Ogień nie zabije smoka - James Hibberd - ebook

Ogień nie zabije smoka ebook

Hibberd James

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza oficjalna książka opowiadająca o największym hicie telewizyjnym XXI wieku – serialu Gra o Tron – napisana przez dziennikarza „Entertainment Weekly” Jamesa Hibberda i opublikowana przy wsparciu HBO. W "Ogień nie zabije smoka" James Hibberd, dziennikarz „Entertainment Weekly”, przedstawia fascynujące kulisy serialu "Gra o tron" i historię jego powstania: od pierwszych spotkań zespołu kreatywnego, po nagranie scen bitew, aż po niesamowitą inscenizację finału. Zrealizowany na podstawie bestsellerowego cyklu powieściowego George’a R.R. Martina serial został nagrodzony aż 59 statuetkami Emmy i stał się światowym fenomenem.

James Hibberd, opierając się na ponad 50 wywiadach, nieznanych szerokiej publiczności zdjęciach i zakulisowych rozmowach z producentami, obsadą i całą ekipą serialu, przedstawia historię powstania największego show w historii. Show, dla którego noce zarywał ponoć sam Barack Obama…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 597

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



James Hibberd

OGIEŃ NIE ZABIJE SMOKA

przełożył Marcin Mortka

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. The edition published by arrangement with Dutton, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

GAME OF THRONES and all relates characters and elements © & TM Home Box Office, Inc.

Tytuł oryginału: Fire Cannot Kill a Dragon: Game of Thrones and the Official Untold Story of the Epic Series

Copyright © 2020 by Lake Travis Productions LLC

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX

Copyright © for the Polish translation by Marcin Mortka, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Dla mamy, która czyta moje historie

Przedmowa. Droga do Westeros

Słychać wrzask setek ludzi.

Wojownicy w zbrojach rzucają się naprzód, wyjąc z furią. Miecze zwierają się z mieczami, tarcze uderzają o tarcze, stopy ślizgają się w gęstym błocie. Niektórzy z walczących powoli, nieubłaganie są spychani ku coraz wyższej stercie trupów, zarówno ludzkich, jak i końskich. Stos splecionych makabrycznie zwłok przypomina gotycką wizję piekła, istną górę śmierci, która rośnie z każdym kolejnym zabitym. W oddali obdarci ze skór ludzie płoną na krzyżach.

Oto czyste, pierwotne barbarzyństwo, scena wyjęta ze średniowiecza i brutalnie przywrócona do życia.

– Wy umieracie! – wydziera się asystent reżysera. – To najważniejsza sprawa i nie zapominajcie o niej! Wy umieracie!

Jest październik 2014 roku. Na równinie w Irlandii Północnej zgromadziło się sześciuset członków ekipy filmowej, pięciuset aktorów odgrywających role wojowników, siedemdziesiąt koni i cztery ekipy zdjęciowe, a ich zadaniem jest nagranie Bitwy bękartów.

Jednym z walczących jest Kit Harington, wcielający się w postać Jona Snow, bohatera wbrew swej woli. Aktor wznosi swój ciężki miecz na coraz to kolejnych napastników. Na starcie, wyglądające na szaleńczą, zaciekłą walkę o życie, składa się kilkanaście starannie zaaranżowanych układów szermierczych, które wpojono w jego pamięć mięśniową.

Naraz Harington zostaje pchnięty w błoto. Cóż, przynajmniej na ekranie wygląda to jak błoto. Po dwóch tygodniach zdjęć bagnistą równinę tak naprawdę pokrywa cuchnąca mieszanina ziemi, końskich odchodów, moczu, sztucznego śniegu, potu, śliny i robactwa.

Gwiazdor z trudem podnosi się na równe nogi i człapiąc, mija producentów.

– Mówili mi, zostań aktorem – pojękuje. – Człowieku, pomyśl tylko o sławie i chwale, mówili…

Przyglądając się temu bitewnemu spektaklowi z boku, nie mogłem przestać myśleć o epickim wprost szaleństwie, jakim było kręcenie Gry o tron.

Moja podróż z tym serialem HBO zaczęła się kilka lat wcześniej, gdy otrzymałem rutynowe zlecenie. W powieściach George’a R.R. Martina najmniejsza nawet decyzja dotycząca życia postaci może pociągać za sobą ogromne konsekwencje, ale 11 listopada 2008 roku nie miałem o tym człowieku pojęcia.

Pracowałem jako dziennikarz dla „The Hollywood Reporter” i moim zadaniem było przeprowadzenie wywiadu z parą początkujących showrunnerów, Davidem Benioffem i Danem Weissem. HBO właśnie dało zielone światło dla pilota serialu opartego na cyklu powieściowym Martina, a sam serial miał być… Zaraz, fantasy dla dorosłych? Coś podobnego do Władcy pierścieni?

„Nie, to niewłaściwe skojarzenie – wyjaśnili Benioff i Weiss. – Nie ma tam żadnych czarodziejów, elfów czy krasnoludów. No dobra, znajdzie się ktoś podobny do krasnoluda”.

„Nie oczekujcie jednak opowieści z milionem orków szarżujących po równinie” – powiedział Weiss, a Benioff dodał: „High fantasy nigdy wcześniej nie było przenoszone na mały ekran i jeśli ktokolwiek podoła temu wyzwaniu, będzie to HBO. Mamy dowody na to, że ta stacja potrafi wziąć na warsztat oklepany temat i tchnąć w niego nowego ducha, jak stało się na przykład w przypadku historii mafijnych Rodziny Soprano czy westernu w Deadwood”.

Tekst, który powstał po naszej rozmowie, również był całkowicie szablonowy. Nagłówek brzmiący „HBO wyczarowuje serial fantasy” nawet w żaden sposób nie reklamował Gry o tron. Sam pomysł, że najbardziej prestiżowa platforma sieci kablowych, mająca na swoim koncie wiele nagród Emmy, podejmie szalone ryzyko i nakręci drogi serial fantasy dla dorosłych, uważany był za intrygującą ciekawostkę.

I to właściwie powinno być końcem mojej przygody z Grą o tron, ale frapujący opis historii Martina, który przedstawili mi Benioff oraz Weiss, utkwił mi w głowie. Kupiłem pierwszą część cyklu Pieśń lodu i ognia pod tytułem Gra o tron i podobnie jak setki tysięcy innych czytelników wpadłem po uszy w brawurowo oryginalny świat. Po kilku tygodniach skończyłem czytać trzeci tom sagi, Nawałnicę mieczy, od którego wprost oderwać się nie mogłem. Książka okazała się najbardziej ekscytującym i przerażającym doświadczeniem czytelniczym w moim życiu.

Zacząłem obsesyjnie śledzić postęp prac nad pilotem HBO. Koledzy pytali, dlaczego piszę aż tyle o jednym serialu, na co odpowiadałem: „Bo jeśli uda im się adaptacja tej książki, a nie sądzę, by ktokolwiek potrafił to zrobić, dokonają rewolucji w telewizji”.

Przed premierą pierwszego sezonu Gry o tron w 2011 roku przeniosłem się do „Entertainment Weekly”, gdzie rozpocząłem serię corocznych wizyt na planie serialu. Przyzwyczajono nas do stereotypu beztroskiego, łatwego życia na planie, do oglądania aktorów, którzy w przerwach między ujęciami odprężają się w luksusowych kamperach, reżyserów jeżdżących w meleksach po zalanym blaskiem słońca planie i bohaterów filmowanych na zielonym tle, skąd ich postacie przenoszone są przez animatorów komputerowych w sam środek sztucznie stworzonych niebezpieczeństw.

Niemniej by ujrzeć podobne migawki z luksusowego, wygodnego świata rozrywki, należałoby odwiedzić któryś z wielkich planów wysokobudżetowej produkcji w Hollywood. W przypadku Gry o tron nie było o czymś takim mowy. Nigdy wcześniej ani też nigdy później nie widziałem żadnej innej produkcji kinowej czy telewizyjnej, która wyglądałaby podobnie. Podczas pracy nad Grą o tron trzeba było tygodniami marznąć i moknąć przez jedenaście godzin noc w noc, a aktorzy musieli pogodzić się z tym, że czasem należy doprowadzić się do ostateczności, by odpowiednio wypaść w konkretnej scenie. Bywało, że o drugiej nad ranem trzeba było odnaleźć drogę do toi toia stojącego gdzieś w polu, a w środku załatwić wszystko, co trzeba, jedną tylko ręką, gdyż drugą trzeba było sobie przyświecać telefonem. Nikogo nie dziwiło, że dla liczącego prawie dwa metry Rory’ego McCanna, który wydawał się jeszcze większy ze względu na ciężki kostium i ogromne buty, jedyną formą odpoczynku po serii wyczerpujących ujęć walki było zwinięcie się w kłębek na podłodze niewielkiej przyczepy służbowej, gdzie było albo za zimno, albo za gorąco, tym bardziej że połowę twarzy miał oblepioną duszącym lateksem. Podczas produkcji czasem wykorzystywano zielony ekran, ale znacznie częściej aktorzy pracowali na klimatycznych planach w Chorwacji, na Islandii, w Północnej Irlandii i w Hiszpanii, gdzie mieli wrażenie, że w istocie przenieśli się do innego świata.

W miarę upływu czasu uświadomiłem sobie, że zależy mi na tym samym co wielu innym członkom ekipy – chciałem zostać tam do końca i mieć świadomość doprowadzenia projektu do finału. Z każdym kolejnym sezonem na plan wpuszczano jednak coraz mniej przedstawicieli prasy i zawsze zakładałem, że w przyszłym roku nie będę już miał możliwości dołączyć do ekipy. O serialu pisałem z szacunkiem i unikałem wszelakich spojlerów, ale mimo to nie szczędziłem krytyki kontrowersyjnym momentom i nawet nabijałem się ze skrótów odcinków, prezentowanych przez „Entertainment Weekly”. Mimo to jakoś nie wyleciałem z listy zapraszanych dziennikarzy.

Znalazłem się więc na pustyni, gdy Daenerys stanęła przed bramami Qarthu. Byłem świadkiem niezręcznych zaślubin Sansy i Tyriona, patrzyłem na długo wyczekiwaną agonię Joffreya, wniknąłem w tłum widzów, śledzących marsz pokutny Cersei, szedłem wraz z Jonem Snow po zamarzniętym jeziorze podczas jego wyprawy za Mur i chodziłem po murach Winterfell podczas urzekającej, trzymającej w napięciu Długiej Nocy.

Setki moich artykułów stworzyły zapewne w miarę spójny obraz prac nad Grą o tron, ale nie odpowiedziały na wiele pytań. Jak naprawdę wyglądało brzemienne w skutkach pierwsze spotkanie Benioffa i Weissa z Martinem? Co się wydarzyło na planie oryginalnego pilota, który nigdy nie został wyemitowany? Jak udało się nakręcić pierwszą większą bitwę w drugim sezonie? Co się stało z wątkiem Dorne? Dlaczego showrunnerzy postanowili zakończyć serial po ósmym sezonie? Jak rzeczywiście wyglądało te wyczerpujące pięćdziesiąt pięć nocy podczas kręcenia Długiej nocy? No i właśnie… Dlaczego nigdy nie pojawiła się Lady Stoneheart?

Owa lista dręczących mnie pytań oraz pragnienie stworzenia pełnej relacji z dziesięciu lat pracy przy serialu były powodami, dla których usiadłem do pisania tej książki. Ogień nie zabije smoka zawiera ponad pięćdziesiąt nowych wywiadów z producentami, przedstawicielami wytwórni, aktorami i ekipą, które przeprowadzono po finale serialu w 2019 roku. Pojawi się tu także wiele tekstów, które wcześniej ukazały się w „Entertainment Weekly” oraz w innych mediach.

Oczywiście żadna książka nie jest w stanie przedstawić całości prac związanych z produkcją serialu tak złożonego i długotrwałego jak Gra o tron. Mam jednak nadzieję, że czytelnicy odnajdą tu fascynujące opowieści zza kulis o swoich ulubionych postaciach i fragmentach fabuły. Nie możemy zapominać też o tym, że Gra o tron jest serialem kontrowersyjnym dosłownie od pierwszego odcinka aż po ostatni, toteż producenci, reżyserowie i aktorzy odniosą się tu do najbardziej dyskusyjnych kwestii (co z pewnością nie usatysfakcjonuje wszystkich, ale przynajmniej będziecie wiedzieć, dlaczego podjęto niektóre decyzje).

Książka ta ma stać się kroniką niesamowitej pracy, którą włożono w powstanie niesamowitego serialu. W popkulturze nader rzadko dochodzi do stworzenia alternatywnego świata tak doskonale skonstruowanego i znanego, iż powszechnie uważa się go za niemalże równie realny jak ten, w którym żyjemy. Udało się to J.R.R. Tolkienowi we Władcy pierścieni, a później George’owi Lucasowi w Gwiezdnych wojnach, J.K. Rowling w serii o Harrym Potterze i filmowemu uniwersum Marvela. Gra o tron powołała do życia barwny, tętniący energią świat dzięki poświęceniu i niezmordowanym wysiłkom tysięcy ludzi.

Ale nie zapominajmy, że wszystko zaczęło się od jednego człowieka.

Rozdział 1. Sen o smokach

Przed Starkami i Lannisterami, przed Dothrakami i wilkorami, zanim powstał kontynent Westeros i urodził się pierwszy smok, żył sobie pewien chłopiec o nieujarzmionej wyobraźni.

George Raymond Richard Martin dorastał w latach 50. ubiegłego wieku na społecznym osiedlu mieszkaniowym w New Jersey. Jego ojciec był robotnikiem portowym, a matka pracowała jako kierowniczka w fabryce. Rodzice nie pozwalali mu na żadne zwierzę, ale dostał kilka małych żółwi, które trzymał w niewielkim zamku zabawce. Jego pierwsze opowiadanie fantasy – a przynajmniej pierwsze, które pamięta – otrzymało tytuł Żółwi zamek. Często wyobrażał sobie, że jego malutkie gady toczą zmagania o władzę i usiłują przejąć niewielki plastykowy tron.

Pewnego dnia Martin dokonał szokującego odkrycia – jego żółwie umierały. Pomimo najlepszych starań o utrzymanie ulubieńców przy życiu jego bohaterowie nadal odchodzili. Nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Zaczął więc wplatać ich rzeczywiste losy w wymyślane historie. Może jego żółwie wybijały się nawzajem w morderczych, złowrogich intrygach?

Z upływem lat Martin zaczął przenosić swoje fantazje na papier. Pisał opowiadania o potworach i sprzedawał je innym dzieciakom za dziesięć centów. Zakochał się w komiksach, a jakiś czas później zaczął sprzedawać opowiadania do rozmaitych tanich czasopism. Kolejnym etapem było tworzenie powieści z gatunku science fiction oraz horrorów.

W 1984 roku Martin przeniósł się do Hollywood, gdzie rozpoczął nowy etap kariery – pisał scenariusze do odcinków serialu Strefa mroku, wznowionego przez telewizję CBS. Przeznaczenie zadecydowało, że pierwszym wyemitowanym w telewizji odcinkiem z jego scenariuszem była opowieść fantasy o średniowiecznych rycerzach i magii. Ostatni obrońca Camelotu był adaptacją opowiadania Rogera Zelazny’ego o sir Lancelocie, żyjącym we współczesności. Jego punkt kulminacyjny ma miejsce w magicznej wersji Stonehenge, gdzie Lancelot w zaklętej zbroi toczy walkę z milczącym ogromnym wojownikiem zwącym się Pusty Rycerz.

W oryginalnym scenariuszu Martina Lancelot wraz ze swoim przeciwnikiem zmagają się na opancerzonych rumakach, ale pomysł został uznany za nierealny przez producentów serialu.

„Usłyszałem: «rumaki albo Stonehenge» – wspominał Martin. – «Albo jedno, albo drugie. O obu tych rzeczach naraz nie ma mowy». Zadzwoniłem wówczas do mojego przyjaciela Rogera Zelazny’ego, by to on się wypowiedział w tej kwestii. Roger ssał fajkę przez minutę, a w końcu zawyrokował: «Stonehenge». Tak więc obaj rycerze walczyli pieszo”.

Bynajmniej niezniechęcony tymi doświadczeniami w 1987 roku Martin podjął pracę nad kolejnym serialem fantasy dla CBS pod tytułem Piękna i bestia. Jego pomysły jednakże nadal zderzały się z twórczymi ograniczeniami produkcji.

„Musiałem liczyć, ile razy wolno mi użyć słów takich jak «cholera» czy «kurde» – powiedział Martin. – Usłyszałem, że makijaż trupa może być zbyt okropny. Kazano mi usunąć reportaż telewizyjny odtwarzany w tle, gdyż mogło się to okazać nazbyt kontrowersyjne. Natrafiałem na idiotyczne zmiany, skrajne tchórzostwo, lęk przed wszystkim, co było zbyt silne, i wszystkim, co mogło kogokolwiek urazić. Nienawidziłem tego i buntowałem się ile wlezie”.

Martin stawał się coraz bardziej sfrustrowany i rozczarowany. W 1991 roku powrócił do pisania na pełen etat, a kilka lat później przyszedł mu do głowy nowy pomysł na powieść fantasy. Stwierdził później, że była to jego „reakcja” na lata spędzone na pisaniu dla telewizji. Chciał stworzyć ogromną opowieść podobną do uwielbianego przezeń Władcy pierścieni, z tym wyjątkiem, że własną inspirację zaczerpnął z wydarzeń historycznych, takich jak Wojna Dwóch Róż, a ubarwić ją pragnął prawdziwą, średniowieczną brutalnością. Pierwsza powieść – Gra o tron – ukazała się w 1996 roku, ale sprzedaż, jak później Martin napisał na swym blogu, nie była satysfakcjonująca.

Mimo to nie wahał się i wkrótce ukończył dwa kolejne tomy cyklu. Dzięki wiernym fanom, którzy przekonywali innych do lektury, popularność sagi rosła, a potężniejący z miesiąca na miesiąc fandom zachwycał się złożoną opowieścią, łamiącą sztywne, ustalone ramy literatury fantasy. Ukochani bohaterowie ginęli okropną śmiercią, znienawidzeni łajdacy z czasem dziwnie zyskiwali, mędrcy i spryciarze ginęli przez pojedyncze błędy, a magia okazywała się żywiołem w najlepszym razie niegodnym zaufania.

Pisząc swą opowieść, Martin wrzucał tyle rumaków, zamków, seksu i przemocy, ile sobie zażyczył. Przecież nie była to historia jednego królestwa fantasy, ale siedmiu! Każde z nich było wyraźnie zarysowaną krainą z własną historią, sferami rządzącymi oraz kulturą (a do tego po drugiej stronie Wąskiego Morza istniał całkiem inny kontynent z jakże odmiennymi miastami). W swoim cyklu Martin wymienił z imienia ponad dwa tysiące postaci, czym zdublował Tolkiena, i opisał gigantyczne bitwy, w tym taką, w której uczestniczyły cztery armie, dziesiątki tysięcy żołnierzy i setki okrętów. Nawet posiłki w Westeros mogły być przesadnie rozbudowane, jak choćby uczta, na której zaserwowano siedemdziesiąt siedem wystawnych, bogato opisanych dań (w tym „groch z masłem, siekane orzechy i kawałki łabędzia duszone w szafranowo-brzoskwiniowym sosie” oraz „rondle z łosiną nadziewaną dojrzałym pleśniowym serem”1). Martin nie szczędził również miejsca treściom dla dorosłych, podejmując temat tortur, gwałtu czy kazirodztwa. Zdarzało mu się pisać akapity, których filmowa adaptacja pochłonęłaby budżet całego sezonu serialu telewizyjnego lub doprowadziła do zdjęcia go z anteny. Lub jedno i drugie.

Swą sagę nazwał: Pieśń lodu i ognia.

W końcu zauważono go w Hollywood. Na początku XXI wieku rekordy popularności biła trylogia Petera Jacksona, a w 2005 roku pojawił się czwarty tom sagi Martina pod tytułem Uczta dla wron, który zadebiutował jako numer jeden na liście bestsellerów „New York Timesa” (gdzie stwierdzono, że „to rzeczywistość zbyt okropna dla hobbitów”). Powieści Martina zaczęły trafiać na biurka agentów i producentów, a sam Martin usłyszał przez telefon wiele obietnic łatwych pieniędzy i chwały na srebrnym ekranie.

Pisarz, liczący sobie wówczas pięćdziesiąt siedem lat i wiodący spokojne życie w Santa Fe, nie tracił jednak czujności.

George R.R. Martin (autor i koproducent wykonawczy): Filmy Petera Jacksona były wielkim wydarzeniem i wszyscy szukali cykli fantasy, które można by sfilmować. Kupowano prawa do wszystkiego co się dało. Ja zaś zacząłem myśleć, że Pieśń lodu i ognia nie nadaje się do przeniesienia na ekran. „Jak waszym zdaniem – mówiłem – przerobić to wszystko na dwuipółgodzinny film pełnometrażowy? Przecież nie da się w tym zmieścić całej treści! Jackson potrzebował trzech filmów, by przekazać trylogię Tolkiena, ale przecież wszystkie trzy tomy Władcy pierścieni są mniej więcej tak długie jak jeden mój. A więc jak chcecie tego dokonać?”.

Słyszałem wówczas różne odpowiedzi, głównie takie, których usłyszeć nie chciałem, jak na przykład: „Główną postacią jest ten uwielbiany przez fanów bękart Starków, Jon Snow. Skupimy się na nim i wytniemy resztę”. Mówiono też: „Nie wytniemy niczego. Zachowamy całą treść, ale zrobimy tylko pierwszy film, a potem, jeśli okaże się wielkim sukcesem, dorobimy kolejne”. „No dobra, a jeśli nie okaże się sukcesem? Obiecujecie Władcę pierścieni, a co będzie, jeśli produkcja pójdzie w ślady Złotego kompasu, filmu z 2007 roku zrealizowanego na podstawie pierwszego tomu trylogii Mroczne materie Philipa Pullmana i uznanego za klapę? Nakręcicie jeden film, ten okaże się niewypałem, i co? Mamy urwany cykl”. Nie, to mnie nie interesowało.

Agent literacki Martina przesłał egzemplarze powieści z cyklu Pieśni lodu i ognia do Davida Benioffa, trzydziestosześcioletniego powieściopisarza i scenarzysty. Zasugerował mu przy tym, by zastanowił się, czy jest w stanie przerobić książki na scenariusz filmu pełnometrażowego. Benioff był wschodzącą gwiazdą w tej branży i miał już na koncie scenariusz dobrze przyjętego thrillera kryminalnego 25. godzina z 2002 roku oraz Troi i Chłopca z latawcem.

Po przeczytaniu ośmiu rozdziałów Gry o tron Benioff doznał szoku, gdy siedmioletni Bran Stark, który właśnie był świadkiem kazirodczego stosunku między królową Westeros a jej bratem, został bez litości wypchnięty z okna wieży. Kilkaset stron później, gdy Martin uśmiercił głównego bohatera książki, honorowego i bohaterskiego Neda Starka, Benioff zadzwonił do swego przyjaciela i partnera w pracy, Dana Weissa.

Trzydziestopięcioletni Weiss poznał Benioffa dziesięć lat wcześniej, gdy obaj studiowali literaturę na Trinity College w Dublinie. Połączyły ich irlandzka literatura oraz „próby znalezienia działającej i sensownie wyposażonej siłowni w Dublinie w 1995 roku”, jak Weiss wyznał „Vanity Fair”. Sam Weiss również był pisarzem, a jego debiutancka powieść Lucky Wander Boy ukazała się w 2003 roku. Benioff poprosił Weissa o przeczytanie książek Martina, by „mieć pewność, że mu nie odbiło”.

„Obaj czytamy fantasy od czasów dzieciństwa i nigdy nie natrafiliśmy na nic równie dobrego jak to, co napisał George” – przyznał Benioff.

Benioff i Weiss, jak wielu innych przed nimi, zapragnęli na podstawie Pieśni lodu i ognia napisać scenariusz filmowy, ale szybko zarzucili pomysł napisania scenariusza do filmu pełnometrażowego. Uznali, że tylko serial telewizyjny będzie w stanie objąć rozmiar prozy Martina, a przynajmniej taką mieli nadzieję. Żaden z nich jak dotąd nie pracował przy takim przedsięwzięciu.

Martin zgodził się spotkać z Benioffem i Weissem na lunchu w Palm Restaurant w Los Angeles, by wysłuchać, co mu mają do powiedzenia. Ich spotkanie trwało cztery godziny, a w konsekwencji miało doprowadzić do powstania największego światowego fenomenu popkulturowego XXI wieku, ale wszelkie plany, zamysły i marzenia mogły zostać pokrzyżowane przez jedno całkowicie nieoczekiwane pytanie Martina.

Dan Weiss (showrunner): Denerwowaliśmy się. Kiedy rozpoczynasz pracę w Hollywood, każde kolejne spotkanie szarpie ci nerwy, bo łazi za tobą przeświadczenie, że jeśli nie przeprowadzisz go tak, jak należy, będzie ono jednocześnie twoim ostatnim. Ja osobiście mam ten etap już dawno za sobą. Do spotkań można się przyzwyczaić, a większość z nich i tak nie ma większego znaczenia. Tym razem miałem jednak wrażenie, że znów czeka mnie pierwsze spotkanie w całej karierze. Wiedzieliśmy bowiem, że to szansa jedna na milion i jeśli nie dostaniemy tego zlecenia, nigdy już nie będziemy mogli nad czymś takim pracować, bo po prostu podobnych książek nie ma. George trzymał w kieszeni klucz do czegoś wielkiego. Gdyby się nie zgodził, wszystkie nasze plany i marzenia spaliłyby na panewce. Czuliśmy więc presję, by przeprowadzić wszystko tak, jak trzeba.

David Benioff (showrunner): Przez jakiś czas rozmawialiśmy o tym, skąd George pochodzi i których pisarzy science fiction poznał. Potem temat zszedł na jego powieści i nasz zachwyt nad nimi, bo chcieliśmy, by wiedział, że naprawdę je przeczytaliśmy. George pracował wcześniej w Hollywood. Znał ludzi, którzy przyszliby na spotkanie po przeczytaniu zaledwie streszczenia i powiedzieli: „Super, moglibyśmy z tego zrobić coś na kształt Władcy pierścieni”. Myślę, że fakt, iż przeczytaliśmy jego powieści i mogliśmy się popisać jako taką ich znajomością, miał dla niego znaczenie.

Dan Weiss: Gdy człowiek chce przejść na judaizm, zadaniem rabina wcale nie jest namawianie go do podjęcia tej decyzji. Rabin próbuje mu to wyperswadować. Myślę, że mieliśmy wówczas do czynienia z podobną sytuacją, bo George wyjaśnił dokładnie powody, dla których porzucił telewizję i zajął się pisarstwem. Jednym z nich był plan, by pisać książki, których nie da się sfilmować. Opowiedział nam o rumakach i Stonehenge, a potem dodał: „Moja wyobraźnia to znacznie więcej niż tylko konie i Stonehenge. Ja nie chcę Stonehenge i koni. Ja chcę dwadzieścia takich Stonehenge’ów i milion rumaków!”. Mówił nam, że pisze, by wykorzystać cały swój potencjał twórczy, a czyni to niemalże celowo po to, by nie dało się jego książek przenieść na ekran.

David Benioff: George stworzył świat tak bogaty, że czytelnik wpada w niego po uszy. Mnóstwo rzeczy wydarzyło się w przeszłości, jak choćby inwazja Targaryenów, i trzeba je wszystkie zrozumieć, by czytana opowieść miała sens. W książkach można elegancko upchnąć wiele przeszłych wydarzeń, ale telewizja już takich możliwości nie daje. Jesteśmy skazani na retrospekcje bądź nudne wyjaśnianie faktów. Nic więc dziwnego, że jednym z pytań George’a było: „W jaki sposób chcecie przekazać widzom wszystko to, co jest ważne?”. Nie pamiętam, co mu wówczas odpowiedzieliśmy. Pewnie wcisnęliśmy mu jakąś bzdurę.

Dan Weiss: W trakcie pracy nad serialem człowiek wyrabia w sobie odpowiednie podejście do wszystkiego. Tymczasem stworzona przez Martina historia świata, nawet po wycięciu 90 procent faktów, nadal jest czymś na kształt rusztowania wokół budynku. Po zdemontowaniu rusztowania już się go nie widzi, ale kiedyś tam stało i dlatego budynek wygląda dobrze. Widz czuje 90 procent historii przez owo 10 procent przekazane na ekranie. Wyczuwa, że zarówno świat, jak i żyjące w nim postacie mają swoją przeszłość, i jest świadom rozmaitych powiązań, a dzięki temu rozumie, dlaczego bohaterowie odnoszą się do siebie w dany sposób. Dramatyzm wcale nie jest tworzony wówczas, gdy postacie zaczynają ze sobą walczyć.

George R.R. Martin: Byli bardzo przekonujący. Książki bardzo im się podobały i chcieli je przenieść na ekran. Nie planowali ich zmieniać ani przerabiać wedle własnego widzimisię. Tego właśnie nie cierpię w Hollywood. Spotykam się ze scenarzystami, by porozmawiać o ekranizacji, a ci mówią: „Dobra, ja widzę to tak”. Nie interesuje mnie, jak ty to widzisz! Niczego nie przerabiaj, niczego nie zmieniaj! Po prostu to sfilmuj i tyle!

Powiedziałem, że spodziewam się wiernej adaptacji. Nie interesuje mnie jedna z tych adaptacji, która z oryginału bierze jedynie tytuł, bo cała historia jest napisana na nowo. Ponadto chciałem uczestniczyć w procesie tworzenia serialu. Chciałem być producentem i samemu napisać kilka scenariuszy. A na koniec dodałem: „Nie interesuje mnie żadna tradycyjna stacja telewizyjna, która wycięłaby sceny seksu i przemocy. I ma być po sezonie na każdy tom”. Zgadzaliśmy się co do wszystkiego.

Spotkanie przebiegło bardzo dobrze. Tłumy klientów, które zawitały do restauracji na lunch, już dawno znikły, a personel przygotowywał się do pory obiadowej. Wtedy Martin zadał Benioffowi i Weissowi pytanie, które mogło zakończyć ich współpracę w tym właśnie momencie. Jedną z największych tajemnic powieści Martina jest tożsamość rodziców Jona Snow. Bękart Starków jest przedstawiany jako syn Neda Starka i nieznanej z imienia kochanki, którą spotkał podczas rebelii, podniesionej przez Roberta Baratheona przeciwko Aerysowi II Targaryenowi, zwanemu Szalonym Królem. Martin zostawił kilka wskazówek, prowadzących do odkrycia tożsamości Jona Snow, a fani mieli swoje teorie.

George R.R. Martin: Naprawdę zadałem im to osławione pytanie: „Kim jest matka Jona?”. Powiedzieli mi, że przeczytali książki, a ja chciałem wiedzieć, jak uważnie to zrobili.

David Benioff: Byliśmy gotowi na to pytanie. Omówiliśmy tę kwestię dzień wcześniej. Zaczęliśmy mówić i przedstawiliśmy mu teorię, która okazała się prawdziwa.

George R.R. Martin: Znali odpowiedź. To był dobry znak.

David Benioff: Zdaliśmy test, a wtedy George dał nam zielone światło. Mieliśmy jego błogosławieństwo, by sprzedać pomysł.

George R.R. Martin: To była dziwna sytuacja. Nie pamiętam już teraz wszystkiego, ale wiem, że gdy zasiadłem do rozmów z Davidem i Danem, miałem od nich o wiele większe doświadczenie z pracą w telewizji. Oddałem jej przecież dziesięć lat życia i awansowałem od członka ekipy scenarzystów do producenta nadzorującego. Gdyby życie ułożyło się nieco inaczej, być może sam zostałbym showrunnerem. Teraz rozmawiałem z dwoma facetami, którzy byli bardzo utalentowanymi pisarzami, ale nigdy wcześniej nie zrobili niczego dla telewizji. Miałem więc wielką ochotę napisać wszystko sam, ale przecież nie skończyłem pracy nad książkami. Ba, nadal nad nimi siedzę. Wiedziałem, że to niemożliwe.

Przedstawienie pomysłu adaptacji Gry o tron na serial telewizyjny było pierwszą z całej serii żmudnych batalii, które producenci musieli stoczyć, by doprowadzić do ekranizacji cyklu. Choć Władca pierścieni okazał się wielkim hitem i pojawiło się wielu zainteresowanych adaptacją dzieł Martina, fantasy w telewizji kojarzone było z produkcjami niskobudżetowymi i przeznaczonymi dla każdej grupy wiekowej, jak Xena: Wojownicza księżniczka czyHerkules. Tymczasem powieści Martina były przeznaczone dla odbiorców przynajmniej 16+, a fantasy dla dorosłych stanowiło jak dotąd nieprzetestowany rynek.

„Wystarczyło wspomnieć o smokach, a wszyscy zaczynali się znacząco uśmiechać” – mówi Harry Lloyd, który odgrywał rolę Viserysa Targaryena.

Co więcej, nawet okrojona wersja Pieśni lodu i ognia miała się okazać nieprawdopodobnie droga. Istniało podówczas zaledwie kilka stacji, które udostępniały treści dla dorosłych i byłyby w stanie pozwolić sobie na realizację takiego serialu.

Benioff i Weiss sporządzili tchnącą pewnością siebie prezentację, w której pojawiły się zdania takie jak: „Ludzie łakną Gry o tron. Przedstawiając swój zamysł przyszłym producentom, showrunnerzy obiecywali serial, w którym nie będzie „nic z rzeczy, przez które fantasy wydaje się naciągane, łzawe czy dziecinne”.

Próbowali sprzedać swój pomysł trzem ważnym graczom na rynku telewizyjnym. Jednym z potencjalnych kupców był DirecTV, gdzie akurat szukano oryginalnych pomysłów do sfinansowana, ale platforma miała opinię mało atrakcyjnej, a jej zasięg był ograniczony. Benioff i Weiss przedstawili też zamysł Showtime, gdzie również wykazano zainteresowanie, ale ta kierowana przez CBS telewizja kablowa słynęła z oszczędności w wydatkach.

„Intuicja nam podpowiadała, że na swą najdroższą produkcję Showtime nie wydało nawet cząstki tego, czego my potrzebowaliśmy” – powiedział Benioff.

Pozostawało więc HBO, co zresztą było od samego początku wyborem Martina, Benioffa i Weissa. Jeszcze podczas swego wiekopomnego lunchu zgodzili się, że to idealny kandydat, niemniej w owych czasach, gdy ktoś chciał sprzedać swój pomysł HBO, musiał nim zachwycić przede wszystkim jedną osobę – pełniącą funkcję szefowej produkcji Carolyn Strauss, mającą za sobą dziewiętnaście lat pracy w firmie. Ze względu na swe szerokie uprawnienia, nieprzenikniony charakter oraz zamiłowanie do ubierania się od stóp do głów w czerń Strauss uchodziła, jak to ujął Benioff, „za najstraszniejszą osobę w Hollywood”.

David Benioff: Mówiono nam, że nie uśmiechnie się ani nie roześmieje, choćbyśmy nie wiadomo co powiedzieli. Mieliśmy się przygotować na całkowitą powagę.

Carolyn Strauss (była szefowa produkcji w HBO oraz producentka wykonawcza): Raczej się nie skłaniam ku pomysłom takim jak Gra o tron, ale rola producenta nie zawsze polega na robieniu tego, co się lubi.

Benioff i Weiss umówili się na spotkanie ze Strauss i innymi decydentami.

Gina Balian (była wiceszefowa produkcji fabularnych w HBO): Nikt z obecnych nie zdradzał się z emocjami. Wszyscy słuchali uważnie. Benioff i Weiss przedstawili pomysł bardzo podobny do scenariusza pilota. Opowiedzieli krok po kroku, co się wydarzy podczas pierwszej godziny, a zakończyli cliffhangerem. Pamiętam, że otworzyłam szeroko usta. Dzieciak zostanie wypchnięty przez okno?

David Benioff: Rozmawialiśmy o tym, że fantasy to najpopularniejszy gatunek filmowy w historii kina. Jeśli trzymać się luźnej definicji, należą do niego Gwiezdne wojny, Harry Potter, a nawet filmy o superbohaterach.

Carolyn Strauss: Istniało kilka powodów, dla których nie powinniśmy się do tego zabierać. Serial fantasy może się z biegiem czasu popsuć na wielu płaszczyznach. Każdy serial oparty na mitologii, która nie została przemyślana do najdrobniejszego szczegółu, może się w każdym momencie posypać. Przez sezon czy dwa wszystko działa, jak należy, a potem zderzamy się z ceglanym murem. Ponadto Gra o tron zapowiadała się naprawdę drogo.

David Benioff: Powiedzieliśmy, że planowanie większości seriali kończy się na pierwszym sezonie, ale my dzięki pracy George’a mogliśmy zaplanować ich od razu więcej. Już wtedy wiedzieliśmy – choć George jeszcze o tym nie napisał – że wygnana księżniczka Daenerys Targaryen powróci do Westeros i rozpocznie walkę o tron. Mieliśmy materiału na pięć lat pracy, a to rzadki przywilej w telewizji.

Carolyn Strauss: Słuchając Benioffa i Weissa, doszłam do wniosku, że w przeciwieństwie do wielu innych historii fantasy ta wydaje się o wiele bardziej złożona i głęboka. Co więcej, swą dynamikę zawdzięczała postaciom. Nie mieliśmy tu do czynienia z konfliktem dobra ze złem, ale raczej z opowieścią o ludziach, w których spotykają się oba te aspekty.

David Benioff: W pewnym momencie Carolyn roześmiała się, a my pomyśleliśmy: „Boże, udało się! Rozbawiliśmy Carolyn Strauss!”. Pod koniec spotkania mieliśmy wrażenie, że są zainteresowani.

Gina Balian: To nie był typowy serial dla HBO, więc po spotkaniu wbiegłam do biura Carolyn i spytałam: „Bierzemy to, no nie?”.

HBO zgodziło się przejść do kolejnego etapu rozmów. Tym razem należało uzgodnić z samym Martinem szczegóły zakupu praw do sfilmowania Pieśni lodu i ognia, co ze względu na rozmaite przeszkody prawne zajęło prawie rok.

George R. R. Martin: Wielką kwestią sporną był merchandising. Nie mieliśmy pojęcia, czy rzeczywiście jest o czym rozmawiać, ale prawnicy HBO chcieli przyklepać wszystko z góry. Powtarzałem: „Nie mogę dać wam wszystkiego, co chcecie. Już trwają prace nad grą komputerową i grą RPG. Już przekazałem prawa gościowi, który robi repliki monet”. Kto by w ogóle pomyślał, że dojdzie do tego, iż jakiś gość będzie wyrabiał monety z mojego uniwersum? Negocjacje trwały więc bez końca i rozbieraliśmy na kawałki każdą rzecz. „Dobra – mówiłem – bierzcie sobie lalki bobblehead, ale ja zaklepuję breloczki”.

Potem pojawiła się kolejna przeszkoda. Strauss, która stała się przekonaną zwolenniczką serialu, zrezygnowała z posady w HBO w 2008 roku. Dołączyła do ekipy serialowej jako producentka wykonawcza, ale zmiana na wysokich stołkach w sieci telewizyjnej często oznacza wyrok śmierci dla seriali rozkręcanych przez poprzednie szefostwo. Benioff i Weiss musieli więc przekonać nowy zarząd, w tym prezesa Richarda Pleplera i szefa produkcji Michaela Lombardo, do wydania przynajmniej dziesięciu milionów dolarów na pilota, który w każdym aspekcie różnił się od tego, co HBO lub jakakolwiek inna platforma kiedykolwiek robili.

Michael Lombardo (były szef produkcji w HBO): HBO nadal szukało czegoś, co mogło zastąpić Rodzinę Soprano, Prawo ulicy orazDeadwood. Ciągle słyszeliśmy pytania w stylu: „Czemu nie wzięliście Mad Men? Jak mogliście nie wybrać Breaking Bad? Widzowie kojarzyli nas z porządnymi dramatami, a my chcieliśmy podtrzymać tę reputację. Gra o tron nie podpadała jednak pod tę kategorię. Pomysł nie pachniał mi nagrodą Emmy, a gatunek nie wydawał się szczególnie popularny wśród grup społecznych, dla których HBO układało ofertę. Tak, było wiele przeciwwskazań, ale Carolyn powiedziała: „To naprawdę niezły scenariusz! Powinieneś go przeczytać!”. Miała rację, oderwać się nie mogłem. Język był wyrazisty i ostry. Dotarłem do momentu, w którym Jaime wypycha Brana z okna, i zatkało mnie. „Jasna cholera”, pomyślałem sobie. „Nigdy jeszcze nie czytałem niczego takiego!”. Niemniej wszyscy nadal pamiętali Władcę pierścieni, który pozostawił po sobie niezatarte wrażenie. Jak mieliśmy się zmierzyć z czymś takim? Czy z punktu widzenia produkcji Gra o tron okaże się historią wielowarstwową i wiarygodną? Wiedzieliśmy, że serial musiał być w stanie zmierzyć się z innymi dziełami z wielkiego ekranu, choć budżet mieliśmy bardziej okrojony.

Wątpliwości w związku z Grą o tron były spowodowane losem innego tytułu HBO – nakręconego wraz z BBC ambitnego, wciągającego serialu pod tytułem Rzym, którego premiera miała miejsce w 2005 roku. Pierwszy sezon kosztował 100 milionów dolarów, co jest sumą zawrotną. Ze względu na niską oglądalność HBO zrezygnowało z kolejnych sezonów jeszcze przed premierą drugiego i z oczywistych względów niechętnie podchodziło do utopienia fortuny w kolejnym dramacie kostiumowym.

Benioff i Weiss próbowali przekonać kierownictwo HBO, że Gra o tron okaże się o wiele tańsza odRzymu, co oczywiście nie miało wiele wspólnego z prawdą.

Dan Weiss: Z tego, co wiem, nikt w telewizji nie brał się jak dotąd do opowieści o takim rozmachu. Obecnie produkcja serialu o tej skali jest już ekonomicznie uzasadniona, ale wtedy się po prostu takich rzeczy nie robiło. HBO jednakże wykonało już pierwszy krok w tym kierunku, a był nim serial Rzym. Obaj odnosiliśmy jednak wrażenie, że Rzym ma się do Gry o tron jak koncert kameralny do symfonii.

David Benioff: Kłamaliśmy jak diabli. Na każdym spotkaniu powtarzaliśmy, że oczekiwania wobec serialu nie są aż tak wygórowane, że będzie on się skupiał na postaciach.

Dan Weiss: Wiedzieliśmy, że większość ludzi podejmujących decyzję nie będzie miało najmniejszego zamiaru czytać czterech tysięcy stron powieści Martina, więc nie dotrze do miejsca, w którym smoki stają się coraz pokaźniejsze i dochodzi do największych bitew. Serial miał być dokładnym przeciwieństwem tego, co wmawialiśmy producentom, i liczyliśmy na to, że się nie połapią do chwili, gdy będzie już za późno.

Michael Lombardo: Chyba nigdy w to tak naprawdę nie uwierzyłem. Wiedziałem, że serial to wielkie ryzyko. Liczyliśmy budżet i drapaliśmy się po głowach, wciąż nie mając pewności, czy powinniśmy dać tej produkcji zielone światło. Próbowaliśmy dojść do tego, jakie wyzwania nas czekają.

Istniał jeszcze jeden argument przeciwko projektowi – Benioff i Weiss nigdy wcześniej nie pracowali przy serialu telewizyjnym (a przynajmniej nie udało im się pokonać etapu pilota). W takich sytuacjach kanał zazwyczaj ściągał jakiegoś pisarza weterana, by przejął dowodzenie. Niemniej pracownicy HBO wciąż wspominają, że w fazie developmentu Benioff i Weiss bez przerwy olśniewali ich znakomitymi pomysłami.

Carolyn Strauss: Pracowałam z producentami seriali i nierzadko byliśmy zmuszani do zatrudnienia innych pisarzy, ale Dan i David zawsze byli przekonani, że dadzą sobie radę. Co więcej, chętnie uczyli się tego, czego nie wiedzieli, a szło im to niezwykle szybko. Ściągaliśmy producentów i weteranów pracy na planie, którzy mieli więcej doświadczenia oraz wiele konwencjonalnej wiedzy, ale Dan i David za każdym razem udowadniali, że ich instynkt ich nie zawodzi. Stopniowo zdobywali nasze zaufanie.

Jesienią 2008 roku nadszedł moment, gdy powinna zostać podjęta decyzja o zamówieniu pilota serialu. Pewnego wieczoru Lombardo poszedł na swą siłownię Equinox w zachodnim Hollywood. Przeznaczenie zadecydowało, że znalazł się tam również Weiss.

Michael Lombardo: I nagle widzę Dana na jednym z rowerów treningowych. Czytał właśnie pierwszą z książek Martina, wysłużony egzemplarz z pozaginanymi kartkami, pełen podkreśleń i zaznaczeń markerem. Nie miał pojęcia, że go zauważyłem, a ja uświadomiłem sobie coś nowego. „Zróbmy tego pilota i sprawdźmy, co z tego wyjdzie. Ci goście żyją tym serialem, co nie zdarza się często”. Ku mojemu zaskoczeniu udało mi się wejrzeć w prywatne życie Dana i przekonać się, co robi w wolnym czasie, a to, co ujrzałem, potwierdziło moje wcześniejsze domysły. Tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że musimy podjąć ryzyko.

Richard Plepler (były prezes i dyrektor generalny HBO): Tak, było widać, że oni żyją tym serialem. Człowiek po prostu wie, kiedy wielcy artyści mówią o swej pasji lub gdy są wciągnięci w jakiś temat. Słuchając Benioffa i Weissa, czułem się jak wtedy, gdy David Simon, twórca Prawa ulicy, przedstawiał mi kolejny pomysł lub gdy Armando Iannucci przekonywał mnie do Figurantki albo Mike Judge do Doliny Krzemowej. Miałem co do nich dobre przeczucie i tyle.

W listopadzie Benioff i Weiss usłyszeli wieści, na które czekali trzy lata. HBO dawało zielone światło dla nakręcenia pilota Gry o tron. Obaj pisarze poczuli wielką ulgę i uniesienie, ale zanim w ogóle pomyśleli o świętowaniu, musieli upewnić się co do jednego.

Gina Balian: David i Dan powiedzieli mi: „Nie chcemy, byście za jakiś czas do nas przyszli i zaczęli marudzić, że nie możemy zabić głównego bohatera, bo nagle go polubiliście”. Pamiętam więc, że gdy pojawiła się oficjalna zgoda na pilota, wpadłam do Mike’a i wysapałam: „Muszę mieć całkowitą, absolutną i niewzruszoną pewność – zabijamy główną postać i robimy smoki!”.

Rozdział 2. Opowieści castingowe

Wszystko, co wiązało się z kręceniem Gry o tron, było skomplikowane. Podczas tworzenia świata fantasy ze stosunkowo niewielkim budżetem niemalże każdy aspekt okazuje się nieoczekiwanym wyzwaniem, począwszy od obsady aktorskiej.

Zacznijmy od tego, że ról do obsadzenia było bardzo dużo. Do pierwszego sezonu potrzebowano kilkudziesięciu aktorów, którzy otrzymali swoje kwestie, oraz dwudziestu aktorów, grających role główne. Co gorsza, wielu spośród nich było dziećmi. Znalezienie jednego doskonałego dziecięcego aktora nierzadko przysparza wiele trudności, a przecież do Gry o tron trzeba było sześciu nieletnich Starków, którzy mieli wyglądać i zachowywać się jak rodzina, dać sobie radę z treściami dla dorosłych i zaangażować się w serial na lata.

Choć HBO zapewniło Grze o tron hojny budżet (na pilota wyłożono w końcu 20 milionów dolarów, a na resztę sezonu 54 miliony), pieniądze były potrzebne na stworzenie całego uniwersum Martina. Podczas budowania scenografii do filmu osadzonego w średniowieczu lub w starożytnym Egipcie bądź Rzymie można wzorować się na zachowanych zabytkach. Tymczasem w rzeczywistości Martina wszystkie plany, elementy scenografii i kostiumy musiały być unikalne. Przykładowo Żelazny Tron, na którym zasiadali władcy Westeros, został przedstawiony jako ogromne siedzisko rodem z koszmaru, uformowane z wygiętych i wyszczerbionych ostrzy. W Pieśni lodu i ognia wykuto go z tysiąca mieczy, przez co mebel był koszmarnie niewygodny i tak niebezpieczny, że mógł nawet zabić nieostrożnego władcę (do czego zresztą doszło). Jak stworzyć realistyczny tron, który będzie odpowiadał literackiemu pierwowzorowi, a przy tym pozwoli aktorom siedzieć na nim przez długie godziny kręcenia?

Do tego dochodziły jeszcze komputerowe efekty specjalne (CGI2), których było o wiele mniej niż w końcowych sezonach, ale zdecydowanie więcej niż w jakimkolwiek serialu telewizyjnym w owych czasach.

Nie pozostało więc wiele budżetu na zatrudnienie znanych gwiazd, a producenci zostali skazani na mękę poszukiwań odpowiednich odtwórców ról na tysiącach nagrań z przesłuchań.

„Na papierze Gra o tron zdaje się najgłupszym pomysłem na inwestycję na tej planecie – zauważył aktor Liam Cunningham, który wszedł na pokład w sezonie drugim jako odtwórca roli Davosa Seawortha. – Sukces produkcji zależy od wyboru odpowiednich dziewięcioletnich dzieci do pilota. To one mają przykuwać uwagę widza przez kolejnych jedenaście lat”.

Obsadzenie przynajmniej jednej z głównych ról wydawało się stosunkowo proste, gdyż istniał idealny aktor do jej odegrania. Zaczęło się jednak od wielkich nerwów, bo z początku nie był on tą rolą zainteresowany. Tyrion Lannister, przebiegła i sarkastyczna czarna owca potężnego rodu Lannisterów, to ulubieniec fanów powieści Martina. Perfekcyjnym wyborem wydawał się Peter Dinklage, co potwierdzała jego rola w filmie Dróżnik, a także oszałamiające występy w Elfie oraz Filmowym zawrocie głowy.

Niemniej Dinklage właśnie miał za sobą udział w kręceniu filmu fantasy. Zagrał rolę Zuchona w Księciu Kaspianie, sequelu Lwa, czarownicy i starej szafy, a teraz szukał czegoś innego. Co więcej, był doskonale świadom tego, jakie role tradycyjnie przypadają niskim ludziom w filmach tego typu. Kiedyś stwierdził publicznie, iż ów niesławny dowcip o rzucaniu krasnoludem z Władcy pierścieni bardzo go zirytował, do czego powrócił w przemówieniu podczas odbierania swego pierwszego Złotego Globu w 2012 roku. Zwrócił w nim uwagę na to, że w prawdziwym życiu również można stać się ofiarą rzucania krasnoludami.

George R.R. Martin (autor i koproducent wykonawczy): Od razu uznaliśmy, że rola Tyriona będzie najbardziej wymagająca. Zgadzaliśmy się co do tego, że chcemy ją przydzielić prawdziwemu karłowi. Nie chcieliśmy naśladować Władcy pierścieni, gdzie przy pomocy różnych sztuczek kurczono Johna Rhys-Daviesa, by mógł wiarygodnie oddawać Gimliego. Gdyby Peter odrzucił naszą propozycję, mielibyśmy przerąbane.

Peter Dinklage (Tyrion Lannister): Nie chciałem nawet myśleć o fantasy. Gdy tylko usłyszałem o Grze o tron, moją spontaniczną reakcją było zdecydowane „nie”. W fantasy postacie mówią ogólnikami. Nie ma żadnej intymności. Są smoki, są wielkie mowy i nic ponadto. Co więcej, dla kogoś mojego wzrostu rola w filmie fantasy to pieprzony strzał w kolano. Jej przyjęcie równałoby się wypięciu tyłka na walkę o zmianę stereotypu postrzegania karłów, w którą byłem zaangażowany.

Niemniej Dinklage znał i szanował pióro showrunnera Davida Benioffa, a pomogło również to, że przyjaźnił się z jego żoną, aktorką Amandą Peet. Przeczytał więc scenariusz pilota i zmienił zdanie.

Peter Dinklage: David i Dan nie są w stanie powielać schematów obowiązujących w fantasy. Są na to zbyt dobrymi fachowcami. Powiedziałem im, że lubię wywracać oczekiwania widzów do góry nogami. Wierzę, że stereotypy należy przełamywać, gdy ludzie najmniej się tego spodziewają. Trzeba to robić po cichu, bez megafonu. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że David i Dan dokładnie tak postępują z Tyrionem. W innym filmie fantasy scenarzysta skupiłby się zapewne na ludziach zasiadających na tronach i spoglądających na mnie z pogardą.

Dinklage miał jednak pewną zasadę – żadnych bród. Z tego właśnie powodu w pierwszych sezonach Tyrion jest gładko ogolony, choć jego postać w książce to brodacz. Później, gdy postać Tyriona się umocniła, aktor poluzował swoje zasady i zapuścił skromną brodę.

„Po prostu nie chciałem długiej brody jak jakiś krasnolud rodem z Władcy pierścieni” – wyjaśnił.

Aktor namówił też swoją długoletnią przyjaciółkę Lenę Headey, znaną z Terminatora: Kroniki Sary Connor, by ubiegała się o rolę Cersei, ambitnej i bezwzględnej siostry Tyriona.

„Spotkaliśmy się z wieloma kandydatkami, ale oczywistym było, że Lena jest najciekawszym i najlepszym wyborem” – powiedziała Nina Gold, która wraz ze swym partnerem Robertem Sterne’em kierowała castingami.

Choć producenci robili wszystko, by serial nie stał się kopią Władcy pierścieni, zdecydowali się przydzielić Seanowi Beanowi rolę głowy rodu Starków, honorowego Eddarda, zwanego również Nedem. Bean zagrał wcześniej rolę Boromira, nieszczęsnego, skłóconego wewnętrznie wojownika z zacnego rodu w Drużynie pierścienia.

„O Seanie rozmawialiśmy od samego początku – stwierdziła Gold. – Wydawał się wręcz uosobieniem Neda”.

Dinklage miał być jedynym amerykańskim aktorem przez większość serialu, a Gold i Sterne szukali pozostałych odtwórców w Londynie. Westeros opierało się na tym, co teraz nosi nazwę Zjednoczone Królestwo, a poza tym twórców dramatów historycznych obowiązuje stara tradycja zatrudniania aktorów mówiących z brytyjskim akcentem. Benioff, Weiss i Martin byli również mocno zaangażowani w wybór aktorów, podobnie jak reżyser pilota, Tom McCarthy, który wcześniej reżyserował Dróżnika i zagrał rolę z Amandą Peet w 2012.

George R.R. Martin: Byłem bardzo zaangażowany w castingi do pierwszych sezonów. Codziennie przesyłano mi linki do filmików z dwudziestoma paroma ludźmi czytającymi różne kwestie, a ja oglądałem każdy z nich, a potem pisałem Davidowi i Danowi szczegółowe analizy na kilka stron.

Na wybór aktorów próbowali mieć wpływ, choć nieoficjalnie, również czytelnicy Martina. Fani Pieśni lodu i ognia urządzali internetowe plebiscyty na najlepszego aktora dla danej roli i czasami ich starania przynosiły skutek. Bez wahania okazywali również dezaprobatę, gdy wybór okazywał się daleki od ich oczekiwań, jak w przypadku przydzielenia duńskiej gwieździe filmowej Nikolajowi Coster-Waldau roli oszałamiająco przystojnego i aroganckiego brata Cersei, rycerza Jaimego Lannistera.

Nikolaj Coster-Waldau (Jaime Lannister): Spotkałem się z Danem, Davidem i Carolyn Strauss. Opowiedzieli mi całą historię, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Po jakichś trzydziestu minutach rozmowy ktoś wtrącił: „Aha, no i ma szczególny związek ze swą siostrą. Są kochankami”. Uznałem, że to ciekawe rozwiązanie. Potem się okazało, że fani mieli problem z moim nosem. Z rozmów w internecie wyszło, że mam niewłaściwy nos do tej roli.

David Benioff (showrunner): Nauczyliśmy się, by rolę obsadzać tym aktorem, który się do niej najlepiej nadaje, a nie tym, którego twarz odpowiada opisowi w książce. Oczywiście oberwało nam się za to od społeczności fanowskiej. Ludzie narzekali, że Peter jest za wysoki, Nikolaj ma za wielki nos, a Alfie Allen, grający Theona Greyjoya, w ogóle nie przypomina swego książkowego odpowiednika. Tymczasem na przesłuchaniu wymiótł konkurencję.

Allen nie wierzył w to, że uda mu się dobrze zagrać Theona. Angielski aktor z początku próbował zdobyć rolę Jona Snow, ale producenci zaprosili go na kolejne przesłuchanie, by spróbował wziąć na warsztat postać zdradzieckiego wychowanka rodu Starków (w czym nie ma nic dziwnego, bo wielu aktorów finalnie obsadzonych w Grze o tron próbowało wcześniej zdobyć inne role w tymże serialu).

Fani jednakże trafili w dziesiątkę, sugerując, że najlepszym odtwórcą roli straszliwego wojownika Dothraków, khala Drogo, będzie Jason Momoa, amerykański aktor znany jak dotąd z serialu Gwiezdne wrota: Atlantyda.

Momoa pojawił się na przesłuchaniu w plemiennym naszyjniku oraz w czarnej rozpiętej koszuli, odsłaniającej klatkę piersiową. Zważywszy na to, że Drogo nie ma własnych kwestii, Momoa zapytał producentów, czy może przedstawić maoryski taniec haka, by zademonstrować swój przerażający potencjał. Aktor z furią tupał, skandował, tłukł się pięściami w pierś i obrzucał zebranych wściekłymi spojrzeniami à la khal Drogo.

Jason Momoa (khal Drogo): Przyszedłem na świat, by zagrać tę rolę. Gdy dowiedziałem się, że ogłoszono casting na khala Drogo, nie mogłem wprost uwierzyć we własne szczęście. Musiałem zdobyć tę rolę. Nigdy dotąd nie ruszałem do działania z myślą: „Nikt mi tego nie odbierze”. Uparłem się i tyle. Pamiętam tylko, że podczas przesłuchania dałem z siebie wszystko i wyszedłem z myślą: „Chcecie znaleźć kogoś lepszego? Powodzenia”.

Pochodzący z Irlandii Północnej Conleth Hill, weteran telewizji i teatru, pomimo początkowej niechęci zainteresował się rolą łysego Varysa, królewskiego doradcy.

Conleth Hill (Varys): Opierałem się długo. Pamiętam, jak mówiłem mojemu agentowi, że nie jestem tą rolą zainteresowany. Wydawało mi się, że ten serial będzie czymś na kształt Dungeons & Dragons, ale do Belfastu miałem tylko godzinę drogi, a poza tym przepadam za filmami Toma McCarthy’ego. Uznałem więc, że spotkam się z nimi. Z początku interesowała mnie rola króla Roberta, ale dowiedziałem się, że ubiega się o nią również Mark Addy. Wiedziałem, że będzie się idealnie nadawał, a więc nie mam z nim szans.

Producenci powiedzieli, że oddzwonią, co uznałem za gadkę szmatkę. Wiadomo, przecież trzeba zachować pozory uprzejmości. Mimo to zażyczyli sobie, bym wrócił i przedstawił wielką mowę Varysa, w której opowiada o swej przeszłości. „Ta postać ma za sobą długą drogę”, pomyślałem wówczas. Któryś z producentów zapytał: „Nie masz nic przeciwko ogoleniu głowy na łyso?”. Nigdy dotąd tego nie robiłem i w pierwszej chwili byłem załamany.

Dla szkockiego aktora Rory’ego McCanna otrzymanie roli straszliwego ochroniarza księcia Joffreya Baratheona, Sandora „Ogara” Clegane’a, nie było tylko i wyłącznie kolejną aktorską przygodą, ale kwestią życia i śmierci. W wywiadzie dla „The Independent” w roku 2019 aktor opowiedział, że przed otrzymaniem roli był bez dachu nad głową. Spał w namiocie i kradł jedzenie.

David Benioff: Mieliśmy spory problem ze znalezieniem kogoś odpowiedniego do roli Ogara. To niełatwa rola. Musieliśmy przydzielić ją komuś, kto zarówno wywołuje lęk samą postawą, jak i budzi nadzieję, że mimo wszystko posiada duszę. Nina wraz ze swoim zespołem wrzuciła wszystkie nagrania z przesłuchań do roli Ogara do internetu, a były ich setki. Wtem przyszedł mail od George’a, w którym zapytał: „Czy przyjrzeliście się może Rory’emu McCannowi?”. Szybko znaleźliśmy nagranie, w którym krzyczy na Sansę: „Spójrz na mnie!”. Warknął na kamerę z taką furią, że oboje aż się cofnęliśmy. Rory to bardzo uroczy i łagodny człowiek, ale bez wątpienia kryje w sobie mnóstwo gniewu.

Północnoirlandzki aktor Kristian Nairn został wybrany do roli zwalistego, ale potulnego sługi domu Starków, Hodora, umiejącego wypowiedzieć tylko jedno słowo.

Kristian Nairn (Hodor): W połowie całkiem normalnego dnia zadzwonił telefon. Był to mój agent, który rzekł: „Mamy dla ciebie przesłuchanie. Będziesz musiał znaleźć jakieś dziecko”. Oczywiście nie miałem żadnego dzieciaka na podorędziu, ale agent powiedział mi o pewnej imprezie urodzinowej, na której będę mógł poprosić jednego malca o przysługę.

George R.R. Martin: Patrzę na kolejne video, a tu Kristian Nairn biega po ogródku, uginając się pod ciężarem jakiegoś dzieciaka na plecach, i wykrzykuje: „Hodor!”.

Niemiecka aktorka Sibel Kekilli zapłaciła z własnej kieszeni za bilet do Londynu, gdyż chciała osobiście wziąć udział w przesłuchaniu do roli Shae, przebiegłej kochanki Tyriona. Po spotkaniu Kekilli zmieniła zdanie na temat postaci. We fragmentach scenariusza, które czytała w odgrywanej scenie, Shae była bliższa swemu książkowemu pierwowzorowi bezdusznej oportunistki, a aktorka czuła się niezręcznie, odgrywając taką postać z Dinklage’em.

Sibel Kekilli (Shae): Gdy otrzymałam rolę, moją pierwszą reakcją było: „Nie chcę tego”. „Nie, dziękuję” – powiedziałam. Wiedziałam, że Peter Dinklage to wspaniały aktor, ale otrzymany na przesłuchaniu fragment scenariusza dał mi do zrozumienia, że w filmie zamierzają kpić z małych ludzi. Wydawało mi się, że ta scena jest kręcona dla śmiechu. Wtedy David i Dan wysłali mi piękny list, w którym napisali: „Prosimy, prosimy, prosimy cię bardzo! Jesteś naszą Shae! Przesłuchanie poszło wspaniale i mamy zamiar zmienić tę postać odrobinę. Będzie inna niż w książce”. Cóż, przekonali mnie.

Szkocki aktor Iain Glen, ubiegając się o rolę wygnanego rycerza Joraha Mormonta, miał już nieco hollywoodzkiego doświadczenia dzięki głównym rolom w filmach takich jak Resident Evil 2: Apokalipsa czy Lara Croft: Tomb Raider.

Iain Glen (Jorah Mormont): Niewiele było o tym projekcie wiadomo poza tym, że kierowało nim HBO, a o role ubiegało się wielu brytyjskich aktorów. Spotkałem się z producentami, pomysł mi się spodobał, a potem nastąpiła cisza. Powiedziałem wówczas do żony – a nigdy czegoś takiego nie mówięcże naprawdę zależy mi na tej roli. W odpowiedzi usłyszałem: „Ale dlaczego?”. „Tak naprawdę to nie mam pojęcia – odparłem. – Bo nie wiem o niej zupełnie nic, ale mam zabawne przeczucie…”

W roli głównej postaci, wygnanej księżniczki Daenerys Targaryen, producenci początkowo obsadzili angielską aktorkę Tamzin Merchant, znaną z serialu historycznego Dynastia Tudorów, wydanego przez Showtime. Daenerys była jedną z młodszych postaci, które zostały nieco przerobione, by móc je dopasować do aktora.

George R.R. Martin: Opierałem me powieści na zwyczajach średniowiecznych, kiedy to dziewczęta wychodziły za mąż jako trzynastolatki. Idea dorastania w ogóle nie istniała – było się dzieckiem albo dorosłym. W powieściach więc Dany ma trzynaście lat, ale brytyjskie prawo zabrania kręcenia scen seksu z osobami młodszymi niż siedemnaście lat. Ba, nie można nawet obsadzić siedemnastolatki w roli trzynastolatki, jeśli w filmie ma dojść do seksu. Skończyło się więc na tym, że zatrudniliśmy dwudziestotrzylatkę do roli siedemnastolatki, po czym musieliśmy nieco zmienić porządek chronologiczny.

Do roli okrutnego księcia Joffreya producenci przesłuchali wielu młodych aktorów, którzy czytali swe kwestie z demoniczną iskrą w oku, niczym nawiedzone dzieci z serii Omen.

David Benioff: Przesłuchiwaliśmy aktorów do roli Joffreya i natrafiliśmy na dzieciaka, który był wprost idealny, a więc uznaliśmy, że rola jest obsadzona. Potem udaliśmy się do Dublina, by tam wybierać innych aktorów. Wśród nich był chłopak, który miał również startować do roli Joffreya. Nie chcieliśmy mu robić przykrości i z czystej uprzejmości postanowiliśmy go obejrzeć. Tak oto poznaliśmy Jacka Gleesona, a gdy zaczął mówić, nasza wizja postaci Joffreya uległa przeobrażeniu. Do momentu gdy poznaliśmy Jacka, nie spodziewaliśmy się, że przyjdzie nam spędzić tyle czasu przy Joffreyu. Jego występ na przesłuchaniu był przepełniony pogardą i nienawiścią, a przy tym całkowicie wiarygodny. Nie robił wrażenia sługi ciemności czy demona, ale zwykłego obrzydliwego człowieka.

Jak do tej pory największym sukcesem liczącego siedemnaście lat Gleesona była niewielka rólka w filmie Batman: Początek. Młody irlandzki aktor czerpał inspirację z innych czarnych charakterów, znanych z wielkiego ekranu.

Jack Gleeson (Joffrey Baratheon): Ukształtowałem postać na podstawie otrzymanych pierwszych kilku stron scenariusza oraz cech złych postaci, które śledziłem przez lata. Spory wpływ wywarł na mnie Kommodus z filmu Gladiator, grany przez Joaquina Phoenixa. Od niego pożyczyłem uśmieszek. Niemało zawdzięczam również Hexxusowi, potworowi z Doliny paproci. Tak, ci dwaj dali mi najwięcej. Joffrey zaś jest wytworem miejsca i okoliczności. Myślę, że każdy z nas kiedyś spotkał własnego Joffreya.

Najtrudniejszą rolą do obsadzenia była Arya Stark – przebiegła, nieprzejednana młoda bohaterka, która drwi ze stereotypów płciowych, a z sezonu na sezon przechodzi coraz większą gehennę.

George R.R. Martin: Przez moment byłem wręcz załamany, że nie możemy znaleźć odpowiedniej Aryi. Do żadnej innej roli nie było tyle przesłuchań co do tej. Większość dzieci grających w sitcomach musi jedynie fajnie wyglądać i w odpowiednich chwilach wyrzucać z siebie krótkie kwestie. My potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie umiał pokazać prawdziwe agresję, żal i strach. Trzy czwarte przesłuchiwanych przez nas dziewcząt potrafiło jedynie recytować swe kwestie i nie pokazało nic ponadto. Rozumiem, że w wieku dziesięciu lat wypowiedzenie tych kwestii to i tak spore osiągnięcie, ale nie widzieliśmy w tym talentu. Pozostałe dzieci bez wątpienia chodziły już na lekcje aktorstwa, a jakiś nauczyciel kazał im odgrywać uczucia, robiły to więc bez umiaru. Krzywiły się, wywracały oczami, a ja patrzyłem na to i myślałem: „Jesteśmy zgubieni”.

Wtedy pojawiła się dwunastoletnia angielska aktorka Maisie Williams, która postanowiła się ubiegać o rolę po raz drugi w życiu i nagrała wideo z kwestiami Aryi podczas przerwy na lunch w szkole.

George R.R. Martin: Jasna cholera! Z twarzy zupełnie nie przypominała książkowej Aryi, ale była doskonała! Była Aryą! Była jej uosobieniem!

Trzynastoletnia Sophie Turner, której przypadła rola sztywnej, idealistycznej siostry Aryi, Sansy Stark, została zachęcona do wzięcia udziału w castingu przez swego nauczyciela aktorstwa. Przyznała później, że nagrania uznała za zgryw i nie przywiązywała do nich wagi. Rodzicom powiedziała o wszystkim, dopiero gdy znalazła się w finałowej siódemce.

Nina Gold (kierowniczka obsady): Sophie lubi powtarzać, że znaleźliśmy ją na polu gdzieś w Warwickshire, co nie jest do końca prawdą, ale prawie prawdą.

Robert Sterne (kierownik obsady): Udaliśmy się do jej szkoły i od razu zauważyliśmy, że rola przypadła jej do gustu.

Williams i Turner spotkały się po raz pierwszy podczas jednego z przesłuchań, kiedy to musiały odegrać kilka scen w parze i pokazać producentom, że potrafią współpracować.

Maisie Williams (Arya Stark): Wyszłam z przesłuchania z nadzieją, że nawet jeśli nie zdobędę roli Aryi, chcę, by Sophie została Sansą.

David Benioff: Maisie i Sophie od razu się polubiły. Widać było, że zaiskrzyło między nimi, nawet jeśli ich postacie na tym etapie fabuły nie przepadały za sobą. Zgrały się idealnie – śmiały się i chichotały przez cały czas, ale wystarczyło, by reżyser powiedział: „Akcja!”, a bez wahania rzucały się sobie do gardeł i były w tym naprawdę przekonujące. Przyjaźń pomaga aktorom odgrywać wrogość. Podobnie sprawa się miała z Peterem i Leną.

Nina Gold: Od pierwszej wspólnej sceny były już nierozłączne.

Williams i Turner zrobiły sobie później identyczne tatuaże z datą 07.08.09, kiedy to odbył się ich casting.

Sophie Turner (Sansa Stark): Ta data miała dla nas wielkie znaczenie i zawsze sobie obiecywałyśmy, że strzelimy sobie taki tatuaż, co wreszcie nastąpiło podczas kręcenia sezonu siódmego. Bawiłyśmy się wtedy znakomicie i nagle któraś z nas powiedziała: „Ja pieprzę, dość tego! Zróbmy go w końcu!”.

Angielski aktor Isaac Hempstead Wright nie przepadał za występami do chwili, gdy zapisał się do kółka teatralnego w szkole. Miał dziesięć lat, gdy otrzymał rolę Brana Starka, chłopca, który zostaje kaleką, ale czeka go mistyczne przeznaczenie.

Isaac Hempstead Wright (Bran Stark): Byłem na trzech przesłuchaniach, a potem przyszło lato i zapomniałem o wszystkim. Biegałem, grałem w piłkę i inne takie. Jesienią wróciłem do szkoły, aż tu któregoś dnia wychodzę z budynku, wskakuję do samochodu mamy, a ona mówi: „Gratulacje, Branie Stark!”. Och, odjazd!

Szkocki aktor Richard Madden miał dwadzieścia dwa lata, gdy otrzymał rolę najstarszego syna Starków, Robba. Zmienił wówczas swój akcent, by bardziej przypominał wymowę pochodzącego z Yorkshire Beana. Podobnie jak w przypadku Joffreya, Robb to postać, którą showrunnerzy rozbudowali ze względu na przebojowość samego aktora.

„W pierwszej chwili polubiliśmy Richarda, bo był faworytem do nagrody Najlepiej Ubranego Szkota w 2009 roku – przyznał Weiss w książce Inside HBO’s Game of Thrones: Seasons 1 & 2. – W istocie nagrodę zdobył, a do tego pokazał niezwykły talent”.

Madden przyznał później w Jimmy Kimmel Live!, że miał podówczas spore problemy finansowe i gdyby nie dostał tej roli, musiałby się wprowadzić do rodziców. (Być może wydał za dużo na ubrania?)

Angielski aktor Kit Harington miał jedynie dwadzieścia trzy lata i nie mógł się wykazać wielkim dorobkiem, gdy ubiegał się o rolę bękarta Starków, Jona Snow, ale w londyńskiej społeczności aktorskiej cieszył się uznaniem za główną rolę w sztuce War Horse, wystawianej na West Endzie.

Kit Harington (Jon Snow): Każdy młody aktor w Wielkiej Brytanii ubiegał się o tę rolę. Bardzo się na nią nastawiłem. Pamiętam, jak powtarzałem sobie w myślach: „Oto rola, do której się nadaję!”. Aktorzy na ogół są wyczuleni na nastroje w pokoju przesłuchań. David i Dan siedzieli tam przez cały dzień, czekając na kogoś, kto im się spodoba, i wyczułem, jak się wychylają do przodu. Po drugim przesłuchaniu wydawało mi się, że chyba przyciągnąłem ich uwagę, i gdybym nie dostał roli, byłbym naprawdę rozczarowany.

By móc uporać się z nagraniami, producenci ściągnęli na pomoc Bryana Cogmana, scenarzystę i aktora po nowojorskiej Juilliard School. Jego żona zajmowała się dziećmi Benioffa i Peet. Cogman wprost pochłonął książki Martina i stał się ekspertem od mitologii Pieśni lodu i ognia. Z początku zatrudniony jako asystent Benioffa, Cogman stopniowo otrzymywał coraz to nowe zadania – pisał scenariusze odcinków, nadzorował plan i w końcu został koproducentem.

„Od początku powierzyli mi zbyt wiele odpowiedzialnych zadań, zważywszy na to, że właściwie nie miałem doświadczenia – powiedział Cogman. – Śmiać mi się teraz chce, bo oni również tego doświadczenia nie mieli. Chyba po prostu doceniali fakt, że jestem aktorem i skończyłem szkołę”.

Bryan Cogman (koproducent wykonawczy): Ależ to była żenująca chwila. Wybieraliśmy dziewczyny do roli Ros, o której wiedzieliśmy tylko tyle, że ma być rudą dziwką. Pewnego dnia David, Dan i Tom nie mogli przyjść na przesłuchanie i obowiązek spadł na mnie. Do pokoju wchodzi jakaś aktorka z Irlandii Północnej. Byłem przerażony, bo miała przedstawić pieprzną scenę, a ja byłem zielony jak cholera! „Przecież ja się, kurwa, na tym nie znam!”, pomyślałem. Jej kwestia była pełna dwuznaczności i dziewczyna nieźle sobie poradziła, ale nie przestawała wpatrywać się we mnie w zabawny sposób, a ja nie wiedziałem, o co jej chodzi.

„Dobra, to spróbujmy jeszcze raz” – powiedziałem, bo wydawało mi się, że tak trzeba. Dziewczyna przeczytała swą kwestię, a ja uznałem, że świetnie jej poszło. Ta zaś stoi dalej przede mną, aż po jakiejś minucie powiedziała: „No dobra, to już chyba pójdę”. Następnego dnia zadzwoniła do mnie Nina Gold i powiedziała: „Nie kazałeś jej się rozebrać do bielizny!”. A więc na to czekała! Chciała się rozebrać! Cóż, to chyba normalne podczas takich castingów. Tak czy owak, zrobiło mi się głupio i poczucie winy długo nie dawało mi później spokoju. Potem pojawiła się Esmé Bianco i dostała rolę.

Nina Gold: Muszę zaznaczyć, że nie każemy aktorom rozbierać się podczas przesłuchań, choć niektórzy robią to z własnej woli.

Esmé Bianco (Ros): Postać nazywano wówczas „Rudą Dziwką” i początkowo miała się znaleźć jedynie w pilocie. Podczas przesłuchania byłam rozebrana do bielizny, co jest konieczne, bo niektóre aktorki twierdzą, że nagość nie stanowi dla nich problemu, ale w dniu kręcenia okazuje się, że mają opory. Swego czasu występowałam w burlesce i reklamowałam bieliznę jako modelka, a więc przesłuchanie było dla mnie niczym kolejny dzień w pracy. Gdy serial dostał zielone światło, skontaktowali się ze mną producenci. „Czy byłaby pani zainteresowana nakręceniem jeszcze kilku scen?”. Potem George R.R. Martin zasugerował, by zamiast nazywać postać „Rudą Dziwką” przez cały sezon, wymyślić dla niej imię.

Angielski aktor Joe Dempsie właśnie zakończył pracę nad prowokacyjnym brytyjskim serialem Kumple, gdy otrzymał rolę Gendry’ego, porzuconego nieślubnego syna Roberta Baratheona.

Joe Dempsie (Gendry): Startowałem w przesłuchaniach do dwóch, trzech innych ról, zanim zostałem Gendrym. Z początku sądziłem, że nie udaje mi się dostać roli, bo producenci mają mnie za beznadziejnego aktora, ale później doszedłem do wniosku, że oni po prostu wybierali ludzi, z którymi chcieliby pracować, a potem próbowali dojść do tego, którym elementem układanki każdy z nich jest. To, że na planie zgromadziła się spora grupa ludzi, którzy świetnie się ze sobą dogadywali, okazywali sobie szacunek, a do tego byli profesjonalistami, nie było przypadkiem. To David i Dan stworzyli tę atmosferę. Nikt się nie wywyższał, nikt nie gwiazdorzył i nikt się nie lansował.

David Benioff: Mamy wielu przyjaciół, którzy piszą do seriali telewizyjnych, i stąd wiemy, że nasze problemy z zachowaniem aktorów, z którymi mieliśmy do czynienia przez lata, są doprawdy niczym w porównaniu do tego, co przeżywa większość naszych kolegów. Nie wiem, czy to specyfika Wielkiej Brytanii, czy coś innego, ale zważywszy na rozmiar obsady, mieliśmy wiele szczęścia. To nieprawdopodobne, ale trafiło się zaledwie paru dupków w pomniejszych rolach.

Nina Gold: Jedna aktorka, która otrzymała rolę, ale pozostanie anonimowa, czytała swą kwestię przed Robertem Sterne’em. Nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, usiadła mu okrakiem na kolanach i zaczęła mu zdejmować koszulę. Robert to stary wyjadacz i zamiast zacząć protestować i wymachiwać rękami, siedział spokojnie, ale widziałam, że włosy stają mu dęba i gorączkowo myśli: „Jak się z tego wywinąć?”. Nie próbowała cię przy tym pocałować?

Robert Sterne: Tak, naprawdę się wczuła. Bywa, że aktorzy muszą się w kogoś wczepić, gdy odgrywają takie sceny.

Niemniej najlepsza historia związana z castingiem do pilota należy do brytyjskiego aktora Johna Bradleya, który tuż po ukończeniu szkoły aktorskiej stanął przed szansą przeczytania kwestii uroczego fajtłapy Samwella Tarly’ego, dopiero co powołanego do służby w Nocnej Straży.

John Bradley (Samwell Tarly): Nie przyszło mi nawet do głowy, że to jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Dopiero później zacząłem tak myśleć. Na przesłuchanie musiałem pojechać do Londynu z rodzinnego Manchesteru. Droga pociągiem zabiera dwie godziny, ale i tak przeznaczyłem sobie cztery na dotarcie na miejsce. Po przybyciu na dworzec okazało się, że jedyny bezpośredni pociąg do Londynu został odwołany i będę musiał zrobić ogromny objazd.

Dan Weiss: Mieliśmy za sobą czterodniowy maraton przesłuchań i w ten weekend widzieliśmy chyba siedmiu czy ośmiu Samwellów, a wśród nich gościa, który był naprawdę dobry, ale nie był to John Bradley. Wtedy Nina powiedziała: „Jest jeszcze jeden kandydat, ale jego pociąg się spóźnił. Poczekamy?”. Było nam gorąco i robiliśmy się głodni, ale facet jechał z Manchesteru! Nie mogliśmy go zbyć!

John Bradley: Zawsze planuję zbyt wiele i myślę za dużo. Gdyby pociąg dotarł na czas, tyle bym się zastanawiał nad własną kwestią, że na przesłuchaniu zakombinowałbym się na śmierć. Na szczęście gnałem na złamanie karku i nie miałem czasu na myślenie.

Dan Weiss: Biegł z dworca, a na miejscu odkrył, że winda nie działa.

John Bradley: Wbiegłem na trzecie piętro do ich biura. Byłem nieprawdopodobnie wdzięczny, że nie poszli do domów. Wpadłem do środka zasapany, zdenerwowany i roztrzęsiony, co dobrze wpasowało się w moją interpretację Sama.

Dan Weiss: Wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Był dosłownie zlany potem, ale w ciągu trzydziestu sekund zrozumieliśmy, że właśnie pozbawił rywala pracy. Był znakomity.