Obserwatorzy - Krzysztof Kuźniewski - ebook + książka

Obserwatorzy ebook

Kuźniewski Krzysztof

2,5

Opis

Obserwatorzy to błyskotliwe science fiction, jakiego jeszcze nie było. Filozoficzne pytania na temat celu istnienia oraz kierunku, w jakim nieuchronnie zmierza ludzkość, łączą się z dynamicznie opowiedzianą historią o Ziemi po III wojnie światowej.
Krzysztof Kuźniewski zaprasza czytelnika do świata zdewastowanego wojną oraz nadzorowanego przez centralny rząd światowy, zmuszony do rządów totalitarnych w celu zapobieżenia kolejnym konfliktom międzynarodowym. Motywacją do tak ekstremalnych działań staje się również ekspansja Obserwatorów istot pozaziemskich, które zainteresowane są jedynie zachowaniem biologicznego życia na Ziemi.
Powieść Kuźniewskiego przypomina koszmary opisywane przez Wellsa, Huxleya czy Orwella. A co z nami? W przyszłości czeka nas świat utopijny czy zagłada wolnego społeczeństwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (10 ocen)
1
0
5
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Kinga Kosiba

Korekta

Maria Kąkol Małgorzata Szewczyk Ewa Ambroch

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Krzysztof Kuźniewski 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-62993-95-6

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Wstęp 7

Prolog 13

Rozdział 1. Zastąpieni przez maszyny 21

Rozdział 2. Ludzie trzeciej kategorii 45

Rozdział 3. Błogosławieństwo czy przekleństwo? 71

Rozdział 4. Inwigilacja 109

Rozdział 5. Strefa zakazana 141

Rozdział 6. Na skraju paranoi 173

Rozdział 7. Nieskazitelność 223

Rozdział 8. Przepowiednia 263

Rozdział 9. Projekt Ewolucja 305

Rozdział 10. Raj utracony 343

Rozdział 11. Bezimienni 397

Rozdział 12. Oni tu są 439

Rozdział 13. Lament duszy zagubionej 491

Rozdział 14. Obserwacja 519

Rozdział 15. Ingerencja 547

Epilog 573

Kilka słów od autora 579

Wstęp

Z pewnością nie jestem jedynym człowiekiem, który zastanawia się, jak świat będzie wyglądał za pięćdziesiąt, za sto lat. Coraz to nowsze gadżety, automatyzacja życia, wygody na każdym kroku. Wydawać by się mogło, że teraz ludzkość wkraczać będzie w nową, lepszą erę. Erę, w której technologia znacznie ułatwi nam życie i w której, co więcej, osiągniemy wyższy poziom mentalności. Nic bardziej mylnego.

A gdybym powiedział Ci, że świat wcale nie zmierza w dobrym kierunku? Pomyślisz pewnie, że dramatyzuję. A gdybym powiedział Ci, że już teraz, od wielu dziesięcioleci, światem rządzi tak naprawdę tylko grupa ludzi, którzy dzięki nieograniczonym środkom są w stanie wpływać na jego losy i kierować nim wedle własnego uznania? Bo w momencie, gdy mają już wszystko, co da się kupić, pragną już tylko jednego. Władzy. Absolutnej władzy nad całym światem. Brzmi nierealnie? To lepiej uświadom sobie, że ci, którzy trzymają w garści korporacje i banki, tak naprawdę władają światem już od dawna. Albowiem to pieniądz rządzi światem, zawsze rządził. Ostatecznym celem wspomnianych ludzi jest wprowadzenie nowego porządku. Aby mogło to dojść do skutku, musieli zminimalizować populację ludzką do pięciuset milionów – tę właśnie liczbę uznali za taką, którą można w pełni kontrolować. Co za tym idzie, konieczne okazało się wywołanie konfliktu na skalę światową.

Tak. Wszelkie wojny to także ich sprawka; tak było i tym razem. Trzecia wojna światowa, która wybuchła pod koniec XXI wieku, przebiegła zgodnie z ich oczekiwaniami. Nie był to już konflikt na skalę znaną ludzkości do tej pory. Było to właśnie to, czego chcieli oni. Wyniszczająca atomowa anihilacja pozbawiła życia większość mieszkańców Ziemi. Uczyniła także znaczną część planety niezdatną do życia. Była po prostu katastrofalna w skutkach. Aż w końcu, po kilku latach, wojna się skończyła. Nastał nowy porządek świata. Powstał rząd światowy. Brak podziału na państwa to raczej dobry pomysł, lecz brak granic na mapie w rzeczywistości wcale nie oznacza cudownego zjednoczenia ludzkości… Na całym świecie istnieje jedynie kilkaset wielkich miast industrialnych, rządzonych totalitarnie. I wtedy pojawili się oni. Obserwatorzy. Kim oni są? Tak, to Obcy. Początkowo temu zaprzeczano, lecz w pewnym momencie oni sami ujawnili się opinii publicznej. Zadecydowali, że po zakończeniu trzeciej wojny światowej poddadzą Ziemię kosmicznej kwarantannie. Ci przybysze z odległej planety nie zamierzają się już dłużej ukrywać; na niebie wyraźnie widać ich latające spodki. Obcy, kontaktując się z rządem, kierują naszym rozwojem tak, byśmy nie spowodowali samozagłady. Nie podadzą nam jednak gotowych rozwiązań na srebrnej tacy: rozwój we właściwym kierunku mamy osiągnąć ciężką, mozolną pracą. Tak właśnie narodził się absolutny reżim rządu światowego tłumaczony presją ze strony przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji…

Jak długo ludzkość będzie w stanie to znosić? Czy rzeczywiście bycie pod kuratelą obcej, wyżej rozwiniętej cywilizacji to dla nas zbawienie, czy wręcz przeciwnie – nowy wymiar globalnego zniewolenia? Czy ulegniemy temu całkowicie? Czy może raczej będziemy wojować, jak to mamy w naturze? Dokąd zmierza ten świat?

Prolog

– Świat zmierza w dobrym kierunku, czyż nie, Samanto?

– Owszem. Realizacja tego projektu to absolutny przełom. Otwierają się przed nami wręcz niezmierzone możliwości. Nareszcie ludzkość osiągnie najwyższy stopień rozwoju. Nasz świat w końcu stanie się doskonały, Oliwerze. Współpraca z nimi to był wyśmienity pomysł, prawda?

Zachwyt w głosach tych dwojga świadczyć mógł tylko o jednym: zdecydowanie byli dumni z pracy nad projektem.

Przemierzając długi, szeroki korytarz, kroczyli przed siebie w tempie żwawym i jednostajnym. Sterylna biel wnętrz kompleksu laboratoryjnego nie była dla nich niczym nowym, albowiem pośród tych białych ścian nie tylko pracowali, lecz także jedli, a nawet spali. Chcąc osiągnąć powodzenie, poświęcali się projektowi bez reszty. Przekonani o słuszności swych działań, nie przerywali badań ani na chwilę.

Idąc przed siebie, mijali wiele zamkniętych pomieszczeń, w których trwały eksperymenty przeprowadzane przez ich współpracowników.

Samanta i Oliwer ubrani byli, jak cała reszta naukowców, w białe fartuchy. W rękach trzymali teczki, zapewne z wynikami dotychczasowych badań. Oliwer był dość wysoki i szczupły, o bladej twarzy, z ciemnymi, raczej krótkimi włosami. Miał też obfity zarost – efekt zaniedbania wynikającego z pochłonięcia pracą. U Samanty też było widać takie zaabsorbowanie. Krótkie czarne włosy uczesała starannie, nie zadbała jednak o makijaż, który mógłby zamaskować zmęczenie, jakie zdradzały jej podkrążone oczy.

Po upływie kolejnych kilku chwil zatrzymali się przed drzwiami swego laboratorium. Poprawiwszy okulary, Samanta zajrzała do swojej teczki. Uśmiech na jej twarzy dowodził wielkiej satysfakcji.

– Jeśli wszystko będzie tak dalej szło, już wkrótce nasze marzenie, a zarazem marzenie całej ludzkości, ziści się, Oliwerze. – Przejrzała kolejne strony trzymanych w ręku dokumentów. – Wyniki ostatnich badań są niezwykle obiecujące. Mam wrażenie, że właśnie praca z naszym obiektem przyniesie pierwsze w pełni zadowalające rezultaty. A to nie lada wyczyn – dogadać się z nimi to twardy orzech do zgryzienia, co? Czyż to nie wspaniałe, Oliwerze? Tak niesamowity rezultat przy tak niestabilnych wartościach początkowych! Nareszcie zachodzi pełna, całkowicie kontrolowana korelacja między poszczególnymi elementami strukturalnymi! To właśnie nam dane jest poznać tę niezwykłą tajemnicę, my osiągniemy coś, o czym przez setki lat świat naukowy mógł tylko śnić! Narodziny nowej, lepszej ery ludzkości staną się faktem właśnie dzięki nam!

Roześmiali się donośnie, dumni z uzyskanych postępów i niezmiernie podekscytowani. W ich ocenie nic już nie mogło im stanąć na drodze do celu.

Tymczasem… otworzywszy drzwi, doznali niemałego zaskoczenia: nie mogli włączyć światła! Ich laboratorium wypełniała niemal zupełna ciemność. Użyli zatem podręcznych latarek.

– Cholera, to dziwne… czyżby awaria? Niemożliwe – burknęła rozczarowana Samanta. Pierwszym, co namierzyli dzięki wątłym strumieniom światła, była, rzecz jasna, komora, w której przebywać miał obiekt ich badań.

– O kurwa! Uciekła! – wykrzyknęła pełna paniki laborantka, widząc, że komora inkubacyjna została otwarta. Oliwer zaś, o dziwo, zachował stoicki spokój; rozglądając się wokół, rozświetlił resztę pomieszczenia. Poza otwartym inkubatorem wszystkie inne rzeczy pozostały nienaruszone.

– Nie panikuj. Najwidoczniej zarządzono jej przeniesienie – odparł z miną wyrażającą brak jakiegokolwiek poruszenia. – Dziwne tylko, że nas nie powiadomiono. Wygląda to na nagłą zmianę planów. Chodź, Samanta, pójdziemy to wyjaśnić.

Wyciągnąwszy ku niej dłoń, Oliwer nadal nie okazywał zdenerwowania, nawet lekko się uśmiechał; Samantę momentalnie napełniło to poczuciem bezpieczeństwa. Z ulgą złapała go za rękę. Wtedy usłyszeli hałas – mocne trzaśnięcie. Natychmiast oświetlili latarkami drzwi. Te okazały się zamknięte…

– Co się dzieje, do cholery?! To wcale nie jest śmieszne!!! – wykrzyczał Oliwer, stojąc już przy drzwiach i uderzając w nie pięścią – jako że zostały zablokowane.

Samanta stała jak wryta. Przerażenie momentalnie ją sparaliżowało. Bezradna, patrzyła na desperackie próby ucieczki swojego towarzysza. Ten, choć do krwi zdarł skórę na knykciach, nie przerywał swych działań. Przestał myśleć racjonalnie! Teraz Samanta czuła, że to ona musi coś zrobić. Za pomocą latarki zaczęła szukać przyczyny obecnej sytuacji – choć panicznie bała się ją poznać. Czyżby miał się spełnić najczarniejszy scenariusz rodem z horroru? Czyżby rzeczywiście ich obiekt się uwolnił? A jeśli tak się stało, to czy ich rozpozna jako przyjaciół? Czy może raczej…

– Aaaa! Błagam, nieee!!! – Rozpaczliwe krzyki Oliwera, poprzedzające dźwięki krztuszenia się przez niego własną krwią, nie pozostawiały wątpliwości. ONA tu jest. I chce zabijać…

Pomimo przerażenia Samanta, idąc za głosem instynktu, oświetliła źródło hałasu. To, co ujrzała, wyglądało jak urzeczywistnienie sennego koszmaru: Oliwer leżał w kałuży krwi, a nad nim… stała ONA. Samanta, widząc kontur jej niewysokiej sylwetki, nie mogła powstrzymać łez. Nie było najmniejszych wątpliwości, że to ta dziewczyna odpowiada za śmierć Oliwera. Sposób, w jaki się z nim rozprawiła, był okrutny.

Niewyraźnie i tylko przez chwilę Samanta mogła widzieć obiekt swych badań, albowiem wkrótce ONA zbliżyła się do niej, bynajmniej nie w naturalny sposób. W mgnieniu oka stanęła przy Samancie, by następnie niebywale szybko i brutalnie ją zaatakować. Latarka spadła na podłogę, a wraz z nią upadła dłoń, która ją trzymała. Samanta nie mogła powstrzymać krzyku: ból towarzyszący odcięciu dłoni był nie do zniesienia. Osunęła się na kolana, przed oczami zaczęło jej przelatywać całe życie. W ciemności nie widziała nawet swojej oprawczyni. Jedynie strumień światła leżącej na podłodze latarki oświetlał skrawek jej bosych niedużych stóp.

Samanta porzuciła już wszelką nadzieję, lecz ku swemu zaskoczeniu ujrzała, jak stopy te zawracają, by następnie się oddalić. To koniec. ONA jest na wolności.

Rozdział 1.Zastąpieni przez maszyny

– Świat zmierza w złym kierunku. Zmierza donikąd. Przecież rządowi mówią jasno – albo poddajemy się ich woli, albo nas nie ma. Że też nie potrafimy sami się rozwijać jak należy… Czy my naprawdę jesteśmy tak beznadziejni, że trzeba nas trzymać w izolacji jak jakieś zarażone wirusem zwierzęta? Czy jest choćby najmniejsza nadzieja? Czy jest szansa, że ludzie zmienią swoją naturę? Bo jaki sens ma takie życie? Do tego z ciągłą obawą, że może być jeszcze gorzej… Czemu musiałem urodzić się człowiekiem?!

Tym i podobnym rozmyślaniom w jego głowie nie było końca. Czuł, że jest tylko elementem maszyny, który z łatwością można wymienić lub nawet wyeliminować. Maszyny działającej pod nadzorem wyższej, niezbadanej siły. Siły bezlitosnej i nieubłaganej.

Dzisiaj znowu czeka go praca. Standardem stały się, zamiast czterdziestu godzin tygodniowo, siedemdziesiąt dwie godziny. Zmiany na gorsze następowały stopniowo, lecz nieuchronnie, prowadząc do takiej, a nie innej, jakże dramatycznej sytuacji. Tylko dzięki nafaszerowanemu pobudzającą chemią jedzeniu w postaci syntetycznej papki człowiek był w stanie funkcjonować przy tak radykalnych warunkach bytu. Prawo pracy – podobnie jak prawo w ogóle – stało się fikcją.

Potwornie zmęczony nie miał ani ochoty, ani siły wstać z łóżka. Miał już za sobą pięć dwunastogodzinnych zmian z rzędu, a teraz czekała go jeszcze jedna – przed wolną sobotą. Od lat był wzorowym pracownikiem tej samej starej fabryki. Odeszły już jednak w zapomnienie czasy, kiedy w miejscu pracy spotykał swoich przyjaciół. Cenił sobie wieloletnie znajomości, ponieważ nie miał rodziny i nie był zbyt towarzyski poza fabryką. Niestety większość jej pracowników musiała odejść; dla ludzi, którzy spędzili w tym zakładzie znaczną część życia, świat stanął na głowie. Świat, który ich nie oszczędził. Niewiele z tych osób znalazło nową pracę. Znaczna ich część zeszła na złą drogę, chcąc przetrwać za wszelką cenę. On, wiedząc o tym, nie czuł się najlepiej, jako że był jedną z trzech – trzech spośród ponad stu! – osób, które zachowały pracę w fabryce. Poza nim został jeszcze stróż i, rzecz jasna, nadzorca rządowy pełniący funkcję kierowniczą; zadaniem tego ostatniego było pilnowanie, by zakład działał nieustannie na pełnych obrotach.

Skala bezrobocia w ostatnich latach nieubłaganie rosła, a powód był prosty: robotyzacja życia. Postęp technologiczny rozwinął się w znacznym stopniu, tak by ludzi mogły zastąpić maszyny. Mało kto miał szczęście być gdziekolwiek zatrudnionym. On doskonale o tym wiedział. Twardo stąpał po ziemi. Starał się wierzyć, że kiedyś praca zaprocentuje.

Ale czy rzeczywiście potrafi w to uwierzyć? Wątpliwości co do sensu istnienia dopadają go teraz każdego dnia. Czy właśnie tak powinien wyglądać świat, w którym żyjemy? Zadawał sobie to pytanie bezustannie. Czuł się samotny, zapomniany przez wszystkich. Jedynie depresja nie opuszczała go na krok; sam się zastanawiał, czy nie wolałby mieć rozdwojenia jaźni – wtedy przynajmniej miałby z kim pogadać.

Czuł nieodparte zażenowanie swoim istnieniem. Spoglądając co dnia w lustro – tak jak czynił to teraz – widział w odbiciu bladą, znudzoną twarz. Sylwetka nieszczególna, ani gruby, ani chudy. Ani wysoki, ani niski. Ot, taki przeciętny przeciętniak. Włosy ciemne, nie za długie, lecz także nie takie krótkie. Nie przeżył jeszcze trzydziestu lat, a już na twarzy wypisany miał ból egzystencjalny kogoś z przynajmniej czterdziestoletnim stażem życiowym. Tak właśnie siebie widział tuż po przebudzeniu, nim obmył twarz i ułożył w miarę przyzwoicie włosy.

Otaczały go cztery puste ściany, białe, lecz w znacznym stopniu zabrudzone i popękane. Standard mieszkań dla ludzi jego klasy nie był wysoki. Niewielki kwadratowy pokój, w którym znajdowały się tylko materac, fotel, telewizor, laptop i szafka – niesłychanie skromne warunki. On nie traktował tego miejsca jak domu, nie czuł tęsknoty ani przywiązania do niego. Było to po prostu jego legowisko, nora, w której miał dach nad głową. Poczucia bezpieczeństwa i tak mu nie zapewniała, oferowała mu jedynie miejsce do spania.

Praca przez sześć nocy w tygodniu po dwanaście godzin wykańczała go. Nie poddał się jednak, wyszedł do fabryki odpowiednio wcześniej. Sprawdził, czy zabrał ze sobą przepustkę nocną, włożył ubrania robocze i wyszedł. Był przekonany, że spotka patrol policyjny – spotykał go za każdym razem. Surowość prawa, jak również intensywność działań organów ścigania, wzrosła niepomiernie od czasu pojawienia się… ich. Ulice miast pełne były patroli ścigających każdego, kto ośmieliłby się naruszyć godzinę policyjną. Przestępczość wzrosła wprost proporcjonalnie do tego pierwszego zjawiska – wielki odsetek ludzi bez środków do życia i bez nadziei na lepsze jutro już dawno wybrał drogę występku. Artur szedł więc przed siebie dość pospiesznie. Dobrze wiedział, że należy się obawiać licznych przestępców, zdolnych do porwania, pobicia czy nawet zabicia bez mrugnięcia okiem.

Był nie tylko świadomy zagrożeń, lecz także przepełniony wstrętem do tego, co go otaczało. Budynki były niesamowicie wysokie i masywne, wznosiły się ponad rozpościerającą się nad miastem chmurę smogu. Smog ten niejako stanowił granicę – ponad nim znajdowały się rezydencje najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi, jednostki mieszkalne o standardzie z pewnością zdecydowanie wyższym. Jednak, jak informowały media, większość środków i tak przeznaczono na budowę nowego świata we wszelkich dostępnych, nieskażonych radioaktywnie miejscach. Oni narzucali mieszkańcom Ziemi bardzo restrykcyjne normy pracy. Kontaktując się z nimi za pośrednictwem rządu światowego, przekazywali raz po raz swoje dyrektywy dla ludzkości.

On nie wiedział nawet, jak tam jest – strefa wyższa była dla niego niedostępna. Podobnie jak większość, żył w tej niższej. W pokrytej smogiem, ciemnej, przygnębiającej rzeczywistości. Tu nie dochodziły promienie słońca. Jednakże wystarczyło wyjść na peryferie miasta, by wraz ze światłem naszej macierzystej gwiazdy ujrzeć… Tak. Prędzej czy później każdy dostrzegał te obiekty.

Na ulicach roiło się od bezdomnych, którzy, będąc na skraju nędzy, wyglądali, jak gdyby zaakceptowali swój los i czekali w letargu na kres swych dni. Rozboje, gwałty, a nawet zabójstwa nie były tutaj niczym nadzwyczajnym, a nieustanne walki policji i wojska z grupami przestępczymi powodowały coraz większe szkody. Dawały się one niestety we znaki także zwykłym ludziom. Tak jak to zwykle bywa, nie brakowało niewinnych ofiar. Wszystko to z pewnością nie poprawiało naszego wizerunku w ich oczach.

Zgodnie ze swymi przewidywaniami już po kilku minutach wędrówki ujrzał wyłaniające się z mroku w głębi ulicy cztery wysokie, potężne sylwetki. Zbliżały się do niego w szybkim stałym tempie. Gdy podeszły bliżej, dzięki ich czarnym mundurom i uzbrojeniu nie miał już wątpliwości: był to regularny patrol sił policji.

Po chwili, ku zdziwieniu naszego bohatera, do funkcjonariuszy dołączył dron bojowy. Unoszący się trochę ponad dwa metry nad ziemią, uzbrojony w dwa działka uranowo-laserowe średniego kalibru patrolował skrupulatnie teren; stanowił nieocenioną pomoc dla policji. Choć jego rozmiary nie były imponujące – porównywalne do piłki plażowej – dron budził jednak strach. Zwłaszcza że jego działka były większe od samej części latającej – dzięki zastosowaniu nowoczesnych materiałów można było zmniejszyć samego drona, a jednocześnie wzmocnić uzbrojenie. Konstrukcja w postaci mechanicznej kuli „ciągnącej” za sobą nieproporcjonalnie duże działka wyglądała więc może nieco komicznie – aczkolwiek jej widok bynajmniej nie skłaniał nikogo do śmiechu. Artur oczywiście świetnie o tym wiedział. Przecież w fabryce, w której pracuje, właśnie to się produkuje.

– Obywatelu! – przerwał ciszę jeden z funkcjonariuszy, mierząc go spojrzeniem surowym i nieufnym. – Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? Masz przepustkę, żeby o tej porze wychodzić, co?! – Agresja w jego głosie narastała.

Artur na szczęście miał dokument, więc bez zwłoki podał go policjantowi. Ten podejrzliwym wzrokiem porównywał zdjęcie na przepustce z wyglądem jej posiadacza. Następnie wyciągnął z kieszeni niewielkie urządzenie przypominające czytnik kart bankowych – jedynie bardziej od niego uproszczone. Funkcjonariusz wetknął przepustkę w wyciętą w urządzeniu szczelinę. Po chwili urządzenie zmieniło kolor światełka z niebieskiego na zielony i zapiszczało.

– Weryfikacja udana, obywatelu. Teraz tylko sprawdzimy, czy nie posiadasz czegoś nielegalnego – rzekł policjant, nakazując gestem dwóm towarzyszom, by go przeszukali.

Ci zrobili to najpierw za pomocą zdalnych urządzeń, potem tradycyjnie, sprawdzając każdą kieszeń, skarpety, buty, nogawki i rękawy. Znalazłszy dowód osobisty, jeden z nich zaczął:

– Artur… Malaszczak… lat dwadzieścia siedem… Nie jesteś z tego regionu, co? Dziwnie się nazywasz, obywatelu.

– Nie. Pochodzę ze Wschodu.

– Tak myślałem, ten twój akcent też jakiś taki nietutejszy. No i co nam powiesz ciekawego, dokąd to się wybierasz o tej porze?

– No… do pracy. Inaczej nie miałbym tej przepustki, czyż nie?

– Ach, tak! Patrzcie go, jaki mądrala. Masz szczęście. Wiesz, że wychodzenie po wyznaczonej godzinie jest nielegalne?

– Tak, wiem. Tak sobie tylko myślę… Czy coś jest jeszcze legalne?

– Wiesz co… nie myśl tyle.

– A co? Myślenie też już jest nielegalne?

Nastała chwila ciszy – z pewnością nie spodziewali się takiej zuchwałości ze strony takiego szaraczka jak on. Jemu było już wszystko jedno. Choćby chciał, nie potrafił już kryć się z odrazą do systemu. Teraz spokojnie zastanawiał się tylko, jak ci dwaj zareagują. Ku jego zdziwieniu policjant odpowiedział szybko:

– Hm… Słuchaj no, cwaniaczku. Chcesz zostać doceniony?

– No cóż… chyba każdy chce.

– No to powiedz mi, jak myślisz – kiedy najwięksi myśliciele czy geniusze są doceniani? No kiedy?

Artur milczał, choć doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Policjant, patrząc mu teraz pełnym nienawiści spojrzeniem prosto w oczy, powiedział:

– Jeśli chcesz, załatwimy ci to, nie ma sprawy. Możesz być zapamiętany jako myśliciel. Bojownik o wolność. Bohater, kurwa jego mać. A wiesz, kto ginie pierwszy? No kto? Właśnie oni. Ci tak zwani bohaterowie zdychają pierwsi! Zapamiętaj to sobie, gnoju. Na tym świecie nie ma żadnych herosów. Ten świat ich nie potrzebuje. Idź zgrywać kozaka gdzie indziej, kapujesz?

Słysząc te słowa, skinął tylko głową. Zdecydowanie miał dość tej farsy, chciał tylko doczekać jej końca.

– Czekaj, czekaj… Hm… Zajmujesz się produkcją dronów dla nas? To dlatego wydaje ci się, że możesz fikać?! No, ale przynajmniej znasz swoją rolę w społeczeństwie i wspomagasz nasz postęp technologiczny. Nie jesteś całkowicie bezużyteczny. Oby tak dalej!

W końcu patrol oddalił się. Artur wciąż powtarzał w myślach usłyszane przed chwilą słowa… Powtarzał je bynajmniej nie dlatego, że stanowiły wątpliwej jakości pochwałę.

„Właśnie: wasz postęp, nie nasz” – pomyślał.

Czy odczuwał satysfakcję z tego, czym się zajmował? Na początku i owszem – gdy zakład produkował drony robotnicze, on wierzył odgórnym obietnicom, że maszyny te zastąpią ludzi w ciężkich pracach, tak by tym ostatnim pozostały lekkie. Nie sądził jednak, że niemal wszystkich pracujących ludzi zastąpią maszyny! Jakby tego było mało, fabrykę rozbudowano, tak by mogła produkować również drony bojowe – właśnie takie, jak ten, który towarzyszył teraz patrolowi policji. Stosunkowo niewielki koszt produkcji dronów sprawił, że pojawiało się ich coraz więcej u boku żołnierzy, a także – jak się okazuje – w otoczeniu policji. Artur, wykonując tę pracę, czuł, że przyczynia się do złego. Służył przecież tym, którzy przyjmowali polecenia pozaziemskiej rasy. Rasy, która ponoć ratowała nas przed samozniszczeniem, lecz bynajmniej nie bezinteresownie. Mimo wszystko on musiał zarabiać pieniądze, by żyć. A musiał żyć, by pracować.

Maszerując pospiesznie przed siebie, w końcu dotarł do celu. Przekraczając bramę fabryki, musiał, oczywiście zgodnie z procedurą, zameldować się u ochroniarza czuwającego przy wejściu. Musiał także poddać się szczegółowej kontroli mającej na celu sprawdzenie, czy nie wnosi czegoś zakazanego.

Przebrnąwszy przez uciążliwe metody weryfikacyjne, mógł nareszcie wejść do zakładu. Ten wyglądał tak, jak każdej innej nocy. Toporna, brzydka, szara budowla, a w środku… też nieciekawie. Sterylnie białe ściany, podłogi oraz sufit stanowiły szkielet wielkopowierzchniowego miejsca produkcji maszyn. Te natomiast były wytwarzane przez inne. Potężne, głośne, wydawały powtarzające się serie dźwięków o wysokiej częstotliwości, które niejednego wpędziłyby w paranoję; dla Artura jednak nie były niczym nowym. Ich dźwięk, którego tak nienawidził, jednocześnie wprowadzał go w apatyczny wręcz trans. Wykonując swoją pracę, skupiał się tylko na niej – niczym bezrozumny tryb urządzeń, które obsługiwał.

Nadeszła północ – początek zmiany. Artur już od kilku minut tkwił przy komputerze kwantowym, żeby zaprogramować główną maszynę składającą drony w całość – poprzez połączenie części latającej z uzbrojeniem. Działa bowiem produkowano na osobnej linii produkcyjnej. Następnie dostarczano je tam, gdzie łączone były z samymi dronami, którym uprzednio montowano napęd antygrawitacyjny. Dzięki temu maszyny te mogły unosić się w powietrzu bezgłośnie, do czego nie trzeba było używać konwencjonalnych metod – paliwa w znanej nam postaci, śmigieł czy wylotu. Oto była technologia, którą ponoć obdarzyli nas oni… Tak jak podarowali nam udoskonaloną do granic możliwości sztuczną inteligencję. Maszyny produkowały inne maszyny. Nieustannie. Co więcej – z tendencją rosnącego zapotrzebowania wiązała się oczywiście coraz szybsza produkcja.

Mogłoby się wydawać, że Artur tylko naciskał przyciski, regulował suwaki i podłączał lub odłączał przewody; z boku wyglądało to może na lekką pracę. Nic bardziej mylnego: nie miał ani chwili wytchnienia. Preferencje produkcyjne zmieniały się kilka razy w ciągu nocy. Aby móc podołać wymaganiom pracodawców, mężczyzna zmuszony był ciągle zmieniać pozycję. W szybkim tempie musiał doglądać każdej maszyny, linii, a także kontrolować drony już wyprodukowane. Wypełniał również całe stosy papierów. Obowiązywała go idealna dokładność we wszystkim, co robił, a to wymagało ciągłego skupienia. W zapomnienie odeszły czasy, kiedy miał jakiekolwiek przerwy; o określonych godzinach drony podlatywały do niego, by nakarmić go syntetyczną papką, podczas gdy on… dalej pracował. Chcąc opuścić stanowisko, nie mógł nawet użyć wymówki dotyczącej potrzeb fizjologicznych. Bo to nie on szedł do toalety – to mobilna kabina toaletowa przylatywała do niego, także o określonych godzinach. Musiał chodzić jak w zegarku – nie tylko umysłowo, lecz nawet w sensie biologicznym. Nogi też musiał mieć nie do zdarcia. Jako że hala produkcyjna była ogromna, przejście z jednego jej końca na drugi zajmowało mu niemal dwadzieścia minut – choć poruszał się bardzo żwawo. Do tego były dwie kondygnacje każdej maszyny. Chcąc dostać się na drugą, Artur musiał pokonywać wąskie schody; w ciągu dwunastogodzinnej zmiany pokonywał setki takich schodów. Do tego ciągłe serie denerwujących, automatycznych dźwięków…

Nie było mu łatwo; cóż – nikt nie mówił, że będzie. Jego znudzenie rutyną sięgało szczytu i narastając z każdą godziną, doprowadzało go do szału. A przecież zarówno ciało, jak i psychikę musiał mieć ze stali. Co do tego pierwszego – był po prostu odpowiednio faszerowany. Jeśli natomiast chodzi o to, co odczuwał… Frustracja. Uzasadniona tym bardziej, że wynagrodzenie było nędzne, po prostu upokarzające. Wystarczało tylko na przeżycie i do dalszego świadczenia pracy.

Na domiar złego – ta ciągła inwigilacja: nieustanne obserwowanie przez rządowego nadzorcę pełniącego funkcję kierowniczą. Nie dawało to Arturowi spokoju. Przyzwyczaił się już co prawda do faktu, że tamten patrzy mu bez przerwy na ręce, niełatwo mu było natomiast zaakceptować sposób, w jaki nadzorca go traktował. Oficjalnie należał on do ludzi innej kategorii. Patrzył na Artura z góry, jakby ten był po prostu niczym. Siedział w swym osobistym urządzeniu latającym ubrany w garnitur, otyły, zarośnięty obficie, obleśny wręcz, na dodatek z tym pogardliwym, nieufnym spojrzeniem.

Tak jak każdej nocy i teraz zbliżył się do Artura, po czym, unosząc się w swym pojeździe nad jego głową, zaczął – też tak jak zwykle:

– Ty, operator! Zamelduj stan maszyn produkcyjnych.

– Wszystko w normie. Produkcja działa na pełnych obrotach.

– Dobrze. Pamiętaj. Oni mają nas wszystkich na oku!

Mężczyzna oddalił się nieco, nie przestając jednak obserwować pracującego Artura. Ten zaś z coraz większym trudem to znosił. Odczuwał bezsilność. Nie mógł w żaden sposób zmienić tego stanu rzeczy. Gdyby tylko istniał jakiś inny świat, w którym nikt nie osiąga szczęścia kosztem innych, w którym rozwój w prawidłowym kierunku osiąga się bez ingerencji kogokolwiek z zewnątrz. W głębi duszy Artur bardzo chciał wierzyć, że taki właśnie świat gdzieś tam istnieje. Dawało mu to nadzieję, a ta ponoć umiera ostatnia.

Mijały godziny. Wciąż osamotniony doglądał ponownie maszyn produkcyjnych. Kiedyś było w tym zakładzie więcej ruchu – zanim ci wszyscy ludzie odeszli… Zdarzyło się tu wiele, zarówno złego, jak i dobrego, a pomimo ciężkiej pracy obok rozczarowań i złości były również radość i zaufanie. Starzy przyjaciele wnosili do tego miejsca coś więcej niż tylko siłę roboczą: wnosili emocje. Teraz ich nie ma. Teraz Artur, stale obserwowany, ze znudzoną miną automatycznie wykonuje swoją pracę. Nie ma już tej atmosfery. Jest tylko pustka. Jedynym, co dodaje mu sił, jest świadomość, że to już piątek. Gdy po tej zmianie wróci do domu i się wyśpi, tę jedną, jedyną sobotnią noc będzie miał tylko dla siebie. Starał się nie myśleć za dużo. Chciał skoncentrować się na pracy, nie zamartwiając się tym, na co nie ma wpływu. Jednakże… czy nie było tego zbyt wiele?

Ciężar emocjonalny był dla niego niesamowicie trudny do zniesienia. Co zrobić? Tłumić w sobie emocje? Stać się automatycznym, niczym maszyna? Czy nie tego chce właśnie rząd: pracuj, płać podatki, umrzyj? Byleby zadowolić Obserwatorów… Świadomość tego, w jakim systemie przyszło mu żyć, połączona z bezradnością przytłaczała go. Tak jak każdej nocy nie mógł przestać się tym zadręczać. Lecz – jak zawsze – nie dał po sobie nic poznać.

Nareszcie dotrwał: nadeszło w końcu sobotnie południe. Na ten tydzień koniec harówki. Pozostało mu tylko zdać raport i zaprogramować maszyny w tryb uśpienia do niedzielnej zmiany. Niepohamowana radość rozpierała go na myśl, że przynajmniej tę jedną wolną noc będzie mógł spożytkować wedle własnego uznania. Cieszył się niezmiernie, że dotrwał do kolejnej soboty; jedną z rzeczy, których obawiał się najbardziej, była ewentualna śmierć przed dniem wolnym. Aby ta czarna wizja się nie spełniła, musiał jeszcze dotrzeć do domu. Opuszczając teren fabryki, miał nawet ochotę się uśmiechnąć, ale świadomość, że nadchodzi kolejny tydzień taki sam jak poprzedni, natychmiast mu ją odebrała.

Pokonując w drodze powrotnej kolejne ulice, nie natknął się na nic szczególnego. Wiele rzeczy wymagało naprawy i wcale nie chodziło tylko o stan ulic czy zabudowań. Już od dawna na porządku dziennym była znieczulica społeczna. Wyglądało na to, że choć rząd ma środki potrzebne do zwalczania przestępczości, walka ta jest bardzo drastyczna, a ponadto nieskuteczna. Dla władzy priorytetem jest teraz nie bezpieczeństwo obywateli, lecz ich posłuszeństwo. Liczą się tylko jednostki przydatne. Tak, aby można było skupić się już tylko na planie budowania Nowego Świata.

Wiedząc to, Artur również musiał się podporządkować – nic nie mógł zrobić. Ale nie przychodziło mu łatwo obojętne mijanie cudzego nieszczęścia.

Dotarłszy do miejsca, które nazywał domem, czym prędzej zrzucił brudne ubrania robocze; chciał tylko wziąć prysznic i pójść spać. Był wykończony. Zastanawiał się, jak długo jeszcze tak pociągnie. Gdzie jest granica jego możliwości? Stojąc już pod prysznicem, wyobrażał sobie, że spłukuje z siebie całe zło. Całą nikczemność i podłość rasy ludzkiej. Czuł do niej wstręt, nie chciał być jej przedstawicielem. Widząc, co się dzieje dookoła, nie miał złudzeń: kiedyś kipnie z wycieńczenia. O ile nie padnie ofiarą zabójstwa. Albo w końcu jego psychika już nie wytrzyma i sam zakończy te męki. Codziennie myślał o śmierci. Zastanawiało go, jaki będzie jego koniec. Lecz czasami – tak jak zrobił to teraz – chcąc odrzucić myśli samobójcze, zaczynał fantazjować. O zupełnie innym świecie. Innym życiu. O tym, że przecież musi gdzieś istnieć lepsze miejsce. Miejsce, w którym królują dobro, empatia, zaufanie, miłość. Miejsce bez podziałów, kłamstw, nienawiści, zła. Leżąc w łóżku, wciąż nie mógł opuścić świata fantazji tak bardzo odbiegającego od tego, w którym przyszło mu żyć.

Budząc się w sobotnie popołudnie, Artur w końcu zaczął weekend. Krótki – ale zawsze to coś. Nie spiesząc się, wstał z łóżka, założył swoje ulubione znoszone dresy, poszedł do lodówki po piwo i przekąskę, po czym spoczął na fotelu przed telewizorem. Ot, sobota jak każda inna. Z braku lepszych rozrywek, a także obawiając się o własne życie, wolał zostawać w domu i oglądać telewizję lub surfować w sieci. Choć był świadom, iż media wypełnione są po brzegi propagandą, nie zarzucał tego rytuału.

Skacząc przez chwilę po kanałach, trafił na program informacyjny. Wciśnięty w fotel pośrodku swojego skromnego pokoju wolał już wgapiać się w ekran, niż patrzeć na otaczające go wnętrze, którego stan pozostawiał wiele do życzenia. Ściany i sufit były popękane, a podłoga trzeszczała w niektórych miejscach. Za okno też wolał nie wyglądać: widok opustoszałej ulicy zasnutej smogiem nie cieszył oczu. Był tak ponury, jak to tylko było możliwe, i wciąż ten sam. Lepiej już sprawdzić, jak tym razem władze będą usiłowały zrobić obywatelom sieczkę z mózgu. Artur zdecydował się włączyć jedynkę – była to w zasadzie największa wylęgarnia propagandy, ale jej program zmieniał się często, w zależności od potrzeb rządu. Raz można było usłyszeć namowy do wstąpienia do wojska lub do policji, innym razem – apel do ludności, by nie zaprzestawała ciężkiej pracy, wraz z obietnicą, że jeszcze tylko parę lat i będzie dobrze. Próby przekonywania, że pod kuratelą Obcych jesteśmy bezpieczni…

Nagle jednak, ku zdziwieniu Artura, pojawiła się oferta od rządu, która go zainteresowała.

– Obywatelu! Dzięki ścisłej współpracy z Obserwatorami po raz pierwszy od czasu wprowadzenia zmodernizowanych metod podróży kosmicznych rząd oficjalnie potwierdza dotychczasowe doniesienia – dla najbardziej zdeterminowanych obywateli zaistniała możliwość wspaniałego zarobku! Księżycowe kopalnie minerałów, które udało nam się w pełni aktywować, już wkrótce zapewnią doskonałe źródło dochodu nie tylko tobie, lecz także całej ludzkości! Bądź jednym z tych, którzy własnymi rękami zbudują lepsze jutro!

Tak właśnie motywującym tonem i z poważną miną przemówił przedstawiciel Rządowej Agencji Lotów Kosmicznych; siedzący przy eleganckim wielkim biurku, ubrany w oficjalny strój, sprawiał wrażenie aż nadto przejętego. Czyżby rzeczywiście praca w księżycowej kopalni miała być taką żyłą złota? Nawet jeśli nią jest, to czy aby na pewno jest na Księżycu bezpiecznie? Czy to aby nie próba znalezienia kogoś, na kim będą to dopiero testować? Pomimo świadomości, że musi być w tym jakiś haczyk, Artur myślał o tej sprawie pozytywnie… oczywiście na swój sposób.

– Hm… albo przeżyję przygodę i dobrze zarobię, albo nie przeżyję w ogóle. Tak czy inaczej, wygrywam.

Lot na Księżyc… ta myśl tkwiła mu w głowie jeszcze długo. Podobna wizja jawiła mu się niczym pochodząca wprost z fantazji – choć zapewne praca w kopalni (ziemskiej czy też pozaziemskiej) fantastyczna nie jest.

Wieczorem, gdy już wybitnie znudziło go to, co słyszał w mediach – poza tą jedną propozycją rządu – Artur postanowił przespacerować się na obrzeża miasta (co czynił w prawie każdą sobotę). Obecnie wyjście z domu o tej godzinie równało się niemal z wyruszeniem na wojnę. Na całe szczęście jako pracownik państwowego zakładu o charakterze zbrojeniowym Artur posiadał broń krótką – stary typ pistoletu, model glock, na klasyczny typ amunicji, kaliber 9 mm. Przestarzała technologia, ale do samoobrony wystarczy. Szybkim, pewnym krokiem wyruszył na przedmieścia. Spojrzał na zegarek i przyspieszył jeszcze bardziej: niespełna dwie godziny pozostało do godziny policyjnej, a jego przepustka w sobotnią noc jest nieaktywna! Musiał czym prędzej pędzić do celu.

Gdy już tam dotarł, oczami przeszukiwał niebo. Choć widział ich już nieraz, za każdym razem widok tych obiektów latających zapierał mu dech w piersiach.

***

Tymczasem na przedmieściach, w pewnej starej, niepozornej furgonetce skrytej pośród krzaków…

– Carl, William – raportujcie sytuację, odbiór.

– Tu William. Nadal stacjonujemy w ustalonym punkcie, tu, gdzie spodziewamy się go spotkać. Zebrały się tu już dziesiątki ludzi, wgapiają się w niebo. Że też nadal się tym ekscytują! To prosty lud, czy może brak im lepszych rozrywek? A może jedno i drugie?

– Nieważne. Skupcie się na zadaniu. Musicie go przekabacić. Od tego zależy powodzenie operacji.

– Nie ma problemu, liderko! Nie takich łamaliśmy na przesłuchaniach, he, he, he! Jakich narzędzi wolno nam użyć?

– Nie torturujcie go. Myślę, że obejdzie się bez tego. Carl, czy ty też mnie słyszysz?

– Tak, Wiki, słyszę, słyszę. A nie możemy go odjebać, jak już nam powie to, co chcemy usłyszeć?

– Nie. Będzie nam jeszcze przydatny. Kontynuować obserwację celu i zgarnąć go w odpowiednim momencie. Zrozumiano?

– Tak jest, liderko. To wszystko?

– Jeszcze jedno. Bojowo nastawieni do samego końca! Niech żyje NFB! Bez odbioru.

Rozdział 2.Ludzie trzeciej kategorii

Artur wiedział doskonale, że znowu ich zobaczy. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. To już nie były przypadkowe spotkania negowane przez sceptyków. Co prawda przez pierwsze dwadzieścia lat po wojnie rząd stanowczo temu zaprzeczał, tak jak robił to przez te wszystkie lata w przeszłości, gdy mówiono na przykład o technologii pozaziemskiej ukrywanej w strefie 51, o incydencie w Roswell czy o tak zwanych foo fighters. Jednak w pewnym momencie nie pozostawiono im wyboru i prawdę o Obcych ujawniono całej ludzkości.

Tego pamiętnego dnia we wszystkich telewizorach, na wszystkich ulicznych telebimach, we wszystkich gazetach i w każdej stacji radiowej, a także, rzecz jasna, w sieci globalnej pojawiła się jedna, absolutnie najważniejsza informacja: oni tu są i obserwują nas z bliska, nie z ukrycia jak dotychczas. Dają nam ostatnią szansę zrehabilitowania się. Wiadomość tę podał bezpośrednio jeden z nich. Podczas emitowanej na żywo w telewizji i w Internecie przemowy jednego z polityków do zebranych wokół ludzi ni stąd, ni zowąd oczom wszystkich mieszkańców Ziemi ukazał się stalowoszary, emitujący niesamowicie jasne światło obiekt: latający talerz. Pojawił się on tuż obok rządowej siedziby nagle, jakby dosłownie spadł z nieba z niewyobrażalną prędkością. Nie zetknął się jednak z ziemią, tylko minimalnie się nad nią unosił. Następnie otworzyły się ukryte w nim drzwi. Z pojazdu „wysiadła” (lewitując, nie idąc) ubrana w srebrzysty kombinezon niewysoka, łysa istota humanoidalna… o dziwo, bardzo podobna do człowieka – z jedną fundamentalną różnicą. Miała bladoszarą twarz niewyrażającą żadnych uczuć i oczy bez białek. Całe czarne i szeroko otwarte. Widok przerażający tak samo jak lodowaty głos Obcego, głos, którym mówił on o tym, co następuje. Ziemia została od tej pory poddana bezpośredniej obserwacji. Kierowanie naszym rozwojem w celu uniknięcia przez nas samozagłady uznano za konieczne. Teraz chcieli, by ich widziano. Nie dało się już dłużej temu zaprzeczać. Wyjście na przedmieścia bez spotkania jakiegoś spodka to była naprawdę rzadkość!

Nie było dnia, w którym Artur nie rozmyślałby o nikczemności Obcych. Choć twierdzili, że robią to wszystko dla naszego dobra, ich metody pozostawiały wiele do życzenia. Czy rzeczywiście ludzkość potrzebuje prowadzenia za rączkę, czy może raczej… Obcy wcale nie różnią się tak bardzo od ludzi? Widząc słabszą rasę, która ma kłopoty, postanowili ją wykorzystać. Choć właściwie… Dla tak rozwiniętej cywilizacji jesteśmy jak mrówki. Chyba jednak robią to z litości. Czyżby naprawdę trzeba było nas przyprzeć do muru, żebyśmy wreszcie wzięli się w garść? Wygląda na to, że tak. Przez stulecia bezustannie toczyły się na Ziemi jakieś wojny. Być może rzeczywiście nie ma już innego sposobu niż bezpośrednia interwencja kogoś z zewnątrz.

W końcu dotarł na przedmieścia. Rzecz jasna, nie był jedynym, który w sobotni wieczór postanowił obserwować niebo, by ujrzeć te pozaziemskie latające pojazdy. Wokół nie brakowało innych, którzy patrzyli w niebo w tym samym celu. Liczebność tych żądnych wizualnych nieziemskich wrażeń osób szła w dziesiątki. Oglądanie latających talerzy stanowiło jedną z głównych rozrywek mieszkańców miast, a nawet, rzec by można, rytuał. Nawet wizja, że zostanie się przez nich porwanym, nie zniechęcała nikogo. Każdy doskonale wiedział, że jeśli ma się stać ofiarą Obcego, to i tak nic tego nie zmieni. Potocznie nie nazywano tego nawet porwaniami, lecz wycieczką. Żartowano, że w razie wzięcia udziału w takowej przynajmniej można będzie wpisać w CV podróże jako jedno z zainteresowań!

Wraz z końcem betonowych zabudowań, a także otaczającej je strefy przemysłowej, smog miejski się przerzedzał. Widać było nawet trawę czy drzewa. Ale kawałek dalej nie było już nic. Każde miasto otoczono wysokim płotem oznaczonym zakazem przekraczania. Albowiem poza miastami znajdowały się strefy skażone radioaktywnie. Dalej był już tylko opustoszały, wymarły krajobraz. Artura nigdy nie interesowało opuszczanie miasta na własną rękę. Radioaktywność to z pewnością nic przyjemnego, a zresztą czego miałby szukać na rozciągającym się po horyzont pustkowiu? W oddali widział tylko las, w którym zapewne żyły zmutowane zwierzęta – o ile jakiekolwiek przetrwały bombardowanie nuklearne. On chciał teraz myśleć nie o tym, co jest przed nim, lecz o tym, co widział właśnie nad sobą. Tak, spodziewał się ponownie zobaczyć na niebie ich. Tę technologię przekraczającą ludzkie możliwości. Wiedział, że ich pojawienie się to tylko kwestia czasu.

Nie minęło nawet dwadzieścia minut, a jego oczom ukazał się jeden z nich. Choć zaczynało się robić ciemno, nie sposób było nie dostrzec latającego spodka, który niespodziewanie wyłonił się zza jednej z nielicznych chmur. Jego białe światło było bardzo dobrze widoczne. Obiekt sunął bezgłośnie przez przestrzeń powietrzną na stosunkowo niewielkiej wysokości rzędu stu, może stu pięćdziesięciu metrów. Manewry, które wykonywał przy tak niesamowitej prędkości, były absolutnie nie z tej ziemi. Arturowi niełatwo było nadążyć za nim wzrokiem. Nagłe zmiany kierunku lotu statku kosmicznego wprawiały go w osłupienie za każdym razem. Do ich obecności już przywykł, nadal jednak nie mógł się nadziwić temu, jak bardzo są zaawansowani technologicznie.

Nie trwało to zbyt długo, nim latający talerz po prostu wystrzelił w wybranym kierunku z niebywałą prędkością niczym pocisk i tym samym zniknął z pola widzenia Artura. Każdy z takich pojazdów zjawiał się nagle i znikał jeszcze szybciej. Za każdym razem, gdy Obserwatorzy się ukazywali, nie omieszkali pokazać, jak wiele nam brakuje, by im dorównać. Jakimi możliwościami dysponują. Najzwyczajniej w świecie chcieli, by było jasne, kto tu rządzi. Strach i zarazem fascynacja nimi były więc uzasadnione. Artur chciał zobaczyć jeszcze przynajmniej jednego, może dwóch. Wciąż miał sporo czasu, a pierwszego, którego dzisiaj widział, dostrzegł naprawdę szybko. Choć wszystkie wyglądały tak samo, ich widok i tak zawsze był niesamowity. Za każdym razem, widząc jeden z tych obiektów, Artur czuł taką samą ekscytację jak za pierwszym razem. Wypatrywał więc właśnie kolejnego, gdy nagle…

Poczuł dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Odwrócił się natychmiast. Sam nie wiedział, kogo się spodziewać…

Było ich dwóch. Jeden z nich był zdecydowanie wyższy, z pewnością miał ponad dwa metry. Był też potężnie zbudowany, co było doskonale widoczne, jako że na całe jego ubranie składały się ciemnozielona koszulka i spodnie typu bojówki. Drugi mężczyzna, niższy i szczuplejszy, również wysportowany, ubrany tak samo jak jego towarzysz, miał ze sobą pistolet, z którego ukradkiem, spod koszulki, celował w Artura. Ten wyższy przez chwilę rozglądał się dookoła – chcąc się zapewne przekonać, czy nie są obserwowani przez osoby trzecie. Choć wokół było pełno ludzi, znajdowali się oni dość daleko; poza tym nikt nie zwracał na naszą trójkę uwagi – wszyscy patrzyli w niebo. Jak to mówią, najciemniej jest pod latarnią.

Po chwili ten większy też spojrzał na Artura. Krótko ostrzyżony, z niewielkim zarostem, o śniadej karnacji, z miną agresywną i nieufną – przyprawiał go o ciarki. Widać było, że tych dwóch nie przyszło tu po to, aby wraz z Arturem podziwiać podniebne nieziemskie atrakcje.

– Naoglądałeś się? No to teraz idziesz z nami – zaczął bezpardonowo mięśniak niskim, szorstkim głosem, pozbawiając tym samym Artura wszelkich złudzeń. – Masz wielkie szczęście. Liderka chce cię żywego – dodał.

Artur nie zdążył nawet przemyśleć odpowiedzi, kiedy stojący przed nim mężczyzna bez ostrzeżenia wbił mu w ramię igłę swej automatycznej strzykawki i zaaplikował mu coś podejrzanego, a następnie zaprowadził go do stojącej nieopodal furgonetki. Nogi, zresztą tak jak i całe ciało, odmawiały Arturowi posłuszeństwa. W jednej chwili poczuł, że traci nad wszystkim kontrolę. Ten olbrzym prowadził go niczym marionetkę, najprawdopodobniej wprost w pułapkę. Czyżby chcieli go dokądś wywieźć? Przedmieścia monitorowano najsłabiej, więc przeprowadzone umiejętnie porwanie nie stanowiłoby większego problemu…

Artur był zdezorientowany i zszokowany. Nie zdążył jednak zareagować w żaden sposób, bo wstrzyknięty specyfik szybko go usypiał. Niewątpliwie natrafił na kogoś, kogo lepiej byłoby nie spotykać. Bez skrupułów go unieszkodliwili, nie zważając na tych wszystkich ludzi wokół. To pewnie bandyci nie cofający się przed niczym. Czego mogą od niego chcieć? Czego może się po nich spodziewać? Wybrali go losowo, czy może raczej… podążali za nim od dłuższego czasu? Gdyby chcieli go zabić, już by to zrobili, zwłaszcza że jeden z napastników przedstawił sytuację jasno. Liderka chce go żywego… Metody ich działania, a także ich cel pozostawały dla niego niejasne. Niezwykle dziwne – by nie powiedzieć przerażające – myśli lęgły się teraz w jego głowie…

„Hm… A może to handlarze organów, którzy czyhają na moją nerkę? Przynajmniej oni dostrzegliby we mnie wartość… i to niemałą! Wystarczy tylko sprawdzić ceny na czarnym rynku”.

To, co mogło się z nim teraz stać, bynajmniej nie rysowało się nazbyt ciekawie. Arturowi nie mieściło się to wszystko w głowie. Głowie, która stawała się coraz cięższa. Czas upływał teraz jak na złość powoli, coraz wolniej. Stres w tej sytuacji, jak się wydawało, był naturalny, jednak z każdą chwilą malał, zastępowany przez coraz większą senność wywołaną przez wstrzykniętą mu substancję. W końcu jego powieki uległy tej senności i opadły.

Tymczasem dwaj siedzący naprzeciwko niego mężczyźni – prawdopodobnie buntownicy – okazywali spokój. Jeden z nich, ten szczuplejszy, zapalił papierosa. Wydmuchując dym przez okno, obserwował sytuację na zewnątrz. Na jego smukłej twarzy malowała się zaduma, a w zmrużonych oczach widać było skupienie.

Po chwili ciszy mężczyźni zaczęli rozmawiać. Jako pierwszy odezwał się ten masywny:

– Ej, Willy! Nie pojmuję, dlaczego pozwalamy żyć temu łajdakowi. Niczym się nie różni od tych rządowych świń. Tworzy dla nich broń skierowaną przeciwko nam! To tak, jakby sam do nas strzelał! Trzeba go odjebać, wywieźć do lasu… chociaż nie.

– Dlaczego jednak nie?

– Bo śmieci nie wywozi się do lasu.

– He, he, OK, Carl, słuchaj… ogarnij się. Zrozum, że tak nie można. Właśnie dlatego ja z tobą jeżdżę na takie misje: ktoś musi cię pilnować, bo jesteś świrem. Ja wiem, że najchętniej byś wszystkich powystrzelał, a potem zadawał pytania. Ale niestety – to tak nie działa. Martwi nic nam nie powiedzą.

– Musisz się znowu wymądrzać? Nie można ufać żadnej z tych szumowin! Dobry kolaborant to martwy kolaborant!

– Carl, właśnie dlatego to Wiktoria pełni funkcję lidera, a nie ty. Ona wie, jakimi metodami trzeba walczyć przeciwko tak przytłaczającej przewadze wroga. Ty byś stawiał tylko na siłę, a tak z nimi nie wygrasz. Może w swojej wiosce zdobywałeś przewagę w taki sposób, ale to już nie ta era, idioto.

– Zamknij się, frajerze. Włazisz Wiki w dupę, nawet kiedy jej nie ma w pobliżu. Ja przynajmniej polegam przede wszystkim na sobie. Dlatego, jak dla mnie, to ty jesteś idiotą. A teraz – morda! Chcę w spokoju przeprowadzić to przesłuchanie.

Tym oto mocnym akcentem Carl zakończył rozmowę. Jako towarzysze broni on i Willy byli zjednoczeni i oddani wspólnej sprawie. Jednak jako koledzy często miewali takie przepychanki słowne. Byli jak ogień i woda – aczkolwiek, co by się nie działo, łączyła ich wspólna idea, dążenie do osiągnięcia upragnionego szlachetnego celu: do obalenia reżimu.

Kolejne kilka minut spędzili w milczeniu, aż Willy zdążył wypalić swego papierosa. Wówczas kiwnięciem głową dał swemu kompanowi znak, że już czas obudzić pojmanego.

Artur bez wątpienia w zupełności uległ działaniu usypiającego specyfiku. Bezwolnie siedział na krześle, tak że o mało się z niego nie zsunął. Głowę miał odchyloną, a z rozchylonych nieco warg ciekła mu ślina. Nie było zatem najmniejszych wątpliwości – śpi jak dziecko! Carl spoliczkował go. Raz, drugi, trzeci. W końcu Artur się ocknął.

Popatrzył na nich zagubionym, nierozumiejącym wzrokiem. Zupełnie stracił poczucie czasu. Miał wrażenie, że spędził w tym bagażniku dwie albo nawet trzy godziny. Usilnie chwytał się myśli, że przecież w końcu z niego wyjdzie. Nie wiedział jednak, co go czeka. Pomimo mętliku w głowie nadal doskonale pamiętał, co usłyszał o ich liderce. Skoro potrzebuje go żywego, z pewnością chce go jakoś wykorzystać. Pytanie tylko, czego się po niej spodziewać? Kim może być kobieta, która kieruje grupą uzbrojonych, bez wahania łamiących prawo ludzi? Jak bardzo nie po kolei ci ludzie mają w głowach, by tak po prostu zgarniać go do furgonetki, faszerując uprzednio czymś podejrzanym! Brak skrupułów z ich strony dał się Arturowi we znaki od samego początku i bardzo go niepokoił. Uświadomił sobie, jak niebezpieczni byli ci, w których ręce trafił. Jak bardzo ma przechlapane. Do głowy przyszła mu przerażająca wizja tortur przy przesłuchaniu, a następnie niehumanitarna egzekucja w razie braku chęci współpracy z jego strony. Z kim ma do czynienia? Od samego początku miał nieodparte wrażenie, że kimkolwiek są ci ludzie, to bynajmniej nie są zwykłymi kryminalistami.

– Kim jesteście? Czego ode mnie chcecie? Jestem zwykłym pracownikiem fabryki... – urwał. Najwyraźniej zrozumiał, zrozumiał, że fabryka, w której pracuje, nie jest taka zwykła.

– Fabryki czego? NO, HALO, SŁUCHAMY! – odparł siedzący naprzeciwko niego olbrzym z szyderstwem dźwięczącym w głosie i wypisanym na twarzy. To samo Artur dostrzegł w mimice jego stojącego obok kompana. Obaj przeszywali go zniecierpliwionymi spojrzeniami.

– No… maszyn… dronów… robotniczych…

– Przez które nie ma pracy dla ludzi. Tak, a poza tym także dronów… no jakich? No? – W głosie Carla drwina zaczęła się przeradzać w coraz większą irytację.

– No… tych drugich także… no wiecie…

– Wiemy, wiemy. Tych, które zabijają naszych towarzyszy, tych, które tłumią wszelki opór i ścigają bojowników o wolność. Tworzysz broń dla naszych oprawców. Wiesz, co to oznacza?

Artur wiedział to doskonale. Wiedział już także, z kim ma do czynienia: trafił na buntowników. Słyszał o nich nieraz, lecz nigdy nie przypuszczał, że naprawdę są tacy, którzy chcieliby walczyć z tym, z czym wygrać się przecież nie da! Nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób można w ogóle zaczynać walkę z rządem. Wszechobecnym, wszechwiedzącym i wszechmocnym rządem centralnym, którego przedstawiciele od lat wykonują wolę potężnej obcej rasy i w ten sposób trzymają świat w garści, nawet się już z tym nie kryjąc. Jakimi ludźmi są ci, którzy przeciwstawiają się tak potężnej, absolutnie bezkompromisowej, brutalnej władzy? Kim tak naprawdę są ci uznani za kryminalistów, umieszczeni w trzeciej – najniższej – kategorii?

Widząc coraz groźniejszy wyraz twarzy swojego rozmówcy, Artur czuł, że musi jak najszybciej odpowiedzieć, by móc się obronić. W ich oczach z pewnością był wrogiem.

– Nie robię tego chętnie i z własnej woli – zaczął ostrożnie. – Po prostu taka mi się trafiła oferta pracy. Przy takim wielkim odsetku bezrobocia każdy radzi sobie, jak może. Zwłaszcza że początkowe założenia były zupełnie inne. To nie tak miało być!

Wypowiadane przez niego słowa, nieważne jak bardzo prawdziwe, wywoływały u tych dwóch niedowierzanie. Z pewnością i tak żadne wytłumaczenie by ich nie zadowoliło. Jedno więc tylko pozostało Arturowi: próbować do nich dotrzeć w jakikolwiek sposób, tak by choć trochę przychylniej na niego spojrzeli.

– Ej, a wiecie, że na moje miejsce i tak przyjdzie ktoś inny? Że drony, tak czy inaczej, będą produkowane? Ja mam nikłe znaczenie. Dlatego cokolwiek chcecie mi zrobić…

– Zamknij się w końcu, ciulu. Jesteś tylko trybikiem w ich machinie zła, doskonale to wiemy. Zbyt zesrany o własne nędzne życie, aby chociaż pomyśleć o innym wyjściu. Jeśli o mnie chodzi, najchętniej bym się pozbył ciebie i każdego twojego następcy, ale… – Carl spojrzał na Williama – na twoje szczęście inni widzą twoją potencjalną długofalową przydatność. Przejdźmy do rzeczy: pracujesz przy budowie dronów, tak? W takim razie doskonale znasz ich słabe punkty. I preferencje produkcyjne. Możesz udzielić nam istotnych informacji. To jak, będziesz z nami współpracował?

Artur zamilkł na chwilę. Nie miał odwagi powiedzieć im, że tak naprawdę wcale nie zna słabych stron dronów – o ile takowe w ogóle istniały. Przecież to najnowsza technologia, wraz z ciężkim uzbrojeniem! Opancerzenie również jest na najwyższym poziomie. Informacje o użytych materiałach czy nawet o najdrobniejszych szczegółach dotyczących poszczególnych faz produkcji i tak nic buntownikom nie dadzą. Nie zwiększą wcale ich nikłych szans w walce z tymi bezlitosnymi maszynami. Mimo wszystko wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia… A ich niewiedzę może wykorzystać na swoją korzyść – tak by utrzymać się przy życiu i do tego przynajmniej sprawiać wrażenie, że pomaga tym, którzy są po tej dobrej stronie.

– A mam wybór? – zapytał, domyślając się, jaką dostanie odpowiedź.

– Masz. Możemy cię zabić za to, że pracujesz dla rządu. Czy ty w ogóle jesteś świadomy, do czego policja i wojsko używają dronów, które budujesz? Czy zdajesz sobie sprawę ze zła, które czynisz? Czy może zrobili ci już wodę z mózgu i nie dostrzegasz, co rząd z nami robi?

– Dostrzegam. Ale nic nie poradzę. Źle się z tym czuję, ale muszę pracować, żeby za coś żyć. Z rządem nie wygram. A przede wszystkim nie wygram z Obserwatorami.

– Bzdura! Jesteś tylko numerkiem w ich systemie, nie traktują cię jak człowieka; nie możesz im na to pozwalać. Należy obalić tyranów, a żeby to osiągnąć, trzeba walczyć! A właśnie takimi jak ty kierują jak bydłem. Może jeszcze mi powiesz, że liczysz ciągle na to, że wszystko samo się poprawi?! Że twoja ciężka praca zaprocentuje?! Albo że ta obca rasa rzeczywiście ma wobec nas dobre zamiary?! He, he, he!!! – Siedzący naprzeciwko Artura wielkolud roześmiał się donośnie; drugi mężczyzna zawtórował mu.

Artur zapomniał języka w gębie. Nie mógł zaprzeczyć. Wciąż chciał wierzyć, że rządzący choć trochę poprawią sytuację tych, którzy ciężko pracują. Wciąż miał w głowie propozycję rządu dotyczącą pracy w kopalni księżycowej. Ofertę, która, jak by się zdawało, obiecywała choć trochę lepszą perspektywę niż tkwienie w jednym miejscu od lat… Nie dziwiło go jednak podejście jego rozmówcy. Buntownik nie bał się powiedzieć jasno o tym, o czym Artur bał się nawet myśleć. Przecież taka jest prawda: świat nie zmierza w dobrym kierunku. On to wiedział, ale nieustannie sam się oszukiwał. Był więc zmuszony przyznać tamtemu rację.

– Masz rację: rząd centralny robi z nas niewolników. Wraz z Obserwatorami zapanował jednak nad światem, czyniąc z niego straszne miejsce, z którego nie ma ucieczki. Pozostaje nam więc walka. Tyle że nie mamy cienia szansy na zwycięstwo: oni mają szeregi policji i wojska wyszkolone, żeby bez wahania zabijać, uzbrojone w najnowsze sprzęty. Mają też władzę nad każdym aspektem życia. Obserwują nas zawsze i wszędzie. Jak można w ogóle podejmować tak nierówną walkę?

– Widzisz, Arturze, odpowiednio przystosowaliśmy metody naszych działań do takiej walki. Nie jest nam lekko. Ale nigdy nie damy za wygraną. W końcu zwyciężymy! Naprawdę wierzysz w tę propagandę? Że ludzkość nie może już sama się podnieść i naprawić swoich błędów? Że ci, którzy złożyli nam wizytę, rzeczywiście są tu potrzebni, byśmy się nie pozabijali? Wojny towarzyszyły nam od zawsze. A oni wcale nie chcą dla nas dobrze; wykorzystują nas, bo jesteśmy słabsi, głupsi. Będziesz dalej się temu poddawał? Jeśli nie, to mam propozycję – na razie będziesz naszym informatorem. Na wstępie jednak musisz przejść test zaufania i lojalności.

Czym mógł być ten test? Artur był zdezorientowany. Nie miał pojęcia, jakim sposobem miałby być przetestowany. Nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad tym; zresztą zaraz i tak się przekona.

W oczekiwaniu na to, co ma nastąpić, patrzył, jak ten drugi – stojący dotąd w milczeniu – wyciąga laptopa, siada obok kompana i biorąc komputer na kolana, w końcu się odzywa:

– Zamierzamy włamać się do komputera, który jest w fabryce dronów. Aby móc to zrobić, potrzebujemy jego adresu sieciowego i hasła do zabezpieczeń.

– Zaraz, zaraz… – Zmieszany Artur nie był pewny, czy dobrze usłyszał. – Sądzicie, że wyrecytuję wam IP komputera fabrycznego wraz z hasłami ot tak, z pamięci? Skąd…

– Wiemy doskonale – przerwał mu stanowczo tamten – że musisz je znać. No, dalej. Nie krępuj się.

– To ściśle tajna informacja, to IP jest ukryte i chronione kilkoma poziomami zabezpieczeń nie bez powodu! Czy zdajecie sobie sprawę…

– Z konsekwencji w razie niepowodzenia? Oczywiście. A ty?

Nastała chwila ciszy. Artur nie widział dobrego wyjścia z tej sytuacji. Stabilność w jego dotychczasowym życiu najprawdopodobniej miała się właśnie skończyć raz na zawsze.

– To będzie tak – kontynuował Willy, podczas gdy siedzący obok niego olbrzym bezustannie przeszywał Artura nieprzychylnym wzrokiem – jeśli wszystko dobrze pójdzie, to nasi wyjdą z akcji cało, dzięki temu, że sabotaż dronów da nam przewagę. Zginą tylko rządowi.

Przerwał na chwilę, by obadać reakcję Artura. Ten starał się pozostać niewzruszony, lecz przychodziło mu to z trudem. W normalnych okolicznościach nie skrzywdziłby muchy, teraz natomiast – czego by nie zrobił, i tak ktoś ucierpi! Nie mógł jednak okazać, że się waha. W milczeniu czekał, co będzie dalej.

– Ale tym to się chyba nie przejmujesz, co? – W tym momencie buntownicy gruchnęli śmiechem. – I może nawet tobie nic nie grozi. Jeśli jednak wykryją nasze włamanie albo nasza ingerencja wymknie się spod kontroli, wtedy… no cóż! Mamy przejebane, a ty razem z nami. Tak więc to jest właśnie test, zarówno dla ciebie, jak i dla nas. My ufamy, że podasz nam prawidłowe dane, ty natomiast ufasz, że zrobimy z nich odpowiedni użytek. I że w zamian za lojalność będziemy cię utrzymywać przy życiu. No to jak? Podasz nam ten numer?

Minęła dłuższa chwila, nim Artur się namyślił. Koniec końców i tak przyczyni się do czyjejś śmierci. Nawet jeśli nic nie zrobi – wtedy bowiem zginą buntownicy. Jeśli natomiast będzie z nimi współpracował, wówczas zginą rządowi. Ale wtedy narazi też siebie. Tyle że siedzi właśnie naprzeciwko tych, których kompani musieliby najpewniej zginąć, by on mógł ocalić własne życie. Życie, które warte jest tylko tyle, ile Artur może od siebie dać. Komu pomóc? Rządowym? Podając teraz błędne IP i hasła? Wtedy narazi się tym dwóm… Poza tym – czy rzeczywiście powinien przejmować się ludźmi, którzy pracują dla rządu? Rządu, który wcale nie przejmuje się nim?

Wizja pracy w kopalni księżycowej oddalała się, tak jak życie, które dotychczas znał. Artur nie wierzył, że włamanie do fabrycznego komputera mogłoby się odbyć niezauważenie. Czuł, że prędzej czy później zaczną go ścigać, jeśli nie dziś, to jutro, za tydzień, za miesiąc. Mimo wszystko – czy rzeczywiście ma cokolwiek do stracenia? Jakież to życie prowadził do tej pory? Samotne, smutne i bezsensowne. Poczucie winy, że pracuje w tej fabryce, dopadało go codziennie. Usłyszaną teraz propozycję uznał za znak od losu. Znak, że pora w końcu zaryzykować. Czas wyjść z cienia. Niech się dzieje, co chce.

W mgnieniu oka wyrecytował bez zająknięcia IP wraz z hasłami. Jego rozmówcy z góry uznali je za prawdziwe. Zaufali mu, on zaś zaufał im… podając je bezbłędnie.

– Mamy to! Drużyna Delta, słyszycie mnie? Mam te dane. W waszym sektorze drony mają następujące parametry…

Słuchając jego słów, Artur w dalszym ciągu nie rozumiał, jak te informacje mogą buntownikom pomóc. Przyglądał się tylko w milczeniu gwałtownym ruchom i niespokojnej mimice tego, który – wpatrzony w ekran komputera – komunikował się z innymi, działającymi zapewne gdzieś w terenie.

Minęło kilka pełnych napięcia minut. Artur nadal przyglądał się poczynaniom Willy’ego. Ten był wyraźnie podenerwowany.

– Drużyna Delta, jak wam idzie? Dostroiliście już częstotliwość swojej broni elektromagnetycznej? Powtarzam: czy dostroiliście już…

Zaciął się w pół zdania. Wyglądało na to, że właśnie nadeszła chwila decydująca o powodzeniu operacji. Choć nie do końca wiadomo było, co dokładnie się dzieje, nietrudno było się domyślić, że właśnie toczy się walka… Milczenie Williama było wymowne; na szczęście nie trwało długo.

– Jest! Dobrze! Nie bierzcie jeńców! Carl, udało się! Drużyna Delta melduje powodzenie operacji. Przejęto posterunek pozamiejski. Straty własne – czterech rannych, jeden poważnie. Straty wroga – dwa dezaktywowane drony bojowe i sześciu zabitych żołnierzy! Nie dali żadnemu uciec! Nie dali im najmniejszych szans, rozumiesz to?

Buntownicy radowali się niezmiernie. Wszystko stało się jasne. Dzięki tej jednej, jedynej informacji udało im się znaleźć sposób na pokonanie wroga w tej bitwie! Spojrzeli teraz na Artura – ten był w dalszym ciągu zdezorientowany, lecz jednocześnie zadowolony.

– Jaka jest twoja decyzja? Będziesz z nami współpracował? – spytał Artura ten większy, patrząc mu prosto w oczy.

– Nie sądziłem, że to powiem, ale rzeczywiście zrobiliście na mnie wrażenie. Chętnie wam pomogę. Dość mam tych rządów!

Buntownik uśmiechnął się – widział u niego przejęcie. Poza tym Artur mówił szczerze, co go niezmiernie cieszyło.

– Świetnie. W takim razie jestem Carl. Ten tutaj to Willy. Należymy do Niezależnego Frontu Buntowniczego. Mamy co do ciebie wielkie plany, na razie jednak chcemy, abyś nam przekazywał pewne informacje. Na temat tych dronów. Zdaje się, że one robią się coraz twardsze – broń konwencjonalna nie sprawdza się już tak dobrze w starciu z nimi. Do tego każda partia produkcyjna różni się minimalnie parametrami, tak by było coraz trudniej unieszkodliwiać je za pomocą broni elektromagnetycznej. Rząd nie próżnuje, ani na chwilę nie przestaje szukać nowych, coraz doskonalszych sposobów zabijania i tłumienia wszelkiego oporu. Chcą nas sobie podporządkować, chcą nas zastraszyć! To nie jest współpraca, to tyrania, Arturze. Chcemy więc, żebyś przekazał nam wszystkie plany modernizacji dronów bojowych, jakie mają powstać w najbliższym czasie. Zrobisz to dla nas, co nie?

Zadanie to nie stanowiło dla Artura najmniejszego problemu, zgodził się więc z radością. Zmienił swój punkt widzenia. Zrozumiał, że wcześniej tak naprawdę nic o buntownikach nie wiedział. I że to nie są okrutni, zwyrodniali, patologiczni kryminaliści – jak utrzymywał rząd. To dobrzy ludzie, którzy widzą, co się dzieje. Którzy chcą coś z tym zrobić. I dotąd robili, co tylko mogli. Uciekali się do podstępnych i brutalnych metod, bo jedynie takie miały prawo bytu. Zresztą to właśnie rząd pod względem podstępu i brutalności nie miał sobie równych. Właśnie dlatego sklasyfikował buntowników jako ludzi trzeciej kategorii.

Carl i Willy w końcu wypuścili Artura z furgonetki. Ten, w obawie, że jest już po godzinie policyjnej – wokół bowiem nie było już nikogo – czym prędzej skierował się do domu.

Pozostawiony z misją zdobycia danych objętych ścisłą tajemnicą Artur czuł, że nareszcie jest kimś, kto może zmienić losy świata. Był zadowolony, że tak dobrze poradził sobie z testem zaufania i lojalności… ba, zdał go lepiej, niż mógłby się spodziewać! Zrozumiał, że nadeszła pora, by wybrać którąś ze stron. Że to jest wojna, którą tylko jedna z nich może wygrać. Był tak blisko współpracy z rządem… teraz zaś sposób jego rozumowania zmienił się diametralnie. Dostrzegł, co jest ważne i o co trzeba walczyć: o wolność, o prawo do bycia traktowanym z szacunkiem. O prawo do godnego życia, do wolnych wyborów, do własnego zdania. O prawo do bycia szczęśliwym.

Będzie walczył. Lepiej zginąć w walce, niż całe życie przejść na kolanach. Życie jest tylko jedno. Trzeba więc walczyć – o wolność. Bez niej nie ma życia.

Rozdział 3.Błogosławieństwo czy przekleństwo?

Siedział w samotności, niespokojnie wpatrując się w kartkę. Drapiąc się po obficie zarośniętej twarzy i poprawiając okulary, wpadał w rozpacz. Doskonale wiedział, że w końcu go to czeka, lecz dopiero teraz, gdy miał to przed sobą, napisane czarno na białym, zrozumiał, że to bynajmniej nie jest zły sen. To rzeczywistość. Rzeczywistość, której on jest kolejną ofiarą.

Samuel Emmerson – to właśnie nazwisko widniało na tym, tak bardzo niepożądanym, skrawku papieru. Wypowiedzenie – tym jednym słowem opisano całą treść dokumentu. Został właśnie bezrobotny; wciąż nie mógł się z tym pogodzić. Z tym, że po latach jego sumiennej pracy w zakładzie w pewnym momencie się go pozbyto. Ot tak. Co zrobić? Samuel nie widział innego wyjścia niż skorzystanie z jedynej okazji na horyzoncie – choć oznaczała ona diametralną zmianę w życiu, do tego najprawdopodobniej niemałe ryzyko. Wiedział jednak, że tylko to mu pozostało.

Wstał i po raz ostatni omiótł spojrzeniem wnętrze swego skromnego lokum. Nie było tu już nic, co chciałby ze sobą zabrać: najpotrzebniejsze rzeczy spakował wcześniej w jedną torbę podróżną. Tandetne wiekowe meble nie kryły w sobie nic ciekawego. Stare łóżko od dawna skrzypiało niesamowicie. W nowym miejscu czeka na niego wszystko, czego potrzebuje podczas okresu przejściowego. Wyszedł z salonu, włożył buty i kurtkę. Spojrzał ponownie na ekran swojego telefonu. Raz jeszcze chciał się upewnić… Tak. Jego aplikacja została zaakceptowana. Wylogował się więc ze swojego profilu na tej stronie i szybko wyszedł z domu.

Od czasu nastania nowego porządku świata jedynym publicznym środkiem transportu – zarówno miejskiego, jak i międzymiastowego (w obrębie danego regionu) – były podziemne koleje. Chodziło o to, by pojazdy wiozące pasażerów nie poruszały się po skażonym radioaktywnie terenie. Celem Samuela była więc stacja metra: musiał dostać się z miasta południowego do centralnego. Tylko w tym drugim odbywała się rekrutacja.

Samuel kroczył więc przed siebie pospiesznie. Jego mała, niepozorna postać ginęła wraz z wieloma jej podobnymi w gęstwinie supermasywnych bloków.

Podróż miał bezproblemową i stosunkowo szybką. Choć standard czystości i komfortu w podziemnych kolejach bynajmniej nie zadowalał, przynajmniej szybko poruszały się z punktu A do punktu B. Nie był jedynym w tym przedziale. Było nawet bardziej tłoczno, niż się spodziewał – wielu bowiem, tak jak on, obrało za cel miasto centralne. Bardzo prawdopodobne, że z tego samego powodu… Gdy tylko dojechał, chciał niezwłocznie wysiąść, pozostali ludzie przepychali się jednak niemiłosiernie – tak, jak gdyby na zewnątrz ktoś rozdawał coś za darmo dla określonej liczby osób, które wysiądą jako pierwsze! Samuel stwierdził, że woli poczekać, aż oni wszyscy wyjdą. Wizji przeciskania się na podobieństwo zapędzanego do zagrody stada bydła nie uznał za zachęcającą.