Americana. To, co najlepsze w USA - Magdalena Żelazowska - ebook + audiobook

Americana. To, co najlepsze w USA ebook i audiobook

Magdalena Żelazowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Autorka stworzyła osobisty przewodnik po USA, który jest czymś więcej niż listą miejsc i atrakcji turystycznych. Mieszkając w Ameryce i podróżując po niej, poszukuje przede wszystkim niepowtarzalnego nastroju. Podgląda, jak mieszkają ludzie, co robią, noszą i jedzą. Słucha dźwięków lokalnej muzyki, zbiera miejscowe przysłowia, szpera w sklepach, a czasem w śmieciach. Prowadzi prywatny rejestr uroków, ciekawostek i osobliwości, które są jak łatki amerykańskiego patchworku.
Americana jest próbą opisania nieuchwytnego czaru Ameryki, który uwodzi cały świat. To kolekcja tego, co w USA najlepsze. Znajdziemy w niej:
– krótką historię Stanów Zjednoczonych,
– główne regiony kraju,
– amerykańskie małe miasteczka,
– road tripy, przydrożne bary i motele,
– farmy, rancza i plantacje,
– wyprzedaże garażowe,
– sekrety fast foodu,
– teorie amerykańskich naukowców,
– opowieści związane z emigracją,
– polskie ślady w Ameryce
i wiele innych.

Americana to książkowy storytelling w najlepszym wydaniu, wciągający
zarówno tych, którzy mieli okazję zasmakować w amerykańskiej różnorodności miejsc, doznań i doświadczeń, jak i tych, którzy tę przygodę
mają dopiero przed sobą.

Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka Radia 357

Podejście autorki do miejsc, które opisuje, jest mi bardzo bliskie. Sama
staram się ze wszystkich czerpać jak najwięcej: ładować się ich energią, chłonąć atmosferę, kosztować smaków i rozkoszować się pięknem.
Nie mniej ważne jest poznawanie ludzi, ich zwyczajów i podejścia do 
świata. Wszystko to Americana przedstawia w sposób fascynujący. Kto by 
pomyślał, ile historii zaczęło się od ananasów...

Agnieszka Łopatowska, dziennikarka, autorka książki W Paryżu możesz być kim chcesz

Magda skutecznie potrafi wciągnąć czytelnika w swoją wycieczkę po Stanach Zjednoczonych. Jej Americana z pewnością zmotywuje wielu do wyprawy w tym kierunku. A tych, którzy już raz zasmakowali USA, zaintryguje na nowo.

Ilona Raczyńska,Wirtualna Polska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 31 min

Lektor: Agnieszka Baranowska

Oceny
4,1 (118 ocen)
51
37
19
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
4Erchomai4

Nie polecam

O wszystkim i o niczym. Nie polecam. Duże rozczarowanie, szczególnie, że autorka mieszkała w USA a w książce mamy streszczenie informacji jak z Wikipedii. Równie dobrze można "przeklikać się" od linku do linku w Internecie w celu znalezienia różnorodnych informacji o USA. Książka nie wnosi niczego nowego, nie jest odkrywcza ani ciekawa. Powszechne fakty i ciekawostki, które o Stanach Zjednoczonych znamy ze szkoły czy popkultury.
20
Yanadis

Całkiem niezła

Dość arbitralnie skrojona pigułka wiedzy o USA. Kilka dodatkowych rozdziałów mogłoby pogłębić tematykę bo widać, że osobiste doświadczenia i research nie kuleją. Autorka ma mocno entuzjastyczne podejście do funkcjonowania w obcej dla siebie kulturze, rzekomo skrojonej pod jej temperament, co wydało mi się do pewnego stopnia powierzchowne. Nie uważam wcale, że trzeba od razu epatować patologiami danego miejsca, ale to próba zrozumienia i świadomość różnic kulturowych tworzą dobrą literaturę podróżniczą i kulturoznawczą. Ale doceniam za takie smaczki jak historia patchworku czy nieformalne nazwy stanów.
10
Karine1

Dobrze spędzony czas

Bardzo ogólnikowa, ale mimo wszystko przyjemna do posłuchania.
00
magnum33

Całkiem niezła

Ameryka potrafi budzić skrajne emocje. Autorka jest na pewno miłośniczką USA i to widać już od pierwszych stron książki. Nie znajdziemy tu pogłębionej analizy. Jest to raczej zbiór luźnych doświadczeń i wywiadów. Brak dobrego opisu np: podróży, praktycznych doświadczeń. Te które są opisane to raczej powierzchowne minimum. Niczego nie dowiadujemy się o stosunkach w pracy w USA czy też problemach ze służbą zdrowia, przestępczością, bezdomnością czy o pułapkach kredytowych. Z kolei Polska jawi się jak kraj z lat 80-tych i 90-tych co już jest przesadą.
00
JulitaKubaFi

Z braku laku…

Nudna
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mag­da­lena Że­la­zow­ska 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2022
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: MAL­WINA KO­ZŁOW­SKA
Ko­rekta: DO­NIA CY­DEJKO, DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i ma­kiety, skład i ła­ma­nie: MA­CIEJ SZY­MA­NO­WICZ
Źró­dła zdjęć Bi­blio­teka Kon­gresu s. 24, 37, 40–41, 47, 120–121 iStock: Pho­tos­by­Andy s. 246 unsplash.com: Ja­mes Har­tono s. 2–3, Ja­kob Owens s. 4, 147, Squ­are Lab s. 10, Ata­han Guc s. 32, Da­vid Her­tle s. 59, Kar­stem Ko­ehn s. 70–71, Mar­tina Mi­sar Tum­melt­sham­mer s. 73, Le­slie Cros. s. 108–109, Brett Patzke s. 135, Da­niela Araya s. 139, Spen­cer Da­vis s. 153, He­idi Ka­den s. 154–155, Ja­mes Glas s. 157, Alex Be­gin s. 165, Ami­rali Mir­ha­she­mian s. 168–169, Ben­ja­min Su­ter s. 201, Yoav Aziz s. 205, Adi­tya Vyas s. 208–209, Col­ton Duke s. 217 pe­xels.com: Matt Hardy s. 166, Amin Mel­lis. s. 168–169 Po­zo­stałe zdję­cia po­cho­dzą z ar­chi­wum pry­wat­nego au­torki
Gra­fiki iStock: Vla­day­oung s. 13, be­ast­fro­me­ast s. 32, 51, 77, 223, AF-stu­dio s. 91, Fo­xys­Gra­phic s. 132, ka­me­sh­kova s. 244
War­szawa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-02-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.plfa­ce­book.com/wy­daw­nic­two­lunain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­luna
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Ro­dzi­com

.

Stany Zjed­no­czone mapa ad­mi­ni­stra­cyjna

Man­hat­tan Bridge, Nowy Jork

WSTĘP

Ame­ry­kań­ski pat­chwork

Mapa Sta­nów Zjed­no­czo­nych przy­po­mina pat­chwor­kową na­rzutę. Na Wschod­nim Wy­brzeżu tro­chę po­marsz­czoną, jak na kra­wę­dzi po­śpiesz­nie po­ście­lo­nego łóżka, a da­lej już wy­gła­dzoną, z ła­tami rów­nymi jak od li­nijki. Pięć­dzie­siąt sta­nów Ame­ryki. Gdy pa­trzę na tę barwną ukła­dankę roz­piętą mię­dzy oce­anami, za­wsze mnie za­dzi­wia, że ten kraj jest w ogóle moż­liwy.

Jak za­pa­no­wać nad tak ogrom­nym te­ry­to­rium? Czy da się upil­no­wać jego gra­nice i we­wnętrzny po­rzą­dek? Kto jest w sta­nie okieł­znać trzy­sta trzy­dzie­ści trzy mi­liony miesz­kań­ców, któ­rzy przy­byli tu ze wszyst­kich stron świata? Co poza pasz­por­tem mają ze sobą wspól­nego no­wo­jor­czyk, ran­czer z Tek­sasu i sur­fer z Ka­li­for­nii? To od­ważne i wy­ma­ga­jące po­łą­cze­nie. Różne wzory, fak­tury i ko­lory Ame­ryki gryzą się jed­nak tylko po­zor­nie. Z szer­szej per­spek­tywy two­rzą za­ska­ku­jąco har­mo­nijną ca­łość. Jest w niej coś prze­kor­nego, kon­tra­stu­ją­cego, ale też przy­tul­nego. Chce się to mieć. Chce się tu być.

Nie da się za­prze­czyć kul­tu­ro­wej atrak­cyj­no­ści Ame­ryki. Kusi każ­dego, kto tak jak ja uro­dził się w bu­rych cza­sach PRL-u. Wy­cho­wana na fil­mach drogi i książ­kach przy­go­do­wych, długo ma­rzy­łam o wy­jeź­dzie do Sta­nów. Ale jako po­dróż­ni­cza per­fek­cjo­nistka nie mo­głam się po­go­dzić z tym, że przy­jadę tu tylko na kilka kosz­mar­nie dro­gich ty­go­dni i zo­ba­czę le­d­wie mały wy­ci­nek kraju, po czym będę mu­siała wró­cić z po­czu­ciem nie­do­sytu. La­tami od­kła­da­łam Ame­rykę na póź­niej, aż pew­nego dnia po­ja­wiła się moż­li­wość, bym tu za­miesz­kała. Czy można so­bie wy­obra­zić lep­szą oka­zję do po­zna­nia tego wiel­kiego, fa­scy­nu­ją­cego kraju? Po czte­rech la­tach tu­taj na do­bre po­rzu­ci­łam wiarę w to, że Stany da się grun­tow­nie zwie­dzić. Nie da się ich też rze­tel­nie opi­sać. Są na to zbyt duże, zbyt róż­no­rodne i zbyt trudne do pod­su­mo­wa­nia.

Ta książka nie sta­nowi kom­pen­dium wie­dzy o USA. Choć od­wie­dzi­łam kil­ka­dzie­siąt sta­nów, to żad­nego nie po­zna­łam wy­star­cza­jąco do­kład­nie – w każ­dym ra­zie we­dług mo­ich wła­snych wy­śru­bo­wa­nych wy­ma­gań. Zresztą im je­stem star­sza, tym co­raz mniej in­te­re­suje mnie dro­bia­zgowy har­mo­no­gram zwie­dza­nia i ran­kingi atrak­cji uło­żone w po­rządku geo­gra­ficz­nym. Pró­bu­jąc uwiecz­niać po­dróże, po­rzu­ci­łam też próby ka­ta­lo­go­wa­nia ich przez pro­wa­dze­nie dzien­ni­ków czy zbie­ra­nie pa­mią­tek – szybko prze­sta­łam na­dą­żać z za­pi­skami i eks­po­no­wa­niem eg­zo­tycz­nych za­ku­pów w miesz­ka­niu.

Nie­któ­rzy przy­wożą ze świata prze­pisy ku­li­narne, przy­prawy i eg­zo­tyczne pro­dukty, a po­tem usi­łują od­two­rzyć w kuchni kli­mat wa­ka­cji. Nie­stety, mnie go­to­wa­nie ni­gdy szcze­gól­nie nie po­cią­gało, a moje ku­li­narne eks­pe­ry­menty prze­waż­nie koń­czą się po­rażką. Nikt z do­mow­ni­ków i go­ści nie re­flek­to­wał na przy­wie­zione przeze mnie mdłe słod­ko­ści z Tur­cji czy nor­we­ską kieł­basę z re­ni­fera. Ob­cho­dzi­li­śmy je sze­ro­kim łu­kiem tak długo, aż zwie­trzały i skru­szały. Kiedy w su­szo­nym ore­gano z Gre­cji za­lę­gły się mole, po­sta­no­wi­łam po­prze­stać na przy­wo­że­niu wina.

In­nym spo­so­bem na ko­lek­cję wspo­mnień jest gro­ma­dze­nie do­świad­czeń. Mo­gła­bym od­by­wać rajdy po lo­kal­nych atrak­cjach, szu­kać eks­tre­mal­nych prze­żyć, cho­dzić na warsz­taty rę­ko­dzieła, ale nie chcia­łam zmie­niać po­dróży w ko­lejny pro­jekt.

Zde­cy­do­wa­łam, że w dro­dze będę szu­kać przede wszyst­kim na­stro­jów. Wy­ra­zi­stych, cha­rak­te­ry­stycz­nych i trud­nych do pod­ro­bie­nia. Pod­glą­dam, jak miesz­kają lu­dzie, czym się zaj­mują, co no­szą i je­dzą. Słu­cham dźwię­ków lo­kal­nej mu­zyki, zbie­ram miej­scowe przy­sło­wia, miej­skie le­gendy i mor­skie opo­wie­ści. Szpe­ram w skle­pach, a cza­sem w śmie­ciach. Szu­kam tego, co cie­kawe, piękne i warte za­bra­nia do domu. Mię­dzy in­nymi na tym po­lega we­dług mnie sens prze­mie­rza­nia świata.

Od­kąd za­miesz­ka­łam w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i za­czę­łam po nich po­dró­żo­wać, two­rzę zbiór mo­ich ulu­bio­nych miejsc, rze­czy, zja­wisk i ele­men­tów co­dzien­no­ści w tym kraju. Część z nich, jak przy­drożne di­nery i road tripy, dzięki fil­mom, książ­kom i pio­sen­kom na stałe we­szła do ka­nonu po­pkul­tury i zbio­ro­wego wy­obra­że­nia o ży­ciu w USA. Inne są bar­dziej nie­oczy­wi­ste i mniej znane – a przy­naj­mniej chcia­ła­bym w to wie­rzyć. To oczy­wi­ście złu­dze­nie – trudno o ory­gi­nal­ność w przy­padku pań­stwa, po któ­rym się kręcą setki mi­lio­nów miesz­kań­ców i tu­ry­stów. Ame­ryka równa się ma­so­wość, co jed­nych uwo­dzi, a dru­gich od­py­cha. Ja po pro­stu biorę so­bie z niej to, co mi się po­doba. Pro­wa­dzę oso­bi­sty re­jestr uro­ków, cie­ka­wo­stek i oso­bli­wo­ści, które zbie­ram jak łatki do pat­chworku. Może coś kie­dyś z nich uszyję. Na po­czą­tek – tę opo­wieść.

ROZ­DZIAŁ 1

Co ma ana­nas do Ame­ryki

Mój pat­chwork za­cznę z roz­ma­chem, od eks­klu­zyw­nej „łatki” – je­dwab­nej apaszki od Guc­ciego. To jedna z mo­ich ulu­bio­nych ame­ry­kań­skich pa­mią­tek i ni­kogo nie po­winno dzi­wić, co ma wło­ski dom mody do Sta­nów. Ame­ry­ka­nie uwiel­biają Ita­lię – to ich ulu­biony eu­ro­pej­ski kraj i cel po­dróży. Prze­pa­dają za pizzą, spa­ghetti i cap­puc­cino, a Ame­ry­kanki za dźwię­kiem słów „Prada”, „Gucci” i „Do­lce”. In­flu­en­ce­rzy za­le­wają me­dia spo­łecz­no­ściowe zdję­ciami z Po­si­tano, Rzymu i Ne­apolu. Osiem­na­ście mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów wło­skiego po­cho­dze­nia miesz­ka­ją­cych w USA czyn­nie po­maga pie­lę­gno­wać tę mi­łość. Włosi sil­nie wpły­nęli na ame­ry­kań­ską kul­turę i kuch­nię. Ale nie dla­tego ku­pi­łam apaszkę wy­pa­trzoną na au­kcji in­ter­ne­to­wej.

Przy­cią­gnął mnie jej wzór – mo­zaika zło­żona ze scen z od­kry­wa­nia Ame­ryk. Na du­żym pro­sto­ką­cie ma­te­riału zmie­ściły się barwne po­sta­cie i mo­tywy z epoki wiel­kich od­kryć geo­gra­ficz­nych. Przez śro­dek płyną ża­glowce. Obok róża wia­trów, mor­skie stwory, li­nie wy­ty­cza­jące trasę rejsu. Wo­kół syl­wetki lu­dzi – Iza­bela I Ka­sty­lij­ska, Krzysz­tof Ko­lumb, in­diań­scy władcy – wszy­scy ko­lo­rowi i strojni, jak na kar­tach bo­gato ilu­stro­wa­nej ba­śni. Kiedy prze­su­wam je­dwab w dło­niach, wy­daje sze­lest po­dobny do szumu fal. Za­my­kam oczy i my­ślę o od­kry­wa­niu No­wego Świata.

Do świa­to­wej eks­pan­sji w XV i XVI wieku rzu­ciło się wiele eu­ro­pej­skich na­ro­dów, w tym Hisz­pa­nie, Por­tu­gal­czycy, An­glicy, Fran­cuzi i Ho­len­drzy, a kilka wie­ków wcze­śniej Wi­kin­go­wie. Jed­nak na czoło pe­le­tonu w ma­ra­to­nie od­kryw­ców Ame­ryki Pół­noc­nej wy­su­nęło się kilku Wło­chów. Choć trwają spory o to, kto jak da­leko za­szedł i w ja­kiej ko­lej­no­ści, to wy­pada wspo­mnieć tego, od któ­rego Ame­ryka wzięła swą na­zwę. Ame­rigo Ve­spucci, wło­ski ku­piec, na­wi­ga­tor i kar­to­graf, na usłu­gach Hisz­pa­nów i Por­tu­gal­czy­ków od­był w la­tach 1497–1504 cztery wy­prawy w re­jony dzi­siej­szej Ame­ryki Środ­ko­wej i Po­łu­dnio­wej (choć część hi­sto­ry­ków ma co do tego wąt­pli­wo­ści). W 1507 roku nie­miecki kar­to­graf Mar­tin Wald­se­emül­ler od­kry­cie no­wej czę­ści świata przy­pi­sał wła­śnie Ve­spuc­ciemu. Na li­ście za­słu­żo­nych po­ja­wia się też na­zwi­sko ko­lej­nego Wło­cha: Gio­vanni Ca­boto w służ­bie króla An­glii w 1497 roku do­pły­nął do No­wej Fun­dlan­dii i La­bra­doru. No­wo­jor­czycy wspo­mi­nają na­to­miast za­trud­nio­nego przez Fran­cu­zów Gio­van­niego da Ver­raz­zano, który w 1524 roku wpły­nął na wody Za­toki No­wo­jor­skiej. Jego na­zwi­skiem na­zwano cie­śninę, w któ­rej za­ko­twi­czył swój okręt, oraz roz­cią­ga­jący się nad nią most. Dziś prze­pły­wają pod nim wiel­kie wy­ciecz­kowce, kur­su­jące z No­wego Jorku na Ka­ra­iby.

Rów­no­le­gle z od­kry­wa­niem, a po­tem za­sie­dla­niem Ame­ryki po­wsta­wało jej DNA. Od po­czątku było tu wie­lo­na­ro­do­wo­ściowo, wie­lo­ko­lo­rowo i wie­lo­kul­tu­rowo. Wy­mu­szona to­le­ran­cja wo­bec od­mien­no­ści prze­pla­tała się z cią­głą ry­wa­li­za­cją i bez­względną walką o prze­strzeń, prawa i za­soby. Od po­czątku eu­ro­pej­skiej ko­lo­ni­za­cji Nowy Świat przy­cią­gał tych, któ­rzy chcieli wię­cej. Władcy żądni wpły­wów, bo­gactw i no­wych te­ry­to­riów po­sy­łali przez ocean że­gla­rzy – śmiał­ków spra­gnio­nych przy­gód, osią­gnięć i sławy albo, bar­dziej przy­ziem­nie, za­robku. Jedni i dru­dzy prze­cie­rali szlaki osad­ni­kom, czyli tym, któ­rzy byli go­towi spa­ko­wać swój skromny do­by­tek i ru­szyć tam, gdzie, jak wie­rzyli, cze­kało na nich lep­sze ży­cie i więk­sze moż­li­wo­ści. Tak po­wsta­wała współ­cze­sna Ame­ryka. I taka jest dzi­siaj.

W książce The Di­sco­very of North Ame­rica czy­tamy, że przed od­kry­ciem Ame­ryki Eu­ro­pej­czycy mu­sieli naj­pierw od­kryć Atlan­tyk. W śre­dnio­wie­czu geo­gra­fo­wie i kar­to­gra­fo­wie kon­cen­tro­wali się na Mo­rzu Śród­ziem­nym, błę­kit­nym, cie­płym i zna­jo­mym. Ocean Atlan­tycki sta­no­wił gra­nicę za­miesz­ka­nego świata – mętną, zimną i nie­bez­pieczną. Pew­nego dnia zna­leźli się jed­nak zu­chwalcy, któ­rzy byli go­towi ją prze­kro­czyć i spraw­dzić, czy da­lej rze­czy­wi­ście nic nie ma.

Od tam­tej pory Eu­ro­pej­czycy fa­lami na­pły­wali do obu Ame­ryk, za­trzy­mu­jąc się w pierw­szej ko­lej­no­ści na ich wschod­nich brze­gach. Wy­star­czy rzu­cić okiem na mapę Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Na Wschod­nim Wy­brzeżu stany są uło­żone gę­sto, a ich gra­nice bie­gną nie­re­gu­lar­nie. Nad Atlan­ty­kiem nie bra­ko­wało chęt­nych do po­działu ziemi: wy­sy­py­wali się ze stat­ków z Eu­ropy od chwili, gdy roz­nio­sła się wieść o no­wym, wspa­nia­łym świe­cie. Kre­śle­nie gra­nic cen­tral­nych i za­chod­nich sta­nów prze­bie­gało z więk­szym roz­ma­chem. Po­dział na­rzu­cono od­gór­nie, a nie na pod­sta­wie hi­sto­rycz­nych za­szło­ści. Od­le­gły bez­kres Wiel­kich Rów­nin i pu­styn­nego, na­je­żo­nego ska­łami Dzi­kiego Za­chodu nie miał ta­kiego wzię­cia, jak Nowa An­glia czy Nowe Ni­der­landy. Po­szat­ko­wano go więc równo i za­ma­szy­ście, roz­da­jąc ob­fite ka­wałki tortu nie­licz­nym śmiał­kom, któ­rzy mieli od­wagę za­pu­ścić się w ostępy i pró­bo­wać coś w nich zbu­do­wać.

Ana­nas to czę­sty mo­tyw de­ko­ra­cyjny na Wschod­nim Wy­brzeżu USA

Wróćmy na chwilę do apaszki od Guc­ciego. Wśród mo­ty­wów na je­dwa­biu do­strze­głam także ją – słodką, przy­stro­joną pió­ro­pu­szem ze szpi­cza­stych li­ści, szyszkę z Ame­ryki. Wła­śnie tak miał opi­sać ana­nas syn Krzysz­tofa Ko­lumba, Her­nando: „Po­dob­nież zna­leźli dy­nie i ja­ko­weś owoce, wy­glą­da­jące jak nie­źrzałe szyszki so­snowe, lubo były więk­sze od szy­szek, nadto cały ich śro­dek wy­peł­niał ści­sły, jak u me­lonu, lecz o smaku i za­pa­chu o wiele bar­dziej przy­jem­nym niż u me­lonu, miąższ. Owoce te ro­dzą się w polu na krza­kach przy­po­mi­na­ją­cych krzak li­lii czy alo­esu; co prawda póź­niej prze­ko­nali się, iż ho­do­wane ludzką ręką są lep­sze od ro­sną­cych dziko”.

Nie­znany Eu­ro­pej­czy­kom tro­pi­kalny owoc z Ka­ra­ibów swoim wy­glą­dem przy­wo­dził na myśl szyszkę (po an­giel­sku pi­ne­ap­ple to „so­snowe jabłko”). Dzi­waczny z wy­glądu, kło­po­tliwy w obie­ra­niu, za to nie­biań­sko słodki w smaku ana­nas do­łą­czył do puli eg­zo­tycz­nych zdo­by­czy, ja­kie że­gla­rze przy­wo­zili na dwory spon­so­ru­ją­cych ich wład­ców. Wraz z po­stę­pem ko­lo­ni­za­cji na Ka­ra­iby w ce­lach han­dlo­wych pły­wali nie tylko Eu­ro­pej­czycy, ale też za­łogi osad­ni­ków z Ame­ryki Pół­noc­nej, któ­rzy przy­wo­zili cu­kier, przy­prawy i owoce. Ci, któ­rzy szczę­śli­wie wró­cili z rejsu do swych do­mów w No­wej An­glii, wy­sta­wiali pod drzwiami ana­nas jako oznakę szczę­śli­wego po­wrotu, do­bro­bytu, a czę­sto też za­pro­sze­nia do od­wie­dzin.

Od tam­tych cza­sów ana­nas jest sym­bo­lem po­myśl­no­ści i go­ścin­no­ści, i dziś można go spo­tkać w ca­łej Ame­ryce. Szcze­gól­nie czę­sto wi­duję go w do­mach na Wschod­nim Wy­brzeżu. Zdobi drzwi willi w New­port na Rhode Is­land, ganki w Por­ts­mouth w New Hamp­shire i ko­lumny re­zy­den­cji na wy­spie Mar­tha’s Vi­ney­ard. W domu Er­ne­sta He­min­gwaya, na Key West na Flo­ry­dzie, przy łóżku w sy­pialni stoją lampy nocne na co­ko­łach w kształ­cie ana­na­sów. Sama przy­wio­złam moją „szyszkę” z Sa­van­nah w Geo­r­gii: ma po­stać mo­sięż­nego świecz­nika. Kiedy na niego pa­trzę, przy­po­mi­nają mi się czasy dzie­ciń­stwa w PRL-u. Wtedy też ana­nas w domu ozna­czał wiel­kie szczę­ście – na ogół przy­jazd ja­kie­goś krew­nego z za­gra­nicy lub przy­słaną stam­tąd paczkę. Tak jak dla Eu­ro­pej­czy­ków przed wie­kami, smak ana­nasa przy­wo­dził na myśl po­wiew wiel­kiej przy­gody i eks­cy­tu­ją­cych wy­praw. Po­dob­nie jak tro­pi­kal­nych owo­ców, pra­gnę­li­śmy opo­wie­ści z miejsc, które wtedy były tylko abs­trak­cyj­nymi pla­mami na glo­bu­sie. Samo wy­po­wie­dze­nie ich na­zwy spra­wiało, że prze­szy­wał nas dreszcz pod­eks­cy­to­wa­nia. Kuba. Ja­majka. Ko­sta­ryka. Pa­nama. Ame­ryka. Je­den mały ana­nas na całą ro­dzinę za­sie­wał w nas nie­usu­walne zia­renko przy­szłej mi­ło­ści do po­dróży, wtedy nie­re­al­nych i nie­osią­gal­nych.

Dzięki że­gla­rzom w XV i XVI wieku ana­nas pod­bił eu­ro­pej­skie sa­lony i ogrody. Wcze­śniej zda­niem hi­sto­ry­ków był tam nie­znany – a przy­naj­mniej nie po­wi­nien, bo skąd? Być może od­po­wiedź na to py­ta­nie znali miesz­kańcy Domu Efeba w sta­ro­żyt­nych Pom­pe­jach. Na zdo­bią­cym go fre­sku dwa węże wiją się wzdłuż po­stu­mentu, na któ­rym spo­czywa ana­nas. Ana­nas jest też wi­doczny na li­czą­cej dwa ty­siące lat mo­za­ice, którą można oglą­dać w rzym­skim Mu­seo Na­zio­nale Ro­mano, oraz po­śród przed­mio­tów wo­tyw­nych wy­eks­po­no­wa­nych w jed­nej z sal amar­neń­skich w mu­zeum ka­ir­skim, po­cho­dzą­cych praw­do­po­dob­nie z okresu pa­no­wa­nia fa­ra­ona Ech­na­tona (czyli z XIV wieku przed na­szą erą). Może więc Ame­ryka i po­cho­dzące z niej szyszki zo­stały od­kryte znacz­nie wcze­śniej, niż nam się wy­daje.

Jedno wiemy na pewno – ana­nas jest jak prze­ka­zy­wana z ust do ust opo­wieść o cie­płych kra­jach, o da­le­kim, lep­szym świe­cie i rze­czach, o ja­kich się nam nie śniło. Je­den jego kęs sma­kuje jak słodka obiet­nica. Kto jej skosz­tuje, już za­wsze bę­dzie tę­sk­nie spo­glą­dać w mo­rze i my­śleć o cu­dach, które za nim cze­kają. Nie­któ­rzy nie oprą się po­ku­sie i wy­ru­szą, by je zo­ba­czyć.

Em­pire State Bu­il­ding, Nowy Jork

ROZ­DZIAŁ 2

Ame­ri­can dream

„Nasz pierw­szy dzień w Ame­ryce” – głosi na­pis ołów­kiem na od­wro­cie czarno-bia­łej fo­to­gra­fii. To moje ko­lejne zna­le­zi­sko na au­kcji in­ter­ne­to­wej. We­dług opisu spo­rzą­dzo­nego przez sprze­dawcę zdję­cie po­cho­dzi z 1936 roku i przed­sta­wia pol­ską ro­dzinę w No­wym Jorku. W tle wi­dać cha­rak­te­ry­styczną fa­sadę row ho­use, po­pu­lar­nej za­bu­dowy miesz­kal­nej, w któ­rej lo­ko­wano na­pły­wa­ją­cych w im­po­nu­ją­cym tem­pie imi­gran­tów. Zdję­cie przed­sta­wia czte­rech męż­czyzn, dwie ko­biety i dwóch chłop­ców – mają sło­wiań­skie rysy i włosy w nie­okre­ślo­nym ko­lo­rze, typ „sza­tyn pol­ski”. Uśmie­chają się, mają na so­bie swoje naj­lep­sze ubra­nia. Może do­łą­czyli do krew­nych, a może cie­szą się, że od ju­tra za­czną re­ali­zo­wać wła­sny Ame­ri­can dream. Jego de­fi­ni­cję pięć lat wcze­śniej, w 1931 roku, ukuł Ja­mes Tru­slow Adams w książce The Epic of Ame­rica. Twier­dził, że każdy za­słu­guje na lep­sze, bo­gat­sze i peł­niej­sze ży­cie, a moż­li­wo­ści po­winny być kon­se­kwen­cją zdol­no­ści i osią­gnięć, a nie po­cho­dze­nia. Na­wią­zał w ten spo­sób do ide­ałów z De­kla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści, które gwa­ran­tują każ­demu prawo do ży­cia, wol­no­ści i po­dą­ża­nia za szczę­ściem.

Wła­śnie po to przy­je­chała do Ame­ryki pol­ska ro­dzina ze zdję­cia. Do­piero po trzech la­tach od jego zro­bie­nia, kiedy Pol­skę opęta wo­jenna za­wie­ru­cha, jesz­cze bar­dziej utwier­dzą się w prze­ko­na­niu, że wy­grali los na lo­te­rii. W ko­re­spon­den­cji ze sprze­dawcą usta­li­łam, że od­bitka po­cho­dzi z wy­prze­daży za­war­to­ści czy­je­goś miesz­ka­nia. Uwie­rzy­łam mu na słowo, że to praw­dziwa pa­miątka, a nie przy­pad­kowe zdję­cie ubrane w sen­ty­men­talną i sprze­da­walną otoczkę. Zresztą nie ma to więk­szego zna­cze­nia. Fo­to­gra­fia z pod­pi­sem to tylko sym­bol ty­sięcy po­dob­nych ro­dzin­nych hi­sto­rii, które wy­da­rzyły się na­prawdę.

„Nasz pierw­szy dzień w Ame­ryce”. Nowy Jork, 1936 r.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych mieszka dzie­sięć mi­lio­nów osób pol­skiego po­cho­dze­nia. To naj­więk­sze sku­pi­sko Po­lo­nii na świe­cie. Główne fale pol­skiej emi­gra­cji na­pły­nęły do USA w XIX wieku, po po­wsta­niach na­ro­do­wych i w wy­niku za­po­trze­bo­wań za­rob­ko­wych, oraz w XX wieku, wy­wo­łane II wojną świa­tową i przy­czy­nami po­li­tycz­nymi. Ostat­nie fale emi­gra­cji, po 1989 roku, miały głów­nie przy­czynę eko­no­miczną. Do­piero po wstą­pie­niu Pol­ski do Unii Eu­ro­pej­skiej w 2004 roku Stany stra­ciły na emi­gra­cyj­nej po­pu­lar­no­ści, prze­gry­wa­jąc z bliż­szymi i przy­jaź­niej­szymi pod wzglę­dem for­mal­no­ści Wielką Bry­ta­nią i Ir­lan­dią. Prze­stały też ku­sić to­wa­ro­wym el­do­rado i osza­ła­mia­jącą prze­bitką za­rob­kową. Dziś ra­czej nikt już nie li­czy na to, że w Ame­ryce szybko i ła­two się wzbo­gaci. Ale le­genda Ame­ri­can dream wciąż uwo­dzi. Nie bra­kuje de­spe­ra­tów i de­spe­ra­tek go­to­wych po­ko­nać ocean i biu­ro­kra­tyczne pole mi­nowe, aby go za­znać. Je­stem jedną z nich.

Za­nim pod­ję­łam de­cy­zję o wy­jeź­dzie do Sta­nów na kil­ku­letni kon­trakt, ni­gdy tam nie by­łam. Fi­zycz­nie, bo prze­cież z Ame­ryką każdy z mo­jego po­ko­le­nia ob­co­wał od dziecka. Wraz z na­sta­niem lat dzie­więć­dzie­sią­tych chci­wie ła­pa­li­śmy jej od­pry­ski we wła­snym domu i na wła­snym po­dwórku. Dżinsy Wran­glera i Le­vis’a, trampki Co­nverse, bajki Di­sneya, guma Do­nald, buty Nike, coca-cola, pa­pie­rosy Marl­boro, ham­bur­gery z McDo­nalda. W bi­blio­tece Jack Lon­don i Mark Twain, w ra­diu Mi­chael Jack­son, Bon Jovi, Ae­ro­smith, Guns N’Ro­ses i boys­bandy, w te­le­wi­zji we­sterny, hol­ly­wo­odz­kie hity, filmy drogi, WC Kwa­drans. I se­riale – Moda na suk­ces, Przy­ja­ciele, Bill Cosby Show, Mia­steczko Twin Pe­aks. Nie trzeba było miesz­kać w Ame­ryce, by jej po­sma­ko­wać.

Od­le­gły o ty­siące ki­lo­me­trów kraj kształ­to­wał nasz styl, gust mu­zyczny i wy­obra­że­nie o świe­cie albo o jego naj­lep­szej wer­sji, do któ­rej na­leży dą­żyć. Za­nim fast food i mu­zyka pop zo­stały zde­gra­do­wane do tan­det­nej ma­sówki, długo po­zo­sta­wały nie­do­ści­gnio­nym sym­bo­lem lep­szego ży­cia – bar­dziej ko­lo­ro­wego, za­moż­niej­szego, in­ten­syw­niej­szego. Ob­razy z kina i te­le­dy­sków w MTV hip­no­ty­zo­wały i bo­le­śnie kon­tra­sto­wały z lo­kalną szpe­totą post­ko­mu­ni­stycz­nego kra­jo­brazu. Ame­ry­ka­nie wy­da­wali się kró­lami ży­cia – wy­lu­zo­wani, prze­bo­jowi, z żyłką do in­te­resu wy­ssaną z mle­kiem matki. „USA” – już sama na­zwa wy­wo­ły­wała dreszcz, przy­wo­dząc na myśl ja­kiś eks­cy­tu­jący, eli­tarny klub.

Mu­niek Stasz­czyk śpie­wał tak:

Nor­mal­nie stary go­dzina ro­boty

Ku­pu­jesz wio­sło i pie­cyk

Po pro­stu w Sta­nach jest ina­czej

Mo­żesz se na to po­zwo­lić

Nor­mal­nie stary żar­cie jest ta­nie

Naj­lep­szy ke­czup na świe­cie

Pań­stwo ci buli co mie­siąc kasę

Na twoją ży­ciową szansę

Stany Stany fa­jowa jazda

Zjed­no­czo­nych ło­pot flag

Ame­ryka gwiaź­dzi­sty sztan­dar

Czu­jesz kli­mat na pewno tak

Jo­seph Nye z Ha­rvard Uni­ver­sity Ken­nedy School of Go­vern­ment zwró­cił uwagę, że świa­towa po­tęga USA to nie tyle prze­waga eko­no­miczna czy mi­li­tarna, ile przede wszyst­kim siła od­dzia­ły­wa­nia na zwy­kłego czło­wieka. To soft po­wer – miękka moc, czyli atrak­cyj­ność kul­tu­rowa. Każdy z mo­jego po­ko­le­nia na pew­nym eta­pie chciał żyć jak w Ame­ryce – no­sić się, jeść, za­ra­biać, spę­dzać wolny czas. Ko­le­dzy brzdą­ka­jący na gi­ta­rach w domu kul­tury ma­rzyli o suk­ce­sie ame­ry­kań­skich le­gend rocka. Ko­le­żanki skry­cie ma­rzyły o ka­rie­rze top mo­de­lek – chciały być jak Cindy Craw­ford czy Na­omi Camp­bell. Star­szych też uwo­dziła ame­ry­kań­ska baśń. Moja mama jako na­sto­latka pro­wa­dziła bru­lion, do któ­rego wkle­jała fo­tosy Ma­ri­lyn Mon­roe. Ma go do dziś.

Siłę od­dzia­ły­wa­nia mitu Ame­ryki cel­nie pod­su­mo­wał Woj­ciech Or­liń­ski w swo­jej książce Ame­ryka nie ist­nieje: „Z kra­jów cy­wi­li­zo­wa­nych Ame­ryka jed­no­cze­śnie ma re­kor­dowo szczu­płą au­ten­tyczną hi­sto­rię – i re­kor­dowo bo­gaty do­ro­bek hi­sto­rii fik­cyj­nych. Od swego za­ra­nia Ame­ryka o Ame­ryce opo­wiada ba­śnie tak fa­scy­nu­jące, że śni je po­tem cały świat. Te ba­śnie prze­cież zresztą stwo­rzyły Ame­rykę. Od pierw­szych an­giel­skich osad­ni­ków w XVII wieku aż po hin­du­skich pro­gra­mi­stów w Do­li­nie Krze­mo­wej, Ame­ryka przy­ciąga do sie­bie po­przez oce­any lu­dzi, któ­rzy ma­rzą o roz­po­czę­ciu tu­taj no­wego ży­cia zgod­nie z ba­śnią, którą ktoś im opo­wie­dział”.

Kiedy do­ra­sta­li­śmy z bra­tem w śred­niej wiel­ko­ści mie­ście na Ma­zow­szu, czę­sto zda­rzało nam się na­rze­kać, że nie mamy żad­nej ro­dziny za gra­nicą, ja­kiejś ciotki czy da­le­kiego ku­zyna, któ­rzy za­pro­si­liby nas na wa­ka­cje i po­ka­zali miej­sca nie­do­stępne (bo nie­osią­galne ce­nowo) dla prze­cięt­nych zja­da­czy pol­skiego chleba. Z za­zdro­ścią słu­cha­li­śmy, gdy ktoś z ró­wie­śni­ków po­le­ciał do wuja w Au­stra­lii lub zna­jo­mych w No­wym Jorku. A my? Szczyt luk­susu sta­no­wiły wa­ka­cje w Buł­ga­rii. Stany długo były dla mnie nie­osią­galne. Przy­po­mi­nały drogą mar­kową to­rebkę – poza za­się­giem, do po­dzi­wia­nia tylko na od­le­głość.

Re­ali­zu­jąc ame­ry­kań­ski ideał przed­się­bior­czo­ści, czyli pra­cu­jąc i ucząc się jed­no­cze­śnie, oszczę­dza­łam na pierw­sze sa­mo­dzielne po­dróże. Za­czy­na­łam od tań­szych kie­run­ków: naj­pierw kra­jów eu­ro­pej­skich, po­tem azja­tyc­kich i po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich. In­die, Mon­go­lia, Wiet­nam, In­do­ne­zja, Peru, Bo­li­wia – z ple­ca­kiem zwie­dzi­łam sporo świata, ale Stany za­kla­sy­fi­ko­wa­łam jako kie­ru­nek luk­su­sowy i wciąż od­kła­da­łam je na póź­niej. Chcia­łam ze­brać do­sta­tecz­nie dużo czasu i pie­nię­dzy, żeby po­rząd­nie je zwie­dzić. I taki mo­ment nad­szedł, choć jak to w ży­ciu czę­sto bywa, nie wtedy, kiedy go ocze­ki­wa­łam.

Hi­sto­ria o tym, w jaki spo­sób zna­la­złam się w Sta­nach, mo­głaby tra­fić na strony po­rad­ni­ków pi­sa­nych przez ame­ry­kań­skich tre­ne­rów roz­woju oso­bi­stego. Świet­nie na­daje się na po­krze­pia­jący te­sti­mo­nial, czyli świa­dec­two nie­sa­mo­wi­tych zmian w ży­ciu, ja­kie na­stę­pują w wy­niku ma­gicz­nego my­śle­nia. Prawo przy­cią­ga­nia („sta­jesz się tym, o czym my­ślisz”) było mi znane mię­dzy in­nymi z be­st­sel­le­ro­wej ksią­żeczki Se­kret Rhondy Byrne (Rhonda jest Au­stra­lijką, ale książka po­wstała we współ­pracy z au­to­rami z USA). Trak­tuję ta­kie po­zy­cje z przy­mru­że­niem oka, choć po­zy­tywne my­śle­nie jest mi bli­skie. Nie mylę go jed­nak z za­kli­na­niem rze­czy­wi­sto­ści i wiarą, że wy­star­czy o czymś po­my­śleć, by przy­cią­gnąć to do na­szego ży­cia. A jed­nak coś ta­kiego mi się przy­tra­fiło.

Po­sta­no­wi­łam na­pi­sać książkę o Po­lkach, które zde­cy­do­wały się za­miesz­kać w od­le­głych za­kąt­kach świata. Mój umysł przez wiele mie­sięcy zaj­mo­wał się te­ma­tyką emi­gra­cji, choć fi­zycz­nie było mi do niej da­leko. Nad tek­stem pra­co­wa­łam pod­czas urlopu ma­cie­rzyń­skiego. Moja có­reczka była spo­koj­nym nie­mow­lę­ciem, więc czas jej drze­mek wy­ko­rzy­sty­wa­łam na prze­pro­wa­dza­nie wy­wia­dów. Bo­ha­terki książki Rzuć to i jedź, czyli Po­lki na krań­cach świata przez Skype’a opo­wia­dały mi o ży­ciu w To­ska­nii, na Ma­le­di­wach, w pod­bie­gu­no­wych sta­cjach ba­daw­czych albo w Se­ne­galu. Chło­nę­łam ich przy­gody i opi­sy­wa­łam je dla przy­szłych czy­tel­ni­ków, sama jed­nak w tam­tym mo­men­cie by­łam tak da­leko od po­dró­żo­wa­nia, jak Nowy Jork od War­szawy.

Nie prze­szka­dzało mi to – wcze­śniej zdą­ży­łam zwie­dzić spory ka­wa­łek świata, poza tym cie­szy­łam się tak zwa­nym uło­żo­nym ży­ciem – ro­dziną, miesz­ka­niem, per­spek­tywą po­wrotu do lu­bia­nej pracy. Nie prze­wi­dzia­łam tylko, że po za­koń­cze­niu urlopu ma­cie­rzyń­skiego będę zmu­szona zmie­nić plany za­wo­dowe. Ani tego, że w no­wej fir­mie po­jawi się moż­li­wość wy­jazdu do jed­nego z jej za­gra­nicz­nych od­dzia­łów. Roz­mowy na ten te­mat za­częły się tuż po tym, jak na ry­nek tra­fiła moja książka o emi­grant­kach. I jak tu nie wie­rzyć w prawo przy­cią­ga­nia?

Czy­tel­nicy mo­jej książki Nowy Jork. Opo­wie­ści o mie­ście wie­dzą, przed jak du­żym dy­le­ma­tem sta­nę­łam, gdy mu­sia­łam pod­jąć de­cy­zję o wy­jeź­dzie do No­wego Jorku. A ra­czej ja­kim wy­zwa­niem było wcie­le­nie tej de­cy­zji w ży­cie, bo od po­czątku nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że chcę spró­bo­wać – nie wie­dzia­łam tylko, jak to zro­bić. Poza chę­cią roz­woju za­wo­do­wego czu­łam, że może to być je­dyna oka­zja, żeby za­miesz­kać w Sta­nach i do­brze po­znać ten kraj. Po pierw­sze: Nowy Jork – iko­niczne mia­sto, speł­nie­nie ma­rzeń o mię­dzy­na­ro­do­wej ka­rie­rze. Po dru­gie: ogromna, róż­no­rodna, fa­scy­nu­jąca Ame­ryka i kilka lat na to, by zjeź­dzić ją wzdłuż i wszerz. Oba ar­gu­menty obu­dziły we mnie nie­sa­mo­witą de­ter­mi­na­cję, by zor­ga­ni­zo­wać prze­pro­wadzkę mo­jej naj­bliż­szej ro­dziny. Po kilku mie­sią­cach przy­go­to­wań tra­fi­li­śmy do Ho­bo­ken w sta­nie New Jer­sey, uro­czego mia­steczka z osza­ła­mia­jącą pa­no­ramą No­wego Jorku. Pa­mię­tam, jak sta­nę­łam nad brze­giem rzeki Hud­son i trzy­ma­jąc za rękę dwu­let­nią có­reczkę, spoj­rza­łam na sku­pi­sko wie­żow­ców na po­łu­dnio­wym krańcu Man­hat­tanu. Po­my­śla­łam: udało się. Je­śli to jest moż­liwe, to w ży­ciu na­prawdę wszystko może się zda­rzyć.

Głów­nie na tym po­lega chyba zbio­rowe ma­rze­nie, które przy­cią­gało do Ame­ryki za­łogi pierw­szych stat­ków, osad­ni­ków, imi­gran­tów – i które na­dal przy­ciąga tu przy­jezd­nych z ca­łego świata: na prze­ko­na­niu, że w tym kraju chcieć to móc. Wy­star­czy pra­gnie­nie i dwie ręce do pracy, by od­mie­nić swój los. I wcale nie trzeba na to długo cze­kać. W kra­inie do­lara, go­rączki złota i oka­zji cze­ka­ją­cych za każ­dym ro­giem suk­ces przy­cho­dzi szybko. Ame­ry­ka­nie, któ­rych po­zna­łam, nie­za­leż­nie od po­cho­dze­nia, miej­sca ak­tu­al­nego za­miesz­ka­nia i sta­tusu ma­te­rial­nego, byli dumni ze swo­jego kraju jak ze wspól­nego, wie­lo­po­ko­le­nio­wego osią­gnię­cia. Mam przy tym nie­od­parte wra­że­nie, zwłasz­cza po kil­ku­let­nim po­by­cie w Sta­nach, że Po­la­ków łą­czy przede wszyst­kim na­rze­ka­nie na swój kraj – i na ży­cie w ogóle.

Tej ten­den­cji przyj­rzał się pro­fe­sor Bog­dan Woj­ciszke. W książce Homo nie cał­kiem sa­piens. O au­to­ma­ty­zmach my­śle­nia, na­dę­tych po­li­ty­kach, na­rze­ka­niu Po­la­ków i pu­łap­kach mo­ral­no­ści przy­wo­łuje wy­niki an­kiet i eks­pe­ry­men­tów, które wy­ka­zały róż­nice mię­dzy Po­la­kami a Ame­ry­ka­nami. W jed­nym z ba­dań pol­scy i ame­ry­kań­scy stu­denci przez kilka mie­sięcy co­dzien­nie mieli oce­niać, jak ich dzień wy­padł na tle po­przed­nich. Pra­wie wszy­scy Ame­ry­ka­nie każ­dego dnia czuli się le­piej niż zwy­kle, a Po­lacy – go­rzej. Pro­fe­sor Woj­ciszke za­uważa: „ja­koś w tej pol­skiej du­szy po­brzmiewa wciąż ne­ga­ty­wizm. Cie­sze­nie się to świa­dec­two na­iw­no­ści i głu­poty, jak rów­nież nie­od­po­wie­dzial­no­ści”. Z ko­lei „w ta­kich pań­stwach jak USA lu­dzie mó­wiący do­brze o świe­cie są uwa­żani za mą­drzej­szych. Bie­rze się to z prze­ko­na­nia, że rze­czy­wi­stość zo­stała spra­wie­dli­wie urzą­dzona i ci, któ­rzy wy­po­wia­dają się o niej po­zy­tyw­nie, mają więk­szą szansę na osią­gnię­cie suk­cesu”.

Oczy­wi­ście, że rze­czy­wi­stość zo­stała urzą­dzona tak, jak trzeba – Ame­ry­ka­nie zro­bili to prze­cież wła­sno­ręcz­nie. Źró­dło ich dumy na­ro­do­wej tkwi w prze­ko­na­niu, że zbu­do­wali swój kraj po swo­jemu, na fun­da­men­tach po­ło­żo­nych przez pra­co­wi­tych i od­waż­nych oj­ców piel­grzy­mów. Od cza­sów pierw­szych sta­łych osad w przy­szłych Sta­nach Zjed­no­czo­nych – Ja­me­stown w dzi­siej­szym sta­nie Wir­gi­nia (za­ło­żo­nej w 1607 roku) czy Ply­mo­uth na te­re­nie stanu Mas­sa­chu­setts (za­ło­żo­nej w 1620 roku) – na wła­snych wa­run­kach urzą­dzali Nowy Świat, lep­szy od Sta­rego. Osad­nicy z Eu­ropy przy­wieźli ze sobą świa­do­mość zdo­by­czy cy­wi­li­za­cji, ale i jej nie­do­sko­na­ło­ści. Ko­pio­wali do­bre roz­wią­za­nia, sta­rali się wy­strze­gać złych. Osta­tecz­nie zaś ze­rwali się ze smy­czy eu­ro­pej­skich wpły­wów, uchwa­la­jąc w 1776 roku De­kla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści i tym sa­mym ob­wiesz­cza­jąc światu swoją nie­za­leż­ność.

Zgod­nie z przy­sło­wiem „je­śli wej­dziesz mię­dzy wrony, mu­sisz kra­kać jak i one” w Sta­nach opłaca się być po­zy­tyw­nie na­sta­wio­nym, a w Pol­sce wy­pada być przy­naj­mniej scep­tycz­nym, bo taki ton na­daje obo­wią­zu­jąca w każ­dym z tych kra­jów toż­sa­mość na­ro­dowa. Obie po­stawy przy­no­szą oczy­wi­ście okre­ślone ko­rzy­ści – w od­po­wied­nim oto­cze­niu. Sama mam uspo­so­bie­nie Pol­ly­anny i lu­bię po­godne po­dej­ście do ży­cia; w Pol­sce czę­sto czu­łam, że moje za­do­wo­le­nie jest brane za do­wód braku do­świad­cze­nia i zna­jo­mo­ści praw­dzi­wych pro­ble­mów, a wiara w do­bry prze­bieg wy­da­rzeń – za nie­doj­rza­łość. Nie lu­bię po­rów­nań, że za gra­nicą jest za­wsze le­piej, ale w Sta­nach pod wie­loma wzglę­dami po­czu­łam się na swoim miej­scu. I choć za­przy­jaź­nieni Po­lacy z Gre­en­po­intu do­brze mi zna­nym to­nem za­pew­niają, że przy­by­łam za późno, bo stary, do­bry, praw­dziwy i da­jący za­ro­bić Nowy Jork dawno się skoń­czył, to ja uno­szę się tu kilka cen­ty­me­trów nad zie­mią. Mam wra­że­nie, że za chwilę może zda­rzyć się coś nie­sa­mo­wi­tego. I czę­sto tak wła­śnie się dzieje.

Po to tu prze­cież przy­je­cha­łam – nie tylko do pracy (w tej mo­gła­bym roz­wi­jać się w Pol­sce), ale by prze­żyć przy­godę. Za­mie­rza­łam cho­dzić uli­cami No­wego Jorku z kub­kiem kawy w dłoni, prze­mie­rzać ko­lejne stany wiel­kim sa­mo­cho­dem, ja­dać w di­ne­rach, spać w mo­te­lach i po­dzi­wiać za­pie­ra­jące dech w pier­siach wi­doki. Chcia­łam za­grać pierw­szo­pla­nową rolę w moim oso­bi­stym ame­ry­kań­skim fil­mie. Mo­głam wy­dać wszystko, co za­ro­bi­łam, ale zy­ska­ła­bym coś bez­cen­nego – wspo­mnie­nia i po­czu­cie, że od­wa­ży­łam się mieć cie­kawe ży­cie. To był mój Ame­ri­can dream.

Sta­tua Wol­no­ści albo Wol­ność Opro­mie­nia­jąca Świat, Nowy Jork

ROZ­DZIAŁ 3

Eg­za­min na imi­grantkę

Wy­bra­łam so­bie – w mo­jej oce­nie – naj­lep­szy moż­liwy kie­ru­nek, je­śli cho­dzi o pracę i kil­ku­letni po­byt za gra­nicą. Ame­ryka, Nowy Jork – to brzmiało jak ma­rze­nie. Wie­dzia­łam jed­nak, że pod wie­loma wzglę­dami bę­dzie to wy­bór wy­ma­ga­jący. Z po­wodu gąsz­czu pro­ce­dur Stany Zjed­no­czone nie na­leżą do kra­jów, do któ­rych wy­jeż­dża się ła­two, nie wspo­mi­na­jąc już o pod­ję­ciu tam pracy, wy­na­ję­ciu miesz­ka­nia, zo­sta­niu lo­kal­nym po­dat­ni­kiem, kie­rowcą i uczest­ni­kiem in­nych aspek­tów co­dzien­no­ści.

Gę­ste sito, przez któ­rego otwory mu­szą dziś prze­ci­skać się cu­dzo­ziemcy ma­rzący o dłuż­szym po­by­cie w USA, li­czy so­bie ja­kieś sto pięć­dzie­siąt lat. Wcze­śniej bramy do Ame­ryki stały otwo­rem. W cza­sie od­kry­wa­nia i bu­do­wa­nia No­wego Świata śmiał­ko­wie, któ­rzy ze­chcieli wy­pra­wić się za ocean, by eks­plo­ro­wać i za­lud­niać przy­szłe ko­lo­nie, byli na wagę złota. Nie każdy Eu­ro­pej­czyk miał ochotę na nie­bez­pieczną po­dróż i nie­pewną przy­szłość na ob­cej ziemi. Nada­wali się do tego tylko ry­zy­kanci bądź ci, któ­rzy nie mieli już nic do stra­ce­nia. Od­krywcy i pierwsi osad­nicy mu­sieli być zdrowi, silni, pra­co­wici, nie­złomni. I pełni na­dziei. Tylko ta­kie wy­po­sa­że­nie gwa­ran­to­wało prze­trwa­nie dłu­giego rejsu stat­kiem i ży­cia tam, gdzie wszystko trzeba było do­piero zbu­do­wać, wy­ho­do­wać, a nie­rzadko ode­brać ko­muś siłą. To dla­tego wśród pierw­szych na­pły­wo­wych miesz­kań­ców Ame­ryki, jacy za­częli tu tra­fiać w na­stęp­stwie Wiel­kich Od­kryć Geo­gra­ficz­nych, nie bra­ko­wało bie­da­ków, prze­stęp­ców i uchodź­ców re­li­gij­nych. In­nych – nie­wol­ni­ków – spro­wa­dzano tu pod przy­mu­sem. Ame­ryka, o któ­rej dziś ma­rzą przy­jezdni z ca­łego świata, po­wsta­wała w tru­dach i mimo le­gend o zło­cie i in­nych skar­bach na po­czątku wcale nie była aż taka ku­sząca.

La­wina imi­gran­tów ru­szyła do­piero wtedy, kiedy po­gło­ski o zło­cie oka­zały się praw­dziwe. Nie cho­dziło jed­nak o cenny kru­szec, a o po­ziom zwrotu z in­we­sty­cji – Ame­ryka w za­mian za ciężką pracę po­zwa­lała god­nie żyć, a czę­sto szybko się wzbo­ga­cić. Naj­więk­sze fale na­pływu imi­gran­tów do Ame­ryki na­stą­piły w epoce ko­lo­ni­za­cji, a po­tem w XIX i XX wieku wraz z dy­na­micz­nym roz­wo­jem prze­my­słu i urba­ni­za­cji. Emi­gra­cja do Sta­nów Zjed­no­czo­nych nio­sła obiet­nicę lep­szego losu, a Sta­tua Wol­no­ści sto­jąca u wrót No­wego Jorku uosa­biała ame­ry­kań­ską go­ścin­ność i otwar­tość. Na co­kole po­sągu umiesz­czono so­net Nowy Ko­los Ro­dyj­ski, na­pi­sany przez Emmę La­za­rus: