Ogień nieskończony - Rebecca Ross - ebook

Ogień nieskończony ebook

Rebecca Ross

4,5

Opis

Czy Jack i Adaira spotkają się ponownie, a między wrogimi klanami i duchami zapanuje pokój? Oszałamiające, chwytające za serce i pochłaniające bez reszty zakończenie trylogii "Żywioły Cadence".

Na wyspie Cadence, dwieście lat temu podzielonej przekleństwem krwi na dwie części, dzieje się coraz gorzej. Panująca do tej pory chwiejna równowaga wydaje się ulotna niczym wiatr.

Pogrążony w rozpaczy Jack Tamerlaine, bard Wschodu, tęskni za ukochaną Adairą i nie znajduje pocieszenia ani w muzyce, ani w rodzinie. Jego przyszłość jest niepewna, zwłaszcza że Bane, okrutny król północnego wiatru postanawia pozbyć się go z wyspy.

Adaira, którą na Zachodzie wszyscy nazywają Corą, mieszka ze swoją „nową” matką i bratem w Kirston. Dziewczyna, rozdarta między przeszłością a przyszłością, między miłością a powinnością, nie potrafi odnaleźć się w klanie Breccan.

Równie skłócone jak ludzie są duchy żywiołów. Kiedy pozostałe buntują się przeciwko Bane’owi, ten zsyła klątwę na wyspę. Na Wschodzie ziemia i ludzie zaczynają chorować, na Zachodzie brakuje żywności, a przemoc jest na porządku dziennym. Cadence pogrąża się w chaosie…

„Wciągnęła mnie od pierwszej strony… Naprawdę magiczna.”

Genevieve Gornichec, autorka bestsellera "Serce czarownicy"

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (54 oceny)
33
16
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Klimat, który przypadł mi do gustu w pierwszym tomie jest podobny również w kontynuacji. Cała dylogia przypadnie do gustu zwłaszcza miłośnikom niespiesznych, klimatycznych, baśniowych opowieści, które nie pędzą na łeb na szyję.
10
katarzyna_czernic

Dobrze spędzony czas

Świetna kontynuacja - początek trochę się dłuży, ale później akcja nadrabia. Niestety jednak, trochę zabrakło tego intymnego czaru pierwszej części, tej bliskości społeczności oraz ciepłej współpracy.
00
rsydor

Nie oderwiesz się od lektury

pozostała ogromną przyjemność z lektury
00
BiednyMisiu

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Baśń napisana pięknym językiem, taka poetycka proza. Klimat szkockiej wyspy został świetnie wykreowany. Końcówka niby przewidywalna, a mimo to dałam się zaskoczyć. Szkoda, że tylko dwa tomy, bo choć historia jest pełna i zakończona, to chętnie wróciłabym na wyspę Cadence.
00
ANIATwiggy

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze, że są jeszcze takie historie. krzepiące.
00

Popularność




Tytuł oryginału: A Fire Endless

Projekt okładki: © Fecit Studio/Szymon Wójciak

Redakcja: Beata Turska

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Monika Łobodzińska-Pietruś

© 2022 by Rebecca Ross

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Ewa Skórska

ISBN 978-83-287-2788-5

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Suzie Townsend, moja wyjątkowa agentko: dziękuję za całą magię, jaką dałaś tej książce (i pięciu innym przed nią).

PROLOG

Niegdyś Kae przenosiła w dłoniach tysiące słów. Będąc duchem wiatru, cieszyła się swoją mocą i dostarczaniem tego, co wydawało się zarazem ostre i delikatne. Uwalnianie słów sprawiało jej nieodmienną radość, podobnie jak odczuwanie barwy i tekstury wszystkich tych głosów, od głębokich po zwiewne, od szorstkich po melodyjne. Pozwalała plotkom i wiadomościom przepływać przez palce i rozwiewać się po wzgórzach Cadence, patrzyła, jak ludzie chwytają słowa niczym grad lub osty.

Zawsze ją to bawiło.

Ale wtedy była młodsza, bardziej łapczywa i mniej pewna siebie; wtedy starsze duchy podgryzały brzegi jej skrzydeł, strzępiąc je i osłabiając, wymuszając na Kae zmienianie trasy, a król Bane nie mianował jej jeszcze swoim ulubionym posłańcem, nawet z postrzępionymi skrzydłami i głosami śmiertelników jako najbliższymi towarzyszami. Dopiero teraz, szybując nad wschodnią Cadence i oddając się wspomnieniom, Kae umiała w pełni docenić te dawne, proste czasy.

W jakiejś chwili wszystko zaczęło się zmieniać… Kae pamiętała dokładnie punkt zwrotny swego istnienia.

To było wtedy, gdy pojawiła się w nim Lorna Tamerlaine i jej muzyka.

Nigdy nie śpiewała dla duchów powietrza, lecz Kae często przyglądała się, jak bardka przywołuje morze i ziemię. Z początku czuła ulgę, że Lorna nie wzywa wiatru, i jednocześnie tak bardzo tego pragnęła: tej świadomości, że nuty napisano specjalnie dla niej, tego echa muzyki w sobie.

Wtedy właśnie Kae przestała nosić i dostarczać słowa: wiedziała, co zrobiłby Bane, gdyby pojął, że Lorna gra dla duchów wody i ziemi, przyjmując ich podziw i aprobatę.

A kiedy Lorna zmarła o wiele za wcześnie, Kae, którą powołał do życia sztormowy północny wiatr i która nie tak dawno śmiała się z plotek i pozwalała skrzydłom łopotać dziko nad chatami Cadence, poczuła, że pękło jej serce.

Leciała teraz nad wschodnią stroną wyspy, podziwiając szczyty i doliny, lśniące oblicza jezior i migoczące pasemka rzek. Dym unosił się ponad kominami, drzewa w sadach uginały się od letnich owoców, stada owiec pasły na wzgórzach. Kae zbliżała się właśnie do linii klanu, gdy ciśnienie powietrza zmieniło się gwałtownie.

Jej skrzydła zadrżały, włosy o barwie indygo opadły na twarz. Tak, miała się wzdrygnąć i kulić – król ją wzywał. Powinna była już dawno złożyć mu sprawozdanie i teraz okazywał zniecierpliwienie.

Kae westchnęła i wzbiła się wyżej.

Zostawiła w dole gobelin Cadence i cięła warstwy chmur, patrząc, jak światło wsącza się w bezkresną ciemność. Czas nieruchomiał; w pałacu wiatru, zastygłym pośród konstelacji, nie płynęły dni ani godziny. Kiedyś ją to szokowało, gdy widziała czas, tak swobodnie upływający na wyspie ludzi, a potem porzucała go jak pogryzioną przez mole pelerynę.

Pamiętaj o swoim celu, upomniała się ostro, gdy ostatnia sekunda śmiertelnego czasu pękła i opadła z jej skrzydeł jak pokruszony lód.

Musiała się przygotować – Bane będzie ją wypytywał o Jacka Tamerlaina.

Dotarła do ogrodów, tłumiąc przypływ strachu i okruch oporu. Król wyczułby je, a ona nie chciała wywołać jego gniewu. Uspokajała oddech, idąc między kwiatami, utkanymi z mrozu i śniegu. Skrzydła miała ciasno złożone tuż przy plecach. Przypominały skrzydła ważki i miały niepowtarzalną barwę zachodu słońca, osuwającego się w noc: ciemny fiolet ze srebrnymi, rtęciowymi żyłkami. Gdy Kae zmierzała w kierunku sali, pochwyciły blask gwiazd, płonących w paleniskach.

Błyskawice trzeszczały w chmurach pod jej nogami; Kae czuła drobne ukłucia w podeszwach stóp i starała się nie kulić. Nienawidziła tego, tej odruchowej reakcji po latach żaru i smagnięć jego dezaprobaty.

Gniewał się, że musi na nią czekać.

Kae wzdrygnęła się i wyprostowała, krocząc pośród filarów sali. Cały jasnowłosy dwór już się zgromadził, wszystkie skrzydła złożono w uległości. Duchy patrzyły na nią, gdy szła. Starsze, te same, które nauczyły ją latać i które niszczyły jej skrzydła. Młodsze, spoglądające z podziwem i strachem, pragnące zająć jej stanowisko posłańca. Ciężar ich spojrzeń i milczenia pozbawiał ją tchu, gdy zbliżała się do króla.

Bane przyglądał się jej i oczy płonęły mu jak węgle, jednak twarz pozostawała tak nieruchoma, jakby wykuto ją z kamienia. Skrzydła o barwie krwi rozpościerały się w demonstracji władzy, dłoń ściskała lancę, rozjarzoną błyskawicami.

Kae uklękła przed północnym wiatrem, nie miała innego wyjścia. Kiedy po raz ostatni ugnę przed tobą kolano?, pomyślała.

– Kae… – przemówił Bane, rozciągając jej imię. – Czemu każesz mi czekać?

Miała w głowie wiele odpowiedzi i każda z nich była równie prawdziwa. Ponieważsię tobą brzydzę. Bo nie jestem już twoją sługą. Bo mam dość twych rozkazów.

– Wybacz mi, mój panie – powiedziała jednak. – Powinnam była przybyć wcześniej.

– Jakie wieści o bardzie? – zapytał z pozorną niedbałością, ale Kae usłyszała wahanie w jego głosie. Jack Tamerlaine doprowadzał króla do paranoi.

Kae wyprostowała się, srebrna siateczka zbroi zadźwięczała.

– On marnieje – odpowiedziała, wspominając Jacka, klęczącego w warzywniku tkaczki i wpatrzonego w glinę w swoich dłoniach.

– Ale czy gra? Czy śpiewa?

Kae wiedziała, że duchy nie mogą kłamać; z tego powodu udzielanie odpowiedzi stało się wyzwaniem. Jednak od czasu Lorny Kae zdążyła nabrać wprawy w unikach.

– Wydaje się, że smutek go przygniata – powiedziała szczerą prawdę. Od wyjazdu Adairy bard wyglądał jak własny cień. – Nie chce grać.

Bane milczał.

Kae wstrzymała oddech, gdy szepty zaczęły wirować w sali. Oparła się pokusie i nie spojrzała przez ramię na swych pobratymców.

– Bard wydaje się słaby, dokładnie tak, jak widzieliśmy w sadzie – zaczęła i urwała, gdy Bane wstał. Długi cień spłynął po schodach podestu i dotknął Kae. Zadrżała z zimna.

– Mówisz, że wydaje się słaby – powtórzył król. – A jednak miał czelność nas przywołać. Ośmielił się grać. Czyż nie okazałem mu łaski? Raz po raz dawałem mu czas, żeby zmienił decyzję, zarzucił swą muzykę. A jednak nie zrobił tego, nie dając mi innego wyboru: muszę karać go dalej.

Kae zamknęła usta, spiczaste zęby stuknęły o siebie. Lorna była wytrawną muzyczką, wielu rzeczy dowiedziała się od Barda Wschodu, który był przed nią, wiedział o Banie i świecie duchów i całe dziesięciolecia grał, nie ponosząc żadnego szwanku. Jack nie dostał takiej szansy, Lorna zmarła, zanim wrócił na Cadence. Zgodnie z rozkazami Kae obserwowała go, pragnąc tylko jednego: ukazać mu się i powiedzieć, że…

– Chcę, byś zaniosła wiadomość do Whin, Pani Dzikich Kwiatów – rzekł Bane, wyrywając Kae z zamyślenia.

– Jaką wiadomość, królu?

– Że ma rzucić przekleństwo na warzywnik tkaczki.

Kae wstrzymała oddech i dreszcz zsunął się po jej kręgosłupie.

– Ogród Mirin Tamerlaine?

– Tak. Ten, który karmi barda. Chcę, żeby wszelkie płody, wszelkie owoce zmarniały w jednej chwili i pozostały w uśpieniu, póki nie pozwolę im znowu rosnąć. Dotyczy to też każdego innego ogrodu, który spróbuje nakarmić tego barda, nawet jeśli miałoby to oznaczać wszystkie warzywniki na całym Wschodzie. Niech przyjdzie głód. Niech śmiertelnicy cierpią z powodu barda.

Szepty dworu przybrały na sile; rozległy się komentarze i okrzyki pełne zachwytu. Kae sądziła, że połowa duchów wiatru – tych, które tworzyły królewski dwór – popierała okrucieństwo Bane’a i cieszyła się na to, co ma się wydarzyć. Jednak ci, którzy milczeli… Czy byli tym równie zmęczeni, jak i ona? Patrzeniem, jak Bane wydaje ziemi, wodzie i ogniowi rozkazy, będące czystym nonsensem? Jak każe ludziom cierpieć – dla własnej zabawy?

– Wahasz się, Kae? – spytał Bane, gdy milczała.

– Zastanawiam się tylko, mój królu, czy Whin, Pani Dzikich Kwiatów, i jej duchy ziemi nie uznają tego rozkazu za niedorzeczny i być może zbyt radykalny.

Król się uśmiechnął. Kae wiedziała, że posunęła się za daleko, a jednak nie poruszyła się, gdy Bane schodził po schodach. Gdy zbliżył się do niej, zaczęła drżeć.

– Boisz się mnie, Kae?

– Tak, królu. – Nie mogła kłamać.

Bane stanął przed nią. Czuła zapach błyskawic w jego skrzydłach. Czy ją uderzy?

– Tak, Whin uzna rozkaz za niedorzeczny – rzekł. – Ale powiedz jej, że jeśli odmówi zagłodzenia barda na wyspie, potraktuję to jako bunt i rozszerzę moją zarazę. Whin będzie patrzeć, jak jej dziewczęta padają, jedna po drugiej, a jej bracia zaczną chorować, od korzeni, poprzez kamień, aż po gałąź i kwiat. Nie zawaham się przed niczym, aby zniszczyć tę ziemię – mają zapamiętać, że są mymi sługami.

Kae wiedziała już, że z tej sytuacji właściwie nie ma wyjścia. Czy Whin wykona rozkaz Bane’a, czy nie, ludzie i duchy ziemi i tak będą cierpieć, a było jasne, że duchy ziemi stanowiły zagrożenie dla północnego wiatru, będąc drugą – zaraz po nim – potęgą. Whin często odmawiała wykonywania bezsensownych poleceń króla i nie bała się go, nie drżała, gdy uderzały błyskawice albo zaraza. Kae zawsze ją podziwiała.

I wtedy Kae zrobiła coś śmiałego i głupiego.

– Czy obawiasz się Lady Whin, Pani Dzikich Kwiatów, panie?

Bane uderzył ją w twarz tak szybko, że Kae nie dostrzegła nawet ruchu dłoni. Cios wstrząsnął nią, choć udało jej się nie upaść. Oczy zapiekły, huk wypełnił uszy i nie wiedziała, czy to jej własne myśli, czy to członkowie dworu uciekają w łopocie skrzydeł.

– Odmawiasz zaniesienia mojej wiadomości, Kae? – spytał Bane.

Kae wyobraziła sobie, jak przynosi Lady Whin tę wiadomość. Ujrzała obrzydzenie, jakie pojawiłoby się na twarzy Pani Dzikich Kwiatów, zobaczyła jej płonące oczy. Zanoszenie jej i tak nie miało sensu: Kae wiedziała, że Whin nie zagłodzi Jacka, nie zmusi go do opuszczenia wyspy. Lady odmówiłaby, nie dlatego, by rzucić Bane’owi wyzwanie, lecz dlatego, że muzyka Jacka dawała im cień nadziei; gdyby opuścił Cadence, ich zakazane marzenia rozpadłyby się w proch.

– Tak – wyszeptała Kae, patrząc w skrzące się oczy króla. – Poślij kogoś innego.

I odwróciła się, wzmocniona, upojona własną odmową.

Powinna była przewidzieć, co będzie dalej.

W jednej chwili szła wyprostowana, a w drugiej wisiała nad wyrwą w podłodze, nad czarną jak noc pustką. W uścisku króla Kae nie mogła się ruszyć i nie mogła oddychać. Potrafiła jedynie myśleć i wpatrywać się w atramentowy krąg, w który za chwilę spadnie.

I wciąż nie wierzyła, że on to zrobi.

– Zostajesz wypędzona, Kae Północnego Wiatru – rzekł Bane. – Nie jesteś już moim ulubionym posłańcem, stałaś się moim wstydem i moją hańbą. Zrzucam cię na ziemię, do śmiertelników, których tak kochasz. A jeśli zapragniesz wznieść się ponownie i dołączyć do mego dworu… Będziesz musiała wykazać się wielką przebiegłością, moja mała. Niełatwo podnieść się po takim upadku.

W plecach pojawił się straszny ból, krzyknęła. Nigdy jeszcze nie czuła czegoś takiego: płonęła, jakby gwiazda przylgnęła między jej łopatkami. Zrozumiała, co się dzieje, dopiero wtedy gdy Bane stanął przed nią z dwoma jej prawymi skrzydłami, które teraz wisiały postrzępione.

Dwa z jej skrzydeł. O barwie zachodzącego słońca, gasnącego w noc, w odcieniu, który należał wyłącznie do niej. Jej skrzydła, zniszczone i ukradzione. Powiewające w rękach północnego króla.

Zaśmiał się, widząc jej minę.

Krew, gęsta i gorąca, spływała po jej plecach, rozlewając słodycz w powietrzu, sącząc się po zbroi, po nodze, spadając z jej bosych pięt w czarną pustkę niczym krople złota.

– Precz stąd, miłośniczko ziemi! – zagrzmiał Bane, a ci dworzanie, którzy pozostali, szczerzyli zęby, spragnieni ujrzenia jej upadku, uradowani wygnaniem.

Nie miała sił, by się uwolnić, by zareagować na szyderstwa; ból, upokorzenie i łzy zacisnęły jej krtań.

Bane puścił ją nagle i przez otchłań w chmurach spadła w zimne nocne niebo. I choć wiedziała, że jej prawych skrzydeł już nie ma, wciąż próbowała szybować, używając lewych.

Chwiała się, koziołkowała nieporadnie niczym zwykły śmiertelnik, i spadała z chmury na chmurę.

Wreszcie Kae poczuła pod sobą powietrze i zwinęła pozostałe skrzydła blisko pleców, żeby się nie rozdarły.

Patrzyła, jak czas rusza i zaczyna płynąć. Patrzyła, jak noc przemienia się w dzień, z jego promieniami słońca i błękitnym niebem. Widziała wyspę Cadence daleko w dole, długi skrawek zieloności, otoczony szarym, spienionym morzem.

Chciała się przeobrazić, stać się powietrzem – i odkryła, że jest uwięziona w swojej obecnej postaci. Jej kończyny, włosy, ocalałe skrzydła, jej skóra i kości były uwięzione w świecie materialnym. Kolejna kara Bane’a, pomyślała. Przy upadku ziemia zabije ją, po­łamie…

Czy Whin odnajdzie ją, leżącą wśród paproci?

Czuła na twarzy rzednące chmury, słyszała syk wiatru między palcami. Zamknęła oczy i poddała się upadkowi.

CZĘŚĆ PIERWSZAPieśń dla popiołów

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W morzu utonął chłopiec.

Sidra Tamerlaine klęczała przy nim na mokrym piasku, szukała pulsu. Skórę miał zimną i sinawą, oczy otwarte i zaszklone, jakby oglądał już inny świat. Złote algi przywarły do brązowych włosów niczym dziwna korona, woda sączyła się z kącików ust, zabarwiona krwią, połyskująca okruchami muszelek.

Sidra próbowała go uratować, wbiegła do wody, wydostała go z fal. Wyciągnęła chłopca na brzeg i uciskała mu klatkę piersiową, wdmuchując powietrze w usta; raz po raz, jakby mogła tchnąć życie w jego ducha, w płuca i serce. Ale wkrótce poczuła w nim bezkresne morze – słone, zimne głębiny, opalizującą pianę – i musiała pogodzić się z prawdą.

Nieważne, jak zdolną była uzdrowicielką, nieważne, ile ran zszyła, ile złamanych kości nastawiła, ile gorączek i chorób przegoniła. Nieważne, ile lat poświęciła swemu rzemiosłu, stąpając między życiem i śmiercią – tego chłopca nie zdążyła już uratować. I zamykając jego zamglone oczy kolejny raz pomyślała o tym, jak groźne potrafi być morze.

– Łowiliśmy ryby na brzegu – odezwał się jeden z towarzyszy chłopca. Stał obok Sidry i przemawiał z nadzieją – nadzieją, że Sidra zdoła ożywić jego przyjaciela. – Hamish stał o, tam, na skale, i zaraz potem poślizgnął się i wszedł pod wodę. Mówiłem mu, żeby nie wchodził tam w butach, ale nie chciał ich zdjąć!

Sidra milczała, słuchając przypływających i odpływających fal. Spieniony ryk brzmiał gniewnie i przepraszająco, jakby morze mówiło, że duchy wody nie są winne śmierci chłopca.

Spojrzała na stopy Hamisha. Buty z garbowanej skóry sięgały do kolan, podczas gdy jego przyjaciele stali boso, jak miały przykazane wszystkie dzieci z wyspy, gdy bawiły się na brzegu. Jej babcia powiedziała kiedyś, że większość uzdrowicieli ma dar przeczuwania i że powinna zawsze podążać za tą intuicją, choćby wydawała się nie wiadomo jak dziwaczna. Teraz Sidra nie umiała wyjaśnić gęsiej skórki, która pojawiła się nagle na jej ramionach. Już sięgnęła do butów, lecz zatrzymała rękę i odwróciła się do trzech chłopców, stojących wokół niej.

– Lady Sidro?

Gdybym tylko zjawiła się chwilę wcześniej, pomyślała.

Tego popołudnia wiał silny wschodni wiatr. Sidra szła północną drogą wzdłuż wybrzeża, niosła w koszyku ciepłe jeszcze owsiane ciastka, buteleczki ziołowych toników i słoiczki, mrużąc oczy od ostrego wiatru. Usłyszała gorączkowe okrzyki chłopców i przybiegła z pomocą, lecz było już za późno.

– On nie może umrzeć – powtarzał w kółko jeden z chłopców, aż Sidra wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię. – Nie może! Jesteś uzdrowicielką, lady! Ratuj go!

Ściśnięte gardło Sidry nie pozwalało mówić, ale wyraz jej twarzy musiał powiedzieć wszystko stojącym wokół chłopcom, drżącym na wietrze. Powietrze zrobiło się ponure.

– Idźcie po ojca Hamisha, po jego mamę – przemówiła w końcu. Piasek uwierał ją pod paznokciami, przeszkadzał między palcami. Czuła go w zębach. – Ja z nim tutaj poczekam.

Patrzyła, jak trzej chłopcy pobiegli brzegiem do ścieżki, wspinającej się po trawiastym wzniesieniu. Na piasku zostały rozrzucone buty, spakowany lunch i rybackie sieci. Zbliżało się południe, słońce stało w zenicie, skracając cienie na brzegu. Bezchmurne niebo wydawało się przeraźliwie jasne. Sidra przymknęła oczy, zaczęła słuchać.

Na wyspie panowała pełnia lata. Noce były ciepłe i obsypane gwiazdami, popołudnia burzowe, a ogrody pełne miękkiej, ciemnej gliny, gotowe do zbiorów. Z winorośli zwisały słodkie kiście, pobrzeżki zbierały się w czasie odpływu w skalnych zagłębieniach, a na wzgórzach jelonki podążały za matkami, brodząc wśród paproci i wysokich, bujnych dzikich kwiatów. We wschodniej Cadence była to pora spokoju i obfitości, czas na pracę, ale i na odpoczynek. A jednak Sidra nigdy nie czuła się tak pusta, zmęczona i niepewna.

To lato wydawało się inne, jakby nowe interludium wśliznęło się między przesilenie a jesienną równonoc. Ale może czuła się tak dlatego, że wszystko się zmieniło i Sidra wciąż próbowała się odnaleźć pośród tych nowych dni.

Niewiarygodne, że minęły cztery tygodnie, odkąd Adaira wyruszyła na Zachód. Czasem Sidra miała wrażenie, że ledwie wczoraj uścisnęły się na pożegnanie, czasem, że minęły już całe lata.

Fale przybrały na sile, chwytając jej stopy swoimi zimnymi dłońmi i ściągając ją do teraźniejszości. Sidra otworzyła oczy i od razu zmrużyła je przed słońcem. Słona woda kapała z czarnych pasm włosów, które wymsknęły się z jej warkocza. Uzdrowicielka podążyła za głosem intuicji i zaczęła rozwiązywać mokre buty Hamisha.

Ściągnęła lewy, odsłaniając bladą łydkę i dużą stopę rosnącego chłopca. Nic takiego – może intuicja się pomyliła? Sidra chciała przerwać śledztwo, ale fala uderzyła ponownie, ponaglająco, przynosząc potrzaskane konchy, pianę i zagięty ząb rekina.

Zdjęty prawy but plusnął do płytkiej wody i uzdrowicielka zamarła.

Całą łydkę Hamisha pokrywały fioletowe i niebieskie plamy, przypominające świeże siniaki, a wyraźne żyły mieniły się złotem. Przebarwienie zdawało się piąć w górę, docierając aż pod kolano. Chłopiec musiał ukrywać tę dolegliwość przed kolegami i to pewnie od dłuższego czasu, skoro aż tak się rozprzestrzeniła.

Sidra nigdy nie widziała czegoś podobnego. Pomyślała o magicznych przypadłościach, którymi zajmowała się do tej pory: rany, zadane przez zaklęte ostrza, i osłabienie, będące konsekwencją władania czarami. Tkacze, którzy wplatali tajemnice w tartany, i kowale, którzy wbijali zaklęcia w stal. Rybacy, którzy wiązali sieci czarami, i szewcy, szyjący buty ze skóry i marzeń. Łączenie magii z rzemiosłem skutkowało na Wschodzie bolesnymi dolegliwościami i Sidra miała całą gamę balsamów i toników, łagodzących objawy.

Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, co mogło wywołać takie plamy na nodze chłopca. Nie było żadnej rany, a więc w grę nie wchodziło zaklęte ostrze, i nigdy nie widziała takich objawów u osób władających magią. Nawet u Jacka, kiedy śpiewał dla duchów.

Czemu nie przyszedłeś z tym do mnie? Chciało jej się płakać. Czemu to ukryłeś?

Usłyszała głosy w oddali; nadchodził ojciec Hamisha. Nie wiedziała, czy chłopiec powiedział rodzicom o swojej nodze, ale zakładała, że nie. Gdyby wiedzieli, zwróciliby się do Sidry po pomoc.

Szybko włożyła chłopcu buty, ukrywając cętkowaną skórę. To rozmowa na później, teraz sercami rodziców miał zawładnąć smutek, niszcząc ten ciepły letni dzień.

Fale odsuwały się z szeptem, chmury poczęły piętrzyć się na północy. Wiatr zmienił się i nagle powiało chłodem, kiedy w górze odezwał się kruk.

Sidra siedziała przy chłopcu. Nie wiedziała, co mu się przydarzyło, co zakradło się pod jego skórę, zatruło krew i być może ściągnęło w dół, doprowadzając do utonięcia.

Wiedziała tylko, że nigdy jeszcze nie spotkała się z czymś takim.

Kilometry dalej, w głębi lądu, Torin stał pod tym samym południowym słońcem i wysokim niebem, oglądając jabłonie w sadzie. Oddychał powietrzem gęstym od zgnilizny, wdychał wilgotną glebę, drzewa, z których sączyła się dziwna wydzielina, zepsute jabłka. I chociaż czuł to wszystko, i widział, wciąż nie chciał tego przyjąć.

– Kiedy to zauważyłaś? – spytał, patrząc na jabłonie i na to, co wypływało z ich rozszczepionych pni. Płyn, gęsty, lepki i fioletowy, migotał w świetle, jakby pływały w nim okruchy złota.

Właścicielka zagrody, Rodina, zbliżała się do osiemdziesiątki. Stała obok Torina, ledwie sięgając mu do ramienia, i mrużyła oczy w świetle słońca. Na pozór wydawała się zupełnie nieprzejęta chorym sadem, lecz Torin widział, jak otulała się mocniej swoim tartanem, jakby szukając ochrony pod jego zaczarowanymi splotami.

– Dwa tygodnie temu, lairdzie – odpowiedziała. – Z początku się nie przejęłam, chorowało tylko jedno drzewo. Ale potem to zaczęło się przenosić na inne w tym samym rzędzie; boję się, że w końcu ogarnie cały mój sad i zbiory przepadną.

Torin spojrzał na ziemię: trawę zaściełały małe, niedojrzałe jabłka. Owoce za wcześnie opadały z chorych drzew, już zarażone. Niektóre zaczęły się rozkładać, odsłaniając wnętrze pełne robaków.

Już miał kopnąć jabłko czubkiem buta, lecz się powstrzymał.

– Dotykałaś owoców, Rodino? Albo drzewa?

– Oczywiście, że nie, lairdzie.

– Czy ktoś prócz ciebie wchodził do tego sadu?

– Mój najemny pomocnik – odparła. – To on spostrzegł zarazę.

– Kto to jest?

– Hamish Brindle.

Torin milczał przez chwilę, przerzucając wspomnienia. Rozpoznawał twarze, ale nigdy nie był dobry w zapamiętywaniu imion i nazwisk – prawdziwe przekleństwo dla kapitana straży, który został lairdem. Zawsze imponowała mu Sidra, która potrafiła wydobyć imiona jakby za pomocą zaklęcia. Ostatnio kilka razy uratowała go przed potężnym zakłopotaniem.

– Szczupły chłopak z brązowymi włosami, co ma brwi jak gąsienice – podsunęła Rodina, wyczuwając rozterkę Torina. – Skończył czternaście lat, małomówny, za to bystry i pracowity. Nigdy nie narzeka, gdy każę mu coś zrobić.

Torin skinął głową, już wiedząc, czemu nazwisko chłopca wydało mu się znajome: Hamish Brindle był najmłodszym synem Jamesa i Tristy, właściciela zagrody i nauczycielki, i niedawno wyraził chęć wstąpienia do Straży Wschodu. Choć Torin musiał zrzec się tytułu kapitana kilka tygodni wcześniej, przekazując stanowisko Yvaine, swojej zastępczyni, nie potrafił odciąć się od spraw strażników. Wielkoduszna Yvaine pozwalała mu przychodzić, kiedy tylko zechciał, jeść śniadanie w koszarach, obserwować plac treningowy podczas ćwiczeń i oceniać nowych rekrutów, tak jakby Torin wciąż był strażnikiem, a nie nowym lairdem, próbującym nauczyć się roli, która Adairze przychodziła tak naturalnie.

Prawda była taka, że zawsze ciężko mu było odpuszczać różne rzeczy, rezygnować z ról, które mu odpowiadały, z miejsc, które lubił czy ludzi, których kochał.

– Czy Hamish był tu dziś rano? – spytał Torin i poczuł nagły chłód, który niczym całun przesunął się po ramionach. Stłumił dreszcz i spojrzał w głąb sadu.

– Poprosił o wolne przedpołudnie, żeby połowić ryby z kolegami – powiedziała Rodina. – Czemu pytasz, lairdzie? Chcesz z nim pomówić?

– Myślę, że powinienem. – Torin delikatnie poprowadził Rodinę z dala od drzew; zapach zgnilizny towarzyszył im aż do warzywnika. – Poproszę, żeby ogrodził sad liną. Nie dotykaj drzew ani owoców, dopóki nie dowiem się czegoś więcej o tej zarazie.

– Ale co z moimi zbiorami, lairdzie? – Rodina zatrzymała się przy zardzewiałej bramie do sadu. Jeden z jej kotów – Torin wolał nie wiedzieć, ile ich miała – wskoczył na kamienny murek obok niej, miauczał i ocierał się o jej ramię.

Torin zawahał się, lecz nie oderwał wzroku od zdeterminowanej kobiety. Wierzyła, że jej zbiory wciąż można uratować, a Torin już wyczuł, że w sadzie dzieje się coś znacznie poważniejszego. Odkąd Jack i Adaira przywołali muzyką wodę, ziemię i wiatr, Torin wiele dowiedział się o duchach wyspy. O ich hierarchii. Ich ograniczeniach i mocy. O strachu przed własnym królem, Banem, wiatrem północy. Wyglądało na to, że w królestwie duchów nie dzieje się najlepiej. Torin nie zdziwiłby się, gdyby każde drzewo uległo tej zarazie – zarazie, której nigdy wcześniej nie widziałem, pomyślał, przeciągając ręką przez włosy. Choć przemierzał wschodnią część wyspy od prawie dwudziestu siedmiu lat.

– Postaraj się nie martwić o zbiory – rzekł, uśmiechając się samymi ustami. – Niedługo wrócę, sprawdzę, czy liny zostały bezpiecznie umieszczone.

Rodina skinęła głową, ale kiedy wsiadał na konia, przyglądała mu się ze zmarszczonymi brwiami. Może tak jak i Torin przeczuwała, że los sadu jest przesądzony. Korzenie drzew, dużo starszych od nich obojga, schodziły głęboko pod powierzchnię Cadence, aż do zaczarowanego świata, o którym Torin mógł tylko marzyć.

Duchy, kapryśne i tajemnicze, odpowiadały jedynie na muzykę barda i z tego, co Torin wiedział, Jack i Adaira byli jedynymi żyjącymi Tamerlainami, którym się ukazały. I mimo to duża część klanu czciła wodę i ziemię, ogień i wiatr. Torin rzadko to robił, w przeciwieństwie do pobożnej Sidry, a jednak i on dorastał wśród opowieści. Jego ojciec Graeme co wieczór karmił go historiami o duchach tak samo, jak chlebem, i Torin wiedział o równowadze pomiędzy ludźmi i duchami, o tym, jak jedna strona wpływa na drugą.

Popołudniowa burza właśnie nadciągała i w cieniu zrobiło się chłodniej. Zastanawiając się, co powinien zrobić, Torin jechał drogą do gospodarstwa Brindlów i zobaczył przed sobą kobietę z dziewczynką. Gdy zorientował się, że to matka Jacka Mirin i jego siostra Frae, zatrzymał konia.

– Kap… Lairdzie – powiedziała Mirin, kiwając mu głową.

Torin przywykł już do tego powitania. Jego stary tytuł został skrócony do połowy na rzecz nowego. Czy „laird” kiedykolwiek do niego przylgnie, czy też klan już zawsze będzie o nim myślał jako o „kapitanie”?

– Mirin, Fraedah – przywitał je i spostrzegł, że Mirin niesie placek. – Czyżbyście szły na jakąś uroczystość?

– Nie, to nie uroczystość – odpowiedziała mu tkaczka smutnym głosem. – Rozumiem, że nie słyszałeś wiadomości na wietrze?

Torin poczuł, jak ściska mu się żołądek. Zawsze słuchał wiatru, na wypadek gdyby Sidra lub ojciec go wzywali, ale dziś był zbyt rozproszony.

– Co się stało?

Mirin zerknęła na dziewczynkę, Frae spuściła swoje duże i smutne oczy, jakby nie chciała widzieć, jak uderza go ta wiadomość.

– Co się stało, Mirin? – dopytywał się Torin. Ogier wyczuł jego zdenerwowanie i zszedł z drogi, wielkimi kopytami miażdżąc skupisko stokrotek.

– Chłopiec utonął w morzu.

– Który chłopiec?

– Najmłodszy syn Tristy – powiedziała mu Mirin. – Hamish.

Chwilę trwało, nim jej słowa dotarły do Torina. Poczuł je tak, jakby ktoś wbił mu nóż między żebra. Nie potrafił wykrztusić ani słowa, popędził konia i pogalopował.

Kiedy dotarł do zagrody Brindlów, jasne włosy miał rozczochrane, a wysokie do kolan buty i tartan zbryzgane błotem. Przybyło już wielu ludzi; na drodze do warzywnika stały wozy i konie, leżały laski. Przez otwarte na oścież drzwi frontowe płynął płacz.

Torin zsiadł z konia i zostawił go przy wiązie. Zawahał się jednak, targany niepewnością, i spojrzał na swoje dłonie, pokryte odciskami, pokreślone bliznami. Na palcu wskazującym widniał sygnet Tamerlainów z herbem klanu, misternie wygrawerowanym w złocie. Jeleń z porożem o dwunastu odrostkach skaczący przez jałowcowy krąg. Czasem Torin potrzebował na niego spojrzeć, poczuć, jak sygnet wrzyna mu się w ciało, gdy zginał palce, by przypomnieć sobie, że to nie koszmar.

W ciągu pięciu tygodni ten sygnet nosiło trzech różnych lairdów.

Alastair. Adaira. Teraz on, Torin.

Alastair, który spoczywał w grobie. Adaira, która żyła wśród Breccan. I Torin, który nigdy nie chciał brzemienia tego przywództwa i jego przerażającej mocy. A jednak sygnet spoczywał na jego palcu niczym klątwa, lśniąc teraz w świetle burzy.

Torin zacisnął pięść. Nie, z tego koszmaru nie sposób się obudzić.

Spadły pierwsze krople deszczu, Torin zamknął oczy, uspokajając serce. Próbował rozwikłać plątaninę myśli: tajemnicza choroba sadu, chłopak, który tam pracował, a który teraz utonął, jego zrozpaczeni rodzice. Co Torin miałby im powiedzieć, gdy już wejdzie do chaty? Co mógłby zrobić, by ulżyć ich cierpieniu?

Jeśli ludzie myśleli, że przewodzenie straży przygotowało go do przewodzenia klanowi, byli w błędzie. Torin zaczynał rozumieć, że wydawanie rozkazów, przestrzeganie hierarchii i szukanie rozwiązań to nie to samo, co reprezentowanie dużej grupy ludzi, razem z ich marzeniami, nadziejami, obawami, zmartwieniami i smutkiem.

Adi, pomyślał z ukłuciem w sercu.

Nieczęsto zastanawiał się nad tym, co się z nią dzieje, ponieważ jego umysł zawsze zmierzał ku najgorszemu. Wyobrażał sobie Adairę zakutą w łańcuchy tam, na Zachodzie. Widział ją chorą i źle traktowaną. Martwą i pochowaną w zachodniej ziemi. A może właśnie była szczęśliwa ze swymi prawdziwymi rodzicami i klanem i zapomniała o bliskich i przyjaciołach ze Wschodu?

Naprawdę, Torin?

Prawie widział jak z włosami splecionymi w warkocze i ubłoconym brzegiem sukni stoi obok niego, składa ręce na piersi i cierpkim głosem wytyka mu pesymizm. Była jego kuzynką, ale traktował ją bardziej jak młodszą siostrę, której zawsze pragnął i nigdy nie miał. Prawie czuł jej obecność, bo zawsze była przy nim, na dobre i na złe. Kiedy jeszcze byli dwójką dzikich dzieciaków i biegali po wrzo­so­wiskach, pływali w morzu i badali jaskinie. I potem, gdy dorośli, przeżywali zawody miłosne, wiązali się ślubami, kiedy przychodziły narodziny i śmierć.

Zawsze stała u jego boku… Torin zmarszczył nagle brwi. Powinien był się tego spodziewać: wszystkie kobiety odchodziły z jego życia, stając się wspomnieniem, jakby ktoś go przeklął i skazał na tę stratę. Matka. Jego pierwsza żona, Donella. Maisie, na kilka dni w połowie lata, nim ją odzyskali z Zachodu. Teraz Adaira.

Zakładam, że wiedziałbyś, gdybym nie żyła, powiedziała.

– Tak? – odpowiedział jej gorzko i słowa rozwiały wizję. – To dlaczego nie przyślesz żadnego listu?

Dmuchnął wiatr, odsuwając mu włosy z czoła. Nikogo tutaj nie było, tylko deszcz szeptał między gałęziami. Torin otworzył oczy, przypomniał sobie, gdzie jest i co musi zrobić.

Przeszedł przez ogród i wszedł za próg chaty.

Zobaczył ludzi zebranych w izbie i jedzenie, które przynieśli: kosze z bannockami, półmiski z masłem i serem, naczynia z pieczonym mięsem i ziemniakami, zioła, miód, owoce i dzbanek parującej herbaty. Za drzwiami w głębi ujrzał Hamisha: chłopiec leżał na łóżku i wyglądał, jakby spał.

– Lairdzie.

James Brindle wyłonił się z żałobnego tłumu; Torin wyciągnął rękę, ale szybko zmienił zdanie i objął Jamesa.

– Dziękuję, że przyszedłeś – odezwał się James po chwili i odsunął, żeby spojrzeć na Torina. Oczy mężczyzny były czerwone od płaczu, twarz blada. Stał przygarbiony, jakby przygniótł go straszny ciężar.

– Bardzo mi przykro – rzekł cicho Torin. – Gdybyście ty i Trista czegoś potrzebowali… Wystarczy, że mi powiesz.

Nie potrafił uwierzyć, że wschodni klan znów stracił dziecko. Przecież dopiero co udało się rozwiązać potworną tajemnicę znikających dziewczynek: Moray Breccanin, dziedzic Zachodniej Cadence, przyznał się do porwań – i siedział teraz w lochach Tamerlainów. Dziewczynki powróciły bezpiecznie do swoich rodzin, jednak Hamisha nie dało się w żaden sposób ściągnąć z powrotem.

James skinął głową, z zaskakującą siłą ściskając ramię Torina.

– Jest coś, co musisz zobaczyć, lairdzie. Chodź ze mną. Sidra… Sidra też tu jest.

Na dźwięk jej imienia napięte ciało Torina odrobinę się rozluźniło. Laird poszedł za Jamesem do niewielkiej sypialni.

Kamienne ściany pachniały wilgocią, jedyne wąskie okno miało zamknięte okiennice, którymi szarpała teraz szalejąca burza, płonące świece spływały woskiem na drewniany stół. Hamish leżał na łóżku w swym najlepszym ubraniu, z rękami złożonymi na piersi. Trista siedziała przy nim, ocierając oczy kraciastym tartanem; Sidra stała nieopodal bardzo poważna, dół jej sukni pokrywał mokry piasek.

James zamknął drzwi, w pokoju, przy zwłokach chłopca, zostali tylko we czwórkę. Laird patrzył na Sidrę i serce ścisnęło mu się boleśnie, gdy powiedziała:

– Musisz coś zobaczyć, Torinie.

– Pokaż mi zatem.

Sidra podeszła do łóżka i szepnęła coś Triście, ta zaszlochała w tartan i wstała. James objął żonę i odsunęli się; Torin patrzył, jak Sidra zdejmuje prawy but chłopca.

Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego, co zobaczył: przebarwionej skóry, która przypomniała mu o zarazie w sadzie jabłoni. Ten sam kolor, to samo hipnotyczne migotanie złota.

– Trudno mi stwierdzić, co to za dolegliwość – powiedziała Sidra łagodnie, ale przygryzła wargę: była zmartwiona. – James i Trista o niczym nie wiedzieli, więc nie sposób ustalić, jak dawno się to zaczęło ani co było przyczyną. Nie ma żadnej rany, żadnego rozcięcia na skórze, a ja nie potrafię nazwać tej przypadłości.

Torin miał pewne podejrzenia. Panika zawrzała mu w piersi i podeszła do gardła, kazała szczękać zębami. Powstrzymał ją. Wziął trzy głębokie wdechy i wypuścił powietrze przez rozchylone usta. Spokój. Musiał zachować spokój. I musiał być pewien swoich podejrzeń, nim wieści się rozejdą, nim rozniesie je wiatr, siejąc strach i niepokój pośród klanu.

– Bardzo mi przykro – rzekł Torin, spoglądając na Jamesa i Tristę. – Przykro mi, że spotkało to was i waszego syna. Nie mam jeszcze odpowiedzi, ale wierzę, że zdobędę je wkrótce.

James pochylił głowę, Trista szlochała w jego ramię.

Torin znowu popatrzył na Sidrę – chyba odgadła jego myśli. Leciutko skinęła głową i zaczęła wiązać but chłopca, ukrywając przebarwioną skórę.

Odkąd Torin został lairdem, Sidra nauczyła się, że jeśli chce porozmawiać z mężem w cztery oczy, musi zrobić to w nocy, w ich sypialni, szeptem i manewrując wokół ich córki, która koniecznie chciała spać między nimi.

Uzdrowicielka siedziała przy biurku, zapisując w swoich notatkach wszystko, co dziś zaobserwowała. Pióro skrobało po pergaminie, zapełniając strony każdym szczegółem, jaki zapamiętała: kolor skóry chłopca, jej zapach, wygląd, temperatura. Nie wiedziała, czy do czegoś przydadzą się te pośmiertne badania… Przerwała pisanie, zdając sobie sprawę, że jej ręka drży.

To był długi dzień i czuła się wyczerpana. Słuchała, jak Torin czytał Maisie bajkę na dobranoc.

Wszyscy troje powinni mieszkać w zamku, w części lairda, w przestronnych komnatach, gdzie na ścianach wisiały gobeliny, a okna rozszczepiały światło, i gdzie służący zajmowali się ogniem w kominku, praniem i sprzątaniem. Ale prawda była taka, że ta mała chatka na wzgórzu była ich domem i żadne z nich nie chciało go opuszczać. Nawet jeśli przewodzenie klanowi pochwyciło ich jak pajęczyna.

Sidra podniosła wzrok znad swych zapisków, łapiąc odbicie Torina i Maisie w poplamionym lustrze, wiszącym na ścianie przed nią. Widziała, jak powieki córeczki, kołysanej do snu głębokim głosem ojca, stają się coraz cięższe.

Maisie skończyła właśnie sześć lat. Aż ciężko było uwierzyć, że tak wiele czasu upłynęło od dnia, w którym Sidra po raz pierwszy wzięła ją na ręce… Czasem wracała myślami do tego, jak wyglądało jej życie przed poznaniem Torina i jego Maisie. Sidra była wtedy młoda i niespokojna, uczyła się rzemiosła swej babci-uzdrowicielki, zajmowała się owcami i ogródkiem ojca i myślała, że jej życie zostało już rozrysowane, choć skrycie pragnęła czegoś więcej. Tego, co doprowadziło ją tu, do tej chwili.

Maisie zaczęła posapywać przez sen, z głową na lewym ramieniu ojca; Torin zamknął książkę z opowieściami.

– Przenieść ją? – spytał i wskazał na małe łóżko, które ustawili w rogu pokoju. Od kilku dni próbowali nakłonić Maisie, żeby spała w swoim łóżeczku, bezskutecznie; chciała leżeć ściśnięta między nimi. Początkowo Sidra czuła się z tym dobrze, miała przy sobie ich oboje, Maisie i Torina. Ale często widziała, jak Torin patrzy na nią w świetle księżyca ponad rozciągniętą w pościeli córką. Musieli być teraz bardzo twórczy, kradnąc szybkie chwile w zakamarkach, pełnym kurzu magazynie, a nawet na stole kuchennym, kiedy Maisie drzemała.

– Nie, niech śpi dzisiaj z nami – powiedziała Sidra.

Wróciła myślami do Jamesa i Tristy; jaką pustkę musieli czuć tej nocy… Sidra sama doświadczyła niedawno cienia tego bólu. Dłuższą chwilę przyglądała się śpiącej Maisie, w końcu zakorkowała atrament i odłożyła pióro.

Czytała to, co udało jej się zanotować, zauważyła, jak niesamowicie cicho zrobiło się w pokoju, nie słyszało się nawet wiatru na zewnątrz. Martwa cisza przed morderczą burzą. Sidra obróciła się na krześle, żeby sprawdzić, czy Torin również zasnął. Nie, nie spał, pogrążony w niespokojnych myślach ściągnął brwi i wpatrywał się w cienie pokoju.

– Mówiłeś wcześniej, że chcesz ze mną porozmawiać – powiedziała Sidra cichym głosem, żeby nie zbudzić Maisie. – O Hamishu.

Torin spojrzał na nią.

– Tak. Nie chciałem, żeby jego rodzice usłyszeli to, o czym ci powiem.

Sidra wzdrygnęła się, wstała z krzesła.

– Co takiego?

– Najpierw chodź do łóżka. Jesteś za daleko ode mnie.

Nawet przygnieciona strachem, Sidra się uśmiechnęła. Zdmuchnęła kolejne świece, jedną po drugiej, zostawiając tylko płonącą szczapkę, która oświetliła jej drogę do łóżka.

Wsunęła się pod kołdrę i położyła twarzą do Torina; ich córeczka spała spokojnie między nimi.

Torin milczał przez chwilę i gładził włosy Maisie, jakby potrzebował poczuć coś miękkiego, namacalnego. W końcu opowiedział o sadzie tkniętym zarazą. O połyskliwej, sączącej się wydzielinie i gnijących jabłkach, które spadały z drzew niedojrzałe. O sadzie, którym zajmował się Hamish.

Serce utkwiło Sidrze w gardle, z trudem powiedziała:

– Zaraził się od jabłoni. Od duchów.

Torin spojrzał na nią. Oczy miał przekrwione, w brodzie i jasnych włosach pojawiły się srebrne nitki. Jego pogrążona w smutku dusza czuła się staro. Sidra wyciągnęła rękę i pogładziła jego dłoń.

– Tak – szepnął Torin. – I ja tak myślę.

– Sądzisz, że ma to jakiś związek z muzyką Jacka?

Zastanowił się i Sidra chyba wiedziała, co go nurtuje.

Gdy Torin został lairdem, Jack opowiedział im obojgu, że Lorna Tamerlaine grała co roku dla duchów morza i ziemi. Składała im w ten sposób ofiarę, zapewniając dobrostan terenom Wschodu; jako obecny bard Jack miałby robić to samo. Z szacunku dla duchów przywódca klanu i bard trzymali to w tajemnicy, nie dałoby się jednak ukryć tego przed Sidrą. Już i tak podejrzewała, co się dzieje: po każdej zagranej duchom pieśni Jack poważnie chorował.

– Śpiewał już dla ziemi i morza, gdy on i Adaira szukali przed miesiącem dziewczynek – rzekł Torin.

– Zagrał też dla wiatru i burza szalała potem kilka dni – przypomniała Sidra.

Torin się skrzywił.

– Może w takim razie północnemu wiatrowi nie podoba się coś, co robimy?

– Niewykluczone. Tak czy inaczej, chcę obejrzeć te chore drzewa.

– Myślisz, że znajdziesz tam odpowiedź, Sid?

Zawahała się. Nie chciała składać żadnych obietnic, skoro czuła, że stąpa po nieznanym gruncie.

– Nie mam pewności, Torinie, ale wydaje mi się, że zaraza to przejaw czegoś znacznie groźniejszego i tylko duchy chorych drzew znają odpowiedź. Co oznacza…

Torin westchnął, przekręcił się na plecy i spojrzał w sufit.

– Że Jack będzie musiał znów śpiewać dla ziemi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Niech to jasny szlag.

Jack wszedł w pecynę gnoju, zamachał rękami, odzyskując równowagę, i zobaczył szeroko otwarte oczy młodszej siostry. Frae zatrzymała się, jakby przekleństwo wryło ją w ziemię.

– Nie to chciałem powiedzieć – zapewnił szybko, ale kłamanie nigdy nie było jego mocną stroną. Tak, cały ten dzień mógłby trafić szlag, ba, cały ostatni miesiąc, a teraz on i siostra przeganiali z podwórka krowę sąsiadów, usiłując ratować ogród.

Krowa zamuczała, przyciągając uwagę Frae.

– O nie! – zawołała dziewczynka, gdy jałówka weszła w fasolę.

Jack przesunął się, żeby przepchnąć szkodnika do przodu, w stronę otwartej bramy. Zwierzę spanikowało i obróciło się, z chrzęstem tratując rośliny; Jack nie miał wyjścia, musiał znów wejść w kupę gnoju, żeby odciąć jałówce drogę.

– Jack!

Zerknął w prawo: Mirin stała na kamiennej ścieżce z tartanem w ręku. Już rozumiał; podbiegł, chwycił materiał i pogonił krowę na podwórko z tyłu.

Kilka doskoków i uników później Jackowi udało się zawiązać tartan na szyi zwierzęcia, tworząc luźny sznur. Westchnął, patrząc na szkody; Frae wydawała się zdruzgotana.

– Wszystko będzie dobrze, siostrzyczko – próbował ją pocieszyć.

Tej zimy Frae kończyła dziewięć lat, a od czasu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, ledwie miesiąc temu, urosła o pół dłoni. Jack zastanawiał się, czy będzie tak wysoka jak on.

Matka i siostra zajęły się ogrodem, Jack pociągnął krowę za sobą. Starannie zamknął bramę i dopiero wtedy poprowadził zwierzę na północ, gdzie gospodarstwo Elliottów kryło się między pokrytymi wrzosem wzgórzami.

Elliottowie stracili wszystko w czasie ostatniego najazdu Breccan: ich zwierzęta popędzono na Zachód, chatę i budynki spalono. Powoli, powoli gospodarstwo odzyskiwało dawny wygląd: właśnie postawiono nowy dom, spichlerz i stodołę. Ponieważ płot dopiero powstawał, kupione niedawno krowy często zapuszczały się na posesję Mirin, i Jack, myśląc coraz poważniej o kupnie psa, posłusznie przyprowadzał zwierzęta właścicielom. Zaczynał być tym wszystkim zmęczony, czuł się tak, jakby przeżywał w kółko ten sam dzień.

Spojrzał w lewo, gdzie stał gęsty las Aithwood, skąpany w promieniach porannego słońca, i poczuł ucisk w piersi. Za drzewami biegła linia klanu, a za nią rozciągał się Zachód. Kiedyś Jack martwił się, że Mirin mieszka tak blisko Breccan; lata temu, gdy był małym chłopcem, zachodni klan najechał ich dom, kradnąc zapasy. Wspomnienie tej nocy wciąż pozostało żywe, podszyte nienawiścią i strachem.

Mimo linii klanu, przesiąkniętej magią, granicy, której nie dało się przekroczyć, nie alarmując drugiej strony, tak właśnie wyglądało życie Tamerlainów zimą. W głodnych, zimnych miesiącach Breccanie zjawiali się, grabiąc jedzenie i zwierzęta, i znikali, zanim dopadła ich Straż Wschodu.

Taką cenę płacono za podział wyspy. Zachodni klan mógł swobodnie uprawiać magię bez najmniejszej szkody dla siebie, ale ziemia nie mogła zaspokoić ludzkich potrzeb i Breccanie musieli kraść, by przeżyć. Na Wschodzie było odwrotnie: władanie magią prowadziło do choroby, za to bogate zapasy pozwalały spokojnie przetrwać zimę. Stąd brała się przemoc, najazdy, a czasem rozlew krwi, gdy klany się ścierały. Jack zastanawiał się, czy teraz to się zmieni, skoro Adaira mieszkała na Zachodzie.

Oddała się Breccanom w ramach wymiany za Moraya: jej brat bliźniak siedział w lochach na Wschodzie, Adaira przebywała na Zachodzie. Więzień za więźnia – chociaż Jack widział jak Innes, lairdess Zachodu, patrzyła na Adairę. Nie traktowała Adairy jak pionka w jakiejś rozgrywce ani jak wroga, który ma zostać uwięziony, lecz jak córkę, którą straciła, osobę, którą chciała poznać, gdy prawda wyszła na jaw.

Chciałabym, żeby na wyspie zapanował pokój, powiedziała matce Adaira, gdy uzgadniano wymianę więźniów. Jeśli pojadę z tobą na  Zachód, chciałabym, aby zaprzestano najazdów na ziemie Tamerlainów.

Innes nie złożyła żadnych obietnic, ale Jack znał dobrze swoją żonę i przypuszczał, że Adaira zrobi wszystko, by zapobiec najazdom i utrzymać na wyspie choćby tymczasowy pokój. Była tak oddana Cadence, że przedłożyła obowiązek ponad uczucie i wyjechała, zostawiając Jacka.

Muzyka na Zachodzie jest zabroniona.

Ogłuszyła go tym, a potem wyruszyła. Nie umiała sobie wyobrazić, jak on, bard, mógłby żyć bez muzyki, swojej pierwszej miłości. Jednak im dłużej Jack myślał o ich ostatniej rozmowie, tym bardziej rozumiał, że Adaira nie chciała, by Breccanie widzieli w niej zagrożenie. A on stanowił zagrożenie na dwa sposoby: jako bard i jako nieślubny syn Breccanina, który oddał córkę Innes Tamerlainom dwadzieścia lat temu.

Jack zasapał; krowa wlokła się za nim, kopyto za kopytem.

– Napisała do mnie tylko dwa razy – zwierzył się jałówce, kiedy weszli na wzgórze; w oddali widać już było gospodarstwo Elliottów. – Dwa razy w ciągu prawie pięciu tygodni, tak jakby była szalenie zajęta tym, czym tam się zajmują ci Breccanie.

Dobrze było w końcu powiedzieć głośno to, co ciążyło mu jak kamień. Jack poczuł podmuch na plecach, południowy wiatr wzruszył mu włosy. Jeśli nie będzie uważał, skrzydlata bryza poniesie innym jego słowa, a on już i tak dość nacierpiał się upokorzeń.

Nie przestawał jednak zwierzać się swojej towarzyszce.

– Rzecz jasna, w pierwszym napisała, że za mną tęskni. Nie odpisałem jej od razu.

Jałówka trąciła pyskiem jego łokieć, Jack łypnął na nią.

– No dobrze, napisałem w tej samej chwili, ale zwlekałem z wysłaniem. Pięć dni w sumie.

Pięć długich, strasznych dni. Jack miał swoje rany i swoją dumę – Adaira dała do zrozumienia, że go nie potrzebuje. Dopiero później zorientował się, jaki popełnił błąd, odkładając wysłanie listu: Adaira odpowiedziała mu wiele dni później, jakby wyczuła rosnącą między nimi przepaść. A może oboje próbowali osłonić się przed tym, co najprawdopodobniej się wydarzy? Ich handfast zostanie zerwany po upływie obowiązkowego roku i dnia. Jak mogliby pozostać zaślubieni, żyjąc w ten sposób?

Położył rękę na piersi, gdzie połówka monety kryła się pod tuniką. Czy Adaira nadal nosiła swoją? Złota moneta została podzielona i każde z nich dostało swoją część w czasie ślubu. Symbol przysięgi, który wciąż nosił na szyi.

Jałówka zamuczała, Jack westchnął.

– I teraz to ja czekam na list. Napisałem do niej dziewięć dni temu. Nie uwierzysz: jeszcze mi nie odpowiedziała.

Dmuchnął wiatr.

Jack przymknął na chwilę oczy i zastanowił się, co by się stało, gdyby wiatr przeniósł jego słowa ponad linią klanu i poszybował poprzez cienie Zachodu do miejsca, w którym była Adaira. Co by zrobiła, gdyby usłyszała na wietrze jego głos? Czy napisałaby, powiedziała mu, by przyjechał?

Tego właśnie pragnął.

Chciał, by Adaira poprosiła go, żeby dołączył do niej na Zachodzie. Sam nie mógł jej o to prosić, bał się, że będzie tam niechciany. Nie chcąc stawiać się w takiej sytuacji, mógł jedynie udawać zupełny spokój i czekać na jej decyzję co do ich losu.

– Rozumiesz? To nie w porządku – rozległ się głos i Jack wzdrygnął się: miał wrażenie, że ktoś czytał w jego myślach.

To nie w porządku obarczać ją czymś takim, skoro wiesz, że jej dotychczasowe życie przestało istnieć, a nowe było najzupełniej obce.

Jack osłonił oczy i przez ściśnięte gardło przełknął ślinę. Zobaczył Hendry’ego Elliotta; starszy mężczyzna z uśmiechem na spracowanej twarzy wspinał się na trawiaste wzgórze, idąc im na spotkanie.

– Po całym tym wysiłku stawiania ogrodzenia krowy i tak znajdą sposób, żeby wejść w szkodę – mówił dalej. – Przepraszam, jeśli znów narobiły kłopotu tobie lub twojej mamie.

– Nie przepraszaj. – Jack przekazał właścicielowi krnąbrne zwierzę. – Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku.

– Całkiem dobrze, dziękuję. – Hendry przyjrzał się Jackowi. – A jak ty się miewasz, bardzie?

Jack zacisnął zęby.

– Nigdy nie było lepiej.

Starszy mężczyzna odpowiedział smutnym uśmiechem, a Jack poklepał krowę po bokach, jakby właśnie zyskał nowego przyjaciela.

Pożegnał się życzliwie z Hendrym i jałówką i zawrócił, by rozpocząć długą wędrówkę do zagrody matki. Ziemia musiała poczuć, jak powłóczy nogami w trawie i paprociach, i kilometry zniknęły, wzgórza opadły. Czasem duchy ziemi były życzliwe i na przełaj szło się dużo szybciej niż drogą. Innym razem ich złośliwości pleniły się jak chwasty: przemieszczały drzewa, skały i trawę, przeinaczały ukształtowanie terenu. Jack nie raz gubił się w tej przekształconej scenerii; poczuł wdzięczność, gdy ujrzał dom Mirin.

Z komina wypływał dym, rozmazując słońce. Kamienna chata, kryta strzechą, stała na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na krętą wstęgę zdradliwej rzeki, płynącej z Zachodu na Wschód. Rzeki, która wszystko zmieniła.

Jack zignorował odległe błyski wartkiego nurtu i patrzył na grządki warzywnika, które matka i Frae naprawiły najlepiej, jak potrafiły. Myślał o tym wszystkim, co miał jeszcze do zrobienia – naprawić dach przed następnym deszczem, pomóc Frae upiec dla Brindlów kolejny placek, zebrać więcej rzecznych kamyków do treningów strzelania z procy… Wszedł do chaty.

– Mamy już owoce do placka, Frae? – spytał. Zacienioną izbę wypełniały znajome zapachy: duszna woń wełny, świeży aromat niedawno upieczonychbannocków i słony zupy z pobrzeżków. Sądził, że zastanie Mirin przy krosnach, a Frae obok niej lub przy stole z lekcjami. Ostatnią osobą, jaką spodziewał się ujrzeć w izbie swojej matki, był Torin Tamerlaine, wyglądający jak drzewo, które zapuściło tutaj korzenie.

Jack zatrzymał się, widząc jego wzrok. Laird stał przy palenisku, gdzie światło ognia wydobyło srebrne elementy na jego skórzanej kurtce, oświetliło rękojeść miecza, podkreśliło złoto włosów i siwiznę, która lśniła jak szron w jego brodzie, chociaż Torin nie miał jeszcze trzydziestki. Rubinowa brosza błyszczała na ramieniu, spinając karmazynowy tartan.

– Lairdzie – powiedział Jack zaniepokojony. Torin nie należał do osób składających wizyty towarzyskie. Jego przybycie z pewnością nie wróżyło nic dobrego.

– Jack – odparł laird ostrożnie i bard już wiedział, że chodzi o coś, na co nie będzie się chciał zgodzić.

Spojrzał na matkę, która odeszła od krosna, potem na Frae, która wałkowała ciasto na placek.

– Wszystko w porządku? – spytał, patrząc na Torina.

– Tak. Chciałbym zamienić z tobą parę słów, Jack.

– Będziemy tuż obok, w ogrodzie. – Mirin wyciągnęła rękę, żeby poprowadzić dziewczynkę do tylnych drzwi.

Frae zostawiła ciasto i z troską zerknęła na Jacka. Uśmiechnął się do niej i skinął głową, w nadziei, że dodał jej otuchy, nawet jeśli sam miał mętlik w głowie.

Drzwi i okiennice zatrzaśnięto przed ciekawskim wiatrem i w chacie zapanowała cisza. Jack przeczesał dłonią zmierzwione ciemnobrązowe włosy, które rosły nieskrępowanie. Nitki srebra na lewej skroni przypominały, że doświadczył wściekłości Bane’a i przeżył. Znalazł się tak blisko śmierci, że nieprędko znowu zagra dla duchów.

– Mogę zaproponować ci coś do picia, lairdzie? – zapytał.

Torin nie ruszył się z miejsca przy palenisku; jego usta zacisnęły się w wąską linię, palce drgały przy boku.

– Torinie. I – nie. Twoja mama zrobiła mi herbatę, gdy na ciebie czekałem.

Jack pamiętał czasy, kiedy pragnął być taki jak Torin, odważny, silny, szanowany członek straży. Teraz laird był dla niego człowiekiem, którego podziwiał – czasem irytując się jego uporem – i przyjacielem, godnym zaufania.

– W takim razie czemu przyszedłeś? – spytał Jack.

– Chcę, żebyś zagrał dla duchów.

Jack się zawahał. Na samą myśl poczuł fantomowy ból w skroni i dłoniach, jednak gra należała do jego obowiązków jako Barda Wschodu.

– Grałem już dla wody i ziemi.

– Wiem – rzekł Torin. – Ale pojawiły się kłopoty i muszę porozmawiać z duchami.

Opowiedział o zarażonym sadzie i o tym, jak choroba przeszła na Hamisha Brindle’a.

– Chłopca, który wczoraj utonął? – Jack uniósł brwi.

– Tak. Myślę, że w sferze duchów dzieje się coś niedobrego, co przenika do naszego świata, i jeśli nic nie zrobimy, będzie jeszcze gorzej. Gdybyś zdołał przywołać ducha chorego sadu, może powiedziałby nam, co się stało i jak temu zaradzić. Wiedzielibyśmy, jak się ochronić i jak zatrzymać zarazę.

Jack milczał. Zastanawiał się, czy wystarczyłoby znów zagrać balladę Lorny, czy musiałby napisać własną muzykę. Myśl o tym, że miałby skomponować nową pieśń, ścisnęła mu gardło. Czuł się tak doszczętnie wydrenowany.

Patrzył na błękitne serce płomieni w palenisku i poczuł nagłe ciepło za plecami, jakby ktoś za nim stanął. I usłyszał głos, który poznałby wszędzie, szepczący w jego włosy.

Oto twoja chwila, stary nieprzyjacielu. Zagraj dla jabłoni.

Jack nie wytrzymał i zerknął przez ramię, jakby spodziewał się zobaczyć stojącą za nim Adairę. Ujrzał tylko promień słońca, wsączający się między listewkami okiennic.

Nie dziwił się, że Adaira nawiedza go w takiej chwili – przecież właśnie dlatego wezwała go z powrotem na Cadence. Poprosiła, by zaśpiewał dla duchów morza, wezwał duchy ziemi, przywołał wiatr. A on zrobił to, czego chciała, stając się częścią fal, skał i bryzy. Zrobił to, chociaż miał wątpliwości, zrobił, bo Adaira wierzyła w jego dłonie, głos i muzykę.

– Zagrałbym – odparł Jack, przenosząc wzrok na Torina. – Ale nie mam harfy. Moją zniszczył północny wiatr, gdy grałem dla powietrza.

– Masz tę Lorny.

– Tak, wielką i ciężką, przeznaczoną do grania w zamku. Potrzebuję czegoś mniejszego. Jeśli grasz dla duchów, musisz do nich przyjść. Znaleźć się w ich domenie.

– Nie sądzisz, że Lorna musiała mieć również coś mniejszego? – odbił Torin. – Skoro przez te wszystkie lata grała w tajemnicy jak ty w środku lata? Gdzieś w zamku musi być inna harfa.

Jack już miał się spierać, ale słowa rozpłynęły się w wypuszczonym powietrzu. Torin miał rację. Lorna musiała mieć gdzieś ukryty mniejszy instrument.

– Boisz się bólu, Jack? – spytał Torin łagodnie. – Sidra powiedziała mi, że po śpiewaniu dla duchów cierpisz fizycznie i że muszę brać to pod uwagę. Będę przy tobie, kiedy dla nich zagrasz. Tak jak kiedyś Adaira.

Jack spojrzał ostro.

– Nie o to chodzi.

– To o co?

Bard stał nieruchomo, sunął wzrokiem po izbie. Patrzył na rozwałkowane ciasto na stole i słoik tegorocznej żurawiny. Na krosno w rogu, gdzie wzór nowego tartanu splatał się z wielu nitek. Na stos podręczników Frae na stołku. Na procę, leżącą na otwartej stronie.

Nie umiał tego wyjaśnić. Jak wyrazić swój smutek, jak go nazwać, kiedy przez ostatni miesiąc sobie radził, dusząc ból w środku? Spał, jadł, robił coś w zagrodzie – i nic nie sprawiało mu radości. Wegetował. Wiedział o tym i nienawidził tego.

Prawda była taka, że… nie czuł muzyki. Odkąd Adaira odeszła, jego pasja przygasła, nie miał do niej serca. Jednak skoro Torin i wyspa go potrzebowali, Jack postara się wydobyć z siebie to, co mu jeszcze zostało. Nawet jeśli było to niebezpieczne, skoro północny wiatr zabronił mu grać.

– Niech będzie – powiedział. – Jeśli znajdziemy harfę, zagram dla sadu.

– Dobrze. – Torin nie krył ulgi. – Chodźmy zatem do zamku. Mam wytrych, żaden pokój nie ujdzie naszej uwadze.

I nim Jack zdążył coś powiedzieć, ruszył do drzwi.

No cóż, to wygląda na zmianę planów, zrzędził w duchu bard, zupełnie jakby miał cały dzień zapełniony ważnymi zadaniami. Istniało jednak spore prawdopodobieństwo, że utknie w zamku na wiele godzin – Torin sprawiał wrażenie człowieka, który w poszukiwaniu hipotetycznej harfy zajrzy za każdy gobelin i przetrząśnie każdy kąt.

Jack wziął swój tartan, ruszył do wyjścia i stanął jak wryty. Dopiero teraz zauważył, jakie ślady zostawiły upaćkane gnojówką buty. Wyobraził sobie reakcję Mirin i westchnął.

– A niech to jasny szlag.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz