Nowy Jork. Opowieści o mieście - Magdalena Żelazowska - ebook + audiobook

Nowy Jork. Opowieści o mieście ebook i audiobook

Magdalena Żelazowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapis codziennego życia w jednej z najbardziej ekscytujących metropolii świata.

Nowy Jork to miasto przyciągające od początku swojego istnienia

odważnych, zdeterminowanych i nietuzinkowych ludzi. Ci, którzy

mieli odwagę tu przyjechać i zacząć nowe życie, stworzyli miejsce

absolutnie wyjątkowe, od wieków poruszające masową wyobraźnię. Oprócz

przeprowadzki i stopniowego zatapiania się autorki w fascynującą, a czasem

zaskakującą codzienność Wielkiego Jabłka książka opisuje nowojorczyków,

najciekawsze fakty z historii metropolii, najpiękniejsze budynki. Przedstawia

też najbardziej spektakularne oraz inspirujące nowojorskie kariery i kobiece

życiorysy. Pokazuje najsłynniejsze sklepy, smaki prosto z ulic, uroki różnych

pór roku, ale także to, co drażni oraz uwiera w mieście marzeń.

Przypomina nastrojowy spacer z autorką, która, zauroczona miastem,

snuje o nim fascynujące historie.

O Nowym Jorku nakręcono setki filmów, napisano tysiące książek, opublikowano dziesiątki tysięcy artykułów. Niemal wszystko, co było tam do odkrycia, zostało już odkryte. Na Nowy Jork można jednak spojrzeć w oryginalny, intrygujący i niecodzienny sposóbtak jak zrobiła to Magdalena Żelazowska w napisanej z polotem i lekkością książce Nowy Jork. Opowieści o mieście. Choć sam byłem w Nowym Jorku dziesiątki razy, dzięki jej lekturze na nowo odkryłem to niezwykłe miasto.

Marek Wałkuski

Dziennikarz Polskiego Radia, wieloletni korespondent w USA

Nowy Jork. Opowieści o mieście to nie tylko niespotykane połączenie osobistej historii autorki, która wprowadza nas w klimat miasta, ale też przewodnik po współczesnym Nowym Jorku z licznymi nowojorskimi faktami i ciekawostkami. To szalenie wciągająca lektura ze smaczkami – drogowskazami co do miejsc ulubionych przez mieszkańców miasta.

Magdalena Muszyńska-Chafitz

autorka bloga Little Town Shoes i licencjonowana przewodniczka po Nowym Jorku

Nowy Jork oczami Żelazowskiej jest trochę jak szklana kula śnieżna, ale taka, którą potrząsam i za każdym razem pośród wirujących płatków widzę inną historię, inne miasto, innego człowieka. Dzięki swojemu perfekcjonizmowi, szczegółowym opisom i prywatnym wyznaniom Magda potrafi nie tylko zabrać czytelnika na ulice Nowego Jorku, ale i go tam zatrzymać. Ja zamykam oczy i znów tam jestem. Dzięki, Magda!

Ilona Raczyńska

Wirtualna Polska

Lojalnie ostrzegam: gdy zaczniesz czytać tę książkę – wciągnie cię bez reszty! To fascynująca i bardzo osobista opowieść o jednym z najbardziej niezwykłych miast świata. Nowy Jork wciąż urzeka, choć tyle razy opisano go i sfilmowano. Magda przedstawia go z humorem i uczuciem, prowadząc nas przez zaułki, rozmawiając z ludźmi i odkrywając historie z przeszłości. Uwaga: lektura na własną odpowiedzialność, bo ryzykujesz, że pod koniec książki kupisz bilet do Stanów i wyruszysz zobaczyć to wszystko na własne oczy!

Anna Olej-Kobus

autorka licznych książek podróżniczych oraz bloga AfrykAnka

Jeśli jeszcze nie byliście w Nowym Jorku, po lekturze tej książki rzucicie się kupować bilety. Jeśli już kiedyś mieliście szansę to miasto odwiedzić, natychmiast zapragniecie tam wrócić. A jeśli tu mieszkacie… Wtedy uświadomicie sobie, jak wielkie macie szczęście.

Maja Klemp

autorka bloga milosna-globalizacja.pl

Z książką Nowy Jork. Opowieści o mieście jest jak z raspberry kiss w Molly’s Cupcakes. Jak już posmakujesz, to nie możesz przestać. Pozwala poczuć klimat tego miasta, sprzedaje wiele smaczków. I jak wspomniana babeczka – zostawia niedosyt! Pozycji książkowych o Wielkim Jabłku jest mnóstwo, ale ta jest moim faworytem. A jako była nowojorczanka wiem, co mówię.

Mariola Cyra

redaktor zarządzająca portalu Polki na Obczyźnie

Magdalena Żelazowska

Pisarka, dziennikarka, podróżniczka. Prowadzi blog

zelazowska.pl. Jej artykuły publikowane są w wielu

magazynach i portalach internetowych. Autorka

książek: Zachłanni, Hotel Bankrut oraz Rzuć to i jedź,

czyli Polki na krańcach świata.

W 2018 r. zamieszkała w USA, jest dyrektorką Zagranicznego

Ośrodka Polskiej Organizacji Turystycznej

w Nowym Jorku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Lektor: Agnieszka Baranowska

Oceny
4,2 (162 oceny)
75
49
29
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorotaty

Nie oderwiesz się od lektury

Przede wszystkim świetnie napisana językowo książka, przeplatająca wątki historyczne z życia miasta i osobiste autorki. Bardzo polecam!
00
madlike44

Z braku laku…

cała książke czekałam aż się rozpocznie historia ale niestety nie doczekałam się, to jest materiał na co najwyżej vloga/bloga niż książkę
00
Eli238

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze przygotowany I napisany travel log ..Ciekawe spostrzeżenia polaczaone wraz ze zdjeciami i grafika aktorki.Naprawde warto przeczytac.Moj ulubiony guide po Nowym Jorku. ♥️ Polecam serdecznie
00
aquilla

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe spojrzenie na amerykański świat.
00
tadzik27

Dobrze spędzony czas

Faktycznie miasto jest opisane wraz z doswiadczeniami autorki, ktora sie tu przeprowadzila, ale to mi w tej ksiazce nie przeszkadzalo. Zauwazylam za to tendencje autorki do wciskania zdjec, ktore nawet nie sa powiazane z trescia. Tak bylo w tej ksiazce i poprzedniej ktora czytalam pt. „Americana. To, co najlepsze w USA”. Przez to ksiazka jest mniej spojna.
00

Popularność




Wydawca: NATALIA GOWIN
Redakcja: MALWINA KOZŁOWSKA
Korekta: JOANNA MORAWSKA, DOMINIKA ŁADYCKA/e-DYTOR
Projekt okładki i makiety, skład i łamanie: MACIEJ SZYMANOWICZ
Źródła zdjęć: © Ed Feingersh/Michael Ochs Archives/Getty Images – s. 300 Alamy Stock Photo – s. 44/IanDagnall Computing, 187/Science History Images, 188/Artokoloro, 200/Glasshouse Images, 202/RTRO Biblioteka Kongresu s. 22, 61, 199 Istock – s. 42, 292, 295, 298 Shutterstock – okładka, s. 4, 10, 21, 31, 41, 78, 101, 123, 131, 137, 149, 179, 207, 215, 253, 263, 273, 281, 307 MARIOLA CYRA – s. 34, 46, 70, 102, 106-107, 108, 111, 138, 145, 146, 150, 160, 168 MAJA KLEMP – s. 49, 55, 312-313 Pozostałe zdjęcia – MAGDALENA ŻELAZOWSKA
Wydawnictwo Luna dziękuje pani Marioli Cyrze za udostępnienie zdjęć do książki.
Copyright © by Magdalena Żelazowska 2022 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67022-76-7
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Kaliny, najpiękniejszej z moich przygód

WSTĘP

Miasto ukryte w słowach

Napisać książkę o Nowym Jorku? Jak? Każda próba pisemnego zmierzenia się z tym niezwykłym miastem jest z góry skazana na porażkę. Ramy słów zawsze będą dla niego zbyt ciasne, myśli zbyt wąskie, by pomieścić jego rozmach, a czarno-białe strony nigdy nie oddadzą jego różnorodności. Jak uchwycić wielkość tutejszych budynków i ludzkich aspiracji, jak objąć zastępy nietuzinkowych postaci, jak podsumować tę językową, kulturową i kulinarną wieżę Babel, obfitość wszystkiego i wszystkich?

A jeśli pisać, to kiedy? Ile czasu spędzonego w jakimś miejscu upoważnia nas do tego, żeby wypowiadać się na jego temat? Dotąd kpiłam z tak zwanych książek podróżniczych, które stanowią relację z dwutygodniowych wakacji. Ile przemieszkanych dni, przepracowanych miesięcy czy przeżytych lat daje prawo do wyciągania jakichkolwiek wniosków, a tym bardziej do dzielenia się nimi z czytelnikami?

Kluczowe pytanie brzmi jednak następująco: Po co w ogóle pisać o Nowym Jorku? Czy nie zrobiono już tego tysiące razy wcześniej? Czy każdy skrawek małej wyspy Manhattan nie został już opisany, dowcipnie spuentowany, przenicowany wnikliwą analizą utalentowanych literacko obserwatorów? Czy w świetle filmowych lamp nie obnażono wszystkich jego zakamarków i nie skondensowano całego uroku w kadrach, którymi następnie upojono cały świat? O zdjęciach i obrazach nie wspomnę. Czy jestem w stanie dostrzec w nowojorskiej legendzie coś jeszcze, choćby jeden drobny szczegół, który jakimś cudem umknął posiadaczom piór lepszych niż moje? Nie łudzę się. Trudno szukać drugiego miasta, o którym powstało tyle prawdziwych i wymyślonych historii, mimo że jego dzieje są relatywnie krótkie. Opowieści o Nowym Jorku zaczęły żyć własnym życiem. Miasto przeżywane tyle razy na nowo nie jest już tylko miastem, ale ideą, zbiorowym marzeniem, kalejdoskopem małych Nowych Jorków, tak różnych i tak bliźniaczo do siebie podobnych. Który z nich jest prawdziwy? Może żaden. Pewnie wszystkie.

Każda kolejna próba opowiedzenia o Nowym Jorku będzie palimpsestem. Przytłaczająca świadomość. Z drugiej strony: być w Nowym Jorku i nie pisać? Jak okiełznać te codzienne zachwyty, jak znieść intensywność wrażeń, która rozsadza umysł, jak poskromić niepohamowaną chęć uchwycenia, uwiecznienia i opowiadania?

Pewnego dnia, odkładając kolejny egzemplarz na stertę moich nowojorskich książek kompulsywnie znoszonych z antykwariatów i bibliotek, postanowiłam zmienić podejście. A gdyby tak nie wzbraniać się przed tym, co nieuniknione? Nie odcinać się od poprzedników, którzy opisali Nowy Jork przede mną, lecz dać im się uwieść i poprowadzić? Niech mówią. Niech będą jak miejscy przewodnicy, którzy pokazują znane miejsca tak, by człowiek spojrzał na nie własnymi oczami. Każdy rozdział tej książki otwiera inny cytat. Ich autorzy opisują swoje miasto, niby to samo, a jednak inne. Każdy z nich żył w nieco innym czasie, wśród innych ludzi, inaczej postrzegał te same adresy. Każdy mieszkał w swoim Nowym Jorku.

Ja opowiem wam o moim.

ROZDZIAŁ 1

Masz babo pracę

Są z grubsza trzy Nowe Jorki. Pierwszy to Nowy Jork mężczyzny lub kobiety, którzy się tu urodzili i biorą to miasto za oczywistość, przyjmując jego rozmiar i zgiełk jako naturalne i nieuniknione. Drugi to Nowy Jork dojeżdżającego – miasto pożerane przez szarańczę każdego dnia i wypluwane każdej nocy. Trzeci Nowy Jork należy do osoby, która urodziła się gdzie indziej i przybyła do Nowego Jorku, czegoś szukając. Ze wszystkich trzech pulsujących miast najwspanialsze jest to trzecie – miasto będące ostatecznym przeznaczeniem, miasto, które jest celem.

E.B. WHITE[1]

Kiedy rozmawiamy o wielkich planach, mój brat lubi mówić: niech życie ma coś do powiedzenia. Problem w tym, że ilekroć chciałam, aby zabrało głos, ono uparcie milczało.

Urodziłam się w średnim polskim mieście pośród mazowieckich równin. Dorastałam w czasie, kiedy wszystko się tam skończyło – przynajmniej takie miałam wrażenie. Okres włókienniczej prosperity, który pozostawił po sobie kilka zrujnowanych fabrykanckich pałacyków, stał się już odległym, choć romantycznym wspomnieniem. Bardziej ponury widok stanowiły odrapane kominy zrujnowanej fabryki włókien sztucznych Wistom, która w latach świetności zatrudniała dziesięć tysięcy pracowników. W chwili jej upadku niemal każda rodzina w Tomaszowie straciła przynajmniej jedną pensję. Miasto do dziś nie podniosło się po tamtym ciosie.

Dzieciństwo miałam szczęśliwe, ale wczesną młodość pamiętam jako bezbarwną. W czasie, po którym obiecywałam sobie najwięcej, a właściwie obiecywali mi to inni, nie wydarzyło się absolutnie NIC. A przynajmniej nic godnego zapamiętania. A przecież liceum miało być niezapomniane. „To będą twoje najlepsze lata” – zapewniali dorośli z emfazą typową dla pierwszych reklam w kolorowej telewizji. Był rok 1999, miałam szesnaście lat, dostałam się do ogólniaka i byłam gotowa na niesamowitą przygodę, którą miałam przeżyć po przekroczeniu bramy niemal stuletniego I LO. Podekscytowana czekałam niecierpliwie zarówno na nadejście nowego millenium, jak i na spełnienie obietnicy młodości: przyjaźnie na całe życie, pierwszą miłość na zabój, imprezy do świtu, śmiech do łez i włóczęgę z gitarą przez bieszczadzkie połoniny.

Czy to tak wiele? Patrząc przez pryzmat wrażeń, jakie świat oferuje dziś nastolatkom, chyba nie. W tamtych czasach nie było smartfonów, Facebooka ani Instagrama, blogów, e-booków i wszystkich tych atrakcji, które czynią życie fascynującym bez konieczności wychodzenia z domu. Zdobycze przyszłości jeszcze nie nadeszły, a barwna przeszłość się skończyła. Kiedy zaczęłam liceum, zawieszono wydawanie szkolnej gazetki, zamknięto uczniowski radiowęzeł i zrezygnowano z organizacji dorocznego konkursu talentów. Przepadły inicjatywy, których wyczekiwałam po opowieściach starszego brata. Jakby nagle wszystkim się odechciało: i nauczycielom, i uczniom. Do tego zamknięto lokalny pub 6 na 9, w którym dawniej przesiadywali licealiści. Główną atrakcją miasta została pizzeria Capone z widokiem na kościół pod wezwaniem Świętego Antoniego, ale i tam przeważnie trudno było kogoś wyciągnąć (i do pizzerii, i do kościoła). Moi rówieśnicy, zamiast wyrwać się na wolność po nudach podstawówki, pogrążyli się w niewyjaśnionym bezruchu. Nikt nie miał czasu się spotykać, choć do dziś nie wiem, co takiego robili. Animowanie życia towarzyskiego przypominało orkę na ugorze – koledzy zasłaniali się brakiem gotówki, znikali w odmętach nieokreślonych obowiązków domowych lub wybierali świat gier komputerowych. Nawet w weekendy sprawy nie miały się lepiej. W sobotę o czternastej wraz z zamknięciem sklepów miasto zamierało, by ożyć dopiero w poniedziałkowy poranek. A wtedy znów piętrzyły się wymówki: szkoła, klasówka, sprzątanie, nie zdążę na autobus. W wakacje repertuar wykrętów nieco się zmieniał: odwiedziny u dziadków, działka, żniwa albo wykopki. I tak mijały moje „najlepsze lata”.

Panorama z tarasu widokowego Top of the Rock

Czułam się jak w blokach startowych, które ktoś złośliwe posmarował klejem. Codziennie prosiłam życie, żeby wreszcie ruszyło z miejsca. Zaczęło mnie słuchać dopiero na studiach w Warszawie. Pierwsza z wielu przeprowadzek, ale z pewnością najważniejsza. Była jak rytuał przejścia w dorosłość. Moja tomaszowska melancholia zawsze podszyta była pragnieniem zmiany klimatu. Nie tyle adresu, co otoczenia i energii. Chciałam udać się tam, gdzie poszło sobie prawdziwe życie – moje życie. Byłam pewna, że skoro nie ma go tu, gdzie jestem, to musi na mnie czekać gdzie indziej. Nie chciałam uciec przed czymś, ale do czegoś. „Wsiąść do pociągu byle jakiego (...) patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle...” Dopiero po latach dowiedziałam się, że wspomniany w piosence Maryli Rodowicz zielony kamyk istnieje naprawdę. Autorka tekstu, Magda Czapińska, znalazła go na łące w Tomaszowie.

Warszawa mnie nie oczarowała, przeciwnie, długo się do niej przekonywałam. Ale byłam jej też wdzięczna: studia przyniosły mi nowe znajomości, pierwsze własne pieniądze i dalekie podróże. Nareszcie zaczęło się dziać. Byłam głodna życia i rzuciłam się na nie z apetytem. Nie mam tu na myśli dzikich imprez i grzesznych eksperymentów. Pierwsze uniwersyteckie lata przesiedziałam w operze, kinach, teatrach i na koncertach. Co semestr uczyłam się innego tańca, zapisywałam się na kursy i warsztaty wszystkiego: od malowania na jedwabiu po kreatywne pisanie. Pracowałam, ucząc angielskiego w szkołach językowych, a wszystko, co zarobiłam, wydawałam na podróże i naukę nowych rzeczy. Na ostatnim roku studiów dostałam się na staż w dużym wydawnictwie. Nie zarabiałam wiele, ale karmiłam duszę: spotykałam ludzi z ekranu i pierwszych stron gazet, mijałam na korytarzu znanych dziennikarzy, bywałam na bankietach i czerwonych dywanach. W tamtym czasie, urzeczona medialnym światem, zaczęłam pisać, najpierw artykuły, potem książki. Podróżowałam coraz więcej i dalej. Czułam się tak, jakbym wystawiła głowę nad wodę i nabrała powietrza. Było dokładnie tak, jak chciałam. Cudowna spirala wrażeń nakręcała się coraz bardziej, aż w końcu moja codzienność nie mogła pomieścić już nic więcej, zwłaszcza że urodziłam dziecko. Ostatnią rzeczą, która mogłaby mi przyjść wtedy na myśl, było to, by na tym etapie próbować coś zmienić. A wtedy życie, nieproszone, postanowiło przemówić.

Wraz z pojawieniem się na świecie mojej córki przyszło dużo nieznanych wcześniej wyzwań. Powrót z urlopu macierzyńskiego to trudny moment. Trzeba udźwignąć ciężar rozstania z dzieckiem: ułożyć się z tym faktem emocjonalnie, zaadaptować malucha w żłobku, zaprogramować domowy obrządek według nowego harmonogramu. Jednocześnie należy na nowo uwierzyć w siebie i uparcie wmawiać sobie i pracodawcy, że rok w domu nic nie zmienił, że wyglądam tak samo świetnie, myślę tak samo szybko i jestem tak samo produktywna jak przedtem – słowem, nie ustępuję młodszym koleżankom, które mają dowolną ilość czasu na nadgodziny, fitness i manicure, a w dodatku przesypiają noce. Wreszcie trzeba się nauczyć godzić ze sobą dwa etaty – służbowy i domowy, a oba muszą się zmieścić w jednej dobie. Dojazdy do pracy, galop do żłobka, po drodze zakupy, gotowanie zbilansowanego posiłku w okolicach dziewiętnastej, wreszcie kąpanie i usypianie malucha. Przez resztę wieczoru można się zająć sprzątaniem i praniem. Czas wolny? Hasło niepoprawne, proszę wprowadzić ponownie.

Jakby tego było mało, zmieniłam pracę, co dodatkowo skomplikowało sprawę. W nowej firmie nikt nie zna twojej wartości, trzeba ją wypracować od zera. Nie ma jechania na dobrej opinii, tłumaczenia, że głowa pęka po nieprzespanej nocy i porannej awanturze z dzieckiem, które akurat tego dnia nie chce zostać w żłobku. Trudno też liczyć na zrozumienie, że musisz wyjść wcześniej z powodu epidemii ospy. Trzeba być zadbaną, uśmiechniętą, w pełnej gotowości i w lot chwytać wszystkie informacje: od układu biura, przez imiona kolegów, hasło do poczty, po niepisane firmowe zwyczaje. Podsumowując: było intensywnie. Prawdziwa jazda bez trzymanki miała się jednak dopiero zacząć. Jeśli do tej pory wydawało mi się, że jeszcze jako tako trzymam kierownicę, to puściłam ją w momencie, kiedy po kilku tygodniach w nowej pracy usłyszałam pytanie: Czy rozważała pani wyjazd do którejś z naszych zagranicznych placówek?

Pytanie – marzenie. Pytanie, na które czeka się całe życie. Pytanie, które we śnie wypowiada aksamitny głos gdzieś spomiędzy rozstępujących się chmur, a zaraz zza nich wyłania się oślepiający blask świetlanej przyszłości. Czy rozważałam? Oczywiście, że NIE rozważałam. W ostatnim czasie moje rozmyślania ograniczały się do analizy szczepionek na pneumokoki. Co to w ogóle za pomysł? Ja, młoda matka, żona kibicująca mężowi w rozwoju jego działalności, od niedawna dumna posiadaczka trzypokojowego mieszkania, którego zakup rodził się w jeszcze większych bólach niż moje dziecko, miałabym rzucić wszystko i wyjechać? Kto tak robi? Chyba tylko bohaterki mojej książki.

Na urlopie macierzyńskim napisałam Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata – zbiór wywiadów z kobietami, które na różnych etapach życia podjęły decyzję o wyprowadzce z Polski. Wybrały niezwykłe miejsca: Karaiby, Malediwy, podbiegunowe stacje badawcze. Podjęłam światowy temat, choć sama utknęłam w domu. Rozmowy z bohaterkami książki prowadziłam przez Skype’a, kiedy moja córka spała (a przez pierwszy rok spała dość obficie). Owinięta w koc, stawiałam kubek herbaty obok komputera, a moje bohaterki siedziały po drugiej stronie – na ocienionym palmami tarasie, przy stole w toskańskiej kuchni albo w egipskiej willi. Przyglądałam się im i słuchałam ich niesamowitych historii. Potem zamykałam laptop i wracałam do mojego polskiego życia. Choć wcześniej sporo podróżowałam, nigdy nie planowałam przeprowadzki za granicę. Kiedyś przez pół roku studiowałam w Niemczech. Podobało mi się, ale z przyjemnością wróciłam do Polski. Jasne, lubiłam snuć wizje, jak wyglądałoby moje życie gdzie indziej. Łapałam się na lep czarujących filmów i książek, na czele z Domem na Zanzibarze i Pod słońcem Toskanii. Ale takie historie, podobnie jak historie moich bohaterek, najlepiej śledzi się z perspektywy własnej kanapy. Pisząc o tych odważnych dziewczynach, sama nie musiałam być odważna. Pisałam o świetnych miejscach i niesamowitych przeżyciach, ale nie musiałam podejmować ryzyka ani ponosić konsekwencji decyzji o emigracji.

Niektórzy wierzą w prawo przyciągania: jeśli długo o czymś myślimy, zapraszamy to do naszego życia. Gdy pracowałam nad książką, mój umysł stale zajmował się przeprowadzkami za granicę. Być może w ten sposób wywołałam wilka z lasu. Rzuć to i jedź ukazała się w marcu. W tym samym miesiącu trwała rekrutacja do zagranicznych oddziałów mojej nowej firmy.

– Może weźmie pani udział w konkursie? Do wyboru jest Pekin, Tokio, Rzym, Londyn albo Nowy Jork.

Głos zza chmur czekał na mój komentarz. W myślach słyszałam wszystkie inne głosy: rodziców, teściów, znajomych, wychowawców, liderów opinii, matek piszących na internetowych forach i tych, którzy podobny pomysł oficjalnie uznaliby za kontrowersyjny, a nieoficjalnie za skandaliczny i idiotyczny. Po chwili w tej kakofonii usłyszałam jeszcze jeden głos – własny. Powiedział: „Rozważyłabym Nowy Jork”.

ROZDZIAŁ 2

Gdzie zaczyna się Ameryka

Chodniki Nowego Jorku pełne są ludzi uciekających przed wyrokiem osobistej historii w kierunku obietnicy otwartego przeznaczenia.

VIVIAN GORNICK

Co sprawia, że właśnie w tym, a nie innym miejscu wyrasta metropolia? Dlaczego ludzie postanawiają: Tu będzie nam najlepiej? Z jakiego powodu jedne miasta są wspanialsze od innych i nieustannie się rozrastają, choć wydawać by się mogło, że bardziej już się nie da? Historycy lubią szukać przyczyn w geografii. W osiągnięciu urbanistycznego sukcesu pomaga położenie w naturalnie ukształtowanym porcie, na ważnym szlaku handlowym lub wzgórzu służącym za twierdzę obronną. Ale początki Nowego Jorku raczej nie zapowiadały późniejszej chwały. Wyrósł na kilku bagnistych wysepkach, w czasach, kiedy można stamtąd było sprowadzić najwyżej parę futer z bobrów. Musiało więc być coś jeszcze. Coś, co kazało ludziom spakować swój dobytek i przyjechać z krańców świata, z wiarą, że właśnie tu czeka ich szczęście. W każde dziś wielkie miasto najpierw ktoś musiał uwierzyć.

Łatwo wierzyć, kiedy przyjeżdża się na gotowe, tak jak ja, jak przede mną miliony imigrantów wypatrujących pochodni Liberty niczym latarni morskiej u bezpiecznego portu. I ja, i oni, przybyliśmy do Nowego Jorku zwabieni opowieściami tych, co byli przed nami i widzieli. Kiedy wszystko trzeba sobie dopiero wyobrazić, jest o wiele trudniej. Ameryka Północna wypadała blado w czasach średniowiecznego wyścigu europejskich władców do rezerwowania co lepszych kawałków na świeżo kreślonej mapie świata. Na tle przepychu Orientu – jego ręcznie tkanych dywanów, jedwabiu, perfum, porcelany i przypraw – czy Ameryki Południowej, z jej złotem i imponującymi miastami, dzikie ostępy zamieszkane przez Indian zdawały się pustym losem w kolonizacyjnej loterii.

Pierwszej oceny okolic dzisiejszego Nowego Jorku dokonał Włoch, Giovanni da Verrazzano, zatrudniony przez francuskiego króla, Franciszka I. Zapisał się na kartach historii jako pierwszy biały człowiek i Europejczyk, który wpłynął na wody Zatoki Nowojorskiej i ujrzał teren przyszłej metropolii. W kwietniu 1524 roku, poszukując słynnego Przejścia Północno-Zachodniego do Indii, trafił w okolice Manhattanu. Płynąc między wyspami położonymi u ujścia szerokiej rzeki do oceanu, spostrzegł kilku Indian, ale nie odważył się zejść na ląd ani wyruszyć w górę rzeki. Jego statek, La Dauphine, nie miał żadnego wsparcia, a poza tym Verrazzano uznał, że okoliczne wody to nie szlak, którego szukał. Dwa lata później do tej samej zatoki wpłynął Portugalczyk w służbie króla Hiszpanii, czarnoskóry Esteban Gomez, ale odpłynął zniechęcony przez styczniowe mrozy i kry.

Musiało minąć niemal sto lat, by ktoś zapuścił się dalej. Czterystuletnia historia Nowego Jorku opisywana w podręcznikach zaczyna się we wrześniu 1609 roku, kiedy Henry Hudson, angielski nawigator wynajęty przez Holendrów, zacumował w wodach zatoki, a następnie popłynął w górę rzeki, która dziś nosi jego imię. Zachwycił się wysokimi klifami, na których w przyszłości wyrosną Jersey City Heights i Palisades Park. Hudson dotarł aż na wysokość dzisiejszego Albany i nabrał pewności, że rzeka, którą płynął, to nie Przejście Północno-Zachodnie. Zawrócił, po czym jego statek, Half Moon (Półksiężyc), wyruszył w pierwszy w historii bezpośredni rejs z Nowego Jorku do Europy. Zleceniodawcą Hudsona była Holenderska Kompania Wschodnioindyjska – ówczesna korporacja poszukująca krótszej drogi do Indii. Jej zarządcy nie byli zachwyceni, gdy zamiast wieści o pożądanym szlaku albo cennych surowcach otrzymali naręcze futer z bobra, które Hudson wypatrzył u Indian Lenape[2]. Wieść o marnych efektach wyprawy dotarła również do uszu holenderskich kupców, którzy w futrach zwietrzyli potencjał handlowy. Zamiast jak dotąd kupować je od Rosjan, mogli dostać je za garść paciorków od Indian i odsprzedawać z większym zyskiem. W 1610 roku wyruszyły pierwsze holenderskie rejsy po amerykańskie futra, a trzy lata później kapitan Adriaen Block z załogą wznieśli tymczasową bazę na wyspie Manhattan.

Legenda Nowego Jorku zaczyna się od osoby pierwszego odnotowanego w historii europejskiego osadnika. Juan Rodriguez, który przypłynął na Manhattan w 1613 roku na pokładzie holenderskiego statku Jonge Tobias, uosabia i łączy cechy współczesnych nowojorczyków. Urodzony na Dominikanie, pół-Portugalczyk, pół-Afrykańczyk, utalentowany językowo i wynajęty przez holenderską załogę jako tłumacz, Rodriguez był jednocześnie pierwszym Europejczykiem, pierwszym czarnoskórym i pierwszym Latynosem, który zamieszkał na terenie dzisiejszego Nowego Jorku. Był również pierwszym imigrantem. Obywatel świata, który po licznych wojażach wybrał sobie na dom miejsce, w którym później chciały żyć miliony. Pojął za żonę indiańską dziewczynę i założył typowo nowojorską multikulturową rodzinę. Pożegnał załogę, która wracała do Niderlandów, a następnie, wyposażony w trochę broni i podstawowych towarów na handel z tubylcami, z nadzieją rozpoczął swoje nowe życie tak jak każdy początkujący Manhattańczyk.

Pierwsze stałe zabudowania, które okazały się zalążkiem współczesnej metropolii, nie powstały jednak na Manhattanie, tylko na małej wyspie Governors Island. W 1624 roku trzydzieści holenderskich rodzin przypłynęło tam, by osiedlić się w kolonii o nazwie Nowe Niderlandy. Niedługo potem w poszukiwaniu wody przenieśli się na większy Manhattan. Na południowym krańcu wyspy powstał Fort Amsterdam, a w 1626 roku rozwijające się miasto nazwano Nowym Amsterdamem. Zaraz potem Peter Minuit dokonał słynnego zakupu Manhattanu od Indian za garść paciorków. Choć rządy Holendrów trwały tylko czterdzieści lat, nadały miastu ton, który obowiązuje do dziś. Zarządcy kolonii, w przeciwieństwie do Nowej Anglii, nie skupiali się na religijnych ideałach, ale na dochodach. Mieszkańców przyszłego Nowego Jorku cechowała tolerancja, nie tyle jednak ze szlachetnych pobudek, co z konieczności. Od początku tworzyli etniczny, religijny i kulturowy miks. Pasażerami pierwszych statków z osadnikami byli głównie francuskojęzyczni uciekinierzy z hiszpańskich Niderlandów, leżących na terenie dzisiejszej Belgii. Jako protestanci pragnęli wyzwolić się spod rządów katolickich Hiszpanów, dlatego wyruszyli do Holandii, a stamtąd do Nowego Świata – nie mieli przecież już nic do stracenia. Do Nowego Amsterdamu ściągali też przebojowi holenderscy zarządcy, Anglicy z Virginii i Nowej Anglii oraz czarni niewolnicy z Brazylii. Nowym sąsiadom przyglądali się zaniepokojeni Indianie. Wszyscy wiedzieli, że jeśli chcą przeżyć, nie mają wyboru i muszą zaakceptować odmienność.

W Nowych Niderlandach powstał dokument nazwany pierwszą amerykańską Deklaracją Niepodległości. W 1657 roku mieszkańcy miasta Flushing na terenie dzisiejszego Queens, trzydziestu jeden Holendrów i Anglik, złożyli na ręce dyrektora generalnego Petera Stuyvesanta list w obronie aresztowanego i torturowanego kwakra. Podpisani występowali przeciw nienawiści, powołując się na pokój i miłość w Chrystusie; podkreślili, że karta miejska gwarantowała – zgodnie z holenderską tradycją – wszystkim mieszkańcom prawo cieszenia się wolnością sumienia. Poza tolerancją Holendrzy zaszczepili na Manhattanie coś jeszcze: chęć rozwoju i zysku bez specjalnego przebierania w środkach. Oraz dystans i poczucie humoru, których można się dopatrzeć w tym, że pierwszy ratusz w Nowym Amsterdamie powstał w karczmie.

Po Holendrach nie zachowały się domy ani wiatraki, które kiedyś stały na Manhattanie. Choć zabudowania wzniesione przez pierwszych osadników nie przetrwały próby czasu, to spacerując po Nowym Jorku, łatwo dostrzec ślady tamtych czasów. Są nimi chociażby stoops, czyli wysokie schody prowadzące do drzwi wejściowych kamienic. Tę modę przywieźli mieszkańcy Niderlandów, przyzwyczajeni do częstego zalewania gruntów, a w jego wyniku do podmakania domów, dlatego woleli je wznosić wysoko nad ziemią. Na mapie miasta pozostało też kilka holenderskich nazw jak Brooklyn, Bronx czy Harlem.

W 1664 roku kontrolę nad miastem przejęli Anglicy, nadając mu swoją nazwę. Owocem ich czasów jest przede wszystkim wzrost znaczenia Nowego Jorku jako portu przeładunkowego między Europą a Karaibami. Z Karaibów sprowadzano cukier i przyprawy, z Europy – ściągniętych z Afryki niewolników. Mimo purytańskich początków Nowej Anglii Nowy Jork pozostał wielokulturową enklawą opartą przede wszystkim na sprawnie funkcjonującym biznesie, a nie fundamentach religijnych. Dość wspomnieć, że prosto z Wielkiej Brytanii przypłynęła tu pierwsza szerzej znana drag queen. Na początku XVIII wieku gubernator Lord Cornbury (a dokładnie Edward Hyde III, hrabia Clarendon) przechadzał się po nowojorskim forcie odziany w powłóczyste szaty; zamówił też sobie portret, na którym pozował jako królowa Anna.

Bowling Green – tu Holendrzy dokonali zakupu Manhattanu od Indian

Po rewolucji i uchwaleniu Deklaracji Niepodległości w 1776 roku Amerykanie odcięli pępowinę od Europy i zaczęli opowiadać własną historię, z Nowym Jorkiem jako stolicą. Nowo narodzone państwo niczym wielkie, genialne dziecko szybko przyćmiło starzejącą się i kurczącą rodzicielkę, której kolejni podopieczni uciekali spod kolonizacyjnej spódnicy. Sami Amerykanie, wywodzący się z Europy, stopniowo się od niej oddalali. W XIX wieku przybywali do Ameryki głównie Irlandczycy, Włosi, Niemcy i europejscy Żydzi. W XX wieku zahamowano ten napływ, pojawiało się za to więcej imigrantów z Karaibów, Meksyku, Chin, Korei, Filipin i Indii. Nowy Jork przestał być dawną kolonią. Stworzył siebie na nowo. Obywatelstwo: światowe. Rysopis: barwny ptak. Cecha szczególna: odwaga, by sięgać po więcej.

Cichym wspomnieniem początków Nowego Jorku jest mały okrągły skwerek na Dolnym Manhattanie. Przypomina okienko, przez które można zajrzeć w przeszłość. Bowling Green, niepozorny placyk z fontanną tuż obok pomnika giełdowego byka, leży w miejscu dawnego targu, gdzie osadnicy handlowali z Indianami i między sobą. To tu miało dojść do niesławnego zakupu wyspy, tu również oddawano się sportom i rekreacji (stąd nazwa). Po przejęciu Nowego Amsterdamu przez Anglików wokół Bowling Green stanął płot, który zdobiły małe królewskie korony. Dziewiątego lipca 1776 roku odpiłował je tłum wiwatujący po uroczystym odczycie Deklaracji Niepodległości. Ten sam tłum zniszczył zresztą stojący na skwerze posąg króla Jerzego III. Poćwiartowana figura przepadła, ale XVIII-wieczny płot (bez koron) stoi tam, gdzie stał.

Tak wyglądały początki Nowego Jorku. A ten jest początkiem Ameryki – tak uważa historyk Kenneth Jackson z Uniwersytetu Columbia. Z punktu widzenia geografii na pewno: najbliżej stąd do Europy, więc ci, którzy chcieli szybko dostać się do Stanów, przeważnie najpierw oglądali Manhattan. Nowy Jork jest początkiem Ameryki także z perspektywy historycznej: choć nie powstał jako pierwszy, to szybko przyćmił pozostałe miasta kraju i całego kontynentu. Wreszcie: to z Nowego Jorku idzie w świat czarująca opowieść o Stanach. Nowojorskie kadry pełne wieżowców, żółtych taksówek i dziwnych, pociągających ludzi jako pierwsze zapadają w świadomość cudzoziemców, ryjąc w ich wyobraźni ideę Ameryki, którą trudno potem przerobić, choćby nie wiem ile hollywoodzkich produkcji próbowało zdjąć ten urok.

Każdy nowojorczyk się z tym zgodzi. Dla nich ich miasto jest pępkiem świata. Istnieje na to wiele dowodów, jak choćby znana grafika Saula Steinberga, przedstawiająca sposób, w jaki mieszkańcy Wielkiego Jabłka postrzegają resztę kraju. Na pierwszym planie widać szczegółowo ukazany Manhattan, za nim pas rzeki Hudson, potem symboliczny płaski trawnik upstrzony pojedynczymi skałami, a dalej już tylko Pacyfik i Azja. Na aukcji internetowej kupiłam narysowaną w latach czterdziestych XX wieku mapę w podobnym klimacie. A New Yorker’s Idea of the United States of America Daniela K. Wallingforda zakłada między innymi, że Brooklyn jest większy niż Teksas, poniżej Staten Island zaczyna się Floryda, a Los Angeles jest stolicą stanu Hollywood, mniejszego niż Manhattan.

Nowojorczycy lubią trzymać się wersji, że ich miasto jest jak państwo w państwie, jak kolorowa wyspa na wielkim, monotonnym oceanie. Lubią się wyróżniać i błyszczeć. Mają się za bardziej światowych – ba, to oni są światem. Reszta Amerykanów nie pozostaje nowojorczykom dłużna. Zdaniem niektórych Nowy Jork to gniazdo tchórzy, którym w przeszłości nie starczyło odwagi, by ruszyć na surowy Zachód, gdzie czekała prawdziwa przygoda i prawdziwe wyzwania.

To jak jest z tym Nowym Jorkiem? To wizytówka kraju czy hałaśliwy pokaz fajerwerków? Na pewno interesujący zwiastun. Niektórzy zechcą dzięki niemu poznać dalszy ciąg tej opowieści, innych oczaruje tak, że nie będą już chcieli oglądać nic więcej.

ROZDZIAŁ 3

Strach przed lataniem

Nie dziwi, że część woli wąski korytarz,

Jeden pokój, gdzie umierają wątpliwości.

Aż możliwość, ten dziwny kwiat,

Odwróci swą twarz.

Drzwi zamykają się i otwierają każdego dnia.

Drzwi zamykają się i otwierają każdego dnia.

I każdego dnia pędzimy w kierunku miasta.

PHILLIS LEVIN

Oczywiście, że Nowy Jork. Tylko Nowy Jork. Nie miało najmniejszego znaczenia, że nigdy wcześniej tam nie byłam.

Zdążyłam zobaczyć spory kawałek świata, ale Stany ciągle odkładałam na później. Pewnie dlatego, że jestem podróżniczą perfekcjonistką. Nie znoszę wracać skądś z poczuciem, że zobaczyłam tylko mały wycinek, pomijając całą wspaniałą resztę. Z Ameryką tak właśnie by było. Jej rozległość i różnorodność działała na mnie przytłaczająco. Chciałam mieć czas i pieniądze, żeby porządnie ją zwiedzić. I nagle proszę! Oto nadarzała się okazja.

W rozważaniach, czy wyjechać na kontrakt, szaleństwem wydawało mi się wiele rzeczy, ale nie wybór lokalizacji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie decyduje się zamieszkać w miejscu, którego nigdy nie widział, dla mnie jednak nie było w tym nic dziwnego. Nie musiałam być w Nowym Jorku, żeby go znać. Widzieliśmy się przecież wielokrotnie. Nie ma chyba drugiego miasta na świecie, które tyle razy zostało sfilmowane, sfotografowane i opisane. Zresztą może był to kolejny powód, dla którego dotąd się tam nie wybrałam: właściwie nie miałam takiej potrzeby. Z jednej strony czułam, że wszystko już obejrzałam na ekranie. Z drugiej podskórnie obawiałam się, że Nowy Jork z mojej wyobraźni w starciu z rzeczywistością stanie się mniej pociągający. A co, jeśli okaże się, że życie na Manhattanie nie polega tylko na pływaniu łódką po Central Parku, kursach żółtą taksówką, przechadzaniu się Piątą Aleją z naręczem toreb pełnych ciuchów od projektantów i toczeniu dyskusji w grupie uroczo neurotycznych znajomych? Byłby to cios, po którym coś nieodwracalnie by się zmieniło, zawód na miarę utraty wyimaginowanego przyjaciela z dzieciństwa.

Ale kiedy możliwość zamieszkania w Nowym Jorku stała się nierealnie realna, nie miałam żadnych wątpliwości. Nawet gdyby lista innych dostępnych kierunków była znacznie dłuższa, trudno byłoby znaleźć dla niego godnego konkurenta. Już w brzmieniu samej nazwy tego miasta jest coś, co wywołuje ciarki. Jakiś nieopisany ładunek emocjonalny, ekstrakt ze wszystkich obejrzanych filmów, przeczytanych książek, wysłuchanych piosenek. Nowy Jork. Miasto legenda. Po co wywracać życie do góry nogami dla Londynu albo Rzymu? Tam można polecieć w każdy weekend. Azję skreśliłam jeszcze szybciej. Nie znałam języków, poza tym nie czułabym się swobodnie w tak odmiennych kulturach. Co innego wakacje, a co innego wyjazd do pracy, z zamiarem sensownego jej wykonywania. Poza tym Pekin i Tokio nie wydawały się przyjazne dla małego dziecka.

Właśnie, dziecko.

Wspomniałam, że wybierając Nowy Jork, nie miałam wątpliwości. Ale nie miałam ich na takiej samej zasadzie, na jakiej bez namysłu odpowiada się na pytanie: „Na co wydałbyś wygrane dziesięć milionów?”. Po prostu nie wierzyłam, że dokonuję realnego wyboru. Dziś myślę, że musiałam być w szoku. W jednym z wywiadów aktorka Katarzyna Kwiatkowska opowiadała o tym, jak spotkała ją pewna niespodzianka: „Czułam się, jakby mi ktoś powiedział: polecisz w kosmos, będziesz mieszkała w Nowym Jorku, poślubisz księcia. Abstrakcja, ale bardzo miła”. A mnie naprawdę powiedzieli: będziesz mieszkała w Nowym Jorku. Abstrakcja? Tak. Czy miła? Raczej paraliżująca.

Po tej wstępnej, w zasadzie niewiele znaczącej rozmowie jeden po drugim docierały do mnie argumenty, dlaczego nie powinnam brać udziału w rekrutacji. Miałam rodzinę. Niespełna dwuletnią córkę. Męża, który po długich studiach i zdobywaniu niezbędnych uprawnień rozkręcił swoją działalność w dziedzinie niedającej się przenieść w dowolne miejsce na świecie, tym bardziej w kraju tak komplikującym zatrudnienie cudzoziemców jak USA. Wizja przekwalifikowania się na grafika czy programistę raczej nie wchodziła w grę. Miałam też mamę, którą perspektywa samego lotu na inny kontynent napawała przerażeniem, nie wspominając o zabieraniu ze sobą dziecka oraz całego życia na co najmniej kilka lat. Znajomych, wśród których nie było przypadku podobnego wyjazdu. Liczne grono doradców, a raczej odradców, wyliczających ryzyka takiej decyzji. Własne mieszkanie, którego niedawny zakup wspominałam jak tor przeszkód. Ułożone z wysiłkiem życie, które w takiej sytuacji było sporym utrudnieniem.

Nie miałam za to: pojęcia, czy mój mąż zgodzi się ze mną wyjechać. Odwagi, by zabrać córkę i wyjechać tylko z nią. Serca, by rozstać się z dzieckiem na tak długi czas. Gwarancji, czy moja rodzina przetrwa taki ruch. Lub jego brak. Kiedy pojawia się szansa, której się nie odrzuca, nic już nie będzie takie jak dawniej, niezależnie od tego, co postanowisz. Bałam się oczekiwać od męża, żeby zrezygnował dla mnie z czegoś, na co tak długo pracował. Ale gdybym nawet nie spróbowała, do końca życia zadawałabym sobie pytanie, czy dobrze zrobiłam. I pewnie bym żałowała. W każdym wariancie ktoś tracił. A strata była na tyle duża, że mogła zaważyć na naszej przyszłości. Nie widziałam dobrego wyjścia z tej sytuacji. Nie dało się też już wrócić do punktu wyjścia. Brak decyzji również byłby decyzją. Coś zostało nieodwołalnie wprawione w ruch.

Moje rozterki z tamtego czasu opisałam w felietonie dla miesięcznika „Poznaj Świat”[3]:

Wolność mimo woli

Uważaj na swoje marzenia, bo mogą się spełnić – ostrzega przysłowie. A przecież ja ciągle rzucam losowi wyzwania, wypowiadając coraz to nowe pragnienia. Niedawno los odpowiedział, podając mi na tacy to, czego się domagałam. A ja wpadłam w panikę.

Też tak macie, że stając na platformie widokowej, ogarniacie wzrokiem spektakularny krajobraz i myślicie: „Ach, gdyby tak umieć latać, zrobić krok do przodu i puścić się swobodnie w dół! Poszybować jak ptak, z gwarancją miękkiego lądowania. Cieszyć się widokiem i czuć wiatr we włosach. Wolność! Szkoda, że to niemożliwe...”? Ale jeśli ktoś w tej samej chwili postukałby was w plecy i wyciągnął spadochron, namawiając na wspólny skok, mina szybko by wam zrzedła. Najpierw usłyszelibyście własny nerwowy śmiech, a potem coraz gwałtowniejsze wymówki, dlaczego nie możecie skoczyć. Prawdopodobnie powiedzielibyście: pas. Człowiek ze spadochronem wzruszyłby ramionami i odszedł (albo odleciał), a wy zostalibyście przy barierce, zupełnie zbici z pantałyku. Tłumaczylibyście innym i sobie, że propozycja była niedorzeczna, niebezpieczna i w dodatku od obcego faceta. Odmawiając skoku, wykazaliście się przecież zdrowym rozsądkiem. Mimo to narastałoby w was niezrozumiałe poczucie obudzenia się z ręką w nocniku.

Co tu się właściwie stało? Ten gorzki posmak, to dziwne zażenowanie samym sobą, to efekt przepuszczonej okazji. Powszechnie wiadomo, że te niewykorzystane się mszczą. Naszego bohatera z platformy widokowej właśnie uderzyła obuchem w łeb. Choćby następnego dnia przybiegł w to samo miejsce, rozglądając się nerwowo za człowiekiem ze spadochronem, będzie już za późno. Ostatnio przydarzyło mi się coś podobnego. Chwilę po tym, jak ukazała się moja książka o Polkach, które wyprowadziły się na drugi koniec świata, los podsunął mi propozycję przeprowadzki na inny kontynent. Bardzo konkretną i bardzo interesującą. Propozycję, której nikt przy zdrowych zmysłach nie odrzuca. A ja... Wpadłam w popłoch.

A przecież ostatnio, znudzona codziennością, zimą i przednówkiem, kręciłam nosem na monotonię. Czy nie marzyłam o tym, żeby przez jakiś czas pożyć inaczej i nie musieć czekać z tym do starości? Czy nie skarżyłam się, że chciałabym uważniej zwiedzić jakiś fajny kraj niż tylko w przelocie, podczas dwutygodniowych wakacji? Czy nie szukałam zawodowej odmiany po dziesięciu latach za korporacyjnym biurkiem? Wypowiedziane głośno życzenia zmaterializowały się, kiedy najmniej się tego spodziewałam. Czułam się tak, jakby kelner w białych rękawiczkach uniósł przede mną srebrny klosz, odsłaniając wykwintne danie. A ja nie miałam pojęcia, jak się do niego zabrać.

W mojej głowie natychmiast zaczęły pączkować obawy, które szybko przekuwałam w argumenty na nie. Bo czy to na pewno najlepszy moment, bo lubię moje mieszkanie, bo pakowanie jest takie uciążliwe, bo bliscy i znajomi... Nagle w kuszącej ofercie dostrzegałam coraz więcej rys, a życie, które potencjalnie miałam zostawić, piękniało mi w oczach, choć jeszcze niedawno wydawało się szarawe. Nie widziałam już burych warszawskich ulic, tylko wychwalałam Łazienki w pełnym rozkwicie. Zupełnie jakby ktoś chciał mnie wypuścić z klatki, a ja dostałam lęku przestrzeni i kurczowo łapałam się krat. Pytałam siebie: o co mi właściwie chodzi? Jak to możliwe, że taka dobra wiadomość zafundowała mi taki stres?

Ta histeryczna reakcja, ten emocjonalny mętlik i decyzyjne rozmemłanie popchnęły mnie do bardziej uniwersalnych rozważań o życiu. Postanowiłam pogrzebać trochę w przeszłości. I wyciągnęłam! Te same uczucia, choć nieco mniej nasilone, towarzyszyły mi już wiele razy wcześniej. W momencie wpinania nart na początku stoku. Albo u stóp wysokiej góry, na którą musiałam się wdrapać. Właściwie pojawiały się przed każdą podróżą, kiedy z wywieszonym językiem nadrabiałam służbowe obowiązki, a wieczorem zaczynałam pośpieszne pakowanie. A już szczególnie, kiedy budzik nastawiony w środku nocy wyrywał mnie z ciepłego łóżka na poranny lot. „Za jakie grzechy?” – pytałam siebie, zanim oszołomiony mózg wygenerował ripostę: „Na własne życzenie”.

Drążyłam dalej. Sięgnęłam do przeszłości nie tylko własnej, ale narodowej. I znalazłam odpowiedź, a raczej usprawiedliwienie. Mój lęk przed wyruszaniem w drogę to nie histeria, tylko atawizm. Padłam ofiarą pamięci wcześniejszych pokoleń, którym wyjazd kojarzył się przede wszystkim źle. Poza nielicznymi szczęściarzami wśród bogatych szlachciców, wysyłanych na poszerzającą horyzonty wycieczkę po Europie, dla reszty rodaków konieczność opuszczenia domu oznaczała kłopoty: ucieczkę przed wojną, przymusowy wymarsz na front, zesłania, przesiedlenia, internowania. Te rodzinne historie wciąż żyją w opowieściach i albumach ze zdjęciami. Skutek? Naturalną reakcją na hasło „wyjazd”, jaką mam zapisaną w genach, nie jest dreszcz radości, tylko spływający po plecach pot.

Nie udawajcie, że nigdy wam się to nie zdarza. Wiem, trudno to przyznać w czasach, gdy supermodne jest namawianie do opuszczania strefy komfortu. Ostatnio stało się ono wręcz społecznym przymusem. Mała stabilizacja, życiowy cel wkładany nam do głów przez rodziców, dziś budzi tylko pogardliwe prychnięcie. „Statek jest bezpieczny w porcie, ale nie po to buduje się statki” – co i rusz słyszę cytat, który przypisuje się kilku różnym autorom. Wszystko w porządku, ale co, jeśli ja nie czuję się statkiem? Może bliżej mi do pociągu, który musi mieć oparcie w solidnej ramie szyn? Albo balonu, który żeby oderwać się od ziemi, potrzebuje ciepła – ciepła domowych pieleszy? Na te pytania nie mam jeszcze odpowiedzi. Podobnie jak na pytanie, czy przyjmę tamtą propozycję, czy pozwolę jej odejść. Daję sobie prawo, żeby tego nie wiedzieć. I może to jest prawdziwa wolność?

Nie znałam odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Pytania, które nie dawały mi spać, jak grecki chór skandujący: „Co ty wyprawiasz?”. Mogłam go uciszyć jednym krótkim „nie”. Ale nie zrobiłam tego. Uznałam, że z odmową zawsze zdążę. Dlatego na wszelki wypadek złożyłam papiery w konkursie. Co miałam do stracenia? Swoją wiarygodność, może nawet przyszłość w firmie. Ale kupowałam sobie czas, żeby wszystko dobrze przemyśleć. Jak się okazało, ten czas do niczego mi się nie przydał.

Miesiące, przez które trwała rekrutacja, a potem kolejne, które dzieliły mnie do wyjazdu, nie sprawiły, że stałam się choć odrobinę mądrzejsza czy pewniejsza swojej decyzji. Zazwyczaj wiem, czego chcę, a jeśli nie wiem, to dowiaduję się tego, spisując listy za i przeciw, rozmawiając z rodziną i przyjaciółmi, zbierając informacje. Podobnie robiłam tym razem – do upadłego, ale nie uzyskałam odpowiedzi, która by mnie uspokoiła. Ostatniego dnia przed wylotem bałam się tak samo jak na początku. Pocieszałam się tylko, że przede mną inni bali się bardziej.