O nacjonalizmie - Prof. Eric Hobsbawm - ebook + książka

O nacjonalizmie ebook

Eric Hobsbawm

4,3

Opis

W ciągu ostatnich dwóch dekad wraz z rosnącą falą popularności partii i ruchów nacjonalistycznych użycie terminu „nacjonalizm” gwałtownie wzrosło. O nacjonalizmie to zbiór pism słynnego brytyjskiego historyka, Erica Hobsbawma, poświęconych właśnie temu zagadnieniu. Choć wiele jego tekstów należy do kanonu krytycznej historiografii podejmującej problem narodowy, niektóre z rozpoznań Hobsbawma nabierają jeszcze większej aktualności dziś, gdy nacjonalizm odradza się z nową siłą.

Poglądy Hobsbawma nigdy nie skłoniły go do potraktowania postaw nacjonalistycznych i patriotycznych jako absurdalnych. Bardziej niż jakikolwiek inny historyk naszych czasów, starał się on poważnie zgłębić ich istotę. O nacjonalizmie jest lekturą niezbędną dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć te zjawiska.

Zachowuję wobec nacjonalizmu szczególną postawę: nie znoszę go, nie ufam mu, nie aprobuję go i boję się wszystkich jego przejawów […], lecz dostrzegam drzemiącą w nim ogromną moc, którą – w miarę możliwości – należy okiełznać dla postępu. (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Donald Sassoon

Eric Hobsbawm nie lubił nacjonalizmu. W 1988 roku pisał do lewicowego historyka o nacjonalistycznych inklinacjach: „Zachowuję wobec nacjonalizmu szczególną postawę: nie znoszę go, nie ufam mu, nie aprobuję go i boję się wszystkich jego przejawów, obecnie być może nawet bardziej niż w latach 70., lecz dostrzegam drzemiącą w nim ogromną moc, którą – w miarę możliwości – należy okiełznać dla postępu. Czasem się to udaje. Nie możemy pozwolić, aby prawica posiadała monopol na flagę. Pewne rzeczy można osiągnąć poprzez mobilizację uczuć nacjonalistycznych […]. Jednak nie jestem w stanie być nacjonalistą i teoretycznie nie może nim być również żaden marksista[1]”.

Jego niechętny stosunek do nacjonalizmu nie jest niczym zaskakującym. Hobsbawm, pomimo żydowskiego pochodzenia, nie sprzyjał syjonizmowi. Był obywatelem brytyjskim, ale urodził się w Egipcie – w tym samym roku, w którym w Rosji wybuchła rewolucja. Jego dziadek pochodził z Polski. Matka była rodem z Wiednia, a ojciec urodził się w Anglii. Pobrali się w Szwajcarii. Żona Hobsbawma, Marlene, urodziła się w Wiedniu, a wychowała w Manchesterze. On sam dorastał w Wiedniu i Berlinie; był jeszcze chłopcem, gdy naziści przejęli władzę w Niemczech – i doświadczenie to wywarło na nim niezatarte wrażenie. W swojej autobiografii napisał, że to właśnie Berlin uczynił z niego dożywotniego marksistę i zwolennika komunizmu – projektu politycznego, który, jak sam przyznawał, poniósł całkowitą klęskę. „Marzenie o rewolucji październikowej – pisał – wciąż we mnie tkwi […]. Porzuciłem je, a nawet odrzuciłem, ale nie zostało zatarte”[2]. Jego dzieciństwo nie było szczęśliwe: miał dwanaście lat, gdy stracił ojca; matka zmarła dwa lata później.

Można by pomyśleć, że określenie „kosmopolita bez korzeni”[3] powstało właśnie po to, by go opisać, jednak w swoich manierach Hobsbawm sprawiał wrażenie typowego Anglika – przy czym angielski był jednym z pięciu języków, którymi władał. Nie powinno budzić zaskoczenia, że – mając takie zaplecze – na konwencjonalną mądrość (w tym konwencjonalną historiografię) spoglądał z dużą dozą sceptycyzmu.

Czytając ten zbiór pism Hobsbawma o nacjonalizmie, można zauważyć, że niektóre z jego krytycznych spostrzeżeń związanych z tym kontrowersyjnym tematem nabierają nawet większej aktualności. Stoimy bowiem u progu epoki, w której Internet i globalizacja kapitału grożą zniesieniem wielu granic narodowych, zaś nacjonalizm – częściowo jako reakcja na te zjawiska – wydaje się odradzać z nową siłą.

Historycy, tłumaczył Hobsbawm, „są odpowiedzialni za fakty historyczne w ogóle, a za krytykę polityczno-ideologicznych nadużyć historii w szczególności”[4]. Jego „czujnik bredni” – jeśli mogę użyć tego wyrażenia – był niezwykle precyzyjny. To narzędzie absolutnie niezbędne w zawodzie, w którym krytycyzm jest równie ważny jak mądrość i rozległa wiedza. Hobsbawm posiadał wszystkie te atuty.

Nie ma wątpliwości, że czerpał pewną przyjemność (wciąż widzę jego złośliwy uśmiech) z demaskowania całkiem nowego pochodzenia tradycji, którym dopisywano starodawny rodowód: czy to Jocs Floral, Katalońskich Igrzysk Kwietnych, „przywróconych” w 1859 roku pod hasłem Patria, Fides, Amor (Ojczyzna, Wiara, Miłość), w czasie, gdy kataloński nacjonalizm nie zajmował się kwestią językową, czy to jego walijskiego odpowiednika, eisteddfodau, „wskrzeszonych” w tym samym roku, podczas gdy język walijski zaczęto normalizować dopiero w XX stuleciu (zob. esej Czy wszystkie języki są równe? w prezentowanym tomie)[5].

Historia rzuca wyzwanie ludzkim wierzeniom w stopniu nieporównywalnym z innymi dyscyplinami. Twierdzenia, że Ziemia nie znajduje się w centrum wszechświata i że Słońce nie krąży wokół niej, lub że naszymi przodkami były małpy, mogły wpływać destabilizująco na religie Abrahamowe, ponieważ nauka wydawała się unieważniać przyjęte opowieści dotyczące Stworzenia. Jednak w naszych czasach większość religii nauczyła się koegzystować z nauką. W każdym razie dla większości ludzi (choć nie dla wszystkich) to, czy Słońce krąży wokół Ziemi, czy na odwrót, nie ma większego znaczenia. Życie toczy się dalej. Tożsamość człowieka nie jest zagrożona. Natomiast twierdzenie, że Włosi czy Niemcy jako narody to „wynalazek” stosunkowo niedawny; że Chlodwig, „pierwszy chrześcijański król Francji”, urodził się w Belgii (która wtedy nie istniała) i bynajmniej nie mówił po francusku (podobnie jak Karol Wielki); że Pakistan „wynaleziono” w latach trzydziestych XX wieku (Hobsbawm niejednokrotnie przywołuje z ironią popularną książkę Five Thousand Years of Pakistan [Pięć tysięcy lat Pakistanu] autorstwa brytyjskiego archeologa Mortimera Wheelera) – może w epoce nowożytnej, to znaczy od XIX wieku, irytować ludzi, których czego innego uczono w szkole i dla których tożsamość narodowa jest ważna. A w dzisiejszych czasach tożsamość – i to nie tylko narodowa – to kwestia ważniejsza niż kiedykolwiek.

Hobsbawm był równie zjadliwy wobec syjonistów, którzy, jak to ujął, „lekko prześlizgują się przez ostatnie 1800 lat, aby wrócić do ostatnich walczących mieszkańców Palestyny”. Ludzie mogą identyfikować się jako Żydzi, nawet jeśli nie mieszkają na tym samym terytorium, nie mówią tym samym językiem, nie przestrzegają tych samych (lub jakichkolwiek) rytuałów religijnych, nie mają tego samego tła historycznego ani tej samej kultury itd. Jego zdaniem żaden poważny historyk badający narody i nacjonalizm sam nie może być politycznie zaangażowanym nacjonalistą. Wątpił też, na przykład, by syjonista mógł być autorem „rzetelnych studiów nad historią Żydów”[6]. Nacjonaliści wierzą, że narody istniały od niepamiętnych czasów. Zadaniem historyków jest obalanie takich twierdzeń.

Najlepsi historycy zawsze byli świadomi niebezpieczeństw związanych z tworzeniem mitów. Tukidydes w pierwszym rozdziale swojej Wojny peloponeskiej napisał, że w czasach zamętu „rzeczy, które dawniej znano tylko ze słyszenia, ale które raczej rzadko znajdowały potwierdzenie w rzeczywistości, obecnie utraciły swą niewiarygodność”[7].

Również Hobsbawm był doskonale świadomy potęgi historii. Lubił powtarzać, że niegdyś przynosiła mu pociechę myśl, że historycy – w przeciwieństwie do architektów i inżynierów budowlanych – nie są w stanie powodować katastrof, w końcu jednak musiał uznać, że historia w rękach nacjonalistów może zabić więcej ludzi niż nieudolni budowniczowie. Na historykach spoczywa zatem odpowiedzialność, bo – jak pisał Hobsbawm – „Historycy są dla nacjonalizmu tym, czym hodowcy maku dla heroinistów: dostarczają na rynek niezbędnego surowca”. W innym miejscu ujmuje to następująco: „Historia jest surowcem dla ideologii nacjonalistycznych, etnicznych czy fundamentalistycznych, tak jak mak jest surowcem dla heroinowego nałogu”[8].

Następnie dodaje: „Naród bez przeszłości to pojęcie wewnętrznie sprzeczne, bo przeszłość jest tym, co legitymizuje narody, tworzy je i uzasadnia istnienie jednego narodu wobec innych. A historycy to ludzie, którzy tworzą przeszłość. Tak więc mój zawód, który zawsze był wmieszany w politykę, staje się zasadniczym składnikiem nacjonalizmu. Historyków angażuje się do tego celu nawet w większym stopniu niż etnografów, filologów i innych dostawców «usług etnicznych i narodowych»”.

Te poglądy nigdy nie skłoniły go do potępienia nacjonalizmu i patriotyzmu jako postaw absurdalnych. O tym, jak bardzo Hobsbawm – w przeciwieństwie do wielu innych lewicowców – starał się zrozumieć to zjawisko, można się przekonać, czytając zamieszczony w tym zbiorze tekst, który powstał, gdy toczyła się wojna o Falklandy. Ukazał się on na łamach „Marxism Today”, pisma Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii. Argentyńskie roszczenia terytorialne, których następstwem była inwazja dokonana przez siły zbrojne Argentyny w 1982 roku, Hobsbawm uznawał za absurd; jak zauważył, na Falklandach nigdy nie mieszkał żaden Argentyńczyk. Stwierdził przy tym, że rząd brytyjski bardzo mało troszczył się o te wyspy, a większość Brytyjczyków do czasu argentyńskiej inwazji nigdy nawet nie słyszała o Falklandach. Kiedy jednak do niej doszło, wielu z nich poczuło szczere oburzenie, okazywali oni swój patriotyzm, a zamiast oficjalnego hymnu God Save the Queen śpiewali Rule Britannia. TekstGod Save the Queen, wolny od nacjonalizmu, nie niesie w sobie treści demokratycznych. Zawiera życzenie, by królowa „broniła naszych praw” – zamiast wyrażać nadzieję, że sami je obronimy – oraz skierowaną do Boga prośbę, by „rozproszył jej wrogów”, a nie naszych wrogów.

Ten wybuch brytyjskiego nacjonalizmu zbulwersował, a nawet zaskoczył wówczas wielu lewicowców. Jednak nie Hobsbawma, który pisał: „każdy na lewicy, kto nie zdawał sobie sprawy z tego, że to oddolne uczucie nie jest tworem mediów […], powinien poważnie przemyśleć swoją zdolność do oceny polityki”. Jako historyk przypominał czytelnikom, że patriotyzmu nie można lekceważyć ani nie należy zostawiać go prawicy. Brak aprobaty dla jakiegoś zjawiska nie uprawnia nas do rezygnacji z prób jego zrozumienia.

Dla Hobsbawma punktem wyjścia była stosunkowo niedawna konstrukcja nacjonalizmu i idei narodu. Uważał je za zjawisko zasadniczo europejskie (zob. Wiek rewolucji). W XIX wieku w Ameryce Łacińskiej nacjonalizm występował w niewielkim zakresie; istniał jedynie pośród patrycjuszowskich elit, podczas gdy katolickie masy pozostawały bierne, niemal w równym stopniu co ludność tubylcza. W pierwszej połowie XIX wieku nie można było mówić o kolumbijskiej czy wenezuelskiej tożsamości narodowej; pojawiła się ona prawdopodobnie dopiero w wieku XX. Wyjątkiem była Japonia: restauracja Meiji w 1868 roku, której celem było przeciwstawienie się europejskiemu kolonializmowi i zbudowanie potęgi Japonii, była znakiem, że problem narodowy dotarł na Daleki Wschód (Wiek kapitału), choć i tam był on dziełem elit. Poza Europą nacjonalizm był w dużej mierze konsekwencją europejskiej potęgi imperialnej.

Pod koniec XVIII wieku istniał swoisty amerykański nacjonalizm, lecz był on związany głównie z niezależnością od Anglii i miał niewiele wspólnego z wersją obecną. Wojnę secesyjną stoczono w celu zachowania jedności narodu. Gdyby secesja Południa się powiodła, stwierdza Hobsbawm, jej rezultatem byłoby zapewne powstanie „dumnego narodu” Południowców[9].

W Europie nacjonalizm był pochodną „podwójnej rewolucji” – Wielkiej Rewolucji Francuskiej i brytyjskiej rewolucji przemysłowej. Niektórzy historycy – jak Elie Kedourie, który definiował nacjonalizm jako „religię polityczną” – sugerowali, że wynalezienie nacjonalizmu można przypisać niemieckim myślicielom oświeceniowym, takim jak Immanuel Kant i Johann Gottlieb Fichte. Miała to być reakcja na zajęcie ziem niemieckich przez Napoleona. Przed zjednoczeniem Niemiec tożsamość „Niemca” była w najlepszym razie kulturowa i językowa (choć większość posługiwała się jednym z licznych niemieckich dialektów). Zatem niemieckojęzyczni mieszkańcy monarchii austro-węgierskiej mogli uważać się za „Niemców”, a także za Austriaków i katolików. Nowożytna niemiecka tożsamość rozwinęła się pod rządami Ottona von Bismarcka jako konsekwencja wojen z Duńczykami (1864), Austriakami (1866) i Francuzami (1870) oraz utworzenia Rzeszy Niemieckiej. „Prawdziwi” nacjonaliści byli tym skonsternowani i uznawali tę opcję za Kleindeutschland (Małe Niemcy). Oni sami preferowali Grossdeutschland (Wielkie Niemcy), które obejmowałyby ziemie zamieszkiwane przez wszystkich posługujących się językiem niemieckim, w tym również Austriaków. Aby pokazać, jak niedawno narodził się niemiecki nacjonalizm, Hobsbawm opisywał uroczystości, które odbyły się w niemieckich szkołach w latach 1895–1896 z okazji dwudziestej piątej rocznicy zjednoczenia Niemiec[10]. Nie inaczej było z obywatelami Stanów Zjednoczonych, z których wielu pod koniec XIX wieku nie miało jeszcze wspólnej tożsamości narodowej. „Amerykanizowano” ich w podobnym procesie wbijania do głowy rytuałów upamiętniających wydarzenia, które rozegrały się w Ameryce na długo przed ich przybyciem, takich jak Dzień Niepodległości czy Święto Dziękczynienia.

W epoce, która nastała po rewolucji francuskiej, idee nacjonalistyczne rosły jednak w siłę. Niekoniecznie był to ruch rewolucyjny, choć w tamtym okresie większość nacjonalistów należała do liberalnych elit. Trwały urok nacjonalizmu polegał w istocie na jego zdolnościach adaptacyjnych. Nacjonalista w carskiej Rosji mógł być reakcjonistą wrogo nastawionym do procesów modernizacyjnych, słowianofilem i w rezultacie żarliwym zwolennikiem Świętej Rusi, który stara się trzymać na dystans znienawidzony Zachód; mógł też być rewolucyjnym patriotą, którego celem było ulżenie „ludowi” cierpiącemu z powodu reakcyjnych i klerykalnych rządów lub wyzwolenie ojczyzny spod obcego panowania. Jednak przez większą część XIX wieku nacjonalizm utożsamiano z postawami liberalnymi. Potem zaczęto go kojarzyć głównie z patriotyczną prawicą[11], a w XX wieku stał się w dużej mierze wyznacznikiem przynależności do skrajnej prawicy (faszyzm i nazizm to najbardziej oczywiste przykłady), choć komuniści w Hiszpanii i Francji w latach trzydziestych również wymachiwali narodową flagą. Podczas drugiej wojny światowej bojownicy lewicowego ruchu oporu walczyli z obcymi okupantami w imię narodu, a tych, którzy kolaborowali z nazistami, traktowali jak zdrajców. Także po 1945 roku nacjonalizmowi nie towarzyszyła stabilna ideologia: ruchy dekolonizacyjne mogły być zarówno patriotyczne, jak i socjalistyczne; hasłem rewolucji kubańskiej pod wodzą Fidela Castro i Che Guevary było patria o muerte [ojczyzna albo śmierć]; kilkadziesiąt lat później w Wenezueli Hugo Chávez dodał do niego słowo socialismo.

W dziewiętnastowiecznej Europie ci, którzy stanowili „prawdziwy” lud – w znacznej większości pracujący na roli mieszkańcy wsi – w znikomym stopniu mieli świadomość, że są Polakami, Włochami, Irlandczykami czy Węgrami. Najbardziej tradycyjne, najuboższe i najbardziej zacofane warstwy ludności nacjonalizm opanował jako ostatnie, choć w końcu jego rosnące zastępy, złożone zazwyczaj z intelektualistów, mieszczan i niższej szlachty, „obudziły” i te grupy. To właśnie oni, przedstawiciele klas wykształconych – przynajmniej początkowo – tworzyli nacjonalizm. Zwykle poprzedzał on powstanie narodu – państwo istniejące faktycznie lub tylko potencjalne. Musiało jednak istnieć ideologiczne kryterium nacjonalizmu, a w Europie połowy XIX wieku było to zazwyczaj kryterium radykalne, liberalne, demokratyczne, a nawet rewolucyjne[12]. Czescy, polscy, fińscy czy irlandzcy nacjonaliści nie chcieli powrotu do jakiejś dawnej monarchii czy pierwotnego stanu rzeczy. Uważali się za ofiary, czy to Anglików, czy Rosjan, czy Austriaków. Czuli swoją odrębność. Pewną rolę odgrywał język, chociaż większość Irlandczyków mówiła po angielsku, wielu Finów posługiwało się szwedzkim, a włoskim władali tylko nieliczni Włosi. Najistotniejsze było to, że czuli się ofiarami – ofiarami, które obciążały „innych” odpowiedzialnością za wszelkie problemy, jakich doświadczały. Nadzieją, która ich łączyła, było przekonanie, że sprawy uległyby poprawie, gdyby tylko byli odrębni, autonomiczni, bardziej niezależni (można zobaczyć, jak bardzo żywotne są takie uczucia, skoro doszły do głosu podczas referendum w sprawie brexitu w Wielkiej Brytanii w 2016 roku).

Nacjonaliści w Europie połowy XIX wieku chcieli być postępowi i nowocześni, często jednak zbierali pradawne mity i pieśni ludowe – „mity i wynalazczość są niezbędne dla polityki tożsamości”[13], zauważył Hobsbawm. Włochy i Niemcy nigdy wcześniej nie istniały jako państwa, ale niemieccy i włoscy nacjonaliści czuli, że – aby być nowocześni, aby być jak te narody, wobec których czuli zazdrość (zazwyczaj Wielka Brytania i Francja) – muszą mieć własne państwo. Hobsbawm odróżniał więc samą ideologię nacjonalizmu od sposobów jej realizacji, które miały służyć konkretnemu celowi politycznemu, a mianowicie tworzeniu „państwa narodowego”. Tworzenie takiego państwa wymagało, ostatecznie, instytucjonalnych narzędzi, które były w stanie narzucić narodową jednolitość: państwowych szkół, w których nauczano „narodowego” języka i „narodowej” historii, zatrudnienia publicznego oraz, nierzadko, poboru do wojska[14]. Łatwo można sobie wyobrazić sycylijskiego chłopa wcielonego do włoskiej armii w 1915 roku, który mówi tylko lokalnym dialektem i ma znikomą świadomość tego, że jest Włochem. Dostaje mundur, a piemoncki oficer wydaje mu rozkazy po włosku (który sam jest toskańskim „dialektem”) i pod „narodowym” sztandarem każe mu strzelać do austriackich żołnierzy na alpejskiej granicy, o której istnieniu ów chłop nawet nie wiedział.

Dominującą rolę w budowaniu nacjonalizmu odgrywała jednak edukacja podstawowa. W latach 1870–1914, jak podaje Hobsbawm, liczba nauczycieli szkół podstawowych w Szwecji zwiększyła się trzykrotnie; niemal taki sam wynik osiągnięto w Norwegii. Liczba dzieci w szkołach podstawowych w Holandii podwoiła się, a w Wielkiej Brytanii – potroiła. We Francji edukacja podstawowa stała się obowiązkowa w 1882 roku. Jej zadaniem było nie tylko nauczanie umiejętności czytania, pisania i liczenia, ale także wartości narodowych; wpojenie poczucia dumy ze swojego kraju stanowiło podstawę edukacyjną w szkołach. Cel ten przyświeca niektórym nawet obecnie; Michael Gove jako brytyjski minister edukacji [w latach 2010–2014 – przyp. tłum.] ubolewał nad tym, że w programie nauczania historii nie kładzie się nacisku na Winstona Churchilla, wybitne postacie epoki wiktoriańskiej oraz „Wielką Brytanię i jej imperium”. Stwierdził, że „obecne podejście do historii pozbawia dzieci możliwości poznania naszych wyspiarskich dziejów” i oświadczył: „To niszczenie naszej przeszłości musi się skończyć”[15].

Naród nie jest jednak konstrukcją wyłącznie odgórną. Rozwija się nierównomiernie w poszczególnych klasach społecznych i regionach. Idea narodu znajduje oddźwięk u ludzi, którzy mają ze sobą coś wspólnego. Hobsbawm nie jest skłonny do wytyczania wyraźnej ścieżki tego rozwoju, choć sugeruje, że w jego początkach często występuje faza „kulturalno-literacko-folklorystyczna”, w której istotną rolę odgrywają romantyczni intelektualiści, jak na przykład Johann Gottfried Herder. Ich śladem podąża niewielka grupa entuzjastów idei nacjonalistycznych z wyraźnym politycznym programem budowania narodu: takich jak Adam Mickiewicz w Polsce, Giuseppe Mazzini we Włoszech, Daniel O’Connell w Irlandii i Lajos Kossuth na Węgrzech. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, nawet w dobrze ugruntowanych państwach narodowych, obserwujemy wzrost separatystycznych ruchów narodowych, takich jak ruch młodowalijski, któremu przewodził David Lloyd George (przyszły brytyjski premier z Partii Liberalnej), czy Nacjonalistyczna Partia Basków.

Paradoksalnie wtedy, gdy kształtował się nacjonalizm, czyli w XIX wieku, istniało bardzo niewiele prac teoretycznych na ten temat. Do wyjątków należy John Stuart Mill, który w swojej pracy O rządzie reprezentatywnym zaproponował nieco tautologiczną, choć całkiem trafną definicję nacjonalizmu:

Można powiedzieć, że narodowość jest tam, gdzie są ludzie połączeni wzajemnymi sympatiami, które nie istnieją między nią a innymi ludźmi, sympatiami, które są im pobudką do tego, że chętniej działają wspólnie ze sobą aniżeli z innymi, że pragną żyć pod jednym i tym samym rządem, a zarazem pragną, aby ten rząd sprawowany był wyłącznie przez nich, albo przynajmniej przez jakąś ich część[16].

Oczywiście, wyjaśnia Mill, działa to tylko w przypadku „cywilizowanych” narodów, a trzeba przyznać, że w czasach, gdy pisał on swój traktat, tożsamość narodowa istniała głównie (choć nie wyłącznie) w Europie i Ameryce Północnej.

W dalszej części swego wywodu Mill stwierdzał, że poczucie narodowości może mieć różne przyczyny, takie jak „rasa i pochodzenie”, język, religia, terytorium lub wspólny wróg. Dodawał, że „jednym z warunków instytucji wolnych jest to, ażeby granice rządów schodziły się z granicami narodowości”[17]. Innymi słowy: jeden naród, jedno państwo. Dla Milla było aksjomatem, że nacjonalista to ktoś, kto uważa się za część narodu, choć jest to (jak pisze Hobsbawm) pojęcie „bardzo rozmyte”, a jego argumentacja to w zasadzie błędne koło; dostarcza jedynie wskazówek a posteriori na temat tego, czym jest naród. Jest całkowicie rozsądnym wstępnym założeniem roboczym, że wszystko, co jest wymagane dla nacjonalizmu, to istnienie wystarczająco dużej zbiorowości, „której członkowie uznają się za należących do danego «narodu»”[18]. Jeśli tak się stanie, mamy naród. Coś może ich łączyć: zamieszkiwanie w tym samym regionie, posługiwanie się tym samym językiem, przynależność do równie nieokreślonej grupy „etnicznej”, padanie ofiarą prześladowań ze strony innych. Jak dotąd niewiele dzieli marksistę Hobsbawma od liberalnego angielskiego filozofa. Ale Mill dodawał, że „wspólność przeszłości politycznej, wspólność historii narodowej”[19] jest „najważniejszą ze wszystkich” cech łączących jednostki w naród. Dla Hobsbawma (i dla wielu historyków) historia narodowa nie jest czymś oczywistym: ludzie mogą identyfikować się jako członkowie narodu, nawet jeśli nie mieszkają na tym samym terytorium, nie mówią tym samym językiem ani nie mają tej samej kultury.

Inny ważny dziewiętnastowieczny myśliciel brytyjski, który zajmował się kwestią nacjonalizmu – określenie „teoretyzował na ten temat” byłoby przesadne – to lord John Acton. Był liberalnym katolikiem i nie zgadzał się z tymi, którzy z nacjonalizmu chcieli uczynić fundament państwotwórczy. Jego zdaniem w przeszłości niepokoje społeczne miały na celu przywrócenie poprzedniego stanu rzeczy. Od czasu rewolucji francuskiej masy zapragnęły czegoś nowego – nowego świata – i to pragnienie było niebezpieczne. Zasada narodowościowa „przekształciła uśpione prawo w dążenie, a sentyment w roszczenie polityczne”, i stała się „najpotężniejszym pomocnikiem rewolucji”[20].

Jedynym dziewiętnastowiecznym teoretykiem, z którym Hobsbawm się utożsamia – i którego cytuje wielokrotnie w swoich pracach na temat nacjonalizmu – jest Ernest Renan. W słynnym wykładzie pod tytułem Qu’est-ce qu’une nation? [Co to jest naród?], wygłoszonym na Sorbonie w 1882 roku, Renan nazwał naród „wielką solidarnością, utworzoną ze świadomości poświęceń, na jakie się zdobyliśmy [w przeszłości] i na jakie skłonni jesteśmy się zdobyć”. Ale ta przeszłość, dodawał złowieszczo, była często przeszłością skonstruowaną, ponieważ zakładała „zapomnienie” (l’oubli). W owym „błędzie historycznym” Renan widział „fundamentalny czynnik powstawania narodu” i stwierdzał, że „dlatego postępy w zakresie badań historycznych stanowią często zagrożenie dla poczucia narodowości”[21]. Hobsbawm interpretował to w ten sposób, że „błędne rozumienie historii stanowi istotną część bycia narodem”, i przekonywał, iż „demontaż takich mitologii jest zadaniem historyków jako profesji, chyba że zadowala ich funkcja sług ideologii – a obawiam się, że w przypadku historyków narodowych często tak właśnie się dzieje”[22].

Renan przekonywał: „Istnienie narodu jest […] nieustannym plebiscytem”, mając na myśli, że jedność narodową trzeba ustawicznie konstruować i rekonstruować. Choć naród stanowi dzieło elity, bez społecznego poparcia rozwój powszechnej świadomości narodowej byłby praktycznie niemożliwy. Oczywiście celem nacjonalistów nie było jedynie celebrowanie narodu – wspólnoty, która uważa się za naród; chcieli oni jego transmutacji w suwerenne państwo. Przekonanie, że naród znajduje ucieleśnienie w państwie, było czymś zupełnie innym niż dawna idea, w myśl której ucieleśnieniem państwa jest suweren. Nowi władcy XIX wieku przystroili się w patynę legitymizacji; wprawdzie Wiktoria była „królową Zjednoczonego Królestwa”, w Moskwie władał „car Wszechrusi”, ale Napoleon nosił tytuł „cesarza Francuzów” (Empereur des Français), Leopold I był pierwszym „królem Belgów” (Roi des Belges), a Jerzy I, urodzony w Kopenhadze syn niemieckiego księcia, tytułował się „królem Hellenów”. Nietzsche dostrzegał to dość wyraźnie w 1881 roku, gdy – zaniepokojony pomieszaniem państwa i narodu – w swoim dziele Tako rzecze Zaratustra zamieścił następujące stwierdzenie: „Państwo? Cóż to jest? Baczność! Uszy mi roztwórzcie, abym wam słowo rzekł o śmierci ludów. Państwem zwie się najzimniejszy ze wszystkich zimnych potworów. Zimny kłam głosi ono, i ta oto łeż pełźnie z jego ust: «Ja, państwo, jestem narodem»”[23].

Inni dziewiętnastowieczni myśliciele, tacy jak Artur Schopenhauer, potępiali nacjonalizm, nie wyjaśniając go jednak: „Najmniej wartościowym […] rodzajem dumy jest duma narodowa. […] Każdy […] żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest duma z przynależności do danego akurat narodu”[24].

Fakt, że nacjonalizm w XIX wieku był prerogatywą klas wykształconych, nie oznacza, jak przekonuje Hobsbawm, że w niektórych przypadkach poczucie przynależności do czegoś, co można by nazwać narodem, nie istniało również wśród klas ludowych. Mieszkańcy Rosji w XIX wieku uważali się za Rosjan, przy czym wielu wśród nich było Ukraińcami i Białorusinami – dziś nacje te gorliwie bronią swojej tożsamości narodowej. Wielu mieszkańców Francji „czuło się” Francuzami, podobnie było w przypadku części mieszkańców Anglii, ale nie można było tego jeszcze powiedzieć o mieszkańcach Włoch. Tożsamości te jednak w dużej mierze zależały od terytorium, religii czy języka. Można uważać się za Niemca, nie dążąc do zjednoczonych Niemiec, tak jak można uważać się za mieszkańca Yorkshire, nie dążąc do niepodległego Yorkshire ani nie uważając Yorkshire za naród.

Poza tożsamością religijną w społeczeństwach przedindustrialnych podstawowa identyfikacja ograniczała się w dużej mierze do własnej wsi i regionu, w którym ludzie mówili podobnym dialektem. Migracja, która nasiliła się dramatycznie w XIX wieku, nadal oznaczała nie tyle oderwanie od własnego kraju, co od własnej wioski czy miasta. Wenecjanie, którzy wyemigrowali do Ameryki w 1880 roku, mogli tęsknić za powrotem do Wenecji, ale nie do „Włoch” – państwa powstałego dopiero w 1861 roku. Włochy były dla nich stosunkowo niewiele znaczącym terminem. Jednak, paradoksalnie, za „Włochów” uważali ich miejscowi, ponieważ w odległych krajach nie czyniono rozróżnienia między Wenecją a Włochami[25]. Tak oto nasi Wenecjanie za granicą stawali się bardziej „włoscy”, niż gdyby pozostali w domu, choć w tym przypadku ich nowo nabytej świadomości „narodowej” nie inspirowali ani nie tworzyli nacjonaliści, lecz „inni” – dokładnie tak samo jak antysemityzm może przekształcić świeckich i niereligijnych Żydów w Żydów „prawdziwych”, a niekiedy nawet w syjonistów. Wprawdzie nacjonalistom pomaga wspólny wróg, jednak tym, którzy przed pierwszą wojną światową występowali na Bałkanach przeciwko Imperium Osmańskiemu, nie przyświecała idea narodu jugosłowiańskiego (który wtedy nie istniał) – walczyli przeciwko swoim ciemiężcom. To samo można powiedzieć o sikhach, którzy starli się z Brytyjczykami z Kompanii Wschodnioindyjskiej w latach 1845–1846.

Buntów chłopskich przeciwko obcemu panowaniu nie można nazywać nacjonalistycznymi, skoro walczących łączyła jedynie świadomość ucisku, ksenofobia (własna lub innych) oraz przywiązanie do dawnej tradycji i „prawdziwej wiary” oraz mgliste poczucie tożsamości etnicznej.

Za wyjątek od tej reguły można – jak przyznaje Hobsbawm – uznać zapewne Greków, którzy walczyli o niepodległość w latach dwudziestych XIX wieku. I właśnie z powodu tej wyjątkowości „dzielny” (chrześcijański) naród walczący z muzułmanami (Turkami osmańskimi) mógł zyskać sympatię filhellenistów w całej Europie, w tym Percy’ego Bysshe'a Shelleya, George’a Gordona Byrona (który zmarł w Grecji), Leigh Hunta, Thomasa Moore’a i Jeremy’ego Benthama – chociaż walka Greków z Turkami miała tyleż wymiar religijny, co narodowy.

W innych miejscach nacjonalizm miał niewielkie oparcie w masach. Na przykład przekonanie o silnych „narodowych” nastrojach obecnych wśród Niemców w czasie wojen napoleońskich to, zdaniem Hobsbawma, „patriotyczna mitologia”. Brak świadomości, że ludowi obcy jest patriotyczny duch, spowodował, że próba zmobilizowania chłopstwa wokół idei narodu niemal w całej Europie nie powiodła się. Dowodzi tego chociażby przypadek Carla Pisacane, włoskiego patrioty, zwolennika Giuseppe Mazziniego. W 1857 roku wraz z dwudziestoma czterema ochotnikami przybył on do Sapri w południowych Włoszech. Miał nadzieję, że zdoła skłonić miejscową ludność do wystąpienia przeciwko władzom ówczesnego Królestwa Neapolu, poniósł jednak sromotną klęskę. Mieszkańcy Sapri obezwładnili przybyszów, przekonani, że mają do czynienia z bandą rozbójników. Pisacane i większość jego towarzyszy zginęli.

Chłopi mogli zmobilizować się przeciwko podatkom, przeciwko właścicielom ziemskim, przeciwko Żydom, ale nie za „ojczyznę”. Baskijskojęzyczni chłopi nie przejawiali entuzjazmu wobec baskijskiego nacjonalizmu (Nacjonalistyczna Partia Basków powstała dopiero w 1894 roku[26]), który istniał głównie w miastach i był w dużej mierze ruchem klasy średniej[27]. Kolejne etapy swojego powstawania Rumunia zawdzięcza przede wszystkim Kongresowi Berlińskiemu z 1878 roku, lecz oficjalna wersja historii przypisuje dużo większą rolę w tym procesie samym Rumunom. Tymczasem rumuńskiego chłopstwa nigdy nie napędzał nacjonalistyczny duch. Kiedy w 1907 roku doszło do rewolty rumuńskich chłopów, spowodowały ją pogarszające się warunki ekonomiczne, które po części były skutkiem załamania się pod koniec XIX wieku cen pszenicy na rynkach międzynarodowych (co z kolei stanowiło konsekwencję znacznie większej produktywności uprawiających pszenicę rolników amerykańskich). Ten chłopski bunt przeciwko podatkom, brutalnie stłumiony, przybrał początkowo formę specyficznie antysemicką, ponieważ znaczna część właścicieli majątków ziemskich lub arendași (pierwotnie lichwiarzy, którzy nabywali ziemię) była Żydami[28]. Patriotyzm miał z tą rewoltą niewiele wspólnego.

W epoce nacjonalizmu (której początek i koniec według Hobsbawma wyznaczają lata 1870 i 1914) powstało stosunkowo niewiele nowych państw. W 1870 roku zjednoczyły się Niemcy. W 1861 roku – Włochy, choć przyłączenie Rzymu, który został ich stolicą, nastąpiło w 1870 roku, a Południowy Tyrol oraz Triest znalazły się w granicach państwa dopiero po pierwszej wojnie światowej. Następnie w 1878 roku uznano niepodległość Czarnogóry, Bułgarii i Serbii. W 1881 roku pełnoprawnym niepodległym królestwem stała się Rumunia. W 1905 roku od Szwecji oddzieliła się Norwegia. Żadne z tych państw nie narodziło się w wyniku powstania ludowego czy nawet masowego ruchu nacjonalistycznego.

Nacjonalizm nie był zapewne tematem ożywionych debat liberalnych uczonych w XIX wieku – rzekomo „stuleciu nacjonalizmu”. Socjaliści również zbytnio o nim nie dyskutowali. Hobsbawm podaje kilka wyjątków, takich jak Karl Kautsky i Róża Luksemburg, a w późniejszym okresie Otto Bauer. Nacjonalizm niemal całkowicie ignorowali Karol Marks i Fryderyk Engels (którzy, jak wiadomo, wzywali robotników wszystkich krajów do zjednoczenia), podobnie jak Gieorgij Plechanow i Włodzimierz Lenin. Józef Stalin, co prawda, napisał w 1913 roku nieszczególnie porywającą broszurę Marksizm a kwestia narodowa, w której wymieniał charakterystyczne cechy narodu: wspólny język, wspólne terytorium, wspólną gospodarkę i wspólny charakter psychologiczny. Wiele „narodów” sprzed 1913 roku nie spełniłoby przynajmniej jednego z tych kryteriów, na przykład Hiszpania, Włochy czy Szwajcaria. Jednak zasadniczo lewicę cechował „internacjonalizm” tylko w tym sensie, że wspierała walczących o sprawę, którą sama aprobowała. Natomiast takie organizacje jak Druga Międzynarodówka, a później Komintern bazowały na istniejących podziałach państwowych. Nawet rewolucyjna Rosja uznawała „narody”, a Deklaracja praw narodów Rosji z listopada 1917 roku ustanawiała – przynajmniej formalnie – prawa narodów zamieszkujących terytorium dawnego Cesarstwa Rosyjskiego do odłączania się i tworzenia odrębnych państw. Potwierdzała je również wspólna konstytucja Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich z 1922 roku. W 1940 roku, po wchłonięciu przez ZSRR trzech republik bałtyckich i Mołdawii, było ich razem piętnaście[29].

W XX wieku termin „nacjonalizm” stopniowo się upowszechniał. Okres drugiej wojny światowej Hobsbawm nazywa „apogeum nacjonalizmu”. W 1990 roku, a więc przed obecnym gwałtownym wzrostem popularności tego terminu, wyraził on opinię, że nacjonalizm stracił na znaczeniu, że nie jest już – jak to miało miejsce w XIX wieku – globalnym programem politycznym. Hobsbawm wierzył, być może błędnie, że państwa narodowe są w odwrocie i że wchłoną je nowe, ponadnarodowe struktury przekształcającego się globu. Był zapewne nadmiernym optymistą, zakładając, że zjawisko nacjonalizmu osiągnęło swój szczyt, jak to ujął w zakończeniu książki Narody i nacjonalizm: „Jak mawiał Hegel, sowa Minerwy, która przynosi nam mądrość, wylatuje o zmierzchu. To, że teraz krąży nad narodami i nacjonalizmem, to dobry znak”[30]. Z pewnością nie przewidział też – a być może w 1970 roku przewidzieć nie mógł – że walijski i szkocki nacjonalizm, o których wypowiadał się nieco lekceważąco, kilka dekad później nabiorą tak dużego znaczenia (zob. esej o celtyckich rubieżach w tym zbiorze).

W ciągu ostatnich dwóch dekad użycie terminu „nacjonalizm” gwałtownie wzrosło wraz ze zwiększeniem popularności partii nacjonalistycznych – niemal równolegle z upowszechnianiem się terminu „globalizacja”. Jak proroczo pisał Hobsbawm: „Paradoks nacjonalizmu polegał na tym, że – kreując własny naród – automatycznie prowadził on do powstania kontrnacjonalizmu tych, których teraz zmuszano do wyboru między asymilacją a podrzędnym statusem”[31]. W XIX wieku nacjonalizm polegał głównie na łączeniu regionów w większe państwa, które nazywano narodami. W XX wieku, zwłaszcza po 1945 roku, typowe ruchy nacjonalistyczne nie opowiadały się już za zjednoczeniem (jak w Niemczech i we Włoszech w poprzednim stuleciu), lecz coraz bardziej skłaniały się ku separacji. Rozpad dziewiętnastowiecznych imperiów dał początek ruchom secesjonistycznym. Dzięki upadkowi caratu powstały niepodległa Polska, Finlandia i trzy republiki bałtyckie; koniec monarchii austro-węgierskiej dał początek Austrii, Węgrom, Czechosłowacji oraz Królestwu Serbów, Chorwatów i Słoweńców (przemianowanemu w 1929 roku na Królestwo Jugosławii); Imperium Osmańskie zostało zredukowane do Turcji. Ta tendencja do narodowych secesji trwa do dziś. Niektóre z nich zakończyły się sukcesem: Bangladesz zerwał związki z Pakistanem, Kosowo uniezależniło się od Serbii, Sudan Południowy oddzielił się od Sudanu; inne (jak dotąd) nie powiodły się – przykładem mogą służyć Biafra, Katanga czy Kurdystan. Po rozpadzie Związku Radzieckiego i Jugosławii powstały kolejne państwa – ich terytoria miały pokrywać się z obszarami zamieszkiwanymi przez poszczególne narody. Inne państwa – między innymi Wielka Brytania, Belgia i Hiszpania – zaczęły uznawać w obrębie swoich granic istnienie mniejszych „narodów” (takich jak Szkocja, Walia, Flandria, Walonia, Katalonia itd.), które mogą się odłączać, tworząc kolejne państwa. Nazwa najważniejszej obecnie międzynarodowej instytucji zrzeszającej państwa świata: United Nations – Organizacja Narodów Zjednoczonych – wprowadza w błąd, ponieważ nie jest to organizacja narodów, lecz państw. Jak kiedyś stwierdził Hobsbawm, być może stosowniejsza byłaby nazwa „United States”[32].

Jak zauważa Hobsbawm, w XIX wieku nawet nacjonaliści nie mieli przekonania do rozbijania państw na mininacje. Drobne niemieckie księstwa czy środkowoamerykańskie republiki stanowiły obiekt kpin; „bałkanizacja” była terminem obelżywym. Dziś państwa, choćby najmniejsze, uważa się za coś całkiem istotnego[33]. Wielu Austriaków po 1918 roku przypuszczało, że ich mała alpejska republika wydzielona z Cesarstwa Austro-Węgierskiego nie ma szans na przetrwanie, i opowiadało się za przyłączeniem do Niemiec. Dziś mało kto miałby takie poglądy. Nikt też nie uważa Singapuru – w którym mieszka o połowę mniej ludzi niż w Moskwie – za państwo niezdolne do funkcjonowania. Przeciwnie, jest ono jednym z najbogatszych na świecie.

Hobsbawm zgadzał się z Benedictem Andersonem, który w swojej wybitnej pracy Wspólnoty wyobrażone definiował naród następująco:

jest to wyobrażona wspólnota polityczna, wyobrażona jako nieuchronnie ograniczona i suwerenna. Jest wyobrażona, ponieważ członkowie nawet najmniejszego narodu nigdy nie znają większości swych rodaków, nie spotykają ich, nic nawet o nich nie wiedzą, a mimo to pielęgnują w umyśle obraz wspólnoty. […] naród wyobrażony jest jako wspólnota, ponieważ, mimo panujących w nim faktycznej nierówności i wyzysku, traktowany jest zawsze jako głęboki, poziomy układ solidarności. Właśnie braterstwo kazało przez ostatnie dwieście lat milionom ludzi nie tylko zabijać, ale i dobrowolnie umierać w imię takich mających swe granice wyobrażeń[34].

Hobsbawm wykorzystuje formułę Andersona do zdefiniowania nowoczesnych państw, których mieszkańcy – z wydatną pomocą instytucji państwowych i organizacji politycznych – przynajmniej od końca XIX wieku wyobrażali sobie, że łączą ich język, kultura i tożsamość etniczna. Przekonanie, że przynależy się do homogenicznej wspólnoty, stanowi zachętę do pozbycia się „innych” poprzez „czystki etniczne”. To właśnie sprawia, że „koncepcja jedynej, zamkniętej i niezmiennej tożsamości etnicznej, kulturowej czy innej to niebezpieczna forma prania mózgu”[35]. Jeden język narodowy, dodaje Hobsbawm, nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy ważni stają się zwykli obywatele. W społeczeństwach przedindustrialnych nie miało znaczenia, jakim dialektem mówi chłop. Jednolity język staje się ważny, gdy istnieją silne państwo oraz biurokracja i ustanowiony jest język pisany. To dlatego, chociaż język turecki od wieków zapisywano alfabetem arabskim, Turcja pod rządami nacjonalistycznego przywódcy Kemala Atatürka przyjęła w 1929 roku alfabet łaciński, a Rumunia zastąpiła nim cyrylicę, gdy w 1863 roku stała się suwerennym państwem[36]. Język wietnamski zapisywano niegdyś przy użyciu odmiany pisma chińskiego. Obecnie stosuje się zmodyfikowany alfabet łaciński. Stworzyli go w XVI wieku misjonarze, którzy mieli nadzieję, że pomoże im w nauce języka.

Nie miało to najmniejszego znaczenia, gdy ogromną większość populacji stanowili analfabeci. Narodowa homogeniczność językowa na obszarach wieloetnicznych i wielojęzycznych nie rozwija się sama z siebie, lecz jest rezultatem stosowanego na masową skalę przymusu, wysiedleń, a nawet ludobójstwa. Jak pokazuje Hobsbawm, przed 1939 rokiem jedna trzecia obywateli Polski nie była Polakami; kraj stał się w przeważającej mierze polskojęzyczny tylko dlatego, że jego ludność niemiecką wypędzono na zachód, położone na wschodzie tereny zamieszkałe przez ludność litewską, białoruską i ukraińską przyłączono do ZSRR, a ludność żydowską, która posługiwała się językiem jidysz, wymordowali hitlerowcy. Wszystko to sprawiło, że Polska stała się względnie jednorodnym narodem, mówiącym jednym językiem.

Idea, że każdy naród powinien mieć jeden język, to element zapalny, bowiem ignoruje fakt, że istnienie różnych języków w granicach jednego państwa jest z historycznego punktu widzenia czymś zupełnie normalnym, a do dzisiaj ma miejsce w wielu krajach, takich jak Belgia, Hiszpania, Szwajcaria, Kanada czy Indie. Nawet irlandzcy nacjonaliści nie byli w stanie nakłonić ogromnej większości Irlandczyków do mówienia w języku gaelickim – Liga Gaelicka powstała dopiero w 1893 roku. Syjoniści jako językiem „narodowym” zaczęli posługiwać się hebrajskim, którego Żydzi od wieków używali wyłącznie do celów religijnych. Nawet słowo oznaczające po hebrajsku „nacjonalizm” trzeba było wymyślić[37]. Hobsbawm uznawał syjonizm za skrajny przykład nacjonalizmu. Jego zdaniem jest to „koncepcja ewidentnie zapożyczona, niemająca precedensu w dziejach Żydów ani organicznego związku z tradycją przez tysiąclecia zapewniającą narodowi żydowskiemu trwanie, spójność i niezniszczalną tożsamość”[38]. Czynnikiem decydującym o powstaniu języka narodowego była władza polityczna.

Nawet dziewiętnastowieczni monarchowie europejscy musieli zaakceptować zasadę nacjonalizmu, choć wielu z nich nie do końca „należało” do narodu, którym władali. Ojcem dzieci królowej Wiktorii był Niemiec; car Mikołaj miał matkę Dunkę, a ożenił się z Niemką; pierwszy król Grecji pochodził z Bawarii; matka niemieckiego cesarza Wilhelma II była córką królowej Wiktorii; matką Wiktora Emanuela II, pierwszego króla Włoch, była arcyksiężna Austrii, jego syn Amedeo został królem Hiszpanii, jego córka królową Portugalii, a jego wnuk, włoski król Wiktor Emanuel III, ożenił się z księżniczką czarnogórską Heleną. Członkowie europejskich rodzin królewskich byli prawdziwymi kosmopolitami, „obywatelami znikąd”. Sytuacja ta utrzymywała się jeszcze całkiem niedawno: mąż królowej Elżbiety II, książę Filip, urodził się na greckiej wyspie Korfu, jego matka, Alicja Battenberg, była niemiecką księżniczką, a ojciec [Andrzej, tytularny książę Grecji i Danii], członek rodu Glücksburgów, był synem króla Grecji Jerzego I i Olgi Konstantynowej z rosyjskiej dynastii Romanowów. Obecna brytyjska rodzina królewska położyła temu kres: cała czwórka dzieci królowej Elżbiety II poślubiła Brytyjczyków, choć dwóch spośród jej wnuków poślubiło cudzoziemki (Kanadyjkę i Amerykankę). Hobsbawm zapewne uznałby za przejaw szczególnej ironii losu, że najbardziej kosmopolitycznym elementem dzisiejszego świata (oprócz pozostałości dziewiętnastowiecznych rodów arystokratycznych) bynajmniej nie jest internacjonalistyczna lewica, do której on sam zgłosił akces w latach trzydziestych, lecz ponadnarodowy kapitalizm, który może swobodnie działać na całym świecie. Liczba użytkowników Facebooka jest większa niż liczba wyznawców islamu czy katolicyzmu, a Internet – by nawiązać do słów Międzynarodówki – „ogarnął ludzki ród”.

[1] Cyt. w: Richard Evans, Eric Hobsbawm: A Life in History, Little, Brown, London 2019, s. 551.

[2] Eric Hobsbawm, Interesting Times: A Twentieth-Century Life, Allen Lane, London 2002, s. 55–56.

[3] Za twórcę tego epitetu uznaje się dziewiętnastowiecznego rosyjskiego pisarza Wissariona Bielinskiego. Choć pozornie nie odsyła on do żadnej konkretnej nacji, w Związku Radzieckim był eufemizmem określającym Żydów – w szczególności żydowskich intelektualistów. Największe nasilenie „antykosmopolitycznej” kampanii z jego użyciem miało miejsce w latach 1948–1953 [przyp. tłum.].

[4] Eric Hobsbawm, On History, Little, Brown, London 1998, s. 7.

[5]Eisteddfodau (liczba mnoga od eisteddfod) to nazwa średniowiecznych walijskich konkursów poetycko-muzycznych, odrodzonych w XVIII wieku w formie festiwali literatury, tańca i pieśni [przyp. tłum.].

[6] Eric Hobsbawm, Narody i nacjonalizm po 1780 roku. Program, mit, rzeczywistość, tłum. Jakub Maciejczyk, Marcin Starnawski, Wydawnictwo Difin, Warszawa 2010, s. 21.

[7] Tukidydes, Wojna peloponeska, tłum. Kazimierz Kumaniecki, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 17.

[8] Eric Hobsbawm, On History, dz. cyt., s. 6.

[9] Tegoż, Wiek kapitału 1848–1875, tłum. Marcin Starnawski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015.

[10] Tegoż, Masowa produkcja tradycji: Europa, lata 1870–1914, w: Eric Hobsbawm, Terence Ranger (red.), Tradycja wynaleziona, tłum. Mieczysław Godyń, Filip Godyń, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2008.

[11] Tegoż, Wiek imperium 1875–1914, tłum. Marcin Starnawski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, s. 144.

[12] Tegoż, Wiek kapitału, dz. cyt., s. 124.

[13] Tegoż, On History, dz. cyt., s. 9.

[14] Tegoż, Wiek kapitału, dz. cyt., s. 138.

[15]Michael Gove: „All pupils will learn our island story”, 5 października 2010, https://conservative-speeches.sayit.mysociety.org/speech/601441.

[16] John Stuart Mill, O rządzie reprezentatywnym, w: tegoż O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, tłum. Gustaw Czernicki, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995, s. 245.

[17] Tamże, s. 248.

[18] Eric Hobsbawm, Narody i nacjonalizm po 1780 roku, dz. cyt., s. 17.

[19] John Stuart Mill, O rządzie reprezentatywnym, dz. cyt., s. 245.

[20] John E. E. Dalberg, lord Acton, Nationality, w: tegoż, The History of Freedom and Other Essays, red. John N. Figgis, Reginald V. Laurence, Macmillan, London 1907, s. 270–275.

[21] Ernest Renan, Co to jest naród?, tłum. Grażyna Majcher, Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2018, s. 26, 10, dostępne na stronie: https://www.geremek.pl/index.php?id=956 [dostęp: 3.11.2021].

[22] Eric Hobsbawm, On History, dz. cyt., s. 35.

[23] Fryderyk Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, tłum. Wacław Berent, nakład Jakóba Mortkowicza, Warszawa 1907, s. 54 [reprint: Biuro Informacji Studenckiej ZSP, Warszawa 1990].

[24] Artur Schopenhauer, Aforyzmy o mądrości życia, tłum. Jan Garewicz, Czytelnik, Warszawa 1970, s. 87.

[25] Eric Hobsbawm, Wiek imperium, dz. cyt., s. 226.

[26] Błąd autora. Ugrupowanie to powstało w 1895 roku [przyp. tłum.].

[27] Eric Hobsbawm, Wiek imperium, dz. cyt., s. 241.

[28] Philip Gabriel Eidelberg, The Great Rumanian Peasant Revolt of 1907. Origins of a Modern Jacquerie, E. J. Brill, Leiden 1974, s. 204; Daniel Chirot, Social Change in a Peripheral Society. The Creation of a Balkan Colony, Academic Press, New York 1976, s. 150; Keith Hitchins, Rumania 1866–1947, Clarendon Press, Oxford 1994, s. 178; Catherine Durandin, Histoire des Roumains, Fayard, Paris 1995, s. 192.

[29] W 1922 roku ZSRR był związkiem czterech republik narodowych: Rosyjskiej, Ukraińskiej, Białoruskiej i Zakaukaskiej [przyp. tłum.].

[30] Eric Hobsbawm, Narody i nacjonalizm po 1780 roku, dz. cyt., s. 200.

[31] Tegoż, Wiek kapitału, dz. cyt., s. 142.

[32] Wieloznaczność angielskiego słowa state sprawia, że „United States” można odczytać zarówno jako „Państwa Zjednoczone”, jak i „Stany Zjednoczone” [przyp. tłum.].

[33] Eric Hobsbawm, Socialism and Nationalism: Some Reflections on “The Break-up of Britain”, „New Left Review” 1977, nr 105, s. 3–23.

[34] Benedict Anderson, Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, tłum. Stefan Amsterdamski, Wydawnictwo Znak i Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków–Warszawa 1997, s. 19–21.

[35] Rozdział Czy wszystkie języki są równe? w niniejszym zbiorze.

[36] Eric Hobsbawm, Narody i nacjonalizm po 1780 roku, dz. cyt., s. 121.

[37] Zob. Yakov M. Rabkin, Language in Nationalism: Modern Hebrew in the Zionist Project, „Holy Land Studies”, 2010, t. 9, nr 2, s. 129–145.

[38] Eric Hobsbawm, Wiek imperium, dz. cyt., s. 228.

CZĘŚĆ I

NACJONALIZM W HISTORII

Rozdział 1

Na zewnątrz i wewnątrz historii[39]

To dla mnie zaszczyt, że poproszono mnie o zainaugurowanie nowego roku akademickiego na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim. Doświadczam przy tym szczególnego uczucia, bowiem – będąc w drugim pokoleniu obywatelem brytyjskim – sam jestem również Środkowoeuropejczykiem. W rzeczy samej jako Żyd należę do jednej z najbardziej typowych grup środkowoeuropejskiej diaspory ludów. Mój dziadek przybył do Londynu z Warszawy. Moja matka pochodziła z Wiednia. Wiedenką jest także moja żona, choć teraz lepiej mówi po włosku niż po niemiecku. Matka mojej żony jako mała dziewczynka posługiwała się językiem węgierskim, a jej rodzice, na pewnym etapie życia w starej monarchii, mieli sklep w Hercegowinie. Pojechałem kiedyś z żoną do Mostaru, aby go odnaleźć. Było to w czasach, gdy w tej nieszczęsnej części Bałkanów panował jeszcze pokój. Ja sam utrzymywałem w przeszłości kontakty z węgierskimi historykami. Tak więc przychodzę do was jako obcy, lecz na swój sposób również tutejszy. Cóż mogę wam powiedzieć?

Chcę się podzielić trzema spostrzeżeniami.

Pierwsze dotyczy Europy Środkowej i Wschodniej. Jeśli stamtąd pochodzicie – a zakładam, że pochodzą z niej prawie wszyscy z was – jesteście obywatelami krajów o podwójnie niepewnym statusie. Nie twierdzę, że mieszkańcy Europy Środkowej i Wschodniej mają monopol na tego rodzaju niepewność. Jest ona dziś zapewne zjawiskiem powszechniejszym niż kiedykolwiek. Niemniej na waszym horyzoncie zbiera się szczególnie dużo chmur. Za mojego życia każdy kraj w waszej części Europy doświadczył wojny, podboju, okupacji, wyzwolenia i ponownej okupacji. Każde państwo w tym regionie ma dziś inny kształt niż wtedy, gdy się urodziłem. Z dwudziestu trzech państw leżących obecnie między Triestem a Uralem w chwili moich narodzin istniało zaledwie sześć (lub istniałoby, gdyby nie zostały zajęte przez jakąś armię): Rosja, Rumunia, Bułgaria, Albania, Grecja i Turcja – trudno bowiem porównywać Węgry i Austrię po roku 1918 z tworzącymi habsburską monarchię Zalitawią i Przedlitawią[40]. Kilka z nich powstało po pierwszej wojnie światowej, a jeszcze więcej – po 1989 roku. Wśród nich jest kilka takich, które nigdy w historii nie miały statusu niepodległego państwa w nowoczesnym sensie lub które miały go na krótko – przez rok lub dwa, dekadę lub dwie – a następnie go utraciły. Niektóre z nich od tego czasu odzyskały niepodległość: trzy małe kraje bałtyckie – Litwa, Łotwa i Estonia – oraz Białoruś, Ukraina, Słowacja, Mołdawia, Słowenia, Chorwacja, Macedonia, by nie wspomnieć o innych, położonych dalej na wschód. Były i takie, które narodziły się i przestały istnieć za mojego życia, jak Jugosławia i Czechosłowacja. Nie jest niczym niezwykłym, że starszy mieszkaniec jakiegoś środkowoeuropejskiego miasta posiadał kolejno dokumenty tożsamości trzech państw. Mój rówieśnik ze Lwowa czy Czerniowców, nie licząc okresów okupacji, był obywatelem czterech państw. Mieszkaniec Mukaczewa, jeśli wliczać krótkotrwałą autonomię Rusi Zakarpackiej w 1938 roku, żył zapewne nawet w pięciu. W bardziej cywilizowanych czasach, jak w 1919 roku, można było zdecydować o swoim nowym obywatelstwie, ale od czasu drugiej wojny światowej bardziej prawdopodobne stało się albo przymusowe wysiedlenie, albo przymusowe włączenie do nowego państwa. Gdzie zatem przynależą Środkowo- i Wschodnioeuropejczycy? Kim są? Dla wielu z nich to pytanie było i jest nadal istotne. W niektórych krajach jest to kwestia życia i śmierci, w prawie wszystkich wpływa na ich status prawny i szanse życiowe, a czasem nawet o nich decyduje.

Istnieje jednak jeszcze inny obszar niepewności, o bardziej zbiorowym charakterze. Europa Środkowa i Wschodnia w większości należy do tej części świata, dla której dyplomaci i eksperci Organizacji Narodów Zjednoczonych od 1945 roku usiłują wymyślać uprzejme eufemizmy, takie jak „słabo rozwinięta” bądź „rozwijająca się”, które znaczą „stosunkowo lub absolutnie biedna i zacofana”. Pod pewnym względem między Europą Środkową i Wschodnią a Europą Zachodnią nie ma ostrej granicy, lecz raczej rozciągające się w kierunku wschodnim i zachodnim zbocze tego, co można nazwać głównym pasmem górskim lub grzbietem europejskiego dynamizmu gospodarczego i kulturowego. Biegło ono od północnych Włoch przez Alpy do północnej Francji i Niderlandów, po czym prowadziło przez kanał La Manche do Anglii. Można je dostrzec na średniowiecznych szlakach handlowych i na mapach, które ukazują rozmieszczenie architektury gotyckiej. Widać je również w danych na temat regionalnego PKB w ramach Wspólnoty Europejskiej. Region ten stanowi dziś faktycznie kręgosłup Wspólnoty Europejskiej. Jeśli jednak istnieje historyczna linia oddzielająca Europę „rozwiniętą” od „zacofanej”, to przebiega ona mniej więcej przez środek dawnego imperium Habsburgów. Wiem, że dla niektórych jest to drażliwa kwestia. Lublana uważa się za o wiele bliższą centrum cywilizacji niż, powiedzmy, Skopje, zaś w Budapeszcie podobnie myśli się o Belgradzie. Obecne władze czeskie nie chcą nawet, by ich kraj nazywano „środkowoeuropejskim”, bo termin ten niesie skojarzenia ze Wschodem; upierają się, że Czechy należą wyłącznie do Zachodu. Pragnę zwrócić uwagę, że żaden kraj czy region w Europie Środkowej i Wschodniej nie uważał, że znajduje się w owym centrum. Wszystkie poszukiwały wzorca rozwoju i nowoczesności gdzie indziej. Dotyczyło to nawet, jak podejrzewam, wykształconej klasy średniej Wiednia, Budapesztu i Pragi, która spoglądała na Paryż i Londyn tak, jak intelektualiści z Belgradu i Ruse patrzyli na Wiedeń – choć zgodnie z większością przyjętych standardów obszary obecnych Czech i Austrii należały do zaawansowanej przemysłowo części Europy, a pod względem kulturowym Wiedeń, Budapeszt i Praga nie miały żadnego powodu, by czuć się od kogokolwiek gorsze.

Historia krajów zacofanych w XIX i XX wieku to dzieje starań, by dogonić bardziej rozwinięty świat poprzez jego naśladowanie. Dziewiętnastowieczna Japonia brała za wzór Europę, a po drugiej wojnie światowej Europa Zachodnia szła za przykładem gospodarki amerykańskiej. Wiek XX dla Europy Środkowej i Wschodniej był czasem „nadrabiania zaległości”, powielania kolejnych modeli – i ponoszenia kolejnych porażek. Po 1918 roku, kiedy na gruzach dawnych monarchii powstały nowe państwa, obowiązującym wzorem były demokracja w wydaniu zachodnim i liberalizm gospodarczy. Prezydent Woodrow Wilson – czy dobrze słyszałem, że główny dworzec kolejowy w Pradze znów nosi jego imię? – był patronem całego regionu. (Wyjątek stanowili bolszewicy, którzy poszli własną drogą, choć oni właściwie też mieli zagraniczne wzorce: Walthera Rathenau[41] i Henry’ego Forda). To nie zadziałało. W latach dwudziestych i trzydziestych model ten załamał się zarówno pod względem politycznym, jak i ekonomicznym. Wielki Kryzys ostatecznie zdruzgotał wielonarodową demokrację nawet w Czechosłowacji. Wiele krajów środkowoeuropejskich podjęło wówczas próby wprowadzenia modelu faszystowskiego lub krótko z nim flirtowało – w latach trzydziestych można było odnieść wrażenie, że oznacza on gospodarczy i polityczny sukces. (Mamy skłonność do zapominania, że hitlerowskie Niemcy niezwykle skutecznie przezwyciężyły Wielki Kryzys). Integracja z systemem gospodarczym III Rzeszy również się nie powiodła. Niemcy zostały pokonane.

Po 1945 roku większość z tych krajów wybrała model bolszewicki lub została do tego wyboru zmuszona. Był to zasadniczo model modernizacji zacofanych gospodarek agrarnych poprzez planową rewolucję przemysłową. Dlatego nigdy nie był on adekwatny do sytuacji panującej w Czechach czy wschodnich Niemczech, tak różnej od tej, która dotyczyła większości krajów regionu, w tym ZSRR. Nie muszę wam mówić o brakach i wadach gospodarczych tego modelu, które ostatecznie doprowadziły do jego załamania, a zwłaszcza o nieakceptowalnych – w coraz większym stopniu – rozwiązaniach politycznych, które narzucał on Europie Środkowej i Wschodniej. Tym bardziej nie muszę wam przypominać o niewiarygodnych cierpieniach, do których system ten doprowadził ludy zamieszkujące ZSRR, zwłaszcza w okresie żelaznych rządów Józefa Stalina. Muszę jednak powiedzieć – choć zapewne wielu z was nie zaakceptuje mojego stwierdzenia – że do pewnego momentu model ten działał lepiej niż wszelkie inne rozwiązania podejmowane na tych obszarach od czasu rozpadu monarchii w 1918 roku. Dla zwykłych obywateli bardziej zacofanych krajów tego regionu – na przykład Słowacji i dużej części Półwyspu Bałkańskiego – był to prawdopodobnie najlepszy okres w ich dziejach. Załamał się, ponieważ z ekonomicznego punktu widzenia system stawał się coraz bardziej sztywny i niemożliwy do realizacji, a zwłaszcza dlatego, że okazał się praktycznie niezdolny do generowania i gospodarczego wykorzystania innowacji, by nie wspomnieć o tłumieniu intelektualnej oryginalności. Ponadto nie dało się ukryć przed miejscową ludnością faktu, że inne kraje osiągnęły znacznie większy postęp materialny niż państwa członkowskie obozu socjalistycznego. Jeśli ktoś woli ująć to inaczej: model ten załamał się, bo nastawienie doń zwykłych obywateli było obojętne lub wrogie, zaś same reżimy straciły wiarę w to, co udawały, że czynią. Jak by na to nie patrzeć, w latach 1989–1991 poniósł on wyjątkowo spektakularną porażkę.

A dziś? Dziś mamy inny model, który wszyscy chcą naśladować: w polityce – demokrację parlamentarną, a w gospodarce – wolnorynkowy kapitalizm w skrajnej wersji. W obecnej formie nie jest to tak naprawdę model, lecz przede wszystkim reakcja na to, co było wcześniej. Może się ustabilizować i stać się czymś bardziej praktycznym – o ile pozwoli się mu na stabilizację. Jednak nawet gdyby tak się stało, to – jeśli spojrzymy na dzieje tej części Europy od 1918 roku – niewielkie jest prawdopodobieństwo, że region ten, być może z marginalnymi wyjątkami, zdoła dołączyć do klubu krajów „naprawdę” rozwiniętych i nowoczesnych. Skutki podążania za przykładem prezydenta Reagana i pani Thatcher okazały się rozczarowujące nawet w krajach, których nie pustoszyły wojny domowe, chaos i anarchia. Powinienem tu dodać, że efekty wdrażania modelu lansowanego przez Reagana i Thatcher nie były olśniewające również w krajach, z których się on wywodzi – jeśli pozwolą mi państwo na niedopowiedzenie w brytyjskim stylu.

Tak więc, ogólnie rzecz biorąc, mieszkańcy Europy Środkowej i Wschodniej będą nadal żyć w krajach niezadowolonych ze swojej przeszłości, prawdopodobnie w znacznym stopniu rozczarowanych swoją teraźniejszością i niepewnych swojej przyszłości. To bardzo niebezpieczna sytuacja. Ludzie będą szukali kogoś, na kogo mogliby zrzucić winę za swoje niepowodzenia i niepewność. Ruchy i ideologie, które najprawdopodobniej skorzystają z tych nastrojów – przynajmniej w tym pokoleniu – nie chcą powrotu do jakiejś wersji sytuacji sprzed 1989 roku. Bardziej prawdopodobne, że ich inspiracją będą ksenofobiczny nacjonalizm i nietolerancja. Zawsze najłatwiej zrzucić winę na obcych.

To prowadzi mnie do mojego drugiego i głównego spostrzeżenia, które jest o wiele bardziej bezpośrednio związane z działalnością uniwersytetu, a przynajmniej z tą jej częścią, która dotyczy mnie jako historyka i nauczyciela akademickiego. Historia jest bowiem surowcem dla ideologii nacjonalistycznych, etnicznych czy fundamentalistycznych, tak jak mak jest surowcem dla uzależnienia od heroiny. W tych ideologiach przeszłość stanowi istotny – być może najważniejszy – element. Jeśli nie ma odpowiedniej przeszłości, zawsze można ją wynaleźć. Owa całkowicie odpowiednia przeszłość zazwyczaj nie istnieje, co wynika z samej natury rzeczy, ponieważ zjawisko, które ideologie te chcą uzasadniać, nie jest ani pradawne, ani wieczne, lecz historycznie nowe. Dotyczy to zarówno fundamentalizmu religijnego w jego obecnych przejawach – wizja państwa islamskiego według ajatollaha Chomeiniego sięga nie dalej niż wczesnych lat siedemdziesiątych – jak i współczesnego nacjonalizmu. Przeszłość legitymizuje. Dodaje bardziej chwalebnego tła teraźniejszości, w której nie ma zbyt wiele do opiewania. Przypominam sobie, że natknąłem się kiedyś na dzieło poświęcone starożytnej cywilizacji miast doliny Indusu, które nosiło tytuł Five Thousand Years of Pakistan [Pięć tysięcy lat Pakistanu]. Nazwę „Pakistan” wymyśliło na początku lat trzydziestych kilku bojowo nastawionych studentów; wcześniej nikt nawet nie myślał o niepodległości tych terenów. Stała się ona poważnym żądaniem politycznym dopiero w 1940 roku. Jako państwo Pakistan powstał dopiero w 1947 roku. Nie ma żadnych dowodów, by związki między cywilizacją Mohendżo Daro a obecnymi władcami Islamabadu były silniejsze niż związki łączące Troję z władzami w Ankarze. Tymczasem rząd turecki domaga się obecnie zwrotu – choćby tylko na pierwszą publiczną wystawę – skarbu Priama, odkrytego przez Schliemanna. Trzeba jednak przyznać, że „pięć tysięcy lat Pakistanu” brzmi zdecydowanie lepiej niż „czterdzieści sześć lat Pakistanu”.

W tej sytuacji historycy znaleźli się w nieoczekiwanej roli działaczy politycznych. Kiedyś sądziłem, że zawód historyka, w przeciwieństwie do, powiedzmy, fizyka jądrowego, jeśli nie pomaga, przynajmniej nie może szkodzić. Teraz wiem, że jest inaczej. Nasze gabinety mogą zamienić się w fabryki bomb – takie jak te, w których chemicy związani z IRA wytwarzali materiały wybuchowe z nawozów sztucznych. Ten stan rzeczy dotyka nas na dwa sposoby. Naszym generalnym obowiązkiem jest troska o fakty historyczne, w szczególności zaś krytyka nadużywania historii przez politykę i ideologię.

O pierwszym z tych obowiązków niewiele muszę mówić. W zasadzie nie musiałbym nic mówić, gdyby nie dwie okoliczności. Pierwszą jest tendencja panująca obecnie wśród powieściopisarzy, by nie tyle wymyślać swe fabuły, co opierać je na zapisanej rzeczywistości, zacierając w ten sposób granicę między faktem historycznym a fikcją. Drugą okoliczność stanowi wzrost „postmodernistycznych” mód intelektualnych na zachodnich uczelniach, zwłaszcza na wydziałach literatury i antropologii; sugerują one, że wszystkie „fakty”, które pretendują do obiektywnego istnienia, to po prostu konstrukcje intelektualne – krótko mówiąc, że między faktem a fikcją nie ma wyraźnej różnicy. Różnica ta jednak istnieje, a dla historyków – nawet najbardziej zagorzałych antypozytywistów w naszym gronie – umiejętność rozróżniania tych dwóch rzeczy jest absolutnie podstawowa. Nie możemy wymyślać faktów. Elvis Presley albo żyje, albo jest martwy. Na pytania można odpowiedzieć jednoznacznie na podstawie wiarygodnych dowodów – o ile są dostępne, a czasem tak jest. Obecny rząd turecki, który zaprzecza, że w 1915 roku Ormianie padli ofiarą ludobójstwa, albo ma rację, albo jej nie ma. Większość z nas odrzuciłaby wszelkie próby pomijania tej masakry w poważnym dyskursie historycznym, choć nie istnieje jednoznaczny sposób wyboru pomiędzy różnymi sposobami interpretacji tego zjawiska bądź wpisania go w szerszy kontekst historyczny. Niedawno żarliwi wyznawcy hinduizmu zniszczyli meczet w indyjskim mieście Aodhya. Utrzymywali, że budowlę tę wzniósł Babur, muzułmański najeźdźca z dynastii Wielkich Mogołów, w miejscu szczególnie świętym dla hinduistów, narodził się tam bowiem bóg Rama. Moi zaprzyjaźnieni historycy z indyjskich uniwersytetów opublikowali wyniki badań, z których wynika, że po pierwsze aż do XIX wieku nikt nie sugerował, że Aodhya była miejscem narodzin Ramy, po drugie zaś, że meczetu prawie na pewno nie zbudowano w czasach Babura. Niestety, ich publikacje nie miały większego wpływu na hinduistyczną partię, która sprowokowała ten incydent, przynajmniej jednak spełnili swój obowiązek jako historycy, z korzyścią dla tych, którzy potrafią czytać i są narażeni na propagandę nietolerancji teraz i w przyszłości. Róbmy to, co do nas należy.

Ideologie nietolerancji tylko w niewielkim stopniu bazują na zwykłych kłamstwach lub wymysłach, na które nie ma żadnych dowodów. Na przykład w roku 1389 na Kosowym Polu faktycznie rozegrała się bitwa, w której wojska osmańskie rozgromiły Serbów i ich sojuszników, a klęska ta pozostawiła głębokie blizny w pamięci narodu serbskiego. Fakt ten jednak nie usprawiedliwia ucisku ludności albańskiej (obecnie 90 procent mieszkańców regionu) ani nie może służyć jako argument na rzecz twierdzeń Serbów, że ziemie te są zasadniczo ich własnością. Dania nie rości sobie praw do dużej części wschodniej Anglii. A przecież przed XI wiekiem Duńczycy zasiedlali ten obszar i rządzili na nim. Nawet później był on znany jako Danelaw, a w nazwach tamtejszych wiosek widoczne jest duńskie pochodzenie[42].

Najbardziej typowe ideologiczne nadużycia historii opierają się raczej na anachronizmie niż na kłamstwie. Grecki nacjonalizm odmawia Macedonii nawet prawa do jej nazwy na tej podstawie, że cała Macedonia jest zasadniczo grecka i stanowi część greckiego państwa narodowego, zapewne wręcz od czasu, gdy ojciec Aleksandra Wielkiego, Filip Macedoński, stał się władcą ziem greckich w południowej części Półwyspu Bałkańskiego. Jak wszystko, co dotyczy Macedonii, nie jest to kwestia czysto akademicka, a stwierdzenie, że z historycznego punktu widzenia jest to nonsens, byłoby ze strony greckiego intelektualisty aktem wielkiej odwagi. W IV wieku p.n.e. nie istniało greckie państwo narodowe ani żadna inna forma wspólnej państwowości Greków. Imperium Macedońskie w niczym nie przypominało ani greckiego, ani żadnego innego współczesnego państwa narodowego. Jest też wysoce prawdopodobne, że starożytni Grecy uważali władców macedońskich (podobnie jak późniejszych władców rzymskich) za barbarzyńców, a nie za swoich pobratymców, choć niewątpliwie uprzejmość czy też ostrożność powstrzymywała ich przed wyrażaniem tych opinii. Co więcej, obszar ten jest historycznie tak splątaną gęstwiną etniczną – nie bez powodu francuska sałatka z mieszanych owoców nosi nazwę macédoine – że żadna próba utożsamienia Macedonii z jedną narodowością nie może się powieść. Uczciwie rzecz biorąc, z tego samego powodu należałoby odrzucić ekstremizm emigracyjnego macedońskiego nacjonalizmu, podobnie jak wszystkie publikacje w Chorwacji, które próbują dowodzić, że przodkiem prezydenta Franja Tuđmana był Dymitr Zvonimir[43]. Trudno jest się przeciwstawiać wynalazcom „dziejów narodowych” ze szkolnych podręczników, choć historycy z Uniwersytetu w Zagrzebiu – których z dumą zaliczam do grona przyjaciół – mają odwagę to zrobić.

Te i wiele innych prób zastąpienia historii mitem i wymysłem to coś więcej niż tylko kiepskie żarty intelektualne. Mogą one przecież decydować o tym, co trafia do podręczników szkolnych; władze Japonii musiały o tym wiedzieć, gdy nalegały, aby w szkołach nauczano o wojnie japońsko-chińskiej w okrojonej wersji. Mity i wymysły są niezbędne w polityce tożsamości, za pomocą której różne grupy ludzi, definiujące się poprzez pochodzenie etniczne, religię lub przeszłe czy obecne granice państw, próbują odnaleźć pewność w niepewnym i rozchwianym świecie, mówiąc: „Różnimy się od innych i jesteśmy od nich lepsi”. Mity i wymysły są przedmiotem naszej troski na uniwersytetach, ponieważ ci, którzy je formułują, są wykształconymi ludźmi. To nauczyciele świeccy i duchowni, profesorowie (choć mam nadzieję, że nieliczni), dziennikarze, producenci telewizyjni i radiowi. Dziś większość z nich ma za sobą studia na jakimś uniwersytecie. Nie dajcie się zwieść. Historia nie jest pamięcią przodków ani zbiorową tradycją. Historia jest tym, czego ludzie nauczyli się od księży, nauczycieli, autorów podręczników do historii, artykułów w czasopismach i programów telewizyjnych. Bardzo ważne jest, aby historycy pamiętali o swoich obowiązkach; najważniejszym z nich jest nieuleganie namiętnościom polityki tożsamości – nawet jeśli sami również je odczuwamy. W końcu my też jesteśmy ludźmi.

Jak poważne mogą to być kwestie, pokazuje niedawny artykuł izraelskiego pisarza Amosa Elona. Mówi on o tym, w jaki sposób dokonane przez Hitlera ludobójstwo Żydów przekształcono w mit legitymizujący istnienie państwa Izrael. W latach, gdy rządy w Izraelu sprawowała prawica, dokonano jego dalszej transformacji w rodzaj narodowego rytuału. Dostarczał on izraelskiemu państwu tożsamości i zapewniał o jego wyższości, stanowiąc, obok Boga, centralny element oficjalnego systemu wierzeń narodowych. Elon śledzi przebieg transformacji pojęcia „Holokaust” i argumentuje – zgodnie z opinią ministra edukacji w rządzie powołanym niedawno przez Izraelską Partię Pracy – że trzeba oddzielać historię od narodowego mitu, rytuału i polityki. Jako nie-Izraelczyk, choć Żyd, nie wypowiadam się na ten temat. Jednakże jako historyk muszę z przykrością odnotować jedno spostrzeżenie Elona. Otóż wiodące prace naukowe z dziedziny historiografii ludobójstwa – zarówno autorstwa Żydów, jak i nie-Żydów – nie doczekały się dotąd przekładów na język hebrajski (jak na przykład znakomite dzieło Hilberga[44]), bądź też tłumaczono je z dużym opóźnieniem, a ich wydania opatrywano krytycznymi komentarzami odredakcyjnymi. Poważna historiografia Holokaustu nie umniejszyła jego niewypowiedzianie tragicznego wymiaru. Była jedynie sprzeczna z legitymizującym mitem.

Jednak właśnie ta historia daje nam podstawy do nadziei. Mamy tu bowiem do czynienia z krytyką mitologicznej lub nacjonalistycznej historii – od wewnątrz. Obserwuję, że izraelscy historycy przestali omawiać dzieje ustanowienia swojego państwa w duchu narodowej propagandy bądź syjonistycznej polemiki. Zmiana ta dokonała się około czterdziestu lat po powstaniu Izraela. Podobne zjawisko zauważyłem również w Irlandii. Mniej więcej pół wieku po uzyskaniu niepodległości przez większą część wyspy irlandzcy historycy zaniechali pisania jej historii zgodnie z mitologią ruchu narodowowyzwoleńczego. Historia jako nauka – zarówno w Republice Irlandii, jak i w Irlandii Północnej – przeżywa czasy świetności, bowiem wybiła się na niezależność. Kwestia ta nadal może mieć polityczne implikacje i wiąże się z ryzykiem. Historia pisana dziś zrywa ze starą tradycją, kultywowaną od czasu ruchu fenian aż po Irlandzką Armię Republikańską, która nadal walczy w imię dawnych mitów za pomocą broni i bomb. Ale fakt, że wyrosło nowe pokolenie, które potrafi zdobyć się na dystans wobec namiętności związanych z wielkimi traumatycznymi i formacyjnymi momentami w dziejach swoich krajów, jest znakiem nadziei dla historyków.

Nie możemy jednak czekać, aż przeminą pokolenia. Ponieważ nadal tworzy się narodowe, etniczne i inne mity, musimy przeciwstawić się ich tworzeniu. Nie przysporzy nam to popularności. Tomáš Masaryk, założyciel Republiki Czechosłowackiej, nie był popularny, gdy wszedł do polityki jako człowiek, który udowodnił – z żalem, lecz bez wahania – że średniowieczne manuskrypty, na których opiera się znaczna część czeskiego mitu narodowego, to falsyfikaty. Ale trzeba to zrobić i mam nadzieję, że ci z was, którzy są historykami, tak właśnie postąpią.

To już wszystko, co chciałem wam powiedzieć na temat obowiązku historyków. Zanim jednak zakończę, pragnę zwrócić waszą uwagę na jeszcze jedną kwestię. Jako studenci tego uniwersytetu jesteście ludźmi uprzywilejowanymi. Istnieje prawdopodobieństwo, że jako absolwenci wybitnego i prestiżowego instytutu – jeśli na taką ścieżkę kariery się zdecydujecie – będziecie cieszyć się wyższym statusem społecznym i ponadprzeciętnymi dochodami, choć nie będą one dorównywać zarobkom dobrze prosperujących biznesmenów. Chciałbym, żebyście zachowali w pamięci coś, co usłyszałem, kiedy zacząłem wykładać na uniwersytecie. Mój nauczyciel powiedział: „Ludzie, dla których tu jesteście, nie są tak wybitnymi studentami jak wy. To przeciętni studenci, myślą schematycznie, otrzymują słabe oceny, a ich prace egzaminacyjne brzmią jednakowo. Ci najwybitniejsi sami się o siebie zatroszczą, choć uczenie ich sprawi wam przyjemność. Ci, którzy was potrzebują, to właśnie wszyscy pozostali”.

Dotyczy to nie tylko uniwersytetu, ale całego świata. Rządy, gospodarka, szkoły – wszystkie instytucje społeczne – nie istnieją dla dobra uprzywilejowanych mniejszości. My, członkowie tych mniejszości, potrafimy o siebie zadbać. Istnieją one dla dobra zwykłych ludzi, którzy nie są szczególnie mądrzy ani ciekawi (oczywiście, o ile nie zakochamy się w jednym z nich), nie mogą poszczycić się dobrym wykształceniem, nie prosperują świetnie ani nie są skazani na sukces – faktycznie nie są niczym szczególnym. Istnieją one dla ludzi, którzy zaistnieli w historii jedynie poprzez metryki narodzin, dokumenty potwierdzające zawarcie małżeństwa i akty zgonu. Każde społeczeństwo, w którym warto żyć, to społeczeństwo stworzone właśnie dla nich, a nie dla bogatych, mądrych, wyjątkowych. Chociaż każde społeczeństwo, w którym warto żyć, musi zapewnić miejsce i przestrzeń dla takich mniejszości. Jednak świat nie został stworzony dla naszej osobistej korzyści ani my nie jesteśmy w świecie dla naszej osobistej korzyści. Świat, w którym twierdzi się, że taki jest jego cel, nie jest dobry i nie powinien trwać.

[39] Tekst wygłoszony jako wykład inaugurujący rok akademicki 1993–1994 na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie; pierwodruk pod tytułem The New Threat to History w „New York Review of Books” 16 grudnia 1992 roku, a następnie jako rozdział 1 w zbiorze On History, Weidenfeld & Nicolson, London 1997.

[40] Zalitawia (oficjalnie: Kraje Korony Świętego Stefana) to nieformalna nazwa węgierskiej części Austro-Węgier. Należały do niej Węgry z Siedmiogrodem oraz Chorwacja ze Slawonią i Dalmacją. Mianem Przedlitawii potocznie określano austriacką część monarchii austro-węgierskiej (formalnie określaną jako Królestwa i Kraje w Radzie Państwa Reprezentowane). Oprócz Austrii obejmowała ona m.in. Styrię, Karyntię, Tyrol, Dalmację, Czechy, Morawy, Galicję i Bukowinę [przyp. tłum.].

[41] Walther Rathenau (1867–1922) – niemiecki przemysłowiec i polityk. Jako minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej był inicjatorem układu z Rapallo, który przerywał izolację Rosji Radzieckiej na arenie światowej [przyp. tłum.].

[42] Mówiąc ściśle, lud, który podbił wspomniany obszar, to nie Duńczycy, lecz Danowie (w języku angielskim obie grupy określa się tym samym słowem „Danes”). Skandynawscy osadnicy posługiwali się wschodnim dialektem języka staronordyjskiego, z którego wywodzą się współczesne języki duński i szwedzki [przyp. tłum.].

[43] Władca Królestwa Chorwacji w latach 1075–1089 [przyp. tłum.].

[44] Autor ma na myśli wydaną w 1961 roku trzytomową pracę The Destruction of the European Jews (wyd. polskie: Zagłada Żydów Europejskich, tłum. Jerzy Giebułtowski, Wydawnictwo Piotr Stefaniuk, Warszawa 2014) [przyp. tłum.].

[45] Rozdział 7 pracy Wiek rewolucji. 1789–1848, tłum. Marcin Starnawski, Katarzyna Gawlicz, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013 (wyd. oryg. The Age of Revolution: Europe 1789–1848, Weidenfeld & Nicolson, London 1962).