Ocean chaosu. Księgi Ankh. Tom IV - Eliza Drogosz - ebook

Ocean chaosu. Księgi Ankh. Tom IV ebook

Eliza Drogosz

4,4

Opis

Bogowie starożytnego Egiptu przetrwali tysiące wieków pogrążeni we śnie. Teraz odrodzili się w ciałach niczego niepodejrzewających nastolatków, by stawić czoła sekretom, które wstrząsną całym światem.
Nadzieja umiera ostatnia i dlatego zdruzgotana Sonia nie zamierza się poddać, choć wszystko wskazuje na to, że w odrodzonym Secie nie ma już nawet cienia duszy Brianta. Jeśli jednak zbuntowani bogowie nie znajdą sposobu na to, żeby ukochany Soni powrócił, a Atum i Set dotrą do straszliwego Apophisa, odwiecznego wroga bogów, porwanie Ra będzie ostatnim krokiem dzielącym Atuma od wyzwolenia Oceanu Chaosu… Bowiem jedynie pożarcie serca boga słońca zagwarantuje Apophisowi moc zniszczenia barier świata. Czy to możliwe, by w złowrogim bogu pustyni i wojny wciąż krył się Briant, którego znała Sonia? Czy Ra uniknie losu, który był mu przepowiedziany od początków świata? Czy miłość to siła niszczycielska, czy może jedyny ratunek w obliczu nadciągającego mroku?

Wiedziała, że będzie musiała opowiedzieć im wszystko. Rozpaczliwie tego potrzebowała. Chciała opowiedzieć im całą, długą i smutną historię o chłopcu, którego poznała na obozie w Egipcie. Który był niemiły i zamknięty w sobie, bo chował rozdrapane serce. Który uratował ją przed demonami, a potem porwał na pustynię do swojego starożytnego pałacu. Który wyczarował feniksa, pokazał jej rzeczy, o których nawet jej się nie śniło i który uratował Lilię z pożaru. Który ostatecznie zdobył jej zaufanie, a potem przyjaźń, i wreszcie… serce. To było coś więcej niż przyjaźń i chęć wspierania go. Zaczęła się w nim zakochiwać, a teraz wiedziała, że brakowało jej go najbardziej na świecie. Chciała, by zrozumieli, kim był naprawdę. Jak bardzo był dla niej ważny, że wcale nie był taki zły, jak wszyscy mówili. Zbudował dla niej przecież szklaną piramidę na środku pustyni. Chciał pomścić jej śmierć, a gdy zrozumiał, że Sonia żyje, oddał za nią swoją wolność, a pośrednio i życie. Musieli zrozumieć. Chciała im wyjaśnić, dlaczego był osobą, którą musiała teraz uratować za wszelką cenę.

Eliza Drogosz – jest 23-latką pochodzącą z Krakowa, która studiuje prawo oraz zarządzanie w Warszawie. Odkąd sięga pamięcią chciała zostać pisarką. Fascynuje ją archeologia i historia, zwłaszcza starożytność i średniowiecze, a jej ulubionym zagadnieniem jest cywilizacja Inków.
„Władcę Piasków”, powieść inspirowaną mitologią starożytnego Egiptu, zaczęła pisać w wieku 14 lat, a wydała w wieku 17 lat (2015). Było to spełnienie jednego z jej największych marzeń. Książka otworzyła czterotomowy cykl pt. „Księgi Ankh”. W 2017 roku ukazał się drugi tom pod tytułem „Berło Zniszczenia”, a w 2019 roku trzeci – „Ostrze Nocy”.

„Ocean Chaosu” jest ostatnią częścią serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 738

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Księżyc świecił zimno na bezchmurnym niebie, gwiazdy migotały uważnie. Pustynia trwała w bezruchu, uśpiona od wieków, czekająca dnia, gdy powróci jej władca. Suchy wiatr przemykał nad zatopionymi w piasku szczątkami dawnych budowli, napierał na ściany pogrążonych w ciszy namiotów, wirował wokół wierzchołka górującej nad nimi piramidy, skruszonej przez upływ żarłocznych wieków.

Było tak spokojnie… Zupełnie jakby zagubiony na Saharze kompleks świątynno-grobowy wcale nie stał się ostatnimi czasy areną ważnych wydarzeń, punktem na mapie, o którym mówił cały świat. Narosłe przez tysiąclecia warstwy piasku wytrwale odgarniano, dążąc do odsłonięcia w całości piramidy zapomnianego faraona. Wraz z wejściem do kamiennego grobowca i odkryciem zaskakująco dobrze zachowanych malowideł światło dzienne ujrzała również legenda o ukrytym gdzieś w czeluściach piramidy wisiorze, który miał moc wskrzeszania zmarłych. Historia ta wzbudziła nieszczególne zainteresowanie archeologów, z lekceważeniem odnoszących się do wszystkich tak niewiarygodnych opowieści. Trafiła za to na pierwsze strony gazet, mimo starań kierowniczki wykopalisk, aby nie robić wokół nich przesadnego medialnego szumu. Uwaga świata mogła oznaczać fundusze, owszem. Mogła jednak również sprowadzić rzesze poszukiwaczy skarbów, a może także indywiduów, wierzących w nadprzyrodzone moce. Zwłaszcza tych ostatnich archeolodzy wystrzegali się jak szarańczy. Tylko tego brakowało, aby jacyś amatorzy niszczyli badany przez nich obiekt w celu naładowania się magiczną energią od starożytnych kosmitów.

Być może lepiej by było, gdyby rzeczywiście świat nie usłyszał o Amulecie Ozyrysa. Gdyby nie pogłoski o tym, że wykopaliska są przeklęte, gdyby nie szepty o tym, że dzieją się na nich dziwne rzeczy… Być może wówczas Słudzy Pustyni nie zainteresowaliby się stanowiskiem i badaniami, prowadzonymi przez bogatą miłośniczkę starożytnego Egiptu. Nie zjawiliby się przy piramidzie i nie poinformowaliby zdumionej Helen de Ramen o konieczności zamknięcia wykopalisk, czym wyzwolili w niej pokłady zajadłego oporu.

Helen całe życie marzyła o tym, by dokonać takiego odkrycia. Nie tylko ona zresztą, każdy archeolog marzył o takiej szansie. Helen przestudiowała wiele tekstów zapisanych hieroglifami, badała drzewa genealogiczne dynastii egipskich, wiedziona przeczuciem, że coś jest nie w porządku. Wyśmiewano jej tezy, lecz oto jej się udało. Odnalazła swoją zaginioną piramidę i zamierzała również dotrzeć do komory grobowej faraona. Wykopaliska prowadziła już trzy lata, a co roku, korzystając z wakacji, jej mąż, francuski hrabia, przylatywał do niej z dziećmi. Najstarszy i najpoważniejszy z rodzeństwa Den uwielbiał przyglądać się pracom archeologów i każdego wieczoru wypytywał ich o kości, które wykopali w ciągu całej swojej kariery. Młodszy Briant zazwyczaj biegał gdzieś samotnie i wbrew zakazom wymykał się do odkopanych korytarzy, by błądzić po nich, wyposażony jedynie w niewielką latarkę. Jeszcze młodszy Rémi najczęściej towarzyszył Denowi lub bawił się z Élodie, najmłodszą z całej czwórki. Zazwyczaj towarzyszyła im również będąca w wieku Brianta Estera Czarnecka, córka polskich archeologów, z którymi Helen pracowała od wielu lat.

Cały zespół badaczy z uwagą przypatrywał się owego brzemiennego w skutki wieczoru, jak kierowniczka gestykuluje nerwowo, rozmawiając przez telefon z ambasadorem. Jej mąż przyglądał jej się z troską, przygryzając wargę i zastanawiając się, czy zna kogoś, kto by im pomógł. Niestety wyglądało na to, że koneksje Sług Pustyni były lepsze niż jego.

Słudzy Pustyni byli również sprytni. W całym wywołanym przez nich zamieszaniu nikt z załogi nie spostrzegł, że niektórzy z kapłanów pod osłoną nocy weszli do piramidy, starannie omijając każdego, kto mógłby ich zauważyć. A to, że trzynastoletniego Brianta nie było razem z innymi dziećmi, na razie nie niepokoiło nikogo. Gdzie bowiem mógłby się podziewać, skoro wyraźnie powiedziano mu, że ma nie opuszczać terenu obozu? Nawet on nie był na tyle nierozsądny, aby włóczyć się po grobowcu w środku nocy. Wszyscy byli pewni, że błąka się gdzieś wśród namiotów, być może grzebie wśród porzuconych pędzelków, szpachelek i łopat.

Gdzieś w oddali ciszę pustyni przeszyło wycie pustynnych psów. Po piasku leniwie prześlizgnęła się kobra, po czym czmychnęła w bok spłoszona, gdy niespodziewanie ktoś wybiegł z mroku, panującego w jednym z wejść do grobowca, znajdującego się dokładnie po drugiej stronie kompleksu ruin niż biuro, w którym oburzona Helen dyskutowała przez telefon z ambasadorem.

Chłopiec obejrzał się krótko przez ramię, ile sił w nogach mknąc w stronę odległego zarysu namiotów. Nim się odwrócił z powrotem, zdołał jeszcze dostrzec, jak z piramidy wyskakują kolejni ludzie i natychmiast rzucają się jego śladem.

– Briant! – Odległy krzyk zabarwiony był ostrzeżeniem, a może nawet groźbą. – Stój, chłopcze!

Nie zamierzał ich posłuchać. Nie, skoro właśnie nakryli go grzebiącego w starej skrytce, którą przypadkiem udało mu się odkryć w jednym z korytarzy. Nie, skoro znalazł dokładnie to, czego oni szukali. Nie, skoro wiedział, jakie to cenne i że nie powinno wpaść w ich ręce. Mówiło mu o tym bardzo wyraźne przeczucie.

Namioty mnie nie ukryją – myśl była szybka i jasna. Chłopiec skręcił więc gwałtownie i pomknął w stronę pustyni. Powinien był spróbować jakoś obiec piramidę, ale gdyby już teraz skręcił w jej stronę, łatwo by go dosięgli. Miał nadzieję, że uda mu się okrążyć ją pustynią.

Biegli za nim, nie miał wątpliwości. Czuł na plecach ich świdrujący wzrok, słyszał tłumiony przez piasek dźwięk zderzających się z podłożem ciężkich buciorów. Wołali jego imię, coraz bardziej pewni tego, że nie uda mu się uciec. Przed nim było tylko nieskończone morze pustki. Mimo to nie zwalniał, nie zważając na ostry wiatr, na zapadającą coraz głębiej noc i na otulające go zimno, a zdobiący mu szyję ciężki, złoty amulet błyskał, odbijając blask gwiazd. Amulet Ozyrysa. Ten z legend.

Serce załomotało mu w piersi, gdy Briant usłyszał odległy ryk pędzącego przez piaski dżipa. Nie był w stanie przyspieszyć jeszcze bardziej, już teraz biegł najszybciej jak mógł. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że piasek nie osuwał mu się spod nóg, gdy wspinał się na kolejne wydmy. Że powinno go to było zdziwić. Skupiał się tylko na tym, że obcy nie mogą go złapać. Że musi się gdzieś ukryć. Mknął przed siebie, nie dowierzając złudnemu wrażeniu, że odgłosy pogoni cichną i że się od nich oddala. Gdy wbiegł na szczyt kolejnego ciemnego wzniesienia, gwałtowny podmuch wiatru uderzył w niego z całą mocą, niemal pozbawiając go tchu. Zachwiał się i zatrzymał, przestraszony. Wbił wzrok w horyzont, gdzie mrok kłębił się jakoś złowrogo. Wiatr wzmagał się w zastraszającym tempie, targając mu włosy i sypiąc w oczy piaskiem, a wraz z wichrem nadchodził huk budzącego się żywiołu.

– Briant, wracaj! – zawołał ktoś z oddali, nim jego głos pożarła nadciągająca burza. – I tak nam nie uciekniesz! To bez sensu!

Obejrzał się, z trudem łapiąc oddech. Krew huczała mu w uszach. W oddali jaśniały nieliczne światła wykopalisk. Samochód terenowy uparcie zaczął wtaczać się po najbliższej chłopcu wydmie, walcząc z gwałtownie osuwającym mu się spod kół podłożem. Gdzieś za pojazdem jasne snopy latarek przecinały zimne powietrze.

– Ucieknę – wymamrotał Briant i zwrócił się na powrót w kierunku nadchodzącej burzy piaskowej. Sypnęła mu w twarz ostrymi drobinami, ponownie niemal pozbawiła go tchu. Była tuż-tuż. Ale patrząc w pędzącą ku niemu ścianę wściekłego piasku, nie czuł obawy. Zupełnie jakby coś szeptało mu na ucho, że pustynia nie zrobi mu nic złego.

Nie wahał się więcej. Pobiegł prosto w nią, prawą dłonią przyciskając do siebie Amulet Ozyrysa. Nie mógł go zgubić. Jak tylko o nim usłyszał, zrozumiał, że wisior jest ważny. A gdy tajemniczy ludzie przybyli, by zamknąć wykopaliska jego matki, pojął, że nie może dopuścić do tego, aby wpadł im w ręce. Odnalazł więc wisior. I uciekł.

Briant zdążył jeszcze złapać ostatni oddech, nim wpadł w burzę. Otoczył go huk. Biegł przed siebie, osłaniając oczy dłońmi i starając się oddychać przez koszulkę, tak jak słyszał w opowieściach. Otulony przez żywioł, zgubił gdzieś ową pewność, że jest w nim bezpieczny. Rozum szeptał, że to nieprawda. Zaczął się bać, że burza go porwie. Ciśnie nim o piasek i zasypie na wieki… Że stanie się jednym z tych ciał, które potem odnajdywane są przez przypadkowych wędrowców, zasuszone, samotne, zapomniane… A on nie chciał tak zginąć. Ale przecież wiatr prawie nie przeszkadzał, piasek nie zasypywał mu oczu, nie wpadał do nosa i ust, nie dusił. Briant nie wiedział, dokąd idzie, ale brnął dalej. Nic nie widział. Pomimo tego że burza nie była tak przerażająca, jak myślał, i tak chciało mu się płakać. Przecież nic nie było warte ceny jego życia… Nawet ten wisior.

Zdusił w sobie krzyk, gdy nagle o coś się potknął. Boleśnie upadł na ziemię, która nieustannie umykała mu sprzed oczu, stając się częścią żywiołu. Drżącą ręką sprawdził, czy ma na szyi amulet. Na szczęście wciąż tam był. Wzdrygnął się, gdy coś niespodziewanie wskoczyło na niego. Chciał krzyknąć i zrzucić intruza czym prędzej, oczami wyobraźni widząc przebudzonych umarłych sprzed wieków bądź gigantycznego węża. Coś go jednak powstrzymało, gdy puchate stworzenie wepchnęło się między jego ramiona i trzęsąc się jak w febrze, przywarło do jego serca. Zamarł, a jakiś głos w jego duszy szepnął, że nic mu nie grozi. Nie wiedział, czym było to stworzenie, ale tak jakby czuł z nim jakąś więź. Przytulił je więc, starając się nie słyszeć szalejącej wokół burzy i błagając w myślach o to, by ta noc nie była ostatnią w jego życiu.

Gdy zdawałoby się wieki później otworzył zapiaszczone oczy, otulała go cisza. Uniósł pokrytą pyłem głowę i spojrzał w panujące na niebie gwiazdy. Czerń powoli bladła, przemieniając się w granat. Hen na wschodzie powoli przebudzały się fioletowe i różowe barwy, zwiastujące nadchodzący nieśmiało świt.

Spojrzał na puchate stworzenie, które wciąż tuliło się do niego, spokojne i senne. Ze zdziwieniem rozpoznał w nim pustynnego psa bądź lisa, jakiego nie widział nigdy wcześniej. Miało sierść, która w blasku gasnącego księżyca lśniła najczystszą bielą, duże uszy i śmieszny, ale dziwny, bo rozdwojony na końcu ogon. Wydawało się takie… znajome. Stworzenie uniosło na niego swoje wielkie ufne oczy, a on zanurzył się w ich złocie, czując, jak dzieje się z nim coś dziwnego. Jak coś skryte bardzo głęboko w jego wnętrzu budzi się, pęka. Zdawało mu się, że coś w nim wzbiera. Coś bardzo starego. Mrugnął. I na jeden przebłysk noc nie była już mroczna. Ujrzał wszystko. Każde ziarnko piasku, cień na wydmie. Blask gwiazd, błysk pancerza skorpiona, kolor łusek kobry.

– Jesteś Salaawą – zdołał wydusić.

Wiatr połaskotał go w twarz, a Briant zadrżał, gdy usłyszał szept piasku. Gdy go zrozumiał. Wstał chwiejnie, przytulając pieska do piersi. Nie chciał zostawać sam, a szczeniak nie szarpał się. Wydawało się, jakby było mu bardzo dobrze, ponieważ był na swoim miejscu.

Briant powoli wspiął się na szczyt wydmy i spojrzał w stronę wschodu. Gdzieś w oddali, bardzo daleko, jaśniały snopy latarek. Ktoś chyba wołał jego imię. Nie dziwni ludzie, przed którymi wcześniej uciekał. Rodzice.

Przytulił mocniej Salaawę i ruszył w ich stronę, czując na szyi ciężar starożytnego amuletu. Choć nie czuł tego wcześniej, teraz wydawało mu się, że przez wisior przepływa jakaś energia. Szedł, a jego stopy nie zatapiały się w piasku. Wiatr tańczył wokół niego, a pustynia obserwowała w zachwycie, jak wraz z rozbłyskiem wschodzącego słońca, które przemieniało czerń wydm w płonący pomarańcz, w jego oczach, przedtem zwyczajnie brązowych, zatańczyły iskierki budzącej się czerwieni.

I nawet jeśli kapłani odebrali mu później amulet, a wykopaliska zamknięto, nawet jeśli musiał zostawić Salaawę, której nadał imię Sahara, samą na pustyni, nie załamał się. Briant czuł, że był to dopiero początek. Że cokolwiek się właśnie zaczęło, miało zmienić jego trzynastoletnie wówczas życie na zawsze.

A on sam miał zamiar zmienić kiedyś świat.

ROZDZIAŁ PIERWSZYPAŁAC STU ŚWIATEŁ

Pustka.

Pustka i porażająca cisza, obie uderzyły ją jednocześnie. Nie spodziewała się ich i aż się zatoczyła. Nie wiedziała, w którym dokładnie momencie puściła lodowatą dłoń Anity oraz wyślizgnęła się ze stalowego uścisku Ozyrysa. Oparła się całym ciężarem ciała o mur, zupełnie nie zauważając pokrywających go malowideł, odcinających się od tynku mimo panującego w komnacie półmroku. Oddech z trudem przechodził jej przez gardło.

Briant. Była zdolna widzieć tylko jego. To, jak rzucił się na nich. To, jak na nią spojrzał, z pogardą, jakby jej w ogóle nie znał. To, jakie były jego oczy. Czerwone, tak przerażająco czerwone, jak nigdy wcześniej. Pozbawione choćby cienia tak dobrze znanego jej brązu.

Sonia zadrżała, a gardło zacisnęło się jeszcze bardziej, nie pozwalając jej oddychać. Osunęła się na zimną posadzkę. Nie była w stanie ustać. Nie była w stanie zrobić nic, jedynie pamiętać to, kim kiedyś był. Kogo utraciła.

Briant. Jej oczy wezbrały łzami. Brianta już nie było.

– Co robisz? – Głos był pełen niepokoju, dobiegł Sonię z oddali. Jakby otulała ją gęsta, ciężka mgła.

Choć wszystko w niej krzyczało, choć myśli nie potrafiły odnaleźć jasności, odwróciła głowę w stronę jego źródła. Komnata, w której się znaleźli, była rozległa i ciemna. Srebrny blask księżyca wpadał do środka przez duże okna, ale poza prostokątnymi fragmentami podłogi, które oświetlał, panował niezgłębiony mrok. Sonia miała ochotę wtopić się w niego i zniknąć na zawsze. Ignorując sylwetkę Rayana, odrodzonego Ra, i Anity, wbiła wzrok w Élodie, odrodzoną Izydę, która odpowiedziała Denowi-Ozyrysowi na zadane przez niego niespokojnie pytanie.

– Muszę tam wrócić. – Twarz Élodie zdawała się jaśnieć w półmroku, choć jaśnieć bardziej desperacją niż czymkolwiek innym. Czarne oczy miała zimne, zaciśnięte z całej siły pięści zdradzały kotłujące się w sercu uczucia.

Sonia miała świadomość, że wszyscy oni stracili Brianta. Wszyscy oni chcieli go uratować. Nie tylko ona sama. Ale… to nie z ich winy Briant umarł.

– To niebezpieczne – przestrzegł Ra słabo, a Anita zacisnęła drżące usta, w pełni się z nim zgadzając. Stała tuż obok niego, tak blisko, jakby nadal znajdowali się na plaży pod rosyjskim hotelem nad jeziorem Bajkał i nadal groziło im niebezpieczeństwo.

Nic nie zapowiadało klęski. Wydobyli Brianta z dna jeziora i otworzyli jego sarkofag tylko po to, aby przekonać się, że jego już nie było. Że przybyli za późno. Że zabijające go zaklęcia, nim zostały złamane przez przeciwzaklęcia Izydy oraz przez otwarcie wieka, zdołały dokonać spustoszenia w ludzkiej części jego osobowości, pozostawiając po sobie jedynie straszliwego boga. Niewiele brakowało, by Ozyrys zginął. Wyzwolony Set wydawał się zdecydowany, żeby go utopić.

Nie mogąc przestać wciąż przeżywać tego, co się stało zaledwie parę minut wcześniej, Sonia wbiła w Ra spojrzenie, w którym obok rozpaczy rozbłysła wściekłość. Gdyby Rayan nie odebrał jej pamięci, wszystko byłoby dobrze. To była jego wina. I gdyby nie to, że nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego dźwięku, Sonia wykrzyczałaby mu to wszystko w twarz.

– Muszę – powiedziała siostra Brianta cicho. – Są tam rzeczy, które mogą nam się przydać. Nie chcę, by to oni je zdobyli.

By to oni je zdobyli. Jak okropnie to brzmiało. Istota, która była niegdyś Briantem, stała się teraz ich wrogiem. Zagrożeniem.

– Gdzie chcesz wrócić? – Sonię samą zaskoczyło, jak martwy był jej głos. Nad Bajkał? Jakie rzeczy niby się tam znajdowały?

Izyda zwróciła na nią nieprzeniknione spojrzenie.

– Po kilka zwojów. Zaraz będę z powrotem.

Sonia nie musiała pytać dalej, by wiedzieć, dokąd udawała się bogini. Na pustynię. Do Pałacu Pośród Piasków. Do pałacu Seta. Już nie Brianta.

– Idę z tobą – odezwał się natychmiast Den, a Sonia drgnęła. Jego głos był tak bardzo podobny do głosu jego brata…

Élodie kiwnęła głową, a potem oboje wkroczyli w mroczną otchłań najbliższego portalu i zniknęli, pozostawiając po sobie względną ciszę nocy.

– Co to za miejsce? – ośmieliła się zapytać Anita, nieufnie rozglądając się wokoło i dopiero wtedy Sonia zdała sobie sprawę z tego, że ona sama wpatruje się w portale z rozpaczą, błagając je, by zwróciły jej tego, kogo utraciła. Natychmiast przestała. To przecież nie miało sensu.

– Pałac Izydy – wymamrotał Ray w odpowiedzi.

Może gdyby to były inne okoliczności, Sonia zauważyłaby jego piękno. Dostrzegłaby urok malowideł, staranność wykonania kamiennych portali, migotliwy czar rzucanych na ściany cieni roślinności, zaglądającej do komnaty przez wyjście na ogród. Być może urzekłby ją szum rzeki, oczarował śpiew cykad i spodobały krzyki nocnych ptaków. Ale ona nie widziała żadnej z tych rzeczy, nic prócz czerwieni pewnych oczu. Nie słyszała nic prócz ogłuszającego bicia swego serca.

– To twoja wina.

Ra zdrętwiał. Jego oczy zajaśniały wśród ciemności niczym gwiazdy, gdy spojrzał w stronę Soni. Znienawidziła go za to jeszcze bardziej. Nienawidziła go w tej chwili każdą komórką swego ciała, bezgranicznie.

– To twoja wina – powtórzyła, stając chwiejnie na nogi i wskazując na niego palcem, jak gdyby mógł mieć wątpliwość, że to o niego jej chodziło. – Gdyby nie ty, byłby tu teraz z nami!

– Soniu – szepnęła strwożona Anita, nieśmiało wyciągając ręce w jej stronę. Nie podeszła jednak, aby ją objąć. Wyraźny znak, że to Ra miał w niej prawdziwego sprzymierzeńca, nie Sonia.

– To twoja wina! – krzyknęła Sonia strasznym, zduszonym głosem.

Zdrętwieli, powietrze zamarło, a odwykłe od jakiegokolwiek hałasu ptaki umknęły z ogrodu. Sonia zachwiała się, jakby jej krzyk uderzył w nią samą.

– Przepraszam – powiedział cicho Ray. – Chciałem mu pomóc.

Odwróciła się na pięcie i odbiegła, nie mogąc dłużej znieść jego obecności. Bała się, że inaczej nie zapanuje nad sobą. Nie wiedziała, dokąd właściwie podąża. Była świadoma jedynie tego, jak bardzo bała się tego, co stanie się dalej, ale również tego, co już się stało. Ten strach bolał. Zasłoniła usta dłońmi, a łzy spłynęły jej po policzkach. Nie potrafiła dłużej ich powstrzymać. Mijała przejścia do opuszczonych komnat, cienie papirusów tańczyły na posadzce. Korytarz otworzył się na zalany srebrnym światłem taras. Opadła na kamienne płyty podłogi, siadając na samym jego krańcu. Wpatrzyła się w migoczącą gdzieś w dole taflę Nilu i zwiesiła nogi z krawędzi. Wystarczyłoby lekko się odepchnąć, by runęła w stronę odległej powierzchni rzeki i zanurkowała w jej mroczne odmęty. Wiatr znad Nilu uderzył w nią, jak gdyby chciał powstrzymać ją od skoku do wody. Nie skoczyła więc. Zamrugała jedynie, pragnąc, by pomógł przywrócić jasność jej myśli. Ale nie pomógł. Miała w sercu burzę, której nic nie będzie już nigdy w stanie uspokoić.

Choć patrzyła w fale, tak naprawdę nie widziała nic. Nie czuła nic prócz bólu i płynących nieprzerwanie łez.

Musiała go odzyskać. Musieli go uratować. Nie tylko dlatego, że to było zbyt niebezpieczne, by Set dołączył do Mandary. Również dlatego, że nie wyobrażała sobie świata bez niego.

Brakowało jej go. Jak nikogo nigdy. Tak straszliwie za nim tęskniła.

Zacisnęła powieki.

Wiedziała, że nie powinna, że lepiej byłoby skupić myśli na czymś innym, ale nie potrafiła nie zastanawiać się nad tym, co teraz robił. Każda taka myśl bolała, miała bowiem pewność, że nie myślał o niej. Pewnie wcale jej nie pamiętał. A nawet jeśli, dla Seta nie znaczyła zupełnie nic. Zabiłby ją bez mrugnięcia okiem. Była tylko śmiertelniczką, jedną z miliardów, które napotkał na swojej drodze przez tysiąclecia życia.

Co będzie, jeśli nie uda im się mu pomóc?

Skuliła się w sobie, otwierając oczy i wbijając zrozpaczone spojrzenie w nieustannie zmieniające się kształty księżycowej tarczy, przeglądającej się w pofalowanym lustrze Nilu. Otaczały ją rozśpiewane cykady, łagodny wiatr otulał ją troskliwie, ale ona zupełnie nie potrafiła dostrzec piękna tej nocy. Była na nie tak nieczuła, że wydawało jej się niemożliwe, by kiedykolwiek zdołała się otrząsnąć z szoku, który do cna zdruzgotał resztki jej wewnętrznego spokoju, który zachowała pomimo tego wszystkiego, co ją spotkało. Pomimo przeżycia własnej śmierci, pomimo utraty pamięci, pomimo że została wykorzystana do tego, by pokonać Brianta. Jego śmierć… zniszczyła to wszystko, dzięki czemu wciąż jakoś się trzymała.

Czuła się tak koszmarnie, że aż było jej z tego powodu niedobrze. Miała wrażenie, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w żołądek, a następnie wyszarpnął z jej piersi przerażone serce. Strata Brianta sprawiała jej fizyczny ból, który był nie do zniesienia. Nie była pewna, czy kiedykolwiek przestanie go czuć. Czy będzie potrafiła się podnieść i żyć dalej.

Wciąż nie była w stanie pojąć, jak mogło do tego dojść. Czy ktokolwiek mógł to przewidzieć? Nie mogła zaakceptować tego, że wszystko się zawaliło. Nie potrafiła sobie wybaczyć, że zawiedli… Naprawdę uwierzyła Izydzie, że jeszcze można było go uratować, że to nie był koniec… Może gdyby przybyli chwilę wcześniej… Może by się wówczas nie spóźnili?

Rozpacz zdławiła szloch w jej gardle, obraz nocy zamazał się jej, przysłonięty łzami. Czy możliwe było, że wciąż jeszcze mieli czas, by wszystko zmienić? Czy łudzenie się takimi nadziejami miało jakiekolwiek podstawy? Czy nie było jedynie rozpaczliwym wołaniem o pomoc znajdującego się na skraju wytrzymałości umysłu, który nie zniósłby konieczności pogodzenia się z ostateczną utratą Brianta i w jej efekcie rozsypał się w proch…?

Tak samo jak w proch obróciła się dusza Brianta.

– Nie – szepnęła do siebie zdławionym głosem, przyciskając dłonie do twarzy.

On nie mógł zginąć… Nie mógł odejść, zostawić ich wszystkich, zostawić jej… Nie w sytuacji, gdy świat znajdował się w takim niebezpieczeństwie. Nie mógł zniknąć na zawsze, pozostawiając po sobie tę okropną pustkę, której już nic nie mogło zapełnić – i co było z tego wszystkiego najgorsze, pozostawiając po sobie również tę skorupę, która niczym w najgorszym z koszmarów, wyglądając wciąż jak Briant, przeistoczyła się w ich wroga. Najgroźniejszego z nich.

Musiał istnieć jakiś sposób, aby wrócił. Ta historia – ich historia – nie mogła się tak skończyć. Sonia była gotowa zrobić wszystko, co tylko będzie potrzebne, aby walczyć o każdą, nawet najbardziej żałosną iskierkę nadziei na to, że go uratują. Będzie się łudzić tak długo jak trzeba. Musiało się udać. Nie była przecież sama. Miała przy sobie trzech potężnych bogów, w tym najpotężniejszą z bogiń, która pozycją ustępowała jedynie Setowi. Jeśli ratunek był możliwy, uda im się.

Bo jeśli nie… wszyscy będą zgubieni.

Cichy, straszny głos gdzieś z tyłu jej głowy szeptał prawie niesłyszalnie, ale uparcie, że jeśli nie uda im się przywrócić prawdziwego Władcy Piasków, dla bezpieczeństwa świata pozostanie im tylko jedno wyjście. Nie będą mogli przecież pozwolić na to, by ktoś tak potężny, tak zły i nieprzewidywalny, pozbawiony zahamowań był nie po ich stronie. By w ogóle istniał.

Co, jeśli będą zmuszeni spróbować go… zabić? Czy w ogóle będą w stanie to zrobić? Czy stając z nim do walki, nie zniszczą samych siebie, tak jak Briant doprowadził do swojej zguby, walcząc z Rémim…?

Sonia wzdrygnęła się i obróciła gwałtownie, gdy jakiś szósty zmysł podpowiedział jej, że – choć nic nie zakłóciło ciszy szumu rzeki – coś się zbliżało. Że nie była już na tarasie sama.

W pierwszej chwili nikogo nie dostrzegła. Jej mięśnie spięły się, gotowe zareagować, gdyby ktoś – demon, a może ktoś znacznie gorszy – czaił się w ciemności, by ją zaatakować. Nie bała się konfrontacji, już nie. Chyba że byłaby to konfrontacja… z Setem. Lecz gdyby to nie czerwień jego oczu zajaśniała wśród cieni, gdyby to był ktokolwiek inny, nie miałaby już żadnych zahamowań. Żadnych skrupułów. Całym zmiażdżonym sercem nienawidziła tych, którzy odebrali jej Brianta. I teraz, gdy nie czuła się już tak bezbronna jak kiedyś, była w stanie się za to zemścić. Miała w sobie magię.

Wszystkie te myśli przemknęły przez jej umysł w ułamku oddechu, potrzebnym na to, by poruszył się mrok, wypełniający szczelnie smukłe wejście do pałacu. Wyłoniła się z niego dziewczęca postać, wciąż w lśniącej zbroi, ale bez skrzydeł, a Sonia poczuła, jak ucieka z niej napięcie.

To nie był Set ani żaden z ich wrogów.

Bez słowa zwróciła twarz z powrotem ku rzece, domyślając się, że młoda bogini kieruje się w jej stronę, bezszelestnie stawiając stopy. Sonia zamrugała, próbując osuszyć oczy, choć zdawała sobie sprawę, że próba ukrycia tego, że płakała, była skazana na porażkę. Zresztą dlaczego miałaby to ukrywać. Élodie była przecież jego siostrą. Ale mimo to Sonia wątpiła, by była w stanie z kimkolwiek o nim rozmawiać. Choć chwilowo łzy nie płynęły i zastąpiła je martwa pustka, czuła, że w każdej chwili może na powrót wybuchnąć płaczem. Była zbyt zdruzgotana, aby mogła nad sobą w pełni panować.

Izyda ukucnęła obok Soni i zerknęła na nią smutnymi oczami. Na pozór była spokojna. Było jednak coś takiego w jej poważnej twarzy, jakaś stłumiona powódź w głębi czarnych oczu, która zdradzała, że do spokoju było jej bardzo daleko.

– Musimy iść. – Głos miała zachrypnięty. Sonia nie zareagowała, ponieważ było jej niemal zupełnie obojętne, gdzie się udadzą. – Nie jesteśmy bezpieczni – dodała wyjaśniająco Élodie po chwili ciężkiego milczenia. – To mój pałac, ale on też może tu w każdej chwili wejść. Im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. Nie wiemy, co teraz zrobią. Raczej o nas nie zapomną. Nie na długo przynajmniej.

Sonia zmusiła usta do ułożenia się na kształt pustego uśmiechu.

– Chyba im na to nie pozwolimy, prawda? – Jej głos był równie bezbarwny jak głos Izydy.

W oczach Élodie poruszył się mrok.

– Nie, nie pozwolimy – szepnęła po chwili i wstała z trudem, jak gdyby dźwigała na barkach ciężar całego świata. – Idziesz?

Sonia stłumiła westchnienie. Ostatni raz zerknęła w stronę nęcącej tafli wody, a potem dźwignęła się z kamiennej płyty i z oporem udała się za Izydą.

– Gdzie się przeniesiemy? – zapytała, gdy zagłębiły się w mroczny korytarz.

– Do domu Ra.

– Szczerze? – syknęła Sonia, która na samą myśl o Ra poczuła jadowite ukłucie niechęci. – Wolałabym zostać tutaj.

– Ja też, oczywiście. Ale nie możemy ryzykować. Mamy za dużo do stracenia.

– Wiem – wycedziła Sonia z irytacją. Najchętniej nie miałaby więcej do czynienia z bogiem słońca. Nawet jeśli było ich zbyt mało, by mogła sobie pozwolić na taki luksus jak dobór sprzymierzeńców.

Gdy znalazły się w komnacie, do której przenieśli się wcześniej – zdawałoby się, milion lat temu – znad Bajkału, Sonia nie dostrzegła ani Anity, ani Dena. Czekał na nich jedynie Ray, skąpany w zimnym blasku księżyca. Ponieważ Sonia nie miała ochoty się do niego odzywać, a najchętniej w ogóle nie dostrzegałaby jego obecności, nie zapytała, gdzie podziali się inni i czy to naprawdę akurat on musiał na nie czekać. Zresztą mogła podejrzewać, że pozostali przenieśli się już do pałacu Ra, w czasie gdy Izyda poszła po nią na taras.

Ray zerknął na nią uważnie, wyciągając ku nim obie dłonie. Sonia nie do końca zdała sobie sprawę, że na widok tego gestu skrzywiła się odrobinę.

– Zamknąłem mój pałac – rzekł Ra zimno, starając się nie wyglądać na urażonego. Może zresztą nie był urażony jej reakcją. Może nie lubił jej równie bardzo jak ona jego i nie obchodziło go jej zdanie na jego temat. Skoro próbował ją już zabić i pozbawił ją pamięci, raczej rzeczywiście tak było. Od samego początku znajomości się nie polubili. Pewnie dlatego, że na samym jej począku Ra zamknął Sonię w tajnym pokoju Mandary na obozie, a potem zawołał tam kierownika. Sonia miała wrażenie, jakby było to w jakimś poprzednim życiu. Ależ miała wtedy beztroskie życie. Jej największym zmartwieniem było to, żeby nie została wyrzucona z obozu. Teraz straciła ukochanego i martwiła się o losy całego świata. Wiele by dała, żeby przenieść się w czasie do dawnych problemów. – Dla bezpieczeństwa. Jestem teraz jedyną osobą, która może przekroczyć jego granice. Później odprawię rytuał, który również wam to umożliwi.

– Dlaczego później? – Sonia zignorowała jego ręce i zaplotła własne na piersi. – Dlaczego nie teraz?

– To długo trwa.

Wpatrywała się w niego nieufnie. Jakże łatwo byłoby mu ich teraz uwięzić… jakże łatwo!

Élodie minęła Sonię i podeszła do Ra, bez wahania biorąc go za rękę.

– Musimy sobie ufać – powiedziała, patrząc na Sonię znacząco. – Cokolwiek się kiedyś między wami zdarzyło, to już nieistotne. Zapomnijcie o tym, dla mojego brata. Tylko zjednoczeni go odzyskamy.

Sonia pobladła.

– Oczywiście. Pytanie tylko, jak mam ufać komuś, przez kogo twój brat zginął.

Ra zdrętwiał, Izyda tak samo.

– Tak? – odparł on, jeszcze bardziej lodowato. – Wszystko, co robiłem, miało sprawić, żeby nie musiał stawać przed wyborem, przed którym ty go postawiłaś. To przez ciebie musiał się poddać. Jesteś tak samo winna jego śmierci jak ja.

– Och! Żałujesz pewnie, że mnie nie zabiłeś, choć byłeś tego tak blisko, co? Tylko ciekawe, jak byś mu wtedy mógł spojrzeć w oczy… Briant na pewno byłby ci szalenie wdzięczny!

– Dość! – warknęła Élodie, jej oczy zapłonęły. – Przestańcie! To, co się stało, to nie jest wina żadnego z was. Ktoś inny go zabił. – Jej głos załamał się, gdy myśli pomknęły ku drugiemu z porzuconych na Syberii braci. Ku Rémiemu. – Oni to zrobili. Nie my, nie wy. Weźcie się w garść, do cholery, bo tylko tak możemy mu pomóc.

Sonia zacisnęła usta i obrzuciła Ra ostatnim morderczym spojrzeniem, napotykając płonącą niechęć w jego złotych oczach.

Élodie miała rację. Ale bogini nie mogła sprawić, by Sonia zaufała Ra. Nie po tym, co jej zrobił.

Dla ciebie, Briant, powiedziała sobie w myślach. A potem, choć wyraz jej twarzy mówił dobitnie, jak bardzo nie ufała Słońcu, ujęła uparcie wyciągniętą w jej stronę dłoń. Dla Brianta była w stanie zrobić wszystko.

***

Wyłonili się z rozbłysku złotego światła. Sonia zachwiała się i stłumiła okrzyk grozy, niemal miażdżąc dłoń Ra, choć początkowo planowała puścić ją jak najszybciej. Serce podskoczyło jej do gardła, a żołądek wywrócił się do góry nogami, gdy pod stopami dostrzegła jedynie pustkę. W mig pojęła, co się teraz stanie. Runie w stronę odległej ziemi, majaczącej gdzieś w dole, zanurkuje w karminowe od zachodzącego słońca chmury tylko po to, by po kilku ostatnich sekundach swojego życia zamienić się w krwawą plamę.

Wszystko w niej wrzasnęło w panice, że Ra ich zdradził, że chciał ich zwabić w pułapkę i zabić. Mimo to jego ręka stała się teraz jej jedynym ratunkiem. Nie mogła więc jej puścić, nie mogła dać się zrzucić…

Jednak nic się nie stało. Nie spadła. Serce Soni nadal biło głośno niczym wojenne bębny, ale chmury przepływały sennie pod jej nogami. Unosiła się ponad nimi. Nie spadała.

Ray prychnął z jakimś dziwnym cieniem rozbawienia i wyszarpnął się z jej uścisku. Natychmiast z powrotem wczepiła się w jego ramię, jakby spodziewając się, że bez tego runie w dół.

– Uspokój się – parsknął Ra, nie odepchnął jej jednak. A widząc jej panikę, dodał trochę łagodniej: – Nie spadniesz. Obiecuję.

Jakby na potwierdzenie jego słów chmury zawirowały wokół nich, powietrze zaiskrzyło. I nagle okazało się, że zamiast w powietrzu stali na pokładzie rozległego, pozłacanego słonecznym blaskiem, ale wciąż jakby lekko przezroczystego statku, płynącego po niebie. Był bardzo długi. Im bliżej rufy czy dziobu, tym kadłub bardziej się zwężał i unosił ku górze. Rufa była zakończona złotą figurą, przypominającą gorejące słońce, a odbijające się w niej światło posyłało blask na wszystkie strony i raziło Sonię w oczy. Znajdowali się mniej więcej w połowie uduchowionego statku, obok malowanej pięknie nadbudówki. Smukły, solidny maszt strzelał w górę, a rozpięty na nim monstrualnych rozmiarów żagiel z wizerunkiem oka słońca wypełniał wiatr.

Sonia uniosła na Ra ogromne oczy i pozwoliła mu uwolnić się z jej ręki. Dostrzegła Élodie, która zerknęła przelotnie w stronę majaczącej w dole ziemi, niewyraźnie prześwitującej przez deski pokładu, a potem posłała Soni zmęczony, pozbawiony szczerości uśmiech.

– Przyzwyczaisz się – pocieszyła. – Mimo wszystko barka jest lepsza od pałacu Ozyrysa, który jest zdecydowanie zbyt blisko Krainy Umarłych. Źle to zabrzmi, ale to prawda. Przebywając w nim, masz wrażenie, że ktoś cię zamknął w zatęchłym sarkofagu.

Sonia zacisnęła zęby. Jak w sarkofagu. Jak w tym, w którym zamknął ją Briant, myśląc, że nie żyje. Tym samym prawie ponownie ją zabił, choć przecież była to wtedy ostatnia rzecz, której jej życzył.

– Dzięki za reklamę – westchnął Den gdzieś z boku. Sonia obróciła się, dostrzegając go wychylającego się za krawędź rozmigotanej barki i wpatrzonego w dół. U jego stóp leżały rozmaite przedmioty, które, jak się domyśliła, zostały przez nich przeniesione z Pałacu Pośród Piasków: zwoje, broń i inne drobiazgi, na pierwszy rzut oka nie do zidentyfikowania. – Teraz na pewno wszyscy będą chcieli mnie odwiedzić, gdy już się tam sprowadzę z powrotem.

Na jedną krótką chwilę obejrzał się na siostrę, a Sonia poczuła, jak ściska jej się serce. Był tak podobny do Brianta… Nie była w stanie przestać o tym myśleć, nawet gdy z powrotem skupił się na odległej ziemi. To była bardzo bolesna myśl. Tak bardzo, że na chwilę odebrała Soni zdolność oddychania i sprawiła, że niemal zapomniała, gdzie się znajduje. Gdyby nie ten jeden szczegół… Gdyby nie błysk zieleni jego oczu, mogłaby spróbować łudzić się, że to Briant. Ale to była zieleń. Nie brąz. A właściwie – nie czerwień.

Szybko przeniosła wzrok na rozrzucone na deskach przedmioty.

– Widziałaś Saharę? – zapytała zdławionym głosem, zwracając się do Élodie.

– Ale że pustynię? – palnęła zaskoczona Anita.

– Psa – odparła spokojnie Sonia, choć miała ochotę warknąć coś niemiłego. Oczywiście, że nie pustynię, co to by było za idiotyczne pytanie z jej strony! Pałac Pośród Piasków znajdował się w samym sercu Sahary. Skoro Izyda tam się udała, musiała widzieć pustynię.

Élodie pokręciła głową, nie zwracając uwagi na pytanie Anity.

– Nie. Nie widziałam jej. Ale ostatnio szalała przez to, co się stało z Briantem i prawie w ogóle jej nie widywałam. Ciągle biegała po pustyni. – Zerknęła na Anitę, która zmarszczyła pytająco brwi i wyjaśniła: – Nie mieszkałam w swoim pałacu ostatnimi czasy. Ciągle byłam w pałacu Brianta. Myślałam, że chociaż w ten sposób będę bliżej niego. I może szybciej odzyskam skrzydła.

– Briant ma psa? – zainteresował się Den, przestając wychylać się przez burtę. Sonię drażniło, że zachowywał się tak normalnie. W jej ocenie każdy, kto nie szalał z rozpaczy, zachowywał się nieadekwatnie. Dopatrywała się przyczyny jego beztroski w tym, że Den sam był długo martwy i świeżo powrócił do świata żywych. Mogło go to trochę znieczulić.

– Chyba miał, nie ma – mruknął Ra pod nosem, ale zamilkł, gdy wszyscy spojrzeli na niego z potępieniem.

– Salaawę – zdołała wyszeptać Sonia. – Może ona mu w jakiś sposób pomoże, jeśli się spotkają?

– Tym bardziej nie ośmieliłabym się jej wziąć ze sobą – przyznała Izyda. – To jego towarzyszka. Nie nasza. Pamiętasz, Den? To ten sam pies, którego przyniósł z pustyni podczas wykopalisk mamy.

– Hm. Tak, pamiętam.

Zapadła ciężka cisza. Ray zmarszczył brwi.

– To co, może za godzinę narada? – zarządził ostrożnie. – Pokażę wam wasze pokoje. Spotkamy się w komnacie jadalnej, jest tam duży stół i powinno być wygodnie.

Machnął ręką i wszystkie przyniesione z pałaców Seta i Izydy przedmioty zniknęły w białym rozbłysku światła.

Sonia zerknęła na drewnianą przybudówkę. Miała rozmiary jednego średniej wielkości pomieszczenia, dlatego nie bardzo mogła wyobrazić sobie, aby pomieściła pokoje oraz jadalnię.

– Masz tam aż tyle miejsca? – zwątpiła.

– Mój pałac to nie jest jakaś zwykła barka płynąca po niebie. – Ra wywrócił oczami. – Jest utkana z chmur i światła, a także równie jak one płynna. Dopasowuje swoje rozmiary do moich potrzeb. Sama się przekonasz.

Ray okręcił się na pięcie i ruszył w stronę kamiennego portalu, znajdującego się na środku przybudówki. Uniósł zakrywającą go płachtę jedwabiu i zanurkował do wnętrza statku, a powietrze rozbłysło wokół niego, zupełnie jakby był źródłem światła, a przestrzeń usiana była drobinkami wody. Anita natychmiast ruszyła za nim, podobnie jak Den. Élodie rzuciła jeszcze Soni zrezygnowane spojrzenie i dołączyła do reszty. Soni nie pozostało nic innego jak pójście w jej ślady.

Rzeczywiście, jak tylko Sonia przekroczyła kamienny próg, znalazła się jakby w zupełnie innym świecie. Zamrugała, nie dowierzając własnym oczom. Szeroka rampa o łagodnym nachyleniu wiodła do rotundy, której strop podtrzymywały smukłe, pozłacane kolumny. Pomiędzy nimi pobłyskiwały bogate malowidła naścienne oraz kolejne portale drzwiowe, z których jeden prowadził w dół, na niższy pokład barki. Gdy schodziła po rampie, spojrzenie Soni natychmiast umknęło ku snopowi światła, który wpadał do komnaty przez duży okrągły świetlik w suficie i niczym reflektor eksponował szklaną mozaikę. Z krawędzi świetlika zwisały sznury, na które nawleczono kolorowe szkło, a może raczej doskonale wypolerowane i oszlifowane kamienie szlachetne, które rzucały różnobarwne refleksy wszędzie wokół.

– Rany – wydusiła oszołomiona Anita, okręcając się wokół własnej osi. – Cudownie tu.

Ray zerknął na nią i uśmiechnął się blado. Nawet taki drobny uśmiech sprawił jednak, że światła rozbłysły jeszcze piękniej. I nawet zdruzgotana Sonia musiała przyznać, że jego pałac był oszałamiający.

– Znajdujemy się na reprezentacyjnym pokładzie – oznajmił Ra i poprowadził ich w stronę kolejnej biegnącej w dół rampy w jednym z portali drzwiowych. – Poniżej znajdują się pomieszczenia mieszkalne i użytkowe. Tamtędy – machnął ręką w stronę jednego z przejść, którego portal ozdobiony był malunkami kołyszących się na wietrze papirusów – dojdziecie do sali jadalnej, o której mówiłem. Dokładnie na wprost, ciężko nie trafić.

Zeszli niżej i odkryli, że dolny pokład był równie piękny jak średni i, jak wyjaśnił Ra, jedynie odrobinę od niego mniejszy. Spiralna rampa otworzyła się na bliźniaczą rotundę, której wnętrze wypełniały kolorowe refleksy, pochodzące od słonecznych promieni, prześwitujących przez szklaną mozaikę podłogi średniego pokładu. Dolny pokład posiadał jedynie dwa korytarze, odbijające od rotundy, po bokach których znajdowały się komnaty mieszkalne.

– Zamieszkamy w części wschodniej, od dzioba – mówił Ray, wodząc pełnymi blasku oczami po wnętrzu swego domu, którego nie oglądał od tak dawna. Wydawało się, jakby odżył gwałtownie dzięki samemu powrotowi do pałacu. Ozyrys i Izyda szli za nim w milczeniu, równie przybici jak Sonia, za to Anita nie mogła oderwać wzroku od Ra. Każdy jego ruch sprawiał, że tańczyło wokół światło, a blade półcienie poruszały się czarownie w kątach.

Den i Élodie otrzymali pierwsze komnaty od wejścia, ona na południe, on na północ. Natychmiast zniknęli za bliźniaczymi płachtami materiału zawieszonymi w portalach, a Ray poszedł dalej. Komnaty musiały być ogromne, gdyż kolejne wejścia znajdowały się dopiero mniej więcej dwadzieścia metrów dalej. Sonia otrzymała tę północną, Anita zaś południową.

– A ty? – zaciekawiła się Anita. – Gdzie jest twoja?

– Na samym dziobie – odparł Ray z dumą. – Mam tam najlepszy widok na…

Mając gdzieś to, na co Ra ma najlepszy widok, Sonia zanurkowała do swojej komnaty, nie mając ochoty patrzeć na niego ani chwili dłużej. Z ulgą spostrzegła, że jak tylko opadła za nią płachta materiału, głosy rozmawiających na korytarzu wyciszyły się niemal zupełnie. Rozejrzała się wokół, obejmując się ramionami. Cisza koiła jej myśli, samotność przyniosła odrobinę ulgi. Pomieszczenie, tak jak się spodziewała, było rozległe i niezwykle piękne, przede wszystkim jednak zalane ciepłym, pomarańczowo-różowym światłem zachodzącego słońca. Jego ostatnie promienie wpadały do wnętrza przez ogromne, po części przysłonięte śnieżnobiałymi, półprzezroczystymi firanami okna. Firany co chwilę unosiły się, wydymane przez wiatr, podobnie jak przewiązany luźno baldachim nad szerokim, wyglądającym na rozkosznie miękkie łożem, znajdującym się w sąsiedniej komnacie sypialnej, oddzielonej od części salonowej kolejnymi związanymi firanami. Zawieszone we framugach okien szkiełka migotały wesoło. Na środku komnaty głównej znajdował się uroczy komplet, składający się z mahoniowego niskiego stolika oraz zarzuconych poduszkami siedzisk. Pod ścianami stały masywne donice z kwitnącymi drzewkami, a z sali łaziebnej dobiegał szum fontanny.

Sonia zamrugała, ale nie pomogło to odegnać łez, które napłynęły do jej oczu. Podeszła do jednego z okien i ostrożnie wychyliła się na zewnątrz, a potem jeszcze bardziej. Gdy przechyliła się poza parapet i niespodziewanie uderzył w nią potężny podmuch wiatru, szybko schowała głowę za granicę przezeń wytyczaną, gdzie było spokojnie. Przy okazji wiatr wzburzył jednak szklane paciorki, z których jeden uderzył Sonię centralnie w czoło. Skrzywiła się i masując delikatnie skórę, żeby uniknąć siniaka, nawet nie starała się zastanawiać, jakie czary sprawiały, że była w stanie swobodnie oddychać na takiej wysokości. Księżycowy wymiar, w którym znajdowały się wszystkie boskie pałace, krył wiele tajemnic.

Ostrożnie oparła się o parapet i wpatrzyła w oddaloną ziemię. Jej myśli nieustannie kręciły się wokół Brianta i nawet nie próbowała skierować ich skutecznie na coś innego. Nieobecnie sunęła więc wzrokiem po ciemnoszarej wstędze rzeki oraz pustym, zimnym krajobrazie, który ją otaczał. Wszystko wydawało się osnute szarą mgłą, ale mogła to być wina odległości.

Ciekawe, co to za smutne pustkowie, pomyślała. Gdzie oni się znajdowali?

Domyślała się, że w jakiejś zupełnie innej strefie czasowej niż Bajkał, znad którego uciekli. Zarówno tam, jak i w Pałacu Siedmiu Tęcz panowała już noc, tutaj zaś wciąż zachodziło słońce. Jego tarczy nie było już widać, pozostała po niej jedynie ciepła łuna.

– Nie tak mity mówiły – mruknęła Sonia w przestrzeń. Egipcjanie wierzyli, że to właśnie Barka Słońca emitowała słoneczny blask. – Ciekawe, jak by zareagowali, gdyby ktoś powiedział im, że to wcale nie łódź, ale ogromna kula gazu oświetla świat.

Zmarszczyła brwi, zaniepokojona tym, że zaczyna przemawiać sama do siebie.

To twoja wina, Briant, pomyślała z wyrzutem. I na samą myśl o nim się rozpłakała.

Gdy czterdzieści minut później zajrzała do niej Anita, zastała Sonię siedzącą nieruchomo wśród poduszek i wpatrującą się z bólem w przestrzeń.

– Idziemy? – zapytała Rumunka, ostrożnie podchodząc do koleżanki i siadając obok. – Zaraz początek narady.

Sonia stłumiła westchnienie.

– Tak.

– Trzymasz się jakoś? – Anita z troską położyła jej dłoń na ramieniu.

– Tak – niemal warknęła i zerwała się z siedziska. Spojrzała w stronę okna, by ukryć szkliste oczy. – Słońce wciąż zachodzi, zauważyłaś? – zapytała nieco zbyt prędko, a potem dodała zgryźliwie, nim zdołała to przemyśleć: – Czy może Ra na tyle pochłonął twoją uwagę, że nie widzisz nic poza nim? Powinno już być ciemno, nie?

Ciemnowłosa dziewczyna zerknęła przelotnie za okno, ale potem na powrót skupiła się na koleżance i uśmiechnęła się smutno. Sonia pomyślała zaś, że może nie powinna robić jej wyrzutów z powodu znajomości z Rayanem, choćby był nie wiadomo jaki podły w jej oczach.

– Ray ciężko odnajduje się w ciemności – wyjaśniła Anita, odrobinę zmieszana. – Mówił mi, że tutaj nigdy nie jest ciemno. Tak będzie całą noc.

– Hm.

– To nietypowe – kontynuowała śmielej Anita, choć Soni w ogóle to nie interesowało. Była jej jednak wdzięczna, ponieważ potrzebowała jeszcze chwili, by zebrać siły na czekającą ją rozmowę. Nie chciała, by każde przywołanie imienia Brianta kończyło się jej płaczem. Niestety, jak na razie sama myśl o nim to powodowała. – Wszystkie pałace znajdują się bowiem mniej więcej w tej samej strefie czasowej, na terytorium dawnego Egiptu, ale oczywiście w księżycowym wymiarze.

– Więc to Egipt jest pod nami? – zapytała ochryple Sonia, podchodząc do okna i przecierając policzki. Dopiero teraz zauważyła, że choć na samej barce było jasno jak tuż przed zapadnięciem zmroku, gdy spojrzało się odpowiednio daleko, można było dostrzec, że reszta świata pogrążona jest w głębokiej nocy.

– Nie. – Głos Anity nabrał poważnego, może nawet lekko złowrogiego odcienia. Na tyle, że Sonia wzdrygnęła się, gdy Rumunka stanęła obok niej i również spojrzała ku rzece. – Ta kraina za mgłą to Dat.

Serce Soni zamarło.

– Kraina Umarłych – szepnęła, czując, jak ogarnia ją chłód.

Przypatrywały się jej dłuższą chwilę.

– Widzisz nasz cień na rzece? – szepnęła wreszcie Anita. – To bliźniacza łódź do naszej. Płynie przez Dat, dając światło i nadzieję umarłym. O każdym wschodzie i zachodzie obie łodzie zamieniają się miejscami. Teraz jesteśmy w tej, która za dnia znajduje się w Dat.

– Jak to się zamieniają?

– Metafizycznie. My tego nie odczujemy. Zawsze będziemy tutaj, z dala od mroku Krainy Umarłych. Ale łodzie się zamieniają. To odwieczny rytuał. Starożytni wierzyli, że barka niesie im światło i życie. I mieli rację. To jest jak wielkie koło zębate, które napędza siły świata. Daje energię magii bogów, wzmacnia Maat, która strzeże granic naszego wszechświata i pilnuje, aby nie zerwało ich Nu, Ocean Chaosu.

– Ra ci mówił?

– Tak. – Zawahała się, zupełnie jakby chciała zapytać, dlaczego głos Soni zabrzmiał tak lodowato, a zarazem gorzko, gdy wymawiała jego imię. Zamiast tego oznajmiła jedynie: – Ten pałac ma dwie nazwy, wiedziałaś? Pałac Stu Świateł albo po prostu Barka Słońca.

Sonia nie powstrzymała prychnięcia.

– Barka Słońca. Szalenie oryginalnie.

Anita uśmiechnęła się pod nosem.

Obie wpatrzyły się w odległe Dat. Jego mgła wydawała się teraz jeszcze bardziej złowroga, jeszcze zazdrośniej strzegąca swych czeluści. Sonia zadrżała, gdy przez głowę przemknęła jej myśl, czy gdyby łódź była niżej, dałoby się usłyszeć coś więcej prócz wiatru i odległego skrzypienia żagla. Usłyszeć, jak brzmiało Dat.

– Zawsze myślałam, że Dat jest pod ziemią – mruknęła Sonia. – W jaskiniach.

– Bo w pewnym sensie jest. Znajduje się pod ziemią ludzkiego wymiaru, ale gdy jesteśmy w księżycowym wymiarze, widzimy je tak, jakby znajdowało się na powierzchni.

– A… Myślisz, że można stąd dostrzec umarłych? – zapytała bardzo cicho.

– Wątpię – szepnęła Anita. – Chyba jesteśmy za wysoko. Oni nas zresztą na pewno nie widzą. Przesłania nas strop jaskini.

Sonia kiwnęła głową. Choć wytężała wzrok, nic nie dostrzegała. Może to i lepiej. Tak naprawdę chyba wolała nikogo nie ujrzeć.

ROZDZIAŁ DRUGINARADA

Wkomponowane w drewniany strop średniego pokładu ogromne cytryny i pomarańczowe oraz żółte topazy zalewały korytarz ciepłym blaskiem. Anita z zachwytem uniosła dłonie, by obserwować, jak światło tańczy na jej skórze. Podążająca za nią Sonia sunęła wzrokiem po smukłych oknach, wychodzących nie jak okna dolnego pokładu na przepaść, ale na znajdującą się po południowej stronie połać kwiatów i palm, pochylających się nad kamiennymi misami z kryształowo czystą wodą, upstrzoną pąkami róż.

– To Podniebny Ogród – wyjaśniła Anita. – Ray mówił mi, że…

Sonia nie słuchała jej wcale. Nie zważała też na piękno ogrodu ani na to, jaka magia go utrzymywała. Ogród nie miał dla niej żadnego znaczenia, skoro nie mogła się nim podzielić z Briantem. A już zwłaszcza irytowało ją szczęście, którym rozbłyskały oczy Anity, ilekroć wymawiała imię Ra. Sonia nigdy go nie lubiła, a teraz wręcz nienawidziła. Nie rozumiała, jak mógł się podobać Anicie. Bo podobał się ewidentnie. I chyba z wzajemnością. Tę dwójkę ewidentnie coś do siebie ciągnęło. I Sonia musiała przyznać, że jej to przeszkadzało, choć przecież nie wszyscy musieli być nieszczęśliwie zakochani jak ona…

Ray był zupełnie inny niż Briant. Nikt nie był taki jak Briant.

Nie podobałoby mu się tutaj, oceniła. Pałac Ra był olśniewający, ale zbyt dużo było tu światła. Za dużo błyszczących drogocennych kamieni i przepychu. Pałac Pośród Piasków był inny. Surowszy. Nie opływał złotem aż tak bardzo jak ten.

Uznała, że pustynny pałac o wiele bardziej jej się podobał. Żaden inny nie byłby w stanie mu dorównać. Nigdy.

Drugą, północną połowę reprezentacyjnego pokładu zajmowały głównie rozległe salony, zastawione ogromnymi wachlarzami, fontannami, wazonami z kwiatami, instrumentami muzycznymi, donicami z papirusem oraz setkami poduszek, ułożonymi wokół kamiennych kolumn malowanych złotem. Idealne miejsce na boskie przyjęcie. Minęły je, a korytarz doprowadził je wreszcie do sali jadalnej, która znajdowała się na samej rufie. Jej strop był drewniany, tak samo jak chyba wszystkie stropy. Zwężające się ściany zapewne również były drewniane, choć pokrywający je tynk był idealnie wygładzony. Namalowane na nim sylwetki ucztujących bogów śledziły obecnych czarnymi oczami.

W centrum jadalni znajdował się monstrualnych rozmiarów kamienny stół, zupełnie prosty, choć dzięki świetlikowi w górze zalewały go kolorowe światła i sprawiały, że zdawał się być pomalowany w czerwone, zielone, niebieskie i żółte wzory. Przy jednej z jego krótszych krawędzi, najbliżej rufy, której szpic będący niedużym tarasem otwierał się na otwartą przestrzeń i ciemne chmury, stali Ra i Izyda. Nie mieli już na sobie zbroi, lecz zwykłe ubrania, w których wyglądali niezwykle młodo.

– Gdzie Ozyrys? – zapytała Anita, wraz z Sonią podchodząc do pary bogów.

– Przegląda to, co zabraliśmy z pustyni – wyjaśniła Élodie. – Zaraz przyjdzie.

– Usiądźmy – zaproponował Ray i sam zajął miejsce u szczytu stołu.

Po jego prawej usiadła Izyda, po lewej Anita, a obok niej Sonia. Zapadła niezręczna cisza, którą Anita starała się przerwać, zadając Ra pytania o jego dom. Ale Słońce nie wydawał się tak skory do rozmowy jak wcześniej. Zupełnie jakby obawiał się, że mówiąc w obecności Soni, wpędzi ją w jeszcze większy gniew i jeszcze pogorszy napiętą już do granic sytuację. Élodie z twarzą bez wyrazu obserwowała falującą łagodnie, utkaną ze złotych nici, zwiewną i półprzezroczystą zasłonę w jednym z okien, a Sonia oparła głowę na dłoni i równie martwo wpatrywała się w stół, usiłując zająć myśli próbą oddzielenia od siebie zalewających go barw ze świetlika.

Wreszcie z oddali dało się słyszeć pospieszne kroki. Izyda drgnęła i obejrzała się na wejście do komnaty, akurat gdy wpadł do niej Den. Przypadł do stołu obok siostry i wyraźnie wzburzony rzucił na blat dwa papirusowe zwoje. Wszyscy zerknęli na niego zdziwieni. Nawet Sonia ocknęła się z nostalgii.

– Skąd wzięłaś te zwoje, Élodie? – zapytał, przenosząc na nią wypełnione dziwnym blaskiem oczy.

Zmarszczyła brwi, przysuwając je do siebie, by się im przyglądnąć.

– Na pewno nie z mojego per medżat – oceniła zmęczonym głosem i odsunęła je od siebie. – Musiałam je wziąć z biblioteki Brianta. Chyba. Nie kojarzę ich, szczerze mówiąc.

Den wpatrywał się w nie podejrzliwie.

– Bo to są moje zwoje. – Podniósł jeden z papirusów i otworzył go ostrożnie, a następnie pokazał im zapełnione rzędami drobnych hieroglifów wnętrze. Obok piktogramów znajdował się piękny rysunek, który mógł przedstawiać jakąś przeszkodę na rzece. – Jak się tam znalazły? Zostały mi skradzione ze cztery tysiące lat temu. Pamiętam, że osobiście przetrząsnąłem cały Pałac Pośród Piasków w ich poszukiwaniu, bo byłem przekonany, że to on za tym stał. Ale nic nie znalazłem. Musiał je ukryć.

Sonia wzięła drugi zwój i otworzyła go. Den natomiast opadł na wolne kamienne krzesło obok siostry, marszcząc brwi.

– Chyba się nie dowiemy, skąd się wzięły – odezwał się Ray. – Set nam nie powie. To było zresztą tak dawno temu. I teraz to chyba zupełnie nieważne.

– Ważne – burknął. – Bo jeśli czytał je w tym życiu, znalazł w nich wskazówki co do tego, jak przebudzić moc Apophisa. To jedyny zwój, w którym zostało to zapisane wprost.

Wszyscy zdrętwieli.

– Co? – wydusiła Élodie.

– To opis drogi przez Dat, którą pokonuje barka Ra. Z dokładnym opisem tego, jak Set odpiera atak Apophisa. Ten fragment, o tu. Apophis zawył z bólu, jego cielsko zwinęło się i przepadło w rzece mgły, by czekać następnej nocy na to, by spróbować pożreć Ra. Tylko jego złota krew mogła dać mu moc. Gdy blask Słońca zgaśnie, skończy się świat. Ale jeśli umrze słońce, a Ra wciąż będzie dychał, świat i tak się zakończy. Rozumiecie? Zwój mówi o tym, że istnieje sposób na zniszczenie świata bez zabijania Ra. Że można to jakoś obejść.

Ray wpatrywał się w Dena wielkimi oczami, wyraźnie bledszy.

– Oby Set tego nie przeczytał – szepnęła Anita.

– Przeczytał – zawyrokowała Sonia znad drugiego zwoju.

– Skąd wiesz? – zdenerwował się Ra.

Zwinęła zwój i odłożyła go ostrożnie na stół.

– Pamiętam je. Znaleźliśmy je razem w ruinach Miasta na Środku Pustyni. Były w jednej ze skrytek w skarbcu. Szukaliśmy tam berła – dokończyła prawie szeptem, bo słowa przywołały wspomnienia.

Ray pobladł gwałtownie i ciężko oparł się o krzesło. Élodie zaklęła szpetnie pod nosem.

– Może to nic nie znaczy – wymamrotał Den. – Skoro Set zapomniał całe swoje śmiertelne życie, zapomniał też o tym.

– Nie wiemy, czy naprawdę zapomniał – zwróciła uwagę jego siostra. – Może po prostu nie chce o nim pamiętać, ponieważ ono nic dla niego nie znaczy. Może wspomnienia są jedynie zatarte.

– Gdy byliśmy w Mieście na Środku Pustyni, prawie dopadł nas Horus – wtrąciła niepewnie Sonia. Den i Élodie zerknęli na siebie ponuro. – Briant był wtedy bardzo rozkojarzony. I zły, że nie znaleźliśmy berła. Jedyne, co wynieśliśmy z ruin, to były te dwa zwoje. – Postanowiła przemilczeć drogocennego skarabeusza, którego dostała od niego jako prezent. Nie wiedziała nawet, co się z nim stało. Pewnie został zniszczony. Nie chciała o tym mówić. – Zajrzał do tych zwojów na pewno, a przynajmniej miał taki zamiar. Był ciekaw, co w nich zostało zapisane, że były tak dobrze ukryte. Ale może nie przeczytał ich dokładnie? Może nie pamięta już ich treści, tego konkretnego zdania o Ra. Nie brzmi aż tak spektakularnie, jakie jest w istocie. Poza tym… skąd pewność, że Set w ogóle będzie chciał wyzwolić moc Apophisa?

– Przecież taki plan ma Atum – rzekła Anita zduszonym głosem. – A Set jest teraz z nim.

– No dobrze, chwilowo jest. Ale pomyślcie. Jaki powód miałby Set, żeby zniszczyć świat? Atum tego chce, ale czy Set również? – W głosie Soni wybrzmiał cień nadziei. Rozpaczliwie pragnęła mieć rację. – Przecież od zawsze chciał być królem, ale królem tego świata. Do tego dążył. Jeśli pozwoli Atumowi go zniszczyć, jego odwieczne marzenie się nie spełni. Nie możemy mieć pewności, że pomoże Mandarze. Może wcale tego nie zrobi?

Élodie zmarszczyła brwi, a potem odchrząknęła niepewnie.

– Chciałabym, żebyś miała rację. – Zamrugała, a jej oczy rozjarzyły się nadzieją. – Na Dat… To by znaczyło, że możemy go jeszcze przeciągnąć na swoją stronę. Musimy spróbować! Masz rację, nie możemy od razu zakładać najgorszego, może akurat się nie wydarzy. Przekupimy go, jeśli będzie trzeba. Obiecamy tron, jeśli się z nami sprzymierzy. Powinien na to pójść.

– Nie zapominajmy, że przede wszystkim chcemy Brianta z powrotem. Przeciąganie przebudzonego Seta na naszą stronę to tylko środek tymczasowy – wtrąciła natychmiast Sonia, a jej głos wybrzmiał oschle. – Musi być na to sposób. To powinien być nasz priorytet.

– Oczywiście – zgodził się Ray. – Ale jeśli się nie uda, musimy mieć inny plan.

Inny poza zabiciemgo, szepnęło coś złowrogo w sercu Soni. Z całej siły wbiła sobie paznokcie w udo, żeby powstrzymać niechciane łzy, które natychmiast wezbrały w kącikach jej oczu.

– Zastanówmy się najpierw, co zrobiliśmy źle – zarządził ostro Den. – Élodie, mówiłaś, że się uda. Byłem pewien, że się nie myliłaś, magia to w końcu twoja domena. Ale jednak coś poszło nie tak. Co?

– Musieliśmy się spóźnić – mruknął Ra.

– Na pewno nie popełniliśmy żadnego innego błędu – zgodziła się powoli Élodie. – Wszystko zrobiliśmy dobrze. Przemyślałam te zaklęcia, opracowałam je do perfekcji. Widziałam oczami Soni ceremonię. Jestem pewna, że zrozumiałam magię, którą się posłużyli, by go spętać i by wskrzesić ciebie, Den. Może… może źle oszacowałam czas, który mieliśmy? Tylko że… naprawdę nie powinno być za późno, by go uratować. Ludzka dusza powinna była jeszcze w nim żyć, gdy wydobyliśmy go z jeziora.

– No ale nie zadziałało.

– Dzięki, Rayan, sama zauważyłam. Chcę tylko powiedzieć, że może nie jest jeszcze za późno. Może magia nie zdołała jeszcze całkiem zabić jego ludzkiej duszy. Przerwaliśmy działanie czarów uśmiercających, więc może to znaczy, że człowiek wciąż jest gdzieś w nim. Może znajdziemy sposób, by go jeszcze przebudzić?

Nie „może”, przemknęło Soni przez myśl. Musieli to zrobić.

– Jak? – zapytała Anita z miną, która mówiła, że nie bardzo ją to przekonywało.

– Nie wiem.

– Być może trzeba wywołać w nim jakiś bardzo silny impuls – podsunął Den, kładąc łokcie na stole i nerwowo bawiąc się bladymi palcami. – Taki, który wstrząśnie nim dogłębnie.

– Ale jak to zrobić? – Ra wyczekująco zerknął na odrodzoną Izydę.

– Nie wiem. – Élodie zgarbiła się na swoim krześle, z trudem tłumiąc płacz. – Nie mam pojęcia…

– A jeśli nie? – drążyła Anita. – Jeśli jednak się nie przebudzi? Jeśli już za późno?

Izyda pobladła jeszcze bardziej.

– Jeśli się nie przebudzi – wydusiła – będziemy musieli uznać, że proces niszczenia jego duszy przebiegł szybciej, niż powinien.

– Był zdruzgotany i osłabiony – powiedział Ra bardzo cicho. Sonia zacisnęła usta i całą sobą skupiła się na jego kolejnych słowach. Zupełnie, jakby mogło to coś zmienić. – Wiecie, w jakiej celi go trzymali? Całej oświetlonej przez lampy ledowe, więc nie mógł znaleźć ani skrawka cienia. Pod wodą, więc nie widział nocy ani gwiazd. O wilgotności tak dużej, jakby wciąż mżyło. Coś wstrętnego dla kogoś, kto kocha i żyje pustynią oraz nocą. Ta cela zabijała go sama w sobie. Nie pozwalała mu zasnąć, nie pozwalała odpocząć ani zebrać sił na kolejny pojedynek.

Po jego słowach na dłuższą chwilę zapadła głucha cisza. Każdy analizował to, co usłyszał.

– To mogło go osłabić – zgodziła się Izyda z oporem. – Nie wiedziałam…

– Ale nie musiało – zaprotestowała Sonia. – Briant jest silny. Nie możemy się poddać. Nie możemy zakładać, że jest za późno!

– I nie będziemy tak zakładać – obiecał szybko Den.

– Będziemy walczyć o niego – zgodziła się Élodie. – Nikomu tak jak nam nie zależy na tym, by się udało. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

– A co ze mną? – zapytała niepewnie Anita. – Nie wiem, jak mogłabym wam pomóc. Nie jestem jak Sonia. Jestem zupełnie normalna, nie umiem posługiwać się magią.

Sonia zerknęła na nią i zmarszczyła brwi. Nie wiedzieć czemu właśnie w tej chwili przypomniała sobie swoje własne słowa, które zdawałoby się milion lat temu powiedziała Briantowi. Wtedy, w Krakowie, gdy zgodził się z nią porozmawiać. Po tym, jak uciekli razem z obozu i jak uratował Lilię z pożaru. Tyle mu miała wówczas do powiedzenia. Chciała przeprosić i chciała mu pomóc.

„Nie będę stała z boku” – powiedziała mu wtedy, gdy kryli się w cieniu wieży na rynku. – „Chcę wziąć w tym udział. Jestem Wybraną. I już jestem w to wplątana. Doskonale wiesz, że nigdy nie będę bezpieczna. Ani ja, ani nikt z moich bliskich. Dlatego pójdę z tobą. Pomogę ci. Razem z całą pewnością udaremnimy ich plany. Nie zwyciężą.”

Nawet gdyby wiedziała wtedy, co stanie się dalej, na pewno wciąż powiedziałaby to samo. Nic się nie zmieniło. Jedynie była dziś jeszcze mocniej wplątana w świat odrodzonych bogów niż wtedy.

– Możesz zostać z nami i spróbować nam pomóc – zaproponowała Sonia Anicie. – Nie jesteś bezbronna, jesteś Wybraną. Na pewno możesz jakoś się przydać.

– Ale jak? Ja przecież nie umiem nic przydatnego.

– Jak to nie? – zdumiała się Sonia, odrobinę ze złością. – Spędziłaś w Oku Syberii całe miesiące. Brałaś udział w szkoleniach. Doskonaliłaś swoje posługiwanie się magią z pomocą bogów, którzy cię wybrali. Najpierw to była Bairre, potem też Ra, dobrze pamiętam? Jesteś do tego z pewnością przyzwyczajona. Uczyłaś się walczyć, również wręcz. To że sama nie masz w sobie magii, nie czyni cię niepotrzebną. Możesz mieć inną perspektywę. Inne pomysły i spostrzeżenia. Możesz nam realnie pomóc.

Zamiast odpowiedzieć, Anita wpatrywała się w stół, przygryzając od wewnątrz policzek. Sonia zmarszczyła brwi, nie słysząc żadnej odpowiedzi. Bogowie również na nią czekali, przypatrując się Anicie. Ale ona milczała.

– A może – powiedział w końcu Den, wymieniwszy znaczące spojrzenie z siostrą – wolisz wrócić do rodziny? To byłoby zupełnie zrozumiałe. Nie widziałaś ich od tak dawna i przeszłaś bardzo wiele. Nie wiemy, jak dalej sytuacja się rozwinie. Może wszystko ułoży się dobrze i przebudzimy Brianta, przeciągniemy go na naszą stronę i powstrzymamy Atuma. Ale może nam się równie dobrze nie udać. A wtedy świat najprawdopodobniej zginie. Jeśli masz szansę, by spędzić ten czas z bliskimi, zrób to. Jeśli taka twoja wola. Później możesz już nie mieć okazji. Koniec świata unicestwi również Dat. Nawet zmarli przestaną istnieć.

Anita uniosła na niego wzrok, w którym pojawił się cień ulgi. Następnie zerknęła niepewnie na Ra, który przypatrywał jej się z niemal palącą intensywnością, pragnąc przejrzeć jej myśli. Na koniec zaś spojrzała na pobladłą Sonię. Słowa Dena, choć skierowane do Anity, przemawiały też do Soni. A pamięć zawtórowała im, przywołując stare słowa Brianta, również te z Krakowa:

„Ale w najbliższej przyszłości nic nie będzie łatwe.” – Mówiąc to, przypatrywał jej się tak bardzo nieufnie. Z niedowierzaniem. „To, co nas spotkało, to zaledwie początek. Najgorsze dopiero nadejdzie.”

Miał rację. Ale przecież Sonia nie mogła go zostawić. Nigdy. Nawet jeśli potem praktycznie zginęła, była w niewoli, straciła pamięć. Nawet jeśli tyle cierpiała.

Gdy Sonia natrafiła na pełne wahania spojrzenie Anity, dostrzegła w jej czekoladowych oczach myśli właśnie o tym cierpieniu i o tym wszystkim, co Sonia przeszła. Zwłaszcza o tym, że jedynie cudem wciąż żyła. I Sonia zrozumiała, jaka będzie decyzja Anity, nim ta wreszcie zdecydowała się odezwać.

– Przepraszam was – powiedziała Anita cicho, uparcie nie patrząc na Rayana, choć przeprosiny kierowała głównie w jego stronę. – Ale chyba nie dam rady. Chciałabym wrócić do domu, póki mam do kogo.

– Nie będziesz tam bezpieczna – przypomniała trochę chłodno Sonia. – To nie podróż w czasie. Bogowie wciąż są nad Bajkałem.

– Wiem.

– Powinniśmy stworzyć nowe schronienie – zauważyła Élodie. – Udostępnić jeden z naszych pałaców albo znaleźć zupełnie nowe miejsce i otoczyć je najpotężniejszymi barierami. Przeniesiemy tam ciebie z twoją rodziną, Anito. A także naszą i Soni z zamku. Twoich rodziców, Ray, też. Musimy ich ochronić, żeby nie wykorzystali już nikogo przeciwko nam.

– Mogę udostępnić mój pałac, skoro i tak bazę mamy tutaj – zaoferował Ozyrys.

– Ten, w którym śmierdzi? – Sonia skrzywiła się lekko. – Szalenie miło z twojej strony.

– Tam wcale nie śmierdzi. – Spojrzał na nią z urazą. – Powietrze jest nieruchome, to prawda. Jak na mokradłach. Może nie jest tak słoneczny jak ten pałac, może często otula go mgła, ale dzięki temu można się w nim poczuć jak w najlepszej kryjówce. Całymi dniami można siedzieć przy palenisku, wsłuchując się w cykady. To dobre, ale przede wszystkim bezpieczne miejsce.

Anita uśmiechnęła się słabo.

– Dziękuję.

– Ale skoro nie walczysz z nami – zwrócił uwagę Den – to w takim razie nie powinnaś uczestniczyć w dalszej części narady. To i dla twojego, i dla naszego bezpieczeństwa.

Kiwnęła głową i szybko wstała. Słyszeli niknące echo jej kroków, gdy oddalała się korytarzem, podziwiając kamienie szlachetne wprawione w strop. Ra jeszcze długo wpatrywał się w wyjście, jakby wciąż ją dostrzegał, choć dawno zniknęła. Gdy Sonia zerknęła na niego przelotnie, wydało jej się, że dostrzega w nim smutek, a także takie samo poczucie osamotnienia, które odczuwała ona. Choć nie znały się dobrze, Anita była tak jak Sonia jedynie Wybraną. Wraz z jej odejściem Sonia została jedyną śmiertelniczką wśród zbuntowanych bogów.

Nieprzyjemną ciszę zdecydował się wreszcie przerwać Ozyrys.

– Jakieś pomysły, co można dalej zrobić? – Gdy nikt się nie odezwał, spojrzał wyczekująco na siostrę. – Élodie, jak można przebudzić Brianta, zakładając, że jego dusza w ogóle jeszcze istnieje i kryje się gdzieś w Secie?

– Nie wiem. A raczej… mam pomysł, ale nie mogę zagwarantować, że zadziała. Tak jak mówiłeś, Den. Może analogicznie do tego, jak zabić boga, można go obudzić?

Ray spojrzał na nią z konsternacją.

– Ale my nie chcemy obudzić go jeszcze bardziej – zaprotestował. – Strach pomyśleć, co Set już teraz ma w głowie. Chcemy obudzić człowieka, to coś innego.

– Nie zrozumiałeś. Może równie silny impuls, który uczynił Brianta człowiekiem i pozwolił Rémiemu go zabić, teraz mógłby pomóc. Znowu obudziłby się w Secie Briant.

– Ale co właściwie chcesz zrobić? Rémiego już widział. Ciebie, Dena i Sonię też, i jakoś nic sobie z tego nie zrobił. Przypomnę, że chciał zabić Dena. Raczej nie dba już o rodzinę. Czy masz jeszcze jakiś inny pomysł na impuls? Nie ma już nikogo bliższego, kogo moglibyśmy mu pokazać.