Odmieniec - Victor Lavalle - ebook + książka

Odmieniec ebook

Lavalle Victor

3,4

Opis

Ojciec Apollo Kagwy zniknął, kiedy ten był jeszcze dzieckiem. Zostawił po sobie tylko nawracające koszmary senne i kartonowe pudło z napisem Improbabilia. Dziś Apollo odnosi sukcesy w zawodzie antykwariusza, założył też własną rodzinę – po tym jak zakochał się w bibliotekarce imieniem Emma, ożenił się z nią i doczekali się dziecka. Nic, tylko żyć długo i szczęśliwie. Jednakże w miarę jak stopniowo wpadają w koleiny rodzicielstwa, narastające zmęczenie i codzienne troski odciskają na nich swoje piętno. Emma pomału staje się coraz bardziej nieobliczalna, aż wreszcie pewnego dnia dopuszcza się rzeczy absolutnie niewyobrażalnej i Apollo wyrusza w szaloną, fantastyczną podróż po baśniowym Nowym Jorku w poszukiwaniu żony i syna, których już nie poznaje. Znakomita powieść na nasze pełne niepokojów czasy opowiada o rodzicielstwie, miłości (w jej najbardziej pierwotnej i brutalnej postaci) i – ostatecznie – człowieczeństwie.„Hipnotyzujące, monumentalne dzieło” Marlon James„Jeżeli chcesz pisać o potworach, warto pisać jak anioł” New York Times

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (15 ocen)
1
7
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Z braku laku…

Odnoszę wrażenie, że pan LaValle ma poważne problemy z wymyślaniem sensownych zakończeń swoich opowieści. "Odmieniec" to druga (po Balladzie o Czarnym Tomie, książka LaVallea, której zakończenie bardzo mnie rozczarowało. O ile do pewnego miejsca, a konkretnie chyba do sceny rozkopywania grobu, książka jest jeszcze dość ciekawa, o tyle dalej jest już tylko gorzej. Zresztą - gorzej - to delikatne określenie, na to co autor powymyślał. Toż to jakaś tragedia i zupełny odlot. Stephen King w swoich historiach także czasem "odlatywał", lecz mimo wszytko był w tym jakiś pomysł i dawało się to przełknąć. U LaVallea - moim zdaniem - jest to całkowicie pozbawione ładu i składu. Ja rozumiem, że fantastyka, że "weird fiction", ale mimo wszystko... No cóż, "Odmieniec" to chyba ostatnia książka LaVallea, po którą sięgnąłem. Raczej nie polecam.
00

Popularność




I. Naj­pierw jest miłość

I

Naj­pierw jest miłość

Roz­dział 1

1

Ta baśń zaczyna się w roku 1968, w cza­sie strajku śmie­cio­wego. W lutym pra­cow­nicy nowo­jor­skich służb oczysz­cza­nia mia­sta przez osiem dni z rzędu nie odbie­rali śmieci. Sto tysięcy ton resz­tek zale­gało na chod­ni­kach i wyle­wało się na jezd­nie. Szczury towa­rzy­szyły jog­ge­rom w poran­nych tre­nin­gach. Powie­trze wrzało od pło­ną­cych odpad­ków. Mia­sto zostało uznane za nie­żywe. Mimo to w powie­trzu wciąż musiała się uno­sić jakaś pomy­lona magia, bo wła­śnie wtedy Lil­lian i Brian się poznali. Przy­byli z dale­kich stron, by odna­leźć się nawza­jem w Queens. Żadne z nich nie mogło prze­wi­dzieć, jaką burzę roz­pęta ich zako­cha­nie.

Lil­lian Kagwa była imi­grantką z Ugandy. Brian West przy­je­chał z nie­wiele mniej egzo­tycz­nej kra­iny Syra­cuse. Córka Afryki Wschod­niej i syn nowo­jor­skiej pro­win­cji spo­tkali się w taniej agen­cji mode­lek przy Nor­thern Boule­vard. Żadne z nich nie było jej klien­tem.

W tygo­dniu, w któ­rym wypadł strajk śmie­cia­rzy, Lil­lian została zatrud­niona w agen­cji na sta­no­wi­sku recep­cjo­nistki. Witała przy­cho­dzą­cych gości i sta­no­wiła miły widok dla ludzi spa­ce­ru­ją­cych po chod­ni­kach wśród pię­trzą­cych się od tygo­dnia stert odpad­ków. Brian, kura­tor sądowy, od czasu do czasu odwie­dzał Pawła Arse­niewa, zało­ży­ciela agen­cji i jed­nego ze swo­ich pod­opiecz­nych, który odsie­dział cztery lata za oszu­stwo. Brian nie dowie­rzał, że Paweł naprawdę wró­cił na drogę cnoty, w tym tygo­dniu jed­nak mniej inte­re­so­wał go pan Arse­niew, znacz­nie bar­dziej zaś nowa recep­cjo­nistka. Spo­tka­nie z nią było jak zna­le­zie­nie róży na wysy­pi­sku śmieci. W tym jed­nym tygo­dniu odwie­dził agen­cję czte­ro­krot­nie.

Mimo natych­mia­sto­wego zauro­cze­nia Lil­lian Kagwą miał jed­nak skłon­ność do prze­krę­ca­nia jej nazwi­ska, ona zaś regu­lar­nie myliła go z innymi bia­łymi męż­czy­znami. Trudno więc powie­dzieć, żeby byli sobie prze­zna­czeni. Mimo to Brian West – niski, krępy i uparty – wra­cał nie­ustę­pli­wie, a w te dni, w które się nie poka­zy­wał, Lil­lian ze zdu­mie­niem łapała się na tym, że za nim tęskni.

Lil­lian Kagwa pocho­dziła z Jinji, dru­giego co do wiel­ko­ści mia­sta w Ugan­dzie, w któ­rym prze­żyła unie­za­leż­nie­nie się kraju od Wiel­kiej Bry­ta­nii oraz póź­niej­sze rodzime rządy Mil­tona Obote. Obote rzą­dził za pomocą armii i taj­nej poli­cji zna­nej pod nazwą Gene­ral Service Unit. Gdzie­kol­wiek poja­wili się ludzie z GSU, nie­śli zło i nie­go­dzi­wość.

W roku 1967 Lil­lian z troj­giem kuzy­no­stwa jechali samo­cho­dem do sto­licy, Kam­pali, kiedy zostali zatrzy­mani przez trzech męż­czyzn poda­ją­cych się za funk­cjo­na­riu­szy GSU. Sie­dzieli cicho jak myszy pod mio­tłą, gdy agenci spraw­dzali ich toż­sa­mość, aż w końcu pole­cili Arthu­rowi – jedy­nemu męż­czyź­nie wśród podróż­nych – wysiąść i otwo­rzyć bagaż­nik. Arthur się zawa­hał: nie chciał zosta­wiać sióstr i Lil­lian samych. Wtedy jeden z agen­tów od nie­chce­nia nachy­lił się i strze­lił mu w brzuch.

Huk wystrzału na chwilę ogłu­szył, a błysk z lufy dodat­kowo ośle­pił trzy kobiety, ale sie­dząca za kie­row­nicą Lil­lian wyczuła, że strze­lec sięga do środka, żeby wyjąć klu­czyki ze sta­cyjki. Wrzu­ciła bieg i ruszyła z piskiem opon, zanim jesz­cze dobrze otrzą­snęła się po strzale. Jechała dwu­kie­run­kową drogą węży­kiem, jak pijana. Agenci GSU ostrze­lali samo­chód, ale nie mogli go ści­gać, ponie­waż w ich pojeź­dzie skoń­czyła się ben­zyna. Usta­wili poste­ru­nek spe­cjal­nie po to, żeby ukraść odpo­wied­nie auto; teraz musieli cze­kać na kolejną oka­zję.

Pro­wa­dziła jak wariatka. Do Kam­pali dotarli w pół godziny, ale Arthur zmarł na długo przed­tem. Taki incy­dent nie zasłu­gi­wał nawet na wzmiankę w ser­wi­sach infor­ma­cyj­nych, bo gene­ral­nie cała Uganda dostała pier­dolca. Lil­lian chciała się stam­tąd jak naj­szyb­ciej wydo­stać i po roku miała już ame­ry­kań­ską wizę.

W roku 1968 zna­la­zła się w Nowym Jorku. Miała dwa­dzie­ścia pięć lat i nie znała nikogo w mie­ście, ale dzięki wycho­wa­niu pod wła­dzą bry­tyj­ską dobrze znała angiel­ski, co znacz­nie uła­twiło jej asy­mi­la­cję. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych pan Arse­niew ją zatrud­nił, był fakt, że mówiła po angiel­sku znacz­nie lepiej od niego. Przy­da­wała agen­cji poważ­nego cha­rak­teru i pozo­rów legal­no­ści, cho­ciaż Brian West nie mylił się w swo­ich podej­rze­niach: dzia­łal­ność Arse­niewa była jed­nym wiel­kim prze­wa­łem. Lil­lian nie miała o tym poję­cia, kiedy przy­cho­dziła do pracy: wie­działa tylko, że dosta­nie dwu­krot­ność sta­no­wej płacy mini­mal­nej, trzy dolary za godzinę. W Ugan­dzie nie była w sta­nie zna­leźć żad­nej pracy, więc tę hołu­biła ze wszyst­kich sił. A strajk śmie­cia­rzy? Czymże był w porów­na­niu z mor­der­stwem w maje­sta­cie prawa?

Agen­cja Gla­mour Time mie­ściła się w pozba­wio­nym okna kan­torku na pię­trze budynku nie­da­leko Queens­boro Plaza – z dala od wszel­kich ośrod­ków haute couture, za to w dosko­na­łym miej­scu, żeby zgar­niać począt­ku­jące modelki z robot­ni­czego Queens. Aby zostać przy­ję­tym do agen­cji, wystar­czyło mieć zdję­cie por­tre­towe. Tak się szczę­śli­wie skła­dało, że pan Arse­niew miał na miej­scu nie­duże stu­dio foto­gra­ficzne, w któ­rym – za opłatą – mógł oso­bi­ście zro­bić dziew­czy­nie foto­gra­fie do port­fo­lio. Niektó­rym mło­dym kobie­tom pro­po­no­wał pry­watne sesje zdję­ciowe po godzi­nach. Ulice Nowego Jorku tonęły w nie­odbie­ra­nych śmie­ciach, ale od Gla­mour Time wio­nęło wła­snym smrod­kiem. Jedy­nym uczci­wym ele­men­tem tego biz­nesu była Afry­kanka odbie­ra­jąca tele­fony w recep­cji.

Inte­res pana Arse­niewa mógłby się krę­cić bez więk­szych prze­szkód przez lata, wabiąc coraz to nowe młode kobiety żywiące nadzieję na zro­bie­nie kariery, gdyby nie ten prze­klęty kura­tor, który pra­wie zamiesz­kał w recep­cji. Jak robić porządny prze­kręt, kiedy codzien­nie rano odwie­dza cię gli­niarz? Brian West psuł inte­res. A ponie­waż był urze­czony Lil­lian, to samo odno­siło się do niej. Dla­tego pan Arse­niew ją zwol­nił. Nie było to szcze­gól­nie inte­li­gentne posu­nię­cie, ale i pan Arse­niew nie był szcze­gól­nie inte­li­gent­nym czło­wie­kiem. Brian tro­pił go bez­li­to­śnie, niczym inspek­tor Javert z hrab­stwa Onon­daga. Robie­nie ludziom zdjęć nie było sprzeczne z pra­wem, ale pro­wa­dze­nie stu­dia foto­gra­ficz­nego bez zezwo­le­nia można już było potrak­to­wać jako naru­sze­nie zasad zwol­nie­nia warun­ko­wego. Paweł Arse­niew wró­cił za kraty. Lil­lian Kagwa musiała zna­leźć nową pracę.

Zna­la­zła ją na sta­no­wi­sku sekre­tarki do spraw admi­ni­stra­cyj­nych w kan­ce­la­rii praw­nej w środ­ko­wej czę­ści Man­hat­tanu. Zara­biała mniej. Prze­pro­wa­dziła się do mniej­szego miesz­ka­nia. Zerwała wszel­kie kon­takty z Bria­nem. Zna­jo­mość z nim przy­pła­ciła utratą nie­złej pracy, a teraz tra­ciła dodat­kowo po pół godziny na dojazd w każdą stronę, więc nie, nie pój­dzie z nim na kola­cję i do kina, dzię­kuję bar­dzo. Zresztą była młoda, a Nowy Jork ofe­ro­wał znacz­nie wię­cej roz­ry­wek niż Jinja. Poznali się w roku 1968, ale na pierw­szą praw­dziwą randkę poszli dopiero osiem lat póź­niej.

Brian posta­no­wił dać Lil­lian tro­chę swo­body. Wyna­jął miesz­ka­nie całe hrab­stwo dalej, na Sta­ten Island, ale nie mógł prze­stać o niej myśleć. Dla­czego? Co takiego w sobie miała? Nie umiał tego wytłu­ma­czyć, ale było tro­chę tak, jakby rzu­ciła na niego urok.

* * *

Brian West był jedy­nym dziec­kiem dwojga zgoła nie­ro­man­tycz­nych pijacz­ków. W wieku dwu­na­stu lat zała­pał się do sprze­daży sło­dy­czy w Elm­wood The­atre. Popeł­nił ten błąd, że pochwa­lił się zaro­bio­nymi pie­niędzmi ojcu, Fran­kowi. Spo­dzie­wał się gra­tu­la­cji i pokle­pa­nia po ple­cach, a zamiast tego padł ofiarą wymu­sze­nia roz­bój­ni­czego we wła­snym miesz­ka­niu. Za zabrane mu pie­nią­dze ojciec kupił skrzynkę piwa Gene­see, którą do spółki z matką roz­pra­co­wali jesz­cze przed snem. Taki dom albo czło­wieka zła­mie, albo zahar­tuje. Może jedno i dru­gie. Czym było cze­ka­nie, aż kobieta ci wyba­czy, w porów­na­niu z ojcem, który cię pobił i ogra­bił z two­jej pierw­szej wypłaty?

Pod koniec roku 1976 wresz­cie stało się: Brian West i Lil­lian Kagwa poszli na randkę. Kiedy pierw­szy raz się spo­tkali, pod­czas strajku śmie­cio­wego, mieli po dwa­dzie­ścia pięć lat, teraz – trzy­dzie­ści trzy. Na prze­strzeni tych ośmiu lat Lil­lian spo­ty­kała się z wie­loma męż­czy­znami i w porów­na­niu z nimi Brian pre­zen­to­wał się cał­kiem korzyst­nie: pra­co­wity, nie­pi­jący, oszczędny, bez dłu­gów. Zabawne, jak wysoko ceniła sobie teraz te zalety. Jedyny drobny pro­blem obja­wił się przy kola­cji, kiedy Brian zaczął mówić o moż­li­wo­ści bycia mężem i ojcem i o tym, jak bar­dzo chce mieć dzieci. Już przy tam­tym pierw­szym spo­tka­niu w Gla­mour Time wyczuł, że byłaby świetną matką. Kiedy skoń­czył mówić, przy­po­mniała mu deli­kat­nie, że są dopiero na pierw­szej randce. Może z pla­no­wa­niem ślubu zacze­kałby przy­naj­mniej, aż wyjdą z kina? Trzeba Bria­nowi oddać spra­wie­dli­wość: nie żach­nął się, nie zezło­ścił. Tylko się roze­śmiał. Nie zda­wał sobie z tego sprawy, ale to wła­śnie w tym momen­cie Lil­lian naprawdę się w nim zabu­jała.

Poszli na Rocky’ego. Lil­lian wybra­łaby coś innego, ale w poło­wie filmu zaczęła się dobrze bawić, a nawet roz­po­zna­wać na ekra­nie samą sie­bie, nie­złomną marzy­cielkę. O tym wła­śnie był ten film. Czy nie taka wła­śnie była? Lubiła sobie wyobra­żać, że tak. Może dla­tego Brian zabrał ją wła­śnie na ten film. Żeby poka­zać jej coś na jej temat, czego ni­gdy nie umiał ubrać w słowa. Wcze­śniej opo­wie­dział jej o tym, jak obra­bo­wał go wła­sny ojciec, ona jemu o tym, jak Arthur został postrze­lony w samo­cho­dzie, a teraz sie­dzieli w ciem­nym kinie przy Times Squ­are. Razem. Dwoje twar­dzieli. Całe życie dopro­wa­dziło ich do tego punktu. Wyda­wało się to takie nie­wia­ry­godne, nie­praw­do­po­dobne jak mit. W ciem­no­ściach trzy­mała go za rękę. Mimo że jesz­cze przez trzy godziny nie upra­wiali seksu, nale­ża­łoby stwier­dzić, że ich pierw­sze dziecko – jedyne dziecko – poczęte zostało wła­śnie wtedy. Myśl. Idea. Wspólne marze­nie. Rodzi­ciel­stwo to histo­ria, którą dwoje ludzi zaczyna opo­wia­dać wspól­nie.

W kwiet­niu 1977 roku ciąża zaczęła być widoczna. Brian zna­lazł dla nich miesz­ka­nie z dwiema sypial­niami w Jack­son Heights. Ich syn uro­dził się we wrze­śniu. Brian uznał, że dziw­nie byłoby nazwać pół­czar­nego dzie­ciaka Rocky, więc dali mu na imię Apollo. Brian lubił go nosić na zgię­tej w łok­ciu ręce i gru­chać do niego słodko:

– Jesteś bóg Apollo. Dobra­noc, moje sło­neczko.

I żyli długo i szczę­śli­wie. Przy­naj­mniej przez kilka lat.

Zanim nade­szły czwarte uro­dziny Apolla, Briana już z nimi nie było.

Nie uciekł z inną kobietą, nie wyje­chał z mia­sta, żeby wró­cić do Syra­cuse. Wła­ści­wie wyglą­dało to tak, jakby znik­nął z powierzchni ziemi. Nie spo­sób go było zna­leźć, bo nie zosta­wił za sobą żad­nego śladu, ani z okru­chów chleba, ani z trans­ak­cji kartą kre­dy­tową.

Kiedy Apollo przy­szedł na świat, Brian i Lil­lian myśleli, że to koniec opo­wie­ści. Mylili się. Sza­leń­stwo dopiero się zaczy­nało.

Roz­dział 2

2

Bar­dzo szybko po znik­nię­ciu Briana chłopca zaczął drę­czyć nawra­ca­jący sen. Ponie­waż miał dopiero cztery latka, Lil­lian nie była w sta­nie usta­lić wszyst­kich szcze­gó­łów, sły­szała głów­nie nie­prze­rwaną, pośpieszną papla­ninę prze­ra­żo­nego dziecka w środku nocy, ale co nieco udało jej się zro­zu­mieć. Ktoś pukał do drzwi wej­ścio­wych. Apollo szedł otwo­rzyć, a wtedy sto­jący za drzwiami męż­czy­zna wpy­chał się do miesz­ka­nia i przy­klę­kał przed nim. Miał twarz, ale ją zdej­mo­wał, a pod spodem była twarz taty. Brian West otwie­rał usta, z któ­rych buchały kłęby mgły. Na ten widok Apollo zaczy­nał pła­kać, a mgła wypeł­niała całe miesz­ka­nie i gęst­niała tak bar­dzo, że pra­wie nic nie widział. Tata brał go na ręce. Dźwięk leją­cej się wody, gło­śny jak wodo­spad, wypeł­niał wnę­trze. Ojciec niósł Apolla przez mgłę i wresz­cie się do niego odzy­wał. A wtedy Apollo budził się z krzy­kiem.

Kosz­mar wra­cał noc w noc przez wiele tygo­dni. Apollo nie chciał już spać, a Lil­lian nie mogła zmru­żyć oka, bo wie­działa, że jej czte­ro­let­niego malca w każ­dym momen­cie może znów ogar­nąć zgroza.

„Pój­dziesz ze mną”.

To wła­śnie mówił Brian synowi we śnie.

Pró­bu­jąc go pocie­szyć, Lil­lian zapy­tała, dla­czego te aku­rat słowa napa­wają go tak wiel­kim stra­chem. Jego odpo­wiedź zmro­ziła ją do szpiku kości. Nie pła­kał ze stra­chu. Pła­kał z tęsk­noty.

– Dla­czego nie wziął mnie ze sobą? – zapy­tał Apollo.

W końcu kosz­mary ustą­piły, a w każ­dym razie Apollo prze­stał o nich mówić i życie uło­żyło się na nowych warun­kach: Lil­lian samot­nie wycho­wy­wała dziecko, co było zaję­ciem zarówno żmud­nym, jak i satys­fak­cjo­nu­ją­cym, poza tym pra­co­wała na cały etat, a w soboty dokształ­cała się, żeby zostać peł­no­prawną asy­stentką w kan­ce­la­rii. Apollo, mól książ­kowy, wyra­stał na ostroż­nego, samo­wy­star­czal­nego chłopca.

Zma­gali się w ten spo­sób z życiem przez kolejne osiem lat. Dwu­na­sto­letni Apollo nie wspo­mi­nał o tacie, żadne z nich nie prze­wi­dy­wało też, by Brian West miał kie­dy­kol­wiek w przy­szło­ści prze­wi­nąć się w ich roz­mo­wach. Aż pew­nego dnia chło­pak dostał od ojca wia­do­mość. Pre­zent.

Roz­dział 3

3

Jesie­nią roku 1989 Apollo Kagwa był uczniem gim­na­zjum nr 237 we Flu­shing. Po znik­nię­ciu Briana Lil­lian wró­ciła do panień­skiego nazwi­ska i dopil­no­wała, żeby nosił je także jej syn. Stał się Kagwą z mocy prawa. Wyma­zali Westa ze swo­jego życia.

* * *

Nawet taki ostrożny i samo­wy­star­czalny dzie­ciak jak Apollo mógł się doro­bić wła­snej ekipy. Miał dwóch dobrych kum­pli. Poza tym dobrze mu szła histo­ria Ame­ryki, którą wykła­dał im pan Per­rault. Lil­lian zdała egza­miny, została asy­stentką i zna­la­zła lep­szą pracę, nieco dalej od cen­trum Man­hat­tanu. Czę­sto jed­nak musiała zosta­wać po godzi­nach, cza­sem wra­cała dopiero o ósmej. O takich dzie­ciakach jak Apollo mówiło się, że cho­dzą z klu­czem na szyi. Zapra­szani do Dona­hue Show goście bia­dali nad tą nową rze­czy­wi­sto­ścią i rugali pra­cu­jące matki, które swoją potrzebą zaro­bie­nia na życie wyrzą­dzały krzywdę dzie­ciom.

To popo­łu­dnie Apollo spę­dził w taki sam spo­sób, jak spę­dzają czas wszyst­kie dzieci, które nie muszą pro­sto ze szkoły wra­cać do domu: odwie­dził pobli­ski bar, gdzie prze­pu­ścił parę ćwierć­do­la­ró­wek na auto­ma­tach, wpadł do laty­no­skiego skle­piku po oran­żadę i chipsy i pokrę­cił się tro­chę na rogu Col­den Street, gdzie dzie­ciaki aku­rat bawiły się piłką. Pograł z nimi godzinę albo dwie i poszedł do sie­bie na górę. Prawdę mówiąc, nie kąpał się od dobrych dwóch dni i po zaba­wie był tak spo­cony, że sam nie mógł dłu­żej znieść swo­jego zapa­chu. Odkrę­cił prysz­nic i zdą­żył się roze­brać do pasa, gdy z dru­giego końca miesz­ka­nia dobie­gło gło­śne puka­nie. Udał, że go nie sły­szy – to pew­nie sąsiadka chciała cze­goś od mamy – ale puka­nie tylko się nasi­liło. Z kranu leciała gorąca woda, spod prysz­nica buchały kłęby pary. Wycho­dząc z łazienki, Apollo jakby wynu­rzył się z chmury.

Prze­szedł przez pół miesz­ka­nia, gdy wło­ski zje­żyły mu się na karku. Puka­nie do drzwi nie usta­wało, on jed­nak obej­rzał się za sie­bie, na wyle­wa­jącą się z łazienki parę, która zda­wała się podą­żać za nim. Nagle zakrę­ciło mu się w gło­wie, jakby zupeł­nie nie­świa­do­mie znie­nacka wszedł do czy­je­goś snu. Wła­snego snu. To nim wstrzą­snęło. W dzie­ciń­stwie śnił ten sen noc w noc. Ile miał wtedy lat? Trzy? Cztery? Puka­nie do drzwi, odgłos leją­cej się wody, kłęby pary w miesz­ka­niu i…

Pod­biegł do drzwi wej­ścio­wych. Led­wie się przy nich zna­lazł, puka­nie uci­chło.

– Zacze­kaj na mnie – wyszep­tał. Poczuł się głu­pio, gdy wypo­wie­dział te słowa. A jesz­cze głu­piej, gdy je powtó­rzył.

Ojca nie ma za drzwiami. Ojca nie ma za drzwiami. Ojca nie ma.

Mimo to otwo­rzył zamki. Miał wra­że­nie, że się kur­czy. Jak otwie­rał te drzwi we śnie? Jak zdo­łał dosię­gnąć gór­nego zamka, kiedy był małym dziec­kiem? W snach wszystko było moż­liwe. A teraz? Może zasnął w łazience, sie­dząc w wan­nie, i przy­pad­kowe wyła­do­wa­nia elek­tryczne w mózgu spo­wo­do­wały ponowne obja­wie­nie się tej fan­ta­zji.

Posta­no­wił się nad tym nie zasta­na­wiać. Świa­do­mość bycia w śnie dawała oso­bliwą wol­ność. Jeżeli za drzwiami naprawdę zoba­czy ojca, to przy­naj­mniej sobie przy­po­mni, jak wyglą­dał. Bo już go nie pamię­tał.

Kiedy jed­nak otwo­rzył drzwi, ojca nie było.

Za to na progu stało tek­tu­rowe pudełko.

Wychy­lił się, jakby miał nadzieję dostrzec gdzieś w pobliżu, może w głębi kory­ta­rza, tam­tego ojca ze snu. Nikogo nie było widać. Spu­ścił wzrok na kar­ton: gruba tek­tura, jedno słowo wypi­sane czar­nym fla­ma­strem na wieku: „Impro­ba­bi­lia”.

Przy­klęk­nął na jedno kolano, wziął pudełko do rąk (nie było cięż­kie) i zabrał je do domu. Zawar­tość prze­miesz­czała się z głu­chym odgło­sem. Usiadł na pod­ło­dze w salo­nie. Pod­niósł wieko.

Roz­dział 4

4

– Ten kar­ton nale­żał do two­jego ojca – powie­działa Lil­lian.

Apollo nie zauwa­żył, że słońce zaszło, nie sły­szał, jak matka weszła do miesz­ka­nia. Dopiero kiedy musnęła jego kark, zdał sobie sprawę z ist­nie­nia świata wokół niego.

Rzu­ciła na bok torebkę i kuc­nęła przy nim.

– Gdzie go zna­la­złeś?

– Ktoś go zosta­wił pod drzwiami.

Roz­ło­żył zawar­tość kar­tonu na dywa­nie: dwa przedarte bilety do kina, por­tre­towe zdję­cie mło­dej bia­łej kobiety, umowa najmu miesz­ka­nia w Jack­son Heights, rachu­nek za noc w hotelu przy Dzie­wią­tej Alei, bli­sko Times Squ­are, pli­czek rachun­ków za jedze­nie na wynos, świa­dec­two mał­żeń­stwa Briana Westa i Lil­lian Kagwy i książka dla dzieci.

– Co ty wyga­du­jesz? – wyszep­tała Lil­lian, wodząc wzro­kiem po tych przed­mio­tach. – Mój Boże… – dodała jesz­cze ciszej.

Apollo odwró­cił się do niej. Wstała, wypro­sto­wała się, pró­bo­wała się otrzą­snąć.

– Powiedz mi prawdę: wyją­łeś te rze­czy z mojej szafki? Grze­ba­łeś w moich rze­czach?

Wska­zał drzwi wej­ściowe.

– Ktoś pukał, bar­dzo długo. Pomy­śla­łem… – Zawie­sił głos. – Nie wie­dzia­łem, kto to. Zamie­rza­łem się wyką­pać.

W tej wła­śnie chwili zdał sobie sprawę, że woda na­dal się leje. Zerwał się na nogi i pobiegł do łazienki. Odpływ w wan­nie był przy­tkany, woda prze­le­wała się górą i zbie­rała w kałużę na pod­ło­dze.

– Apollo! – zawo­łała na ten widok Lil­lian. Prze­pchnęła się obok syna i zakrę­ciła kran. Ścią­gnęła ręcz­niki z suszarki i poroz­kła­dała je na pod­ło­dze. – Muszę zaj­rzeć do pani Ortiz, spraw­dzić, czy jej nie zala­li­śmy.

Wpraw­dzie w salo­nie zna­la­zło się abso­lut­nie nie­wia­ry­godne tek­tu­rowe pudełko, ale pew­nych spraw rodzic nie mógł zigno­ro­wać – na przy­kład tego, czy bez­myślna lato­rośl nie spo­wo­do­wała powo­dzi u sąsiadki z dołu, miłej, star­szej pani, która w prze­szło­ści się nią opie­ko­wała. I ile będzie kosz­to­wało odma­lo­wa­nie sufitu u pani Ortiz.

Lil­lian wyszła z łazienki. Apollo rów­nież. Idąc do drzwi, zer­k­nęła na pudło i roz­ło­żone na dywa­nie rze­czy i natych­miast skrę­ciła w ich stronę. Pochy­liła się, zabrała jedną kartkę i wyszła z miesz­ka­nia. Apollo wró­cił do salonu. Lil­lian zabrała rachu­nek z hotelu nie­da­leko Times Squ­are. Myślała, że w ten spo­sób coś ukrywa, ale nie miało to zna­cze­nia. Zanim przy­szła, zdą­żył obej­rzeć i zapa­mię­tać wszyst­kie przed­mioty, po czym zaczął je łączyć ze zna­nymi sobie histo­riami rodzin­nymi. Nie­któ­rych detali nie był pewien; matka swoim zacho­wa­niem wła­śnie potwier­dziła jeden z nich.

Jak czło­wiek, który zatrzy­mał te wszyst­kie rze­czy, mógł z dnia na dzień zosta­wić żonę i dziecko? I jak wylą­do­wały na progu miesz­ka­nia Apolla? Ponow­nie spoj­rzał na wieko i odczy­tał wypi­sane na nim słowo: „Impro­ba­bi­lia”.

Matka musia­łaby mu obja­śnić zna­cze­nie więk­szo­ści przed­mio­tów, ale jeden z nich zda­wał się mniej skom­pli­ko­wany niż inne: książka dla dzieci Out­side Over There Mau­rice’a Sen­daka. Otwo­rzył ją. Liczył na jakiś liścik, dedy­ka­cję, parę słów skie­ro­wa­nych przez ojca do syna, ślad ojcow­skiego cha­rak­teru pisma. Niczego podob­nego nie zna­lazł, ale książka była mocno zaczy­tana, prawy górny róg każ­dej stro­nicy przy­bru­dzony, grzbiet wie­lo­krot­nie poprze­ła­my­wany. To nie była książka na pokaz, ktoś czę­sto po nią się­gał. Apollo wyobra­ził sobie, jak Brian West, może sie­dzący tutaj, na tej wła­śnie kana­pie, czyta książkę na głos swo­jemu dziecku. Sam zaczął czy­tać na głos.

– „Kiedy tata wypły­nął na morze” – brzmiał począ­tek.

Matka mało czy­tała. Miała wiele zalet, ale nie było wśród nich miło­ści do ksią­żek. Haro­wała jak wół i wie­czo­rami led­wie star­czało jej sił, żeby posie­dzieć z synem przed tele­wi­zo­rem. Apol­lowi to nie prze­szka­dzało. Kiedy jed­nak zasy­piała na kana­pie, ścią­gał jej buty, zdej­mo­wał perukę, wyłą­czał tele­wi­zor i szedł do swo­jego pokoju poczy­tać. Robił to, odkąd nauczył się syla­bi­zo­wać. Książka, którą w tej chwili trzy­mał w ręce, sprzy­jała wyobra­ża­niu sobie, że kie­dyś nie był jedy­nym czy­tel­ni­kiem w domu. Podo­bała mu się myśl, że odzie­dzi­czył zami­ło­wa­nie do słowa pisa­nego. Może ta książka była zaled­wie pierw­szą z wielu, któ­rymi ojciec zamie­rzał się z nim podzie­lić. Wraz z poja­wie­niem się kar­tonu jego ape­tyt na czy­ta­nie jesz­cze się wzmógł.

Czy­tał w łóżku i w toa­le­cie. Zabie­rał książki do parku. Pod­czy­ty­wał wyda­nia kie­szon­kowe, gra­jąc w soft­ball. Gubił książki, oble­wał je oran­żadą, na kart­kach poja­wiały się ślady pal­ców zabru­dzo­nych cze­ko­ladą. Nawet naj­milsi biblio­te­ka­rze musieli w końcu zażą­dać kar­nych opłat na fun­dusz zaku­powy. Lil­lian zaczęła więc przy­no­sić książki i cza­so­pi­sma z pracy: „Reader’s Digest” i „People”, „Con­su­mer Reports” i „Bon Appétit”. A Apollo czy­tał je wszyst­kie i dopo­mi­nał się o wię­cej. Zaprzy­jaź­niła się z asy­stent­kami z innych pię­ter biu­rowca, zdo­łała nawet namó­wić kilka z nich do pre­nu­me­ro­wa­nia innych pism niż te dostępne w jej kan­ce­la­rii. Dzia­ła­jący po dru­giej stro­nie ulicy gabi­net den­ty­styczny trzy­mał w pocze­kalni zapas tanich czy­ta­deł dla klien­tów i Lil­lian prze­ko­nała recep­cjo­nistkę, żeby odda­wała jej zużyte, naj­bar­dziej sczy­tane egzem­pla­rze, zamiast je wyrzu­cać. Domi­no­wały wśród nich roman­si­dła i thril­lery, było też sporo kry­mi­nal­nej lite­ra­tury faktu. Lil­lian wrzu­cała je jak leci do torby folio­wej i wio­zła metrem do domu. I tak Apollo przeczy­tał Ted Bundy. Bestia obok mnie Ann Rule, The Way­ward Heiress Blan­che Che­nier oraz Smoka Clive’a Cus­slera w wieku, w któ­rym był sta­now­czo za młody, żeby je zro­zu­mieć – ale mimo to każdą z nich doczy­tał do końca. Dla pew­nego typu dzieci czy­ta­nie bez nad­zoru bywa bło­go­sła­wień­stwem.

Lil­lian nie do końca zada­wała sobie sprawę z tego, jakim dziec­kiem jest Apollo, aż do pew­nej soboty na początku paź­dzier­nika, kiedy przy­szła do nich pani Ortiz, sąsiadka z dołu. O dziwo, przy­szła zoba­czyć się nie z nią, lecz z jej synem. Pierw­sze sko­ja­rze­nie Lil­lian było takie, że chło­pak coś prze­skro­bał, ale pani Ortiz zama­chała w powie­trzu bank­no­tem jed­no­do­la­ro­wym i wyja­śniła, że Apollo obie­cał jej przy­nieść egzem­plarz „People” z tą prze­śliczną Julią Roberts na okładce i się z tym spóź­nia. Zdez­o­rien­to­wana i skon­ster­no­wana Lil­lian potrze­bo­wała dobrych paru minut, żeby się otrzą­snąć i zdać sobie sprawę, że jej syn sprze­daje książki i cza­so­pi­sma, które ona przy­nosi do domu. Wzbu­rzona wpa­ro­wała do pokoju Apolla, zna­la­zła żądany numer „People” w jed­nym z pię­trzą­cych się na pod­ło­dze sto­sów i oddała go pani Ortiz za darmo. Pró­bo­wała jej nawet dorzu­cić inne, bar­dziej aktu­alne wyda­nie z Bar­barą Bush na okładce, ale pani Ortiz nie wie­działa, kto to.

Apollo wró­cił krótko przed zacho­dem słońca. W Nowym Jorku utrzy­my­wała się cie­pła pogoda, tem­pe­ra­tura za dnia oscy­lo­wała w gra­ni­cach od dwu­dzie­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu stopni. Apollo z kole­gami grali w fut­bol doty­kowy w parku Flu­shing Meadows. Przy­szedł do domu brudny, ale roz­pro­mie­niony. Lil­lian pocze­kała, aż zbłą­dzi do kuchni i tam ją znaj­dzie. Wcze­śniej przez całe popo­łu­dnie pako­wała cza­so­pi­sma i książki w mięk­kiej opra­wie do wor­ków na śmieci, które następ­nie posta­wiła na nie­du­żym kuchen­nym stole zamiast kola­cji. Zanim zdą­żył zapy­tać, o co cho­dzi, powie­działa mu o wizy­cie pani Ortiz.

– Posta­ra­łam się je dla cie­bie zdo­być, bo myśla­łam, że będziesz je czy­tał – wyja­śniła. Pod­nio­sła jeden z wor­ków i aż stęk­nęła, taki był ciężki. – Ale jeśli nie chcesz, wrzu­cimy je do spa­larki.

– Ale ja je czy­tam. – Apollo roz­wią­zał jeden z wor­ków i zaj­rzał do środka. – Wszyst­kie, bez wyjątku. Co mam z nimi robić po prze­czy­ta­niu?

– Wyrzu­cać, Apollo. Cóżby innego? – Lil­lian zawią­zała worek z powro­tem.

– Ale pani Ortiz lubi prze­glą­dać „People”, więc…

– Więc czemu by nie osku­bać sta­ro­winki, tak?

– Płaci mi dwa­dzie­ścia pięć cen­tów. Cena z okładki to dolar dzie­więć­dzie­siąt pięć. Dla niej to praw­dziwa oka­zja. Nie prze­szka­dza jej, że to wyda­nie sprzed paru tygo­dni. Co w tym złego?

Lil­lian już otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, kiedy zła­pała się na tym, że nie ma na podo­rę­dziu dobrej odpo­wie­dzi. Powio­dła wzro­kiem po wor­kach.

– I wszystko sprze­da­jesz?

– Jak cze­goś nie mogę sprze­dać, to wyrzu­cam, ale w naszej oko­licy han­del idzie cał­kiem nie­źle.

– Masz dwa­na­ście lat. – Lil­lian opa­dła ciężko na krze­sło. – Gdzie się tego nauczy­łeś?

– Od cie­bie, mamo – odparł po chwili, uśmiech­nięty od ucha do ucha. – Nauczy­łem się, pod­pa­tru­jąc cie­bie.

– Jak to?

– Ciężko pra­cu­jesz, ja to widzę. No i jestem twoim synem. Mam to we krwi.

Wska­zała mu krze­sło. Usiadł. Długo patrzyła na niego bez słowa.

– Jeżeli zamie­rzasz pro­wa­dzić inte­res, będziesz potrze­bo­wał wizy­tó­wek – powie­działa w końcu. – Z twoim nazwi­skiem i nume­rem tele­fonu. Zamó­wię je dla cie­bie przez moją kan­ce­la­rię, dosta­niesz je za darmo.

Wstała i po chwili wró­ciła z arku­szem papieru maszy­no­wego i dłu­go­pi­sem w ręce. Nary­so­wała na kartce duży pro­sto­kąt, w który wpi­sała dwie linijki tek­stu:

Apollo KagwaU­ży­wane książki i cza­so­pi­sma

Skre­śliła drugą linijkę i napi­sała nową wer­sję:

Książki i cza­so­pi­sma na każdą kie­szeń

U dołu dodała domowy numer tele­fonu, po czym przy­tknęła dłu­go­pis do gór­nej czę­ści pro­sto­kąta, powy­żej nazwi­ska.

– Firma musi mieć nazwę – stwier­dziła, cze­ka­jąc na reak­cję Apolla.

Wyjął dłu­go­pis z jej dłoni i wła­sno­ręcz­nie dopi­sał:

Impro­ba­bi­lia

Roz­dział 5

5

Apollo Kagwa mógłby pójść na stu­dia, gdyby nie czło­wiek nazwi­skiem Carl­ton Lake. W ostat­niej kla­sie szkoły śred­niej imie­nia Johna Bowne’a Apollo był – gdyby kie­ro­wać się jego oce­nami – ide­al­nie prze­cięt­nym uczniem: same trójki i czwórki od góry do dołu. Nie­któ­rzy nauczy­ciele byli zasko­czeni, bo miał opi­nię pil­nego i sys­te­ma­tycz­nego ucznia, ale szkoła nie była jego praw­dziwą pasją. Apollo Kagwa bez reszty poświę­cał się swo­jemu biz­ne­sowi.

Miał sie­dem­na­ście lat, Impro­ba­bi­lia roz­wi­nęły się przez ten czas w impo­nu­jący kon­cern. Znali go w Queens, Bronk­sie i na Man­hat­ta­nie. Sprze­dawcy rzad­kich i uży­wa­nych ksią­żek koja­rzyli go, bo potra­fił ni z tego, ni z owego zadzwo­nić do sklepu i się zapo­wie­dzieć – ot, kolega po fachu, który aku­rat jest w pobliżu i chęt­nie zło­żyłby im kur­tu­azyjną wizytę. Ależ oczy­wi­ście, odpo­wia­dali, zbici z tropu jego dobrymi manie­rami, zwłasz­cza że nie sły­nęli prze­cież z oby­cia i zna­jo­mo­ści ety­kiety. A potem mel­duje się u nich pięt­na­sto­letni dzie­ciak z ple­ca­kiem, pod któ­rym muł by klęk­nął, i przed­sta­wia się jako Apollo. Oku­lary ma tak ogromne, że powinny mieć wycie­raczki.

Wcho­dzi do sklepu i pró­buje im sprze­dać stare, zaczy­tane egzem­pla­rze cza­so­pism w rodzaju „The Con­no­is­seur” albo „High­li­ghts”. Połą­cze­nie ducha przed­się­bior­czo­ści i bez­gra­nicz­nej naiw­no­ści wystar­czało, by nie­któ­rzy ze sta­rych księ­ga­rzy z miej­sca zako­chali się w pięt­na­sto­latku. Za ich pośred­nic­twem odbie­rał wyma­rzone wykształ­ce­nie. Uczyli go wyce­niać książki, tłu­ma­czyli, jak wyglą­dają wyprze­daże majątku po zmar­łych i gdzie naj­le­piej roz­sta­wić sto­lik na wysta­wie anty­ków.

Nie wszy­scy byli rów­nie ser­deczni. Kiedy pró­bo­wał demon­stro­wać i sprze­da­wać swoje książki, oskar­żali go, że towar jest kra­dziony – może gdzieś się wła­mał, roz­bił witrynę i wyniósł z wystawy, co tylko się dało? Wej­ścia do wielu anty­kwa­ria­tów, zwłasz­cza tych lep­szych i droż­szych na Man­hat­ta­nie, strze­gły zamknięte drzwi i umiesz­czony przy nich dzwo­nek. Były to czasy Bern­harda Goetza strze­la­ją­cego do czar­nych chłop­ców w metrze. Wielu bia­łych mu kibi­co­wało i każdy dzie­ciak z nad­mia­rem mela­to­niny – nawet czarny chło­pak w oku­la­rach, z ple­ca­kiem peł­nym ksią­żek – sta­wał się groź­nym dra­pież­ni­kiem. Zda­rzało mu się cze­kać kwa­drans przed wej­ściem do sklepu, pod­czas gdy sprze­dawcy uda­wali, że go nie widzą.

Na domiar złego zaczy­nał się zasta­na­wiać, czy może naprawdę ma w sobie coś, co prze­raża ludzi; czy nie jest przy­pad­kiem potwo­rem, przez któ­rego ojciec wypro­wa­dził się z domu. Takie obse­syjne myśli nacho­dziły go naj­sil­niej w takich chwi­lach jak ta, kiedy cały świat zda­wał się potwier­dzać jego potworną naturę, i przy odro­bi­nie nie­ostroż­no­ści mogłyby go pochło­nąć. Aby znieść te upo­ko­rze­nia, te eks­plo­zje super­no­wych nie­na­wi­ści do samego sie­bie, wymy­ślił sobie man­trę (a może jej słowa same do niego spły­nęły z jakie­goś sta­rego wspo­mnie­nia), którą – pod­da­wany kry­tycz­nemu osą­dowi – mam­ro­tał w kółko pod nosem:

– Jestem bóg Apollo. Jestem bóg Apollo. Jestem bóg Apollo.

Tak długo ją powta­rzał, aż zaczy­nał się czuć naprawdę bosko.

Nie zna­czyło to jed­nak, że księ­ga­rze wpusz­czali go do swo­ich skle­pów.

* * *

W roku 1995, pod koniec szkoły, został przy­jęty do Queens Col­lege, jed­nakże latem przed roz­po­czę­ciem pierw­szego roku aka­de­mic­kiego jeden z anty­kwa­riu­szy, któ­rzy stali się jego men­to­rami, dał mu pre­zent z oka­zji ukoń­cze­nia szkoły śred­niej: Con­fes­sions of a Lite­rary Archa­eolo­gist Carl­tona Lake’a.

Lake opi­suje swoje życie kolek­cjo­nera rzad­kich i cen­nych ksią­żek, ręko­pi­sów, par­ty­tur, a nawet listów z epoki napo­le­oń­skiej. Sam kolek­cjo­ner i jego zbiory z cza­sem stali się sławni, ale począ­tek książki jest poświę­cony temu, jak Lake zapa­łał miło­ścią do słowa pisa­nego. Był zapa­lo­nym czy­tel­ni­kiem i bywal­cem anty­kwa­ria­tów, ale wspo­mina, że gdy przy­szła pora na praw­dziwe kolek­cjo­no­wa­nie – i zakupy ksią­żek droż­szych niż ćwierć czy pół dolara – „zawsze mógł liczyć na pobłaż­li­wość wyro­zu­mia­łej babki”. Ina­czej mówiąc: bab­cia wspie­rała go finan­sowo. Dość szybko zaczął kolek­cjo­no­wać dzie­więt­na­sto­wiecz­nych fran­cu­skich poetów: Bau­de­la­ire’a, Ver­la­ine’a, Rim­bauda, Mallarmégo i wkrótce doznał swo­istego obja­wie­nia, „olśnie­nia”, jak sam o tym pisał, gdy na aukcji w Nowym Jorku doko­nał pierw­szego zna­czą­cego zakupu: nabył egzem­plarz Les Fleurs du Mal – Kwia­tów zła – Bau­de­la­ire’a z nanie­sio­nymi na mar­gi­ne­sach wła­sno­ręcz­nymi popraw­kami autora. Po tym zna­le­zi­sku stał się lite­rac­kim arche­olo­giem. Odkrył swoje powo­ła­nie. Został biblio­fi­lem.

Apollo Kagwa jesz­cze nie skoń­czył dobrze czy­tać tej dyk­te­ryjki, a już wie­dział, że jesie­nią nie roz­pocz­nie stu­diów w Queens Col­lege. Nie miał wpraw­dzie babki, która spon­so­ro­wa­łaby jego zakupy, ale czuł, że w duchu jest biblio­fi­lem – i zupeł­nie nie prze­szka­dzał mu w tym fakt, że na razie nie odróż­niał Bau­de­la­ire’a od Beatrix Pot­ter. Skoro Carl­ton Lake mógł się parać tym fachem, to czemu nie on? I tak oto syn dwojga nie­złom­nych marzy­cieli sam stał się marzy­cie­lem.

Roz­dział 6

6

„Wyprze­daż majątku” brzmi wytwor­nie, ale dla Apolla mogła ozna­czać wyprawę aż do New Rochelle, by tam w piw­nicy kolo­nial­nego wik­to­riań­skiego dworku oglą­dać zebrane w worku na śmieci książki znisz­czone przez wodę. Cho­ciaż zda­rzyło mu się rów­nież w małym mia­steczku w Sugar Hill zastać na miej­scu cztery regały pełne zacho­wa­nych w ide­al­nym sta­nie pierw­szych wydań. Suspens i zasko­cze­nie były dla niego nie mniej ważne od mate­rial­nych zysków.

Szybko odkrył swoje powo­ła­nie, ale na pierw­sze wiel­kie zna­le­zi­sko – swo­jego Bau­de­la­ire’a – natknął się dopiero w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat. Tym­cza­sem, mając lat dzie­więt­na­ście, wypro­wa­dził się od Lil­lian i zna­lazł sobie kawa­lerkę w Jack­son Heights; zgro­ma­dził w niej tyle ksią­żek, że led­wie zmie­ścił się tam jesz­cze jed­no­oso­bowy tap­czan. W poszu­ki­wa­niu ksią­żek prze­mie­rzał kraj wzdłuż i wszerz. Cza­sami pod­no­sił wzrok znad fron­ty­spi­sów i mar­gi­ne­sów, żeby doce­nić kra­jo­braz za oknem albo pójść z dziew­czyną na randkę, ale po krót­kim okre­sie przy­jem­no­ści zawsze wra­cał do pracy.

Wielki dzień przy­szedł wraz z wyprze­dażą majątku w piw­nicy pew­nej kamie­nicy w Bronk­sie: czter­dzie­ści dwa pojem­niki – od pude­łek po adi­da­sach po starą poma­rań­czową skrzynkę po mleku pod­pro­wa­dzoną z super­mar­ketu – wypeł­nione jed­nymi z naj­rzad­szych ksią­żek na temat magii i okul­ty­zmu, jakie Apollo w życiu widział. Pan i pani D’Ago­stino, kocha­jące się star­sze mał­żeń­stwo, zmarli w odstę­pie zale­d­wie paru mie­sięcy, zosta­wiw­szy po sobie księ­go­zbiór, który przy­pra­wiał o dresz­cze czworo ich dzieci i jede­na­ścioro wnu­cząt. W jed­nym z gry­mu­arów Apollo zna­lazł ich foto­gra­fię: wyglą­dali jak starsi pań­stwo z filmu Odlot, tyle że ci aku­rat Carl i Ellie Fre­drick­so­no­wie gro­ma­dzili księgi poświę­cone czar­nej magii. Bez­pre­ten­sjo­nalne zdję­cie tak bar­dzo nie paso­wało do ich nie­ziem­skiej kolek­cji, że Apollo musiał się mocno posta­rać, by nie wybuch­nąć śmie­chem w obec­no­ści ich krew­nych.

Zapro­po­no­wał mocno zani­żoną cenę, ale ponie­waż był pierw­szym kup­cem, który raczył się pofa­ty­go­wać do nich na połu­dnie Bronksu, przy­jęli jego ofertę. Po połu­dniu tego samego dnia wypo­ży­czył fur­go­netkę i prze­wiózł księ­go­zbiór do sie­bie. Tydzień zajęło mu ska­ta­lo­go­wa­nie ksią­żek i opa­trze­nie ich nale­ży­tym opi­sem przed wysta­wie­niem na sprze­daż. Kart­ku­jąc je, znaj­do­wał od czasu do czasu dopi­ski na mar­gi­ne­sach spo­rzą­dzone dwoma róż­nymi cha­rak­te­rami pisma.

Kiedy prze­glą­dał trze­cie wyda­nie in folio nie­win­nej ksią­żeczki zaty­tu­ło­wa­nej Pod­ręcz­nik Łowcy Cza­row­nic Krwa­wej Rady, ze środka wypa­dła pocz­tówka adre­so­wana do pań­stwa D’Ago­stino. Wyglą­dała cał­kiem zwy­czaj­nie, co naj­wy­żej zżół­kła mniej, niżby się tego spo­dzie­wał po dacie nada­nia – na stem­plu wid­niał rok 1945. Pod­pis adre­sata był wyraźny, jego nazwi­sko oczy­wi­ste: Ale­ister Crow­ley. Szybki rzut oka do Inter­netu potwier­dził, że Crow­ley był słyn­nym okul­ty­stą z począt­ków XX wieku, nazy­wa­nym cza­sem „naj­więk­szym nik­czem­ni­kiem w dzie­jach ludz­ko­ści”. Oskar­żany o sata­nizm, zaży­wał oka­zjo­nal­nie nar­ko­tyki i poszu­ki­wał ero­tycz­nych przy­gód w cza­sach, gdy zakra­wało to na skan­dal, zamiast sta­no­wić zwy­czajny ele­ment pro­filu w ser­wi­sie rand­ko­wym. W roku 1981 Ozzy Osbo­urne napi­sał o Crow­leyu pio­senkę. Wyglą­dało na to, że Dome­nico i Eliana D’Ago­stino otrzy­mali od niego kartkę pocz­tową.

Apollo prze­czy­tał jej treść:

Nie­któ­rzy męż­czyźni rodzą się sodo­mi­tami, inni dora­stają do sodo­mii, a jesz­cze innym zostaje ona narzu­cona.

Myślę o was obojgu.

Kto by pomy­ślał? Pań­stwo D’Ago­stino oka­zali się parą dyplo­mo­wa­nych świ­rów!

Już przed zna­le­zie­niem pocz­tówki zakup ten był naj­cen­niej­szą zdo­by­czą Apolla. Teraz zaś, gdyby udało mu się potwier­dzić auten­tycz­ność kartki, jego zna­le­zi­sko mogło stać się wprost legen­darne. Carl­ton Lake miał swoje wier­sze Bau­de­la­ire’a z autor­skimi popraw­kami. Apollo Kagwa miał zbe­reźną pocz­tówkę od Ale­istera Crow­leya. Prze­czy­tał ją jesz­cze raz i par­sk­nął śmie­chem. Pod­niósł ją, żeby podzie­lić się z kimś tym dosko­na­łym żar­tem… ale sie­dział sam w swoim salo­nie. Oto natra­fił na zna­le­zi­sko życia i nie miał komu o nim powie­dzieć. Ze zdu­mie­niem stwier­dził, że ogar­nęło go zupeł­nie nowe, zaska­ku­jące uczu­cie.

Apollo Kagwa poczuł się kurew­sko samotny.

Obrzu­cił zaku­pione książki jesz­cze jed­nym spoj­rze­niem, zer­k­nął na pocz­tówkę. Wyglą­dało na to, że pań­stwo D’Ago­stino lubili zasza­leć i że w swoją okul­ty­styczną podróż wyru­szyli razem. Dopi­ski na mar­gi­ne­sach – dwa różne cha­rak­tery pisma – suge­ro­wały, że oboje, mąż i żona, stu­dio­wali te same księgi i wymie­niali się uwa­gami na ich temat, przez całe dekady pro­wa­dząc taką kon­wer­sa­cję. Nagle Apollo zro­zu­miał, że ten księ­go­zbiór jest czymś wię­cej, niż tylko zna­ko­mi­tym inte­re­sem: jest zapi­sem dwóch sple­cio­nych żywo­tów.

O trze­ciej nad ranem trzy­dzie­stocz­te­ro­letni Apollo Kagwa, sie­dzący w swoim dwu­po­ko­jo­wym miesz­kanku w oto­cze­niu małej biblio­teczki okul­ty­stycz­nej, zdał sobie sprawę, że jego zegar bio­lo­giczny tyka.

Roz­dział 7

7

Wyprze­daże biblio­teczne odwie­dzał rza­dziej niż wyprze­daże majątku po zmar­łych i anty­kwa­riaty, ale ponie­waż i tak był już w Washing­ton Heights przy oka­zji (bez­owoc­nej) wyprze­daży majątku, posta­no­wił zaj­rzeć do filii Nowo­jor­skiej Biblio­teki Publicz­nej w Fort Washing­ton.

Na takie wyprze­daże tra­fiały zwy­kle pozy­cje, które biblio­teka miała nadzieję sprze­dać, zamiast oddać na prze­miał, prze­mie­szane z książ­kami poda­ro­wa­nymi przez lokal­nych miesz­kań­ców. Nie nale­żało się po nich spo­dzie­wać takich skar­bów jak księ­go­zbiór D’Ago­stino, ale można było kupić za pięć­dzie­siąt cen­tów książkę, którą póź­niej sprze­da­wało się za pięć dola­rów – a wła­śnie taki poziom zysków (lub strat) decy­do­wał o suk­ce­sie (lub nie­po­wo­dze­niu) nie­mal wszyst­kich drob­nych biz­ne­sów. Nie było to szcze­gól­nie roman­tyczne, ale rze­czy­wi­stość rzadko taka bywa. Apollo zaglą­dał na wyprze­daże biblio­teczne głów­nie w poszu­ki­wa­niu kry­mi­na­łów dru­ko­wa­nych dużą czcionką, żeby sprze­da­wać je eme­ry­tom, któ­rzy zna­leźli jego stronę w sieci i pro­sili o wysyłkę towaru. Przy­po­mi­nało mu to jego pierw­szy model biz­ne­sowy: dostar­cza­nie „People” pani Ortiz z miesz­ka­nia C23.

Filia w Fort Washing­ton miała trzy kon­dy­gna­cje nad­ziemne, ale wyprze­daż zor­ga­ni­zo­wano w piw­nicy, w zaka­marku przy­le­ga­ją­cym do czy­telni. Jedna z biblio­te­ka­rek była zmu­szona łączyć pro­wa­dze­nie wyprze­daży ze swo­imi nor­mal­nymi obo­wiąz­kami. Kiedy Apollo zszedł do piw­nicy, poma­gała aku­rat matce z dwójką dzieci, któ­rzy buszo­wali wśród mocno sfa­ty­go­wa­nych ksią­że­czek z obraz­kami. Młod­sze z dzieci wzięło sobie za punkt honoru ścią­gnię­cie wszyst­kich ksią­żek z regału na zie­mię. Matka niczego nie zauwa­żyła – albo uda­wała, że nie zauważa – biblio­te­karce przy­był więc trzeci etat: praca ekipy sprzą­ta­ją­cej. Nagle z czy­telni dobie­gło męskie woła­nie, które ze względu na panu­jącą w biblio­tece ciszę brzmiało, jakby woła­jący uży­wał mega­fonu:

– Halo! Halo, potrze­buję pomocy!

Biblio­te­karka wró­ciła z zakątka wyprze­da­żo­wego do czy­telni. Przy biurku stał ogromny męż­czy­zna z wypcha­nym sta­rym ple­ca­kiem na ple­cach i dwiema pęka­ją­cymi w szwach tor­bami na zakupy w rękach.

– To nie żarty! – wołał dalej. – Muszę do toa­lety!

Biblio­te­karka obe­szła jego samego i jego torby i sta­nęła po dru­giej stro­nie biurka: wąska w ramio­nach, krą­glej­sza w bio­drach. Męż­czy­zna był od niej dobre dwie stopy wyż­szy. Z daleka można by pomy­śleć, że widzimy poje­dy­nek elfki z ogrem.

Inni ludzie w czy­telni, głów­nie senio­rzy, pod­nie­śli głowy znad gazet i pise­mek ilu­stro­wa­nych, ale nie odwa­żyli się zro­bić nic wię­cej. Apollo zbli­żył się o dzie­sięć kro­ków, gotowy w każ­dej chwili przyjść z pomocą.

– Pro­szę mnie posłu­chać – powie­działa biblio­te­karka. – Sły­szy mnie pan?

Uśmie­chała się, ale zarówno jej poza, jak i ton głosu były nad­zwy­czaj wład­cze.

– Mam chyba uszy, prawda? – Męż­czy­zna pochy­lił się nad biur­kiem, jakby zamie­rzał się na nią rzu­cić.

Biblio­te­karka by­naj­mniej się nie cof­nęła.

– Widzi pan, ja też mam uszy. Dla­czego więc pan krzy­czy?

Męż­czy­zna zachwiał się na nogach, jakby torby nagle zaczęły mu cią­żyć – a może po pro­stu się zmie­szał. Czło­wiek o takich gaba­ry­tach nie przy­wykł, żeby na niego pokrzy­ki­wano, zwłasz­cza kiedy pokrzy­kuje kobieta o wzro­ście pię­ciu stóp i jed­nego, może dwóch cali.

Biblio­te­karka otwo­rzyła szu­fladę biurka, w któ­rej spo­czy­wała dwu­sto­po­wej dłu­go­ści drew­niana linijka z przy­wią­za­nym na końcu klu­czem.

– Dam panu klucz do łazienki – powie­działa – ale potrze­buję pań­skiego doku­mentu toż­sa­mo­ści.

Ani na moment nie prze­stała się uśmie­chać, ale w tej chwili już wszy­scy, włącz­nie ze sto­ją­cym nad nią olbrzy­mem, wie­dzieli, że ta pani nie żar­tuje. Była chuda jak żela­zny łom – i rów­nie twarda. Być może taka drobna kobieta musiała wcze­śnie nauczyć się aser­tyw­no­ści, bo w prze­ciw­nym razie byłaby na każ­dym kroku lek­ce­wa­żona lub zakrzy­ki­wana. Tak czy ina­czej, podzia­łało. Wszy­scy w piw­nicy patrzyli jak zauro­czeni.

– Ale ja nie mam dowodu toż­sa­mo­ści – odpo­wie­dział spo­tul­niały już olbrzym.

– Pro­szę zosta­wić tutaj wszyst­kie swoje bagaże. – Biblio­te­karka posłu­żyła się linijką jak wskaź­ni­kiem. – Wiem, że pan po nie wróci.

Zamiast odsta­wić torby, męż­czy­zna tylko przy­ci­snął je do piersi niczym dwie prze­ro­śnięte dam­skie torebki.

– Tu są tajem­nice – powie­dział.

Biblio­te­karka ski­nęła głową, ponow­nie otwo­rzyła szu­fladę, wrzu­ciła linijkę do środka, zamknęła szu­fladę, skrzy­żo­wała ramiona na piersi, zadarła głowę i spoj­rzała mu w oczy.

Apollo zdą­żył doli­czyć do dzie­się­ciu, zanim męż­czy­zna jak zahip­no­ty­zo­wany odsta­wił torby.

– Ple­cak też? – zapy­tał.

– Wszyst­kie bagaże – potwier­dziła biblio­te­karka.

Gdyby w tym momen­cie ski­nęła na Apolla, on też oddałby jej swoją siatkę.

Ogromny męż­czy­zna doło­żył ple­cak do dwóch pozo­sta­łych pakun­ków, a wtedy biblio­te­karka wrę­czyła mu wyjęty z szu­flady klucz.

– Dzię­kuję – powie­dział pół­gło­sem.

– Nie ma za co. – Tym razem jej uśmiech był nad­zwy­czaj ser­deczny.

Cała czy­tel­nia zamarła w mil­cze­niu, słu­cha­jąc, jak klucz zgrzyta w zamku i skrzy­pią otwie­rane drzwi łazienki. Kiedy zamknęły się z trza­skiem, wszy­scy wzdry­gnęli się rów­no­cze­śnie, jak wybu­dzeni ze snu – wszy­scy poza biblio­te­karką, która zdą­żyła tym­cza­sem wyjść zza biurka, wymi­nąć Apolla i wró­cić do matki z dwoj­giem dzieci. Kupili cztery książki za dolara.

Biblio­te­karka odwró­ciła się wtedy do Apolla, który stał przed nią onie­miały.

– Czym mogę słu­żyć?

Wska­zał sto­jące przy biurku torby.

– Zamie­rza­łem pani pomóc z tym face­tem.

Zer­k­nęła na bagaże na pod­ło­dze, po czym znów spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Ale sama pani zała­twiła sprawę – dodał.

– Taka praca.

Zapro­sił ją na kola­cję, ale grzecz­nie odmó­wiła, wbi­ja­jąc na kasę trzy wybrane przez niego książki. Wyprze­daże w piw­nicz­nym kącie odby­wały się w każdy pią­tek, więc wró­cił w następ­nym tygo­dniu, a potem w kolej­nym. W końcu powie­działa mu, jak się nazywa: Emma Valen­tine.

Pięć mie­sięcy po tym, jak się poznali, zgo­dziła się wresz­cie pójść z nim na randkę.

Roz­dział 8

8

Pró­bu­jąc zaim­po­no­wać Emmie, Apollo zabrał ją do malut­kiej knajpki z sushi przy Thomp­son Street, gdzie musieli stać w kolejce przed wej­ściem. Ze względu na porę roku – była późna jesień – cze­ka­nie na chod­niku przy­po­mi­nało ster­cze­nie w lodówce, więc kiedy wresz­cie dostali sto­lik, oboje trzę­śli się z zimna i wysą­czyli butelkę grza­nego sake, zanim podano im jedze­nie.

Dowie­dział się, że dora­stała w Wir­gi­nii, w malut­kiej mie­ści­nie Boones Mill. Miała sio­strę, Kim, star­szą o jede­na­ście lat. Jej rodzice zmarli, kiedy miała pięć lat; wię­cej nie chciała na ten temat mówić.

Po skoń­cze­niu osiem­na­stu lat Kim stała się jej opie­kunką prawną. Zna­la­zła sobie pracę na miej­scu i zajęła się wycho­wa­niem sio­stry, zamiast iść do Jef­fer­son Col­lege of Health Scien­ces w Roanoke, do któ­rego została przy­jęta. Dopiero kiedy Emma skoń­czyła szkołę śred­nią i dostała się na Uni­ver­sity of Vir­gi­nia, Kim poszła do Jef­fer­sona i została pie­lę­gniarką. Życie po śmierci rodzi­ców Emma zapa­mię­tała jako toczące się w trzech miej­scach: w domu, szkole i biblio­tece publicz­nej w odle­głym o dwa­dzie­ścia minut jazdy Roanoke.

– Moją ulu­bioną biblio­te­karką była tam pani Rook – mówiła. – Wycho­wała mnie w nie mniej­szym stop­niu niż Kim.

Byli w poło­wie kola­cji, zaczęli drugą butelkę grza­nego sake i roz­ma­wia­jąc, pochy­lali się ku sobie ponad drew­nia­nym bla­tem. Inni klienci sie­dzieli bar­dzo bli­sko, kel­ne­rzy mieli tak mało miej­sca, że przy każ­dym przej­ściu potrą­cali Apolla, który jed­nak – zasłu­chany w opo­wieść Emmy – pra­wie tego nie zauwa­żał.

– Jeżeli Kim się spóź­niała, pani Rook sadzała mnie w kącie i pusz­czała mi film. Dzięki temu mogła przy­go­to­wy­wać się do zamknię­cia biblio­teki. Obej­rza­łam wszyst­kie filmy dla dzieci, jakie mieli, aż pew­nego dnia, mia­łam wtedy dwa­na­ście lat, sama sobie coś wybra­łam, prak­tycz­nie na chy­bił tra­fił. Spodo­bała mi się foto­gra­fia na pudełku: dwoje pół­na­gich czar­nych uzbro­jo­nych we włócz­nie.

– To wystar­czyło, żebyś chciała obej­rzeć ten film? – zapy­tał Apollo.

– No pew­nie! To był jedyny film w całej biblio­tece z czar­nymi ludźmi na okładce. Bra­zy­lij­ski, zaty­tu­ło­wany Quilombo. Pani Rook zaj­rzała do mnie, stwier­dziła, że mam zaję­cie, i wró­ciła do swo­ich spraw. – Sake zaczy­nało dzia­łać i Emma zaśmiała się gło­śno. – Na pewno nie zorien­to­wała się, że to film o bun­tach nie­wol­ni­ków w Bra­zy­lii. Skądże! Ani że pokażą w nim, jak ci nie­wol­nicy masowo mor­dują Por­tu­gal­czy­ków. Nie powie­dzia­łam jej, o czym jest; była prze­miłą star­szą panią i wie­dzia­łam, że byłaby zaże­no­wana, a byłam zbyt dobrze wycho­wana, żeby ją wpra­wiać w zakło­po­ta­nie. Ale film bar­dzo mi się podo­bał, potem nie chcia­łam już oglą­dać niczego innego. – Prze­krzy­wiła głowę i z uśmie­chem zapa­trzyła się w sufit. – Był po por­tu­gal­sku, z angiel­skimi napi­sami. Poko­cha­łam brzmie­nie tego języka. Tro­chę to trwało, ale w końcu prze­ko­na­łam panią Rook, żeby spro­wa­dziła parę innych bra­zy­lij­skich fil­mów: Bye Bye Bra­sil, Metrem do gwiazd, Os Trapalhões e o Rei do Fute­bol. W końcu prze­stała je kupo­wać, bo miłość jed­nej dziew­czyny do Bra­zy­lii nie uspra­wie­dli­wiała takich wydat­ków, ale i tak dużo dla mnie zro­biła. Uświa­do­mi­łam sobie, jak wielki jest świat, o wiele więk­szy niż Boones Mill. I zapra­gnę­łam go zoba­czyć.

– Jedno oko masz więk­sze, dru­gie mniej­sze – powie­dział Apollo.

Wła­śnie w tej chwili zwró­cił na to uwagę. Róż­nica była led­wie zauwa­żalna, ale z tego powodu Emma zda­wała się oglą­dać świat inten­syw­niej niż inni. A może po pro­stu zaczy­nał się w niej zako­chi­wać.

Spu­ściła głowę i zasło­niła więk­sze oko. Może poczuła się ura­żona. Apollo nie przy­pusz­czał, żeby mógł teraz jakoś to napra­wić, więc zamiast tego powie­dział pierw­sze, co mu przy­szło do głowy:

– A wiesz, ni­gdy nie zasta­na­wia­łem się nad tym, czy będę miał syna, czy córkę. Po pro­stu chcę być dobrym ojcem dla swo­ich dzieci.

Nawet nie skoń­czył mówić, gdy zdał sobie sprawę, jak bez­na­dziej­nie to zabrzmiało.

Świetny temat do roz­mowy na pierw­szej randce, Apollo! Może od razu zapy­taj, czy nie wzię­łaby z tobą kre­dytu hipo­tecz­nego na naj­bliż­sze trzy­dzie­ści lat?

Opu­ściła rękę i dolała sobie odro­binę sake. Opróż­niła kie­li­szek dłu­gim, nie­śpiesz­nym łykiem.

– Chcę ci wyja­śnić – powie­działa, odsta­wiw­szy kie­li­szek na stół – dla­czego ci odmó­wi­łam, kiedy pierw­szy raz zapro­si­łeś mnie na randkę.

– A także następne pięć razy – przy­po­mniał.

– A także następne pięć razy – zgo­dziła się.

Roz­sia­dła się wygod­niej na krze­śle, Apollo nato­miast pochy­lił się w jej stronę.

– Odmó­wi­łam, ponie­waż prze­no­szę się do Bra­zy­lii. Kupi­łam już bilety. Jadę do Salva­dor da Bahia, to na pół­nocy.

– Na długo?

– Nie wiem.

Apollo dopił sake pro­sto z butelki.

– To dla­czego teraz się zgo­dzi­łaś? – zapy­tał.

Wbiła wzrok w blat i odparła z uśmie­chem:

– Zła­pa­łam się na tym, że wycze­kuję piąt­ko­wych wyprze­daży, bo mam nadzieję, że znowu przyj­dziesz. – Spoj­rzała mu w oczy. – Tęsk­ni­łam za tobą.

Wyszli na ulicę. Wziął ją za rękę. Odpo­wie­działa uści­skiem na jego uścisk.

– Chcia­łem jesz­cze poroz­ma­wiać o tym twoim wyjeź­dzie do Bra­zy­lii… – Jestem bóg Apollo, powie­dział sobie w duchu. Jestem bóg Apollo. – Na pewno nie dasz się namó­wić, żeby zostać?

Uśmiech­nęła się do niego pół­gęb­kiem, lekko wsta­wiona. Zaczęli się cało­wać.

Cztery tygo­dnie póź­niej pole­ciała do Bra­zy­lii.

Roz­dział 9

9

Spró­buj­cie po czymś takim spo­ty­kać się z innymi kobie­tami. Apollo ow­szem, pró­bo­wał, ale serce nie chciało go słu­chać – wybór miał nastę­pu­jący: albo Emma Valen­tine, albo nic. Wła­ści­wie jak długo można sie­dzieć w takiej Bra­zy­lii, prawda? Pisy­wali do sie­bie, ale Emma miała kło­pot z dostę­pem do Inter­netu. Po paru mie­sią­cach prze­nio­sła się z Salva­doru do Manaus, następ­nie do For­ta­lezy. Zamie­rzała też odwie­dzić Rio i São Paulo, ale to póź­niej. Apollo zła­pał się na tym, że zaczyna śle­dzić w sieci wia­do­mo­ści z Bra­zy­lii. Kupił sobie Quilombo na DVD i cho­ciaż film był naj­zu­peł­niej poważny (afry­kań­scy nie­wol­nicy wal­czący ze złymi Por­tu­gal­czy­kami), zaśmie­wał się do łez na myśl o dwu­na­sto­let­niej Emmie oglą­da­ją­cej go raz po raz w publicz­nej biblio­tece w Roanoke. Pod jej nie­obec­ność coraz moc­niej się w niej zako­chi­wał.

Po tro­chu sprze­dał cały księ­go­zbiór pań­stwa D’Ago­stino. Pocz­tówkę od Crow­leya wysta­wił na licy­ta­cję; po czter­na­stu godzi­nach miał pięć ofert i osta­tecz­nie poszła za trzy tysiące dola­rów. Pod koniec roku 2003 pomógł Lil­lian wpła­cić zaliczkę na nowe lokum, zgrabny, jed­no­ro­dzinny domek w Queens, w Spring­field Gar­dens. Nie chciała przy­jąć jego pomocy, dopóki nie usie­dli razem do rachun­ków i nie wyli­czyli dokład­nie, ile zaosz­czę­dzi, jeżeli wkład wła­sny do kre­dytu wynie­sie trzy­dzie­ści pro­cent zamiast dwu­dzie­stu. Tego rodzaju sprawy poma­gały Apol­lowi zająć czas i myśli.

Po roku Emma napi­sała, że wraca do Sta­nów. Przy­lot jest prze­wi­dziany póź­nym wie­czo­rem, pisała, a poza tym nie wie, czy on jesz­cze ma ochotę się z nią spo­ty­kać, ale gdyby rze­czy­wi­ście chciał po nią wyjść, to z przy­jem­no­ścią zoba­czy­łaby jego twarz jako pierw­szą w sali przy­lo­tów.

Zapla­no­wane na dzie­siątą lądo­wa­nie dwa razy się opóź­niało i osta­tecz­nie Apollo prze­sie­dział na lot­ni­sku Ken­nedy’ego całą noc. Rodziny i przy­ja­ciele w sali przy­lo­tów sie­dzieli, przy­sy­piali, szu­rali nogami, wzru­szali ramio­nami, a nie­któ­rzy pró­bo­wali wal­czyć, im więk­sze jed­nak sta­wało się opóź­nie­nie, tym bar­dziej się z nim godzili i potul­nieli. Apollo rów­nież. Krótko po pół­nocy zapadł w sen.

Od czasu do czasu któ­ryś z opóź­nio­nych samo­lo­tów lądo­wał i wysia­da­ją­cych z niego nie­mra­wych pasa­że­rów witali podob­nie nie­mrawi bli­scy. Zanim wresz­cie zja­wił się samo­lot Emmy, przez ogromne okna ter­mi­nalu sączył się już brzask.

Włosy nosiła dłuż­sze, bar­dziej jej się krę­ciły, a ich brąz przy­brał lekko rudawy odcień. Skórę miała opa­loną, jej ubra­nie utrzy­mane w jasnych kolo­rach było cien­kie i zupeł­nie nie­do­pa­so­wane do chłod­nej wio­sen­nej pory. Nie zabrała z powro­tem walizki, nio­sła tylko prze­rzu­cony przez ramię ple­cak. Przy­wo­ziła mniej, niż wywio­zła. Poru­szała się powoli, jakby znu­żona, ale też nie­od­czu­wa­jąca potrzeby pośpie­chu. Wypa­trzyła go wcze­śniej niż on ją.

– Cze­ka­łeś? – zapy­tała, kiedy wziął od niej ple­cak. Może to ze zmę­cze­nia, ale oczy jej zadrżały i zwil­got­niały. – Cze­ka­łeś – powtó­rzyła pół­gło­sem.

Usie­dli w restau­ra­cyj­nej czę­ści ter­mi­nalu, żeby nacie­szyć się tym, co Dun­kin’ Donuts miało naj­lep­szego.

– Witaj w Sta­nach – powie­dział Apollo, kiedy roz­pa­ko­wali kanapki z jaj­kiem i serem. Pod­niósł swoją kanapkę do ust. – Nie­długo zabiorę cię do lep­szej knajpy.

Pod­cią­gnęła lekko rękawy.

– Fique tra­nqu­ilo – odparła z uśmie­chem. – Nie będę wię­cej tego robić.

Poszedł do lady po nóż, bo kanapka nie została roz­kro­jona do końca. Sto­jąc przy ladzie, patrzył, jak Emma zaczyna jeść. Nie mógł się nadzi­wić, że wró­ciła. Nad­gar­stek miała prze­wią­zany cien­kim czer­wo­nym sznur­kiem. Dla­czego na ten widok zesztyw­niał? Sznu­rek miał w sobie coś sen­ty­men­tal­nego, w sam raz mógłby być pamiątką po jakimś ślicz­nym bra­zy­lij­skim chłopcu, który zawią­zał go Ame­ry­kance na prze­gu­bie dłoni, bo nie mógł jej dać niczego lep­szego. Nie było jej przez rok, mogła się prze­cież przez ten czas zako­chać w kimś innym, prawda? Może przy­wio­zła z powro­tem mniej rze­czy, bo zamie­rzała tam wró­cić?

Snu­jąc takie roz­wa­ża­nia, wró­cił do sto­lika z pla­sti­ko­wym noży­kiem w ręce i potęż­nym lękiem w brzu­chu. Dzió­bał swoją kanapkę, ale nie miał ape­tytu. Emma też nie­wiele mówiła, przy­naj­mniej dopóki nie skoń­czyła jeść. Wtedy pod­sta­wiła mu pod nos rękę, tę ze sznur­kiem. Sznu­rek tro­chę zesztyw­niał z brudu. Musiała go nosić od dłuż­szego czasu.

– Kiedy przy­je­cha­łam do Salva­doru, zamiesz­ka­łam u pew­nej rodziny w dziel­nicy Itapuã. Mają tam jezioro, które się nazywa Lagoa do Abaeté. Pamię­tasz, jak opo­wia­da­łeś mi przy kola­cji o tej parze star­szych sata­ni­stów? Na widok tego jeziora od razu pomy­śla­łam o tobie, bo mówi się o nim, że jest nawie­dzone. Kiedy nauczy­łam się lepiej mówić po por­tu­gal­sku, pozna­łam tam pewną praczkę. Moi gospo­da­rze radzili mi, żebym się z nią nie zada­wała, mówili, że to cza­row­nica, ale ja ją polu­bi­łam. Nie bałam się jej. Przy­wo­dziła mi na myśl moją matkę, którą nawet mogłaby być, gdyby matka żyła. Była twarda, zabawna i miała w nosie, co ludzie o niej gadają. Zaczę­łam się wymy­kać ukrad­kiem z domu, żeby posie­dzieć przy niej na brzegu jeziora, kiedy robiła pra­nie. Zanim wyje­cha­łam do Manaus, kazała mi pomy­śleć sobie trzy życze­nia na całe życie, a kiedy to zro­bi­łam, prze­wią­zała mi nad­gar­stek – Emma obró­ciła rękę w jedną stronę, w drugą, wpa­trzona w czer­wony sznu­rek. – Musi się roz­paść sam z sie­bie, powie­działa, a gdy spad­nie mi z ręki, życze­nia się speł­nią. Nie wolno mi go prze­ciąć. Não corta-la. Z początku myśla­łam, że to fajne, taka odro­bina misty­cy­zmu, tym­cza­sem noszę to cho­ler­stwo już ponad pół roku! Strzępi się i wygląda fatal­nie, ale chcę, żeby moje życze­nia się speł­niły. Nie patrz tak na mnie! Ja chyba po pro­stu wie­rzę w czary.

Apollo ujął jej dłoń i przy­cią­gnął do sie­bie.

Jestem bóg Apollo, pomy­ślał. Jestem bóg Apollo.

Wziął do ręki leżący na bla­cie pla­sti­kowy nóż i jed­nym ruchem prze­ciął sznu­rek, który spadł na pla­sti­kowy blat. Emma się wzdry­gnęła, on jed­nak nie puścił jej ręki.

– Obie­cuję ci – powie­dział – że przy mnie wszyst­kie twoje trzy życze­nia się speł­nią.

W tym momen­cie Emma Valen­tine sta­nęła przed wybo­rem: mogła potrak­to­wać zacho­wa­nie Apollo Kagwy jako dowód na to, że jest aro­ganc­kim palan­tem, albo dojść do wnio­sku, że jest odważny i szla­chetny. On wyko­nał swój ruch. Teraz to ona musiała pod­jąć decy­zję.

II. Potem mał­żeń­stwo

II

Potem mał­żeń­stwo

Roz­dział 10

10

Wcze­snym wie­czo­rem Apollo sta­nął przed pię­tro­wym sze­re­gow­cem w Rid­ge­wood, w Queens. Kiedy, szu­ra­jąc nogami, wcho­dził po scho­dach do drzwi fron­to­wych, śmiał się w duchu z tego, jak – gdy miesz­kali z Lil­lian w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu we Flu­shing – takie domy zda­wały mu się lep­sze. Wyra­fi­no­wane. A gdy za któ­rymś razem zapy­tał, dla­czego w takim nie miesz­kają, Lil­lian odparła:

– Takich domów się nie wynaj­muje. Takie domy kupuje się na wła­sność.

Nawet teraz, gdy doro­bili się z Emmą wła­snego miesz­kanka na Man­hat­ta­nie, nie potra­fił nie podzi­wiać sze­re­gowca: gapił się w okna na pię­trze, na rynnę bie­gnącą przy kra­wę­dzi dachu… Apollo Kagwa mógł mieć trzy­dzie­ści sie­dem lat, ale wciąż czuł to samo co tam­ten chło­pak.

Zadzwo­nił do drzwi. Ze środka dobiegł kobiecy głos, roz­le­gło się szczę­ka­nie otwie­ra­nych zam­ków i firanka w oknie na par­te­rze odsu­nęła się kilka cali w bok: ktoś, kogo Apollo nie widział, chciał zoba­czyć, kto stoi na scho­dach. Zabrzmiał drugi głos, niż­szy, nale­żący do męż­czy­zny, i szczęk zam­ków ustał. Apollo poczuł się, jakby cof­nął się do cza­sów, gdy kazano mu cze­kać przed wej­ściem do sklepu jakie­goś ner­wo­wego anty­kwa­riu­sza, albo do jed­nej z licz­nych sytu­acji, gdy wła­ści­ciel pry­wat­nego domu nie chciał go wpu­ścić.

Jestem bóg Apollo, pomy­ślał. Jestem bóg Apollo.

Ostat­nio ta man­tra przy­cho­dziła mu rów­nie machi­nal­nie jak oddy­cha­nie. Cze­ka­jąc, wyjął komórkę i posłał Emmie ese­mesa. Zasta­na­wiał się, czy już dotarła do restau­ra­cji.

„Spóź­nię się, ale na pewno przyjdę”.

– Chwi­leczkę! – zawo­łała zza drzwi kobieta. – Już otwie­ram!

Drzwi zatrzę­sły się we fra­mu­dze, zamek trza­snął, szczęk­nął, znowu trza­snął.

– Chodź mi tu pomóż! – burk­nęła kobieta. – Nie widzisz, jak się męczę?

Firanka zatrze­po­tała, roz­le­gły się kolejne kroki, cięż­sze i bar­dziej pośpieszne. Dwa szczęk­nię­cia, ruch klamki i drzwi się otwo­rzyły. W progu stał męż­czy­zna po trzy­dzie­stce, za jego ple­cami było widać niż­szą, znacz­nie od niego star­szą kobietę. Oboje byli biali i wyglą­dali jak wyjęci z jakiejś sta­rej środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej ryciny: sztywne syl­wetki i ścią­gnięte, pożło­bione zmarszcz­kami twa­rze.

– To nic trud­nego! – zawo­łał męż­czy­zna przez ramię. Dzie­cinny głos nie paso­wał do jego wieku.

Kobieta pocią­gnęła go za ramię, żeby się odsu­nął.

– Pani Gra­bow­ski? – zapy­tał Apollo.

– Pan w spra­wie ksią­żek?

– Tak, to ja.

Wycią­gnął do niej rękę z wizy­tówką, ale męż­czy­zna był szyb­szy: prze­chwy­cił ją i wyco­fał się w głąb domu. Apollo w duchu posta­no­wił nazy­wać go Igo­rem, bez względu na to, jakie okaże się jego praw­dziwe imię. Pani Gra­bow­ski uśmiech­nęła się lekko i gestem zapro­siła go do środka.

Weszli do jadalni, gdzie na stole cze­kało sześć kar­to­nów. W sąsied­nim pokoju stała modu­łowa sofa, duży tele­wi­zor z pła­skim ekra­nem i nie­wiele poza tym.

– Powie­działa pani, że zmarł pani mąż – zagaił Apollo.

– Były mąż – popra­wiła go pani Gra­bow­ski.

Rozej­rzała się po jadalni, w któ­rej stał wpraw­dzie stół, ale nie było krze­seł. Ściany w kolo­rze zła­ma­nej bieli były tak zaku­rzone, że wyda­wały się szare. W jed­nym kącie pię­trzyły się czarne worki na śmieci, jeden z nich był otwarty, wysy­py­wały się z niego wybla­kłe kurtki spor­towe i wyświech­tane spodnie. Pan Gra­bow­ski na sta­rość pod­dał się sta­ro­ka­wa­ler­stwu.

– W ostat­nich latach miesz­ka­łam z synem nie­da­leko stąd, dosłow­nie za rogiem.

– Przy­naj­mniej była pani w pobliżu.

Pani Gra­bow­ski wzru­szyła ramio­nami.

– To dziel­nica ukra­iń­ska, gdzie indziej mie­li­by­śmy się podziać? Do końca tygo­dnia musimy uprząt­nąć miesz­ka­nie. Wła­ści­ciele chcą je wyna­jąć komuś innemu.

Mówiła z lek­kim akcen­tem, cho­ciaż mogła miesz­kać w Sta­nach od dobrych dwu­dzie­stu lat. Lil­lian też ni­gdy nie wyzbyła się tego leciut­kiego bry­tyj­skiego zaśpiewu, który przed ponad czter­dzie­stu laty dał jej zatrud­nie­nie w Gla­mour Time. Apollo zaśmie­wał się do roz­puku, słu­cha­jąc, jak matka wyma­wia z bry­tyj­ska słowo „alu­mi­nium”: a-luu-mini-jum.

Igor zakrę­cił wizy­tówką w pal­cach jak wyki­dajło na bramce spraw­dza­jący toż­sa­mość gościa.

– Koń­czy­łeś jakąś szkołę, żeby się tym zaj­mo­wać? – zapy­tał.

– To są te książki? – zagad­nął Apollo, wska­zu­jąc kar­tony na stole.

Wcale nie był cie­kawy odpo­wie­dzi, po pro­stu chciał pod­kre­ślić swój dystans do tych zacze­pek. Gadaj zdrów, Igor.

– Lubił czy­tać – powie­działa pani Gra­bow­ski, gdy Apollo otwo­rzył pierw­sze pudło – ale z wie­kiem coraz gorzej widział.

Igor nie był zachwy­cony, że go zigno­ro­wano.

– Znasz Bau­ma­nów? – zapy­tał, pod­no­sząc głos.

Matka spoj­rzała na niego.

– Pro­szę cię, nie wygłu­piaj się.

Apollo nie musiał nawet zaglą­dać do kar­tonu, żeby wie­dzieć, że nie znaj­dzie w nim niczego war­to­ścio­wego. Woń ple­śni – po zala­niu ksią­żek wodą – unio­sła się znad pudła niczym widmo. Otwo­rzył następny kar­ton. To samo.

– Białe Kruki Bau­ma­nów – mówił dalej Igor. – Zło­żyli już ofertę na zakup księ­go­zbioru ojca.

Pani Gra­bow­ski pac­nęła go w ramię i zaczęła mówić coś w ich rodzi­mym języku. Apollo, który tym­cza­sem pod­szedł do trze­ciego pudełka, miał wra­że­nie, że się kur­czy. Prze­je­chał kawał drogi tylko po to, żeby na miej­scu zastać sześć kar­to­nów ksią­żek, które na pewno okażą się popla­mione, pomarsz­czone od wil­goci i podarte.

A mógł od razu pójść na kola­cję z Emmą. Jedna z jej przy­ja­ció­łek z naj­daw­niej­szych lat, Nichelle, była prze­jaz­dem w Nowym Jorku i zare­zer­wo­wała im sto­lik w Bouley; wystar­czyło wypo­wie­dzieć tę nazwę z wła­ści­wym fran­cu­skim akcen­tem, żeby wyro­bić sobie poję­cie o tym, ile będzie kosz­to­wał posi­łek. Tym­cza­sem on tkwił w Rid­ge­wood i słu­chał, jak dwoje Ukra­iń­ców kłóci się po ukra­iń­sku. A może po rosyj­sku? Przy­je­chał tu, żeby usły­szeć od Igora, że Bau­ma­no­wie zapro­po­no­wali kupno zbioru zala­tu­ją­cych stę­chli­zną książ­czyn pana Gra­bow­skiego; żeby trak­tu­jący go z wyż­szo­ścią nep­tek pod­wa­żał jego auto­ry­tet i doświad­cze­nie.

Ale dobry anty­kwa­riusz ni­gdy nie rezy­gnuje z oka­zji do wyło­wie­nia cen­nego nabytku.

Zwłasz­cza anty­kwa­riusz, który spo­dziewa się dziecka.

Igor wyjął komórkę, wystu­kał coś na ekra­nie i znów prze­szedł na angiel­ski:

– Mam tu numer do Bau­ma­nów.

Apollo dotarł do szó­stego kar­tonu, który zawie­rał wyda­nia w twar­dych opra­wach i to – jak upew­nił się szyb­kim niu­chem – wolne od ple­śni. Tym razem się­gnął do środka i zaczął prze­glą­dać książki.

– Do któ­rego z nich? – zapy­tał. – Davida czy Nata­lie?

Tro­chę lite­ra­tury faktu o Wiet­na­mie; nie­które książki zacho­wały nawet obwo­luty. Gdyby nie zamie­rzał jechać pro­sto na kola­cję, może zapro­po­no­wałby dwa­dzie­ścia dolców za całe pudło, żeby spo­koj­nie przej­rzeć w domu jego zawar­tość.

Pani Gra­bow­ski znów ude­rzyła syna.

– Mówi­łam ci prze­cież, żebyś nie kła­mał! – krzyk­nęła.

Tym razem tra­fiła pro­sto w komórkę, która wypa­dła z dłoni Igora, ude­rzyła o drew­nianą pod­łogę i wpa­dła pod sofę.

– Mamo! – Igor rzu­cił się po tele­fon. Wizy­tówka Apolla sfru­nęła na pod­łogę.

Pani Gra­bow­ski zwró­ciła się do Apolla:

– Chce je pan kupić?

– Cóż… – Apollo jesz­cze raz zaj­rzał do szó­stego kar­tonu. Jak to uprzej­mie wyra­zić? – Widać, że pani mąż czer­pał z nich wiele rado­ści.

Zwie­siła głowę, cała drżąc z żalu. W tym samym momen­cie Apollo natra­fił na książkę, na widok któ­rej zesztyw­niał: Pola ognia Jamesa Webba. Obwo­luta bez prze­bar­wień, sama książka bez wyblak­nięć i prze­tarć, a gdy zaj­rzał na stronę przed­ty­tu­łową, stwier­dził, że trzyma w rękach naj­praw­dziw­sze pierw­sze wyda­nie. Oczy­wi­ście nie mogła się rów­nać z pocz­tówką od Crow­leya, ale miał w Wir­gi­nii regu­lar­nego klienta, zapa­lo­nego histo­ryka, który za takie cacko mógł zapła­cić nawet dwie­ście pięć­dzie­siąt dola­rów.

Jesz­cze raz obrzu­cił wzro­kiem wnę­trza. Stare ubra­nia w wor­kach na śmieci. Roz­pa­da­jąca się modu­łowa sofa. Kuch­nia, widoczna z jadalni, wyglą­dała jak cmen­ta­rzy­sko garn­ków i sprzę­tów AGD. Nic nie wska­zy­wało na to, żeby pan Gra­bow­ski zosta­wił po sobie cokol­wiek war­to­ścio­wego; żona wspo­mniała, że nawet miesz­ka­nie jest wyna­jęte. Odzie­dzi­czyła zapusz­czone lokum, które musiała szybko posprzą­tać, za jedy­nego pomoc­nika mając nie­udacz­nego Igora.

A mimo to udało jej się zacho­wać god­ność, prawda? Nie dała się namó­wić synowi na jego durny plan. Mimo że z pew­no­ścią potrze­bo­wała pie­nię­dzy – jakich­kol­wiek pie­nię­dzy – nie chciała okła­my­wać Apolla, żeby je od niego wycią­gnąć. Wyobra­ził ją sobie, jak nor­mal­nie pra­cuje w ciągu dnia, po czym codzien­nie wie­czo­rem przy­jeż­dża do Rid­ge­wood, żeby sprzą­tać po swoim zmar­łym, zapewne rów­nie nie­udacz­nym jak syn mężu. Była wpraw­dzie Ukra­inką, ale przy­po­mi­nała mu jego matkę: podob­nie jak ona zaha­ro­wy­wała się na śmierć, a mimo to los nie uśmie­chał się do niej tak, jak powi­nien. Gdyby zapła­cił jej tyle, ile książka była naprawdę warta, zro­biłby dobry uczy­nek. Nawet połowa, sto dolców, zro­bi­łaby wielką róż­nicę. Tygo­dniowe zakupy. Mie­sięczny rachu­nek za elek­trycz­ność.

– Obyś mi tylko nie stłu­kła ekranu, mamo! – dobiegł z dru­giego pokoju głos Igora.

Obej­rzała się na niego przez ramię: na klęcz­kach szu­kał po omacku tele­fonu pod sofą. Wyglą­dał jak ber­beć, który zgu­bił ulu­bioną zabawkę. Pani Gra­bow­ski wyraź­nie zła­god­niała. Apollo poczuł, jak współ­czu­cie prze­myka mu przez twarz niczym nagła wysypka.

Szybko jed­nak upo­mniał się w duchu. Dla­czego przy­je­chał dziś do Rid­ge­wood? Dla­tego, że minęło sześć lat od zna­le­zie­nia skarbu pań­stwa D’Ago­stino, a jemu przez cały ten czas nie tra­fiło się nic choćby tak war­to­ścio­wego jak ta powieść Webba. Dla­tego, że Emma musiała w biblio­tece przejść na pół etatu. Dla­tego, że już za dwa tygo­dnie Apollo Kagwa i Emma Valen­tine spo­dzie­wali się pierw­szego dziecka.

Kiedy pani Gra­bow­ski pod­nio­sła na niego wzrok, poka­zał jej dwie książki w twar­dych okład­kach.

– Prze­ga­pi­łem je za pierw­szym razem – wyja­śnił.

Spoj­rzała na okładki, odczy­tała tytuły, poru­sza­jąc niemo ustami.

– Są coś warte? – zapy­tała, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie.

– Tro­chę tak – przy­znał w końcu.

Gdyby pró­bo­wał kupić tylko jedną, pani Gra­bow­ski byłaby prze­ko­nana, że książka musi być bar­dzo cenna. Druga pozy­cja – sfa­ty­go­wany egzem­plarz nie­wy­bit­nego thril­lera – peł­niła rolę swo­istego kamu­flażu dla Pól ognia. Apollo nauczył się tej sztuczki dawno temu, od sta­rych anty­kwa­riu­szy. Nie podo­bało mu się, jak to zała­twia, dla­tego w głębi ducha posta­no­wił, że robi to dla swo­jego nie­na­ro­dzo­nego jesz­cze dziecka. To dla malu­cha, tłu­ma­czył sobie, i te słowa dzia­łały kojąco na jego sumie­nie jak aloes na lek­kie opa­rze­nie.

– Dam pani pięć­dzie­siąt dola­rów – powie­dział cicho.

– Za sztukę? – zapy­tała, pod­no­sząc głos.

Się­gnął po port­fel.

– Nie – odparł – za obie.

Odcze­kał, aż ski­nęła głową, i wrę­czył jej pie­nią­dze.

Wró­cił Igor. W jed­nej ręce mocno ści­skał tele­fon.

– I co, jesteś z sie­bie dumny? – zapy­tał. – Że okan­to­wa­łeś starą wdowę?

Pani Gra­bow­ski zmięła bank­noty w dłoni i grzmot­nęła go pię­ścią.

– Nie mów tak! Twój ojciec od lat nie dał mi tyle pie­nię­dzy!

– Wiesz, że to prawda – mówił Igor do Apolla, nie zwra­ca­jąc uwagi na zacho­wa­nie i słowa matki. – I ja też to wiem.

Apollo wło­żył książki pod pachę. Pani Gra­bow­ski odpro­wa­dziła go do wyj­ścia. Igor drep­tał za nią.

Apollo prze­kro­czył próg i zszedł po scho­dach na chod­nik. Kiedy się odwró­cił, Igor stał w drzwiach; za jego ple­cami pani Gra­bow­ski prze­li­czała pie­nią­dze. Apollo nie umiał się zde­cy­do­wać, czy kobieta ma minę zado­wo­loną, czy podejrz­liwą.

– To tylko inte­resy – powie­dział. – Przy­je­cha­łem tu ubić inte­res, nic wię­cej.

– Dia­beł lubi cho­wać się za krzy­żem – odparł Igor i zamknął drzwi.

Roz­dział 11

11

Kiedy wszedł do Bouley, poczuł się jak w chatce z pier­nika. Przed budyn­kiem bie­gła Duane Street – był to dość modny kwar­tał Man­hat­tanu, ale wciąż po pro­stu cen­trum Nowego Jorku i restau­ra­cja widziana z zewnątrz (ele­wa­cja w przy­ga­szo­nym more­lo­wym odcie­niu, czę­ściowo prze­szklone drzwi wej­ściowe) pre­zen­to­wała się cał­kiem sym­pa­tycz­nie. Kiedy jed­nak otwo­rzył drzwi i zna­lazł się w holu, stwier­dził, że zewsząd ota­czają go jabłka. Wbu­do­wane we wnękę ścienną półki pię­trzyły się po sufit, a na nich leżały świeże, czer­wone jabłka. Owio­nął go jabł­czany aro­mat. Drzwi wycho­dzące na Duane Street zamknęły się za nim i nagle odniósł wra­że­nie, że idąc zaro­śniętą ście­żynką przez mroczny las, natknął się na wiej­ski domek. Stał i roz­ko­szo­wał się zapa­chem jabłek. Jeżeli przy­niósł ze sobą do cen­trum jakieś przy­kre piętno spo­tka­nia z panią Gra­bow­ski, to w tym pomiesz­cze­niu poczuł się zeń oczysz­czony.

Drzwi naprze­ciwko pro­wa­dziły do pocze­kalni – dłu­giego, wąskiego kory­ta­rza z miękko tapi­ce­ro­wa­nymi krze­słami i maciu­peń­kimi sto­li­kami. Sześć żyran­doli zwie­sza­ją­cych się z drew­nia­nych belek stro­po­wych rzu­cało nie­wiele świa­tła. Zasłony na oknach olśnie­wały prze­py­chem niczym suk­nie ślubne. Pocze­kal­nia była spo­wita wytwor­nym pół­mro­kiem jak salo­nik w histo­rycz­nej rezy­den­cji.

Odru­chowo zer­k­nął na swoje stopy: nie pamię­tał, czy ma na nogach pół­buty, czy adi­dasy. Popra­wił torbę kurier­ską na ramie­niu, tak żeby zna­la­zła się za jego ple­cami. Kilka osób cze­kało na wska­za­nie sto­lika, ale nie było wśród nich Emmy ani Nichelle. Za pul­pi­tem z ciem­nego drewna stał maître d’hôtel – wysoki męż­czy­zna w szy­tym na miarę gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze wpa­trzony w ekran, który oso­bli­wie pod­świe­tlał jego ostre rysy. Kiedy pod­niósł wzrok na powi­ta­nie Apolla, jego oczy znik­nęły w cie­niu. A ponie­waż jego ust rów­nież nie było widać, pre­zen­to­wał się raczej upior­nie niż szy­kow­nie.

– Czter­dziestka, prawda?

Nie tego się Apollo spo­dzie­wał. Odsta­wił torbę i poka­zał puste ręce. Jeżeli chcieli go ode­słać z kwit­kiem, to była to naj­dziw­niej­sza odmowa, jaką w życiu sły­szał.

– Nichelle Mur­ray? – zagad­nął.

Maître d’hôtel ski­nął krótko głową, cof­nął się od pul­pitu i znik­nął za drzwiami, które miał za ple­cami. Apollo zer­k­nął na sie­dzą­cych w pocze­kalni gości, widocz­nych led­wie jako syl­wetki na obi­tych skórą krze­słach. Chwilę póź­niej maître d’hôtel wró­cił, nio­sąc spor­tową mary­narkę.

Pomógł Apol­lowi ją zało­żyć, po czym ski­nął na niego i – z kartą dań pod pachą – prze­pro­wa­dził go przez pocze­kal­nię. Skle­piony strop sali jadal­nej był wyło­żony list­kami osiem­na­sto­ka­ra­to­wego złota i dodat­kowo powle­czony ozdobną war­stewką lakieru z dwu­na­sto­ka­ra­to­wego bia­łego złota, co nada­wało mu zamszo­wej mięk­ko­ści. Pod­łogę z bor­do­wego kamie­nia okry­wały per­skie dywany. Jeżeli hol przy­wo­dził na myśl domek w środku lasu, a pocze­kal­nia – nawie­dzony salo­nik, to jadal­nia wyglą­dała jak sala tro­nowa w śre­dnio­wiecz­nym zamczy­sku, co tylko wzma­gało panu­jącą w restau­ra­cji baśniową atmos­ferę. Apollo miał wra­że­nie, że nie prze­mie­rza po pro­stu kolej­nych sal, lecz odrębne kró­le­stwa; wcale by się nie zdzi­wił, gdyby przy któ­rychś drzwiach wysta­wiono zaku­tych w pan­ce­rze straż­ni­ków. A gdy maître d’hôtel dopro­wa­dził go do wła­ści­wego sto­lika, cze­kała tam na niego praw­dziwa kró­lowa: Emma Valen­tine w tak bar­dzo zaawan­so­wa­nej ciąży, że nie miała siły się pod­nieść.

Pochy­lił się i ją poca­ło­wał.

Nichelle wstała ze swo­jego miej­sca, żeby go uści­skać.

– A oto i on – powie­działa. – Ojciec panny mło­dej.

Emma z uśmie­chem pochy­liła się w fotelu.

– Jesteś nie­po­prawna, Nichelle.

Nichelle nie zamie­rzała wypu­ścić Apolla, ucze­piona kur­czowo jego lewej ręki, a on nagle zdał sobie sprawę, że jest wsta­wiona. Ubz­dryn­go­lona. Sto­jąca na stole butelka bia­łego wina była otwarta i w poło­wie pusta. Obok tale­rza Emmy stała butelka per­riera, opróż­niona w dwóch trze­cich. Do tej pory podano trzy tale­rzyki z przy­staw­kami: ostrygi, grzybki i coś, czego Apollo nie roz­po­znał. Obrus był wymięty jak pościel, w któ­rej ktoś już spał.

– Aż tak się spóź­ni­łem? – zapy­tał.

– To my przy­szły­śmy przed cza­sem – odparła Emma.

– Chcesz, żeby szybko zna­leźli ci sto­lik? – Nichelle wska­zała Emmę. – Przy­pro­wadź kobietę w dzie­wią­tym mie­siącu ciąży.

– W trzy­dzie­stym ósmym tygo­dniu! – żach­nęła się Emma.

Nichelle mach­nię­ciem ręki zbyła jej pro­test.

– Dla nor­mal­nych ludzi mate­ma­tyka nic nie zna­czy. Dzie­wiąty mie­siąc.

Apollo usiadł obok Emmy, naprze­ciwko Nichelle. Nie zdą­żył się jesz­cze dobrze usa­do­wić, gdy przy sto­liku poja­wił się kel­ner, nalał mu wina, napeł­nił kie­li­szek Nichelle i dolał Emmie wody gazo­wa­nej do szklanki. Nie zapy­tał, czy chcą następną butelkę wina, po pro­stu uniósł tę pustą, na co Nichelle ski­nęła pota­ku­jąco głową.

Apollo posta­wił torbę na pod­ło­dze pomię­dzy krze­słami swoim i Emmy. Emma sie­działa nieco bokiem, żeby nie obi­jać się brzu­chem o stół i móc wycią­gnąć nogi. Zer­k­nęła na torbę, po czym spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Rid­ge­wood – wyja­śnił. – Nic wiel­kiego.

Pokle­pała go po udzie.

– Dobrze, że spró­bo­wa­łeś.

W trzy­dzie­stym ósmym tygo­dniu wyglą­dała jak koli­ber, który połknął stru­sie jajo. Obno­siła się z cią­żo­wym cia­łem z czymś na kształt znu­żo­nego auto­ry­tetu, jakby czer­pała przy­jem­ność z chwi­lo­wego powięk­sze­nia swo­ich roz­mia­rów.

Kiedy kel­ner wró­cił z nową butelką bia­łego wina, nogi trzy­mała wypro­sto­wane i skrzy­żo­wane w kost­kach. Stopy miała obcią­gnięte. Na każ­dym innym eta­pie swo­jego życia, nawet we wcze­śniej­szych sta­diach ciąży, pod­ku­li­łaby nogi, żeby zro­bić kel­nerowi miej­sce – ale nie teraz. Teraz niech świat się tro­chę do niej dosto­suje.

Nie cof­nęła nóg i kel­ner obszedł je dookoła. Dolał Nichelle i dopeł­nił kie­li­szek Apolla, mimo że ten zdą­żył upić zale­d­wie dwa łyki.

Goście sie­dzący przy innych sto­li­kach roz­ta­czali zupeł­nie odmienną aurę. Śred­nia wieku wska­zy­wała na miliar­de­rów. Nawet pomoc­nicy kel­ne­rów byli tu biali.

– Los Ange­les dobrze cię trak­tuje? – zain­te­re­so­wał się Apollo. – Czy to mia­sto w ogóle się zmie­nia?

– Czas pły­nie powoli, kiedy jesteś szczę­śliwy – odparła Nichelle – a ja jestem tam szczę­śliwa.

Emma dziab­nęła widel­cem pustą ostrygę, po czym zajęła się leżą­cym na sąsied­nim sto­liku ostat­nim grzyb­kiem.

– Nichelle pisze sce­na­riu­sze do The Wit­ching Hour – oznaj­miła z dźwięczną, muzy­kalną nutą dumy w gło­sie.

– O rany! – zdu­miał się Apollo. – Oglą­damy to!

Pocią­gnął łyk wina i poczuł, że się odpręża, zapada w wygod­nym krze­śle, zata­pia w roz­mo­wie.

– Myśla­łeś, że dla­czego zaczę­li­śmy to oglą­dać? – Emma nachy­liła się ku niemu. – Musia­łam wes­przeć swo­jaczkę.

– Daleko cię rzu­ciło od Boones Mill – zauwa­żył Apollo, pod­no­sząc kie­li­szek.

Nichelle spoj­rzała na Emmę i rów­nież wzięła kie­li­szek do ręki.

– Nas obie. – Łyk­nęła wina i zacmo­kała, patrząc na brzuch Emmy. – Sły­sza­łam, że teraz z kolei wybie­ra­cie się na pla­netę „Poród natu­ralny”. Przy­kro mi, ale to dla mnie za daleko.

Roz­mowy o poro­dach natu­ral­nych ni­gdy nie były prze­zna­czone dla uszu Apolla, nawet jeśli znaj­do­wał się w tym samym pokoju i sie­dział przy tym samym stole. Kiedy powie­dzieli Lil­lian o swo­ich pla­nach, mało nie dostała szmer­gla ze stra­chu, cho­ciaż sama wolała twier­dzić, że to tylko „tro­ska”. Tak samo zresztą było z więk­szo­ścią kobiet w życiu Emmy – tylko jej star­sza sio­stra Kim udzie­liła jej wspar­cia, ale był ku temu dobry powód: Kim Valen­tine miała być ich aku­szerką.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki