtrącił ekran.

– Zamknij się, ty…

I już miała go zatrzasnąć, gdy pomyślała: „Albo nie, niech gada”.

– Tak – przytaknęła – najpierw umierała.

– Każdy więc świt powinien być końcem jej życia – ciągnął ekran. – Ale był początkiem, początkiem nocy. Był nocy czubkiem. Kiedy więc Janis wracała do Port Arthur, ty… Izabela, Bożena, Joanna, Krystyna, Małgorzata, Halina, Anna, Anita, Dorota… ty… stawiałaś pierwsze kroki. A w dniu, w którym Janis umarła, w dniu rzeczywistej śmierci Janis Joplin, czwartego października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, słońce wzeszło przed szóstą, a ty wlazłaś do klasy przez okno. Koniec życia Janis stał się początkiem naprawdę grzecznej dziewczynki.

– Pieprzysz! – rzuciła ostro.

– Co?

– Przestań pieprzyć! Słyszysz?! Przestań! Natychmiast! Kłamiesz!

– Co?

– Gówno! To był poniedziałek. Przez okno wlazłam w poniedziałek, ty czubku!

Chwilę milczała, a potem dodała szeptem:

– Janis umarła w niedzielę…

***

Więc dzisiaj skończyła pięćdziesiąt lat. Po rozwodzie została z niczym. Mieszkanie, samochód, działkę… wszystko zabrał on, mężczyzna, który ją kiedyś szaleńczo kochał. Wszystko by dla niego zrobiła. I zrobiła. Życie by oddała. I oddała. A teraz… Teraz od początku.

 

Podwinęła rękawy bluzki, wzięła z biurka kartkę i ołówek, usiadła na łóżku i zaczęła szybko pisać. Pisała i czytała na głos to, co pisała.

– Kupiła jednopokojowe mieszkanie z balkonem. Rzuciła się na ten balkon, jak tonący w Oceanie Spokojnym rzuca się na każdą ostatnią falę spokojnego oceanu. Lecz każda ostatnia fala okazywała się pierwszą. Więc… jego głowa, niczym piłka z ludzkim nosem, gibała się między tymi falami, chwytała powietrze, aby zaraz potem z dziwną rezygnacją zanurzyć się, zasnąć… Spokojna głowa w Oceanie Spokojnym.

Z kartką w ręce zeszła z łóżka i zaczęła chodzić po pokoju.

– Gdyby tak można ten nos oddzielić od reszty ciała, to ta reszta mogłaby spokojnie, naprawdę spokojnie, bez całej tej szamotaniny: nad falą, pod falą, nad falą, pod falą… mogłaby spokojnie leżeć na dnie Oceanu Spokojnego.

Wróciła na łóżko i zapisała to, co powiedziała. Myśli układały jej się szybko, więc bazgroliła.

 

Ale nie można było oddzielić. Założyła na balkonie hodowlę. Nazwała ją hodowlą życia. Co roku wiosną kupowała nasiona różnych roślin, czasem odhodowane sadzonki, i umieszczała to wszystko w skrzynkach i w donicach. Przez kolejne tygodnie każdego ranka otwierała drzwi balkonu i, jak tamta piłka, wyskakiwała z pokoju na swój ocean spokojny. Wyciągała szyję ponad falę balustrady i oddawała się wiosennej bryzie, podobna do tamtego samotnego tonącego w Oceanie Spokojnym. Łapczywie wciągała rześkie powietrze, jak palacz, który z lubością wdycha truciznę aż do trzewi. Potem podlewała schowane w ziemi nasionka. Nasionka wypuszczały kiełki. Kiełki z mozołem rozpychały twarde grudki ziemi. Lubiła podglądać to rozpychanie. Podlewała więc je jeszcze kilka tygodni, a potem już nie. Koniec wiosny stał się początkiem lata. Przestała wychodzić na balkon.

 

Przeczytała to, co napisała, i z furią podarła kartkę. Strzępy rzuciła na podłogę. Przytuliła do siebie psa i zamknęła oczy.

Więc dzisiaj skończyła pięćdziesiąt lat. Napisała kilka książek. Jeździła na spotkania z czytelnikami, nie narzekała na brak towarzystwa. Udzielała się na portalach społecznościowych. Na jednym z nich miała aż trzynaście tysięcy znajomych, ale też tylko dwie osoby życzyły jej dzisiaj dużo zdrowia. Trzynaście tysięcy i dwie życzyły. To ją smuciło i wnerwiało. Odsunęła od siebie psa i zeskoczyła z łóżka.

– Kurwa mać! Wypiszę się. Wypiszę się ze wszystkiego!

Pies natychmiast uciekł pod drzwi.

– To nie do ciebie, bo wiesz…

Machnęła ręką i otworzyła laptopa. Pupil wrócił na łóżko. Ekran laptopa zrobił się niebieski.

– Tylko dwie? Niemożliwe! Dwie osoby życzą mi dużo zdrowia? Dochodzi trzynasta. Mam trzynaście tysięcy znajomych, widzi mnie cały świat, a tylko dwie osoby widzą mnie naprawdę? Jak ja mam tego dość!

Ze złością grzmotnęła pięścią w laptopa. Jeden z klawiszy wyskoczył i spadł na podłogę.

– Es litera… – powiedziała cicho. – Żeż ty, es… litera.

Wzięła nową kartkę, inny ołówek i zaczęła gadać:

– Wypiszę się! Wypiszę się ze wszystkiego! Wszystko wypiszę i się wypiszę! Napiszę wiersz. Taki zupełnie bez sensu. I zadedykuję go politykom. W końcu jest kampania wyborcza, no nie? Niech mają! Durnia ze mnie robią. Niech mają! Więc… Co ja z tym „więc”? Za dużo jest w moim życiu „więc”. Bardzo lubię więc… Więc ten durny wiersz będzie dla nich. W odwecie. W zemście. Taki wiersz, że kurwa mać!

Wzięła z biurka butelkę z resztką wina i wróciła na łóżko. Przyciągnęła do siebie psa. Zwierzę ufnie położyło łeb na jej udach. Chwilę patrzyła przed siebie, a potem szybko nabazgroliła:

 

Rozpięte sieci na mapie świata, jeden w nie wlata, drugi wylata.

Sputnik stalowym okiem łypie, a wróbel? Ma to wszystko w dupie!

Większość wybiera więc mniejszość taką, która potrząsa tym całym światem

i z tej większości skórę łupie i jak ten wróbel – wszystko ma w dupie!

A potem dziwi się mniejszość złota, że nie chce wybrać ich ta hołota,

i dawaj tłuc się o koper w zupie, bo teraz większość ma mniejszość w dupie.

I tak się plecie ludzka historia Ad maiorem Dei gloriam i tylko czasem chmura zatupie…,

że tam, nad chmurą, mają to w dupie!

Rzuciła ołówek między stopy. Pies podniósł łeb.

– Jeju, jak ta dupa pięknie się rymuje – powiedziała z zachwytem. – Ale durne, ale bez sensu! Przecież tak o tej dupie można bez końca pisać, mówić. Mówić… Mówią… Nie idę w tym roku na wybory! Mam to w dupie! Mam naprawdę dość! Wypisuję się! Wypisuję się ze wszystkiego! Z tych fejsbuków, z naszych klas… ze wszystkiego się wypisuję!

Zeszła z łóżka i podeszła do laptopa. Czarny ekran zrobił się niebieski, a potem biały. Wtedy się wściekła.

– No żeż ty, kurwa twoja mać bladź! Blady jak dupa blada! Szybciej, żeż ty… mać! Bladź twoja niebieska! Biała mać! Szmata!

Znowu walnęła pięścią w klawiaturę. Tym razem nie wytrzymał shift. Upadł obok eslitery.

– No szlag! – ryknęła.

Pies był już przy drzwiach.

– To nie do ciebie…

Wypiła z gwinta resztę wina. Wytarła usta dłonią i zajrzała do butelki.

– Skąd ja mam to dno?

Odwróciła się do laptopa i powiedziała:

– Jak wrócę, masz być odpalony, inaczej wypierdolę cię na śmietnik! Odpalony masz być, kumasz?

Wyszła z pokoju. Pies wybiegł za nią. Ekran zrobił się niebieski.

– Kumam, kumam, a co mam nie kumać?! – wymruczał ekran. – Tyle że tak mnie zapchałaś myślami, wyobrażeniami, obrazami… tysiące obrazów, tryliony myśli pochowanych w tysiącach teczek, w które wepchnęłaś tysiąc innych teczek, a każdą teczkę czule podpisałaś: „duze”, „male”, „zmniejszone”, „poprawione”, „poprawione zmniejszone”, przerobione”, „nieprzerobione”, „przerobione zmniejszone”, „stare”, „nowe”, „misio”… A tego cholernego „misia” wsadziłaś do „wszystko” i „wszystko” wywaliłaś na pulpit! To jak szybciej? Szybciej już nigdy nie będzie…

Z drugą kawą wróciła do pokoju. Pies był cały czas przy niej. Laptop nadal mielił teczki.

– No jednak cię wywalę, ty czubku, złomie niebieski! – huknęła.

Ekran zaczął migać i w końcu odpalił.

– No! Masz, czubku, szczęście!

Nie usiadła jednak przy biurku. Podeszła do okna. Wzięła doniczkę z martwym grudnikiem.

– Dzisiaj skończyłam pięćdziesiąt lat… – powiedziała do trupka. – Od piętnastu lat cię mam. Hoduję. Mam. A wiesz… grudniki mają taki zwyczaj, że w grudniu obsypują się mnóstwem pięknych kwiatów. Ale nie ty. Ty masz inny zwyczaj. Ty, rozpaczo, nie kwitniesz. Chociaż kiedyś… pamiętasz? Wypuściłeś dwa pąki, pączusie białe. A już miałam cię wyrzucić, gdy machnąłeś te dwa pąki. No to zostałeś. Ale po trzech dniach je zrzuciłeś, zdrajco! Mimo to zostawiłam cię na kolejny rok. Dostrzegłeś tę prostą zależność. Zauważyłeś, że aby zostać, wystarczą dwa pąki. I tak trzynaście razy. Jednak pod koniec czternastej jesieni nie wypuściłeś pąków. „Jak nie zakwitniesz w tym roku, to daję słowo, że cię wypieprzę!”, huknęłam. Pamiętasz? Więc w końcu dotrzymałam słowa.

 

W jedną rękę wzięłam ciebie, w drugą siaty z posegregowanymi odpadami i tak ozdobiona poszłam do śmietnika. Padał deszcz. Papier do zielonego, plastik do żółtego, a grudnik… Nie było, kuźwa, gdzie cię wyrzucić! Zaczęłam wrzeszczeć:

– Nie ma, kuźwa, kontenera na bioodpady!

I kopnęłam w pojemnik na szkło. Wtedy usłyszałam:

– Co tak gębę drze?! Ludziom spać nie daje!

Spojrzałam na zegarek. Dochodziła ósma. Postawiłam cię na murze okalającym śmietnik i spojrzałam za siebie. Między pojemnikami stał czarny ludzik. Śmierdział. „On śmierdzi” – pomyślałam odważnie i bojąc się, że stracę tę odwagę, wypaliłam w jego stylu:

– Co się tu rządzi? Jego śmietnik?

– Jego – odparował.

– Gówno: jego. To mój śmietnik. Ja za niego płacę. Za wszystko płacę. A ty?

– Co: ja?

– Za co ty płacisz?

– Za to, że płaciłem.

Zrozumiałam. Pojęłam. Chciałam nawet coś powiedzieć, coś w stylu, że mi przykro czy coś takiego, ale on miał mnie w dupie. Odwrócił się i zniknął za kontenerem. Położył się albo usiadł, bo widziałam już tylko jego stopy w mokrych butach. Wzięłam cię wtedy z tego murka okalającego śmietnik i wróciłam do domu. I tak twój niechybny koniec stał się twoim czubkiem.

***

Odstawiła kwiat na miejsce. Pozbierała z podłogi strzępy kartki, usiadła na łóżku i przygarnęła do siebie psa. Rozłożyła strzępy i jak puzzle zaczęła je do siebie dopasowywać.

 

Więc dziś skończyła pięćdziesiąt lat. Nigdy