Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka stworzyła osobisty przewodnik po USA, który jest czymś więcej niż listą miejsc i atrakcji turystycznych. Mieszkając w Ameryce i podróżując po niej, poszukuje przede wszystkim niepowtarzalnego nastroju. Podgląda, jak mieszkają ludzie, co robią, noszą i jedzą. Słucha dźwięków lokalnej muzyki, zbiera miejscowe przysłowia, szpera w sklepach, a czasem w śmieciach. Prowadzi prywatny rejestr uroków, ciekawostek i osobliwości, które są jak łatki amerykańskiego patchworku.
Americana jest próbą opisania nieuchwytnego czaru Ameryki, który uwodzi cały świat. To kolekcja tego, co w USA najlepsze. Znajdziemy w niej:
– krótką historię Stanów Zjednoczonych,
– główne regiony kraju,
– amerykańskie małe miasteczka,
– road tripy, przydrożne bary i motele,
– farmy, rancza i plantacje,
– wyprzedaże garażowe,
– sekrety fast foodu,
– teorie amerykańskich naukowców,
– opowieści związane z emigracją,
– polskie ślady w Ameryce
i wiele innych.
Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka Radia 357
Podejście autorki do miejsc, które opisuje, jest mi bardzo bliskie. SamaAgnieszka Łopatowska, dziennikarka, autorka książki W Paryżu możesz być kim chcesz
Magda skutecznie potrafi wciągnąć czytelnika w swoją wycieczkę po Stanach Zjednoczonych. Jej Americana z pewnością zmotywuje wielu do wyprawy w tym kierunku. A tych, którzy już raz zasmakowali USA, zaintryguje na nowo.Ilona Raczyńska,Wirtualna Polska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 31 min
Lektor: Agnieszka Baranowska
Rodzicom
Stany Zjednoczone mapa administracyjna
Manhattan Bridge, Nowy Jork
WSTĘP
Amerykański patchwork
Mapa Stanów Zjednoczonych przypomina patchworkową narzutę. Na Wschodnim Wybrzeżu trochę pomarszczoną, jak na krawędzi pośpiesznie pościelonego łóżka, a dalej już wygładzoną, z łatami równymi jak od linijki. Pięćdziesiąt stanów Ameryki. Gdy patrzę na tę barwną układankę rozpiętą między oceanami, zawsze mnie zadziwia, że ten kraj jest w ogóle możliwy.
Jak zapanować nad tak ogromnym terytorium? Czy da się upilnować jego granice i wewnętrzny porządek? Kto jest w stanie okiełznać trzysta trzydzieści trzy miliony mieszkańców, którzy przybyli tu ze wszystkich stron świata? Co poza paszportem mają ze sobą wspólnego nowojorczyk, ranczer z Teksasu i surfer z Kalifornii? To odważne i wymagające połączenie. Różne wzory, faktury i kolory Ameryki gryzą się jednak tylko pozornie. Z szerszej perspektywy tworzą zaskakująco harmonijną całość. Jest w niej coś przekornego, kontrastującego, ale też przytulnego. Chce się to mieć. Chce się tu być.
Nie da się zaprzeczyć kulturowej atrakcyjności Ameryki. Kusi każdego, kto tak jak ja urodził się w burych czasach PRL-u. Wychowana na filmach drogi i książkach przygodowych, długo marzyłam o wyjeździe do Stanów. Ale jako podróżnicza perfekcjonistka nie mogłam się pogodzić z tym, że przyjadę tu tylko na kilka koszmarnie drogich tygodni i zobaczę ledwie mały wycinek kraju, po czym będę musiała wrócić z poczuciem niedosytu. Latami odkładałam Amerykę na później, aż pewnego dnia pojawiła się możliwość, bym tu zamieszkała. Czy można sobie wyobrazić lepszą okazję do poznania tego wielkiego, fascynującego kraju? Po czterech latach tutaj na dobre porzuciłam wiarę w to, że Stany da się gruntownie zwiedzić. Nie da się ich też rzetelnie opisać. Są na to zbyt duże, zbyt różnorodne i zbyt trudne do podsumowania.
Ta książka nie stanowi kompendium wiedzy o USA. Choć odwiedziłam kilkadziesiąt stanów, to żadnego nie poznałam wystarczająco dokładnie – w każdym razie według moich własnych wyśrubowanych wymagań. Zresztą im jestem starsza, tym coraz mniej interesuje mnie drobiazgowy harmonogram zwiedzania i rankingi atrakcji ułożone w porządku geograficznym. Próbując uwieczniać podróże, porzuciłam też próby katalogowania ich przez prowadzenie dzienników czy zbieranie pamiątek – szybko przestałam nadążać z zapiskami i eksponowaniem egzotycznych zakupów w mieszkaniu.
Niektórzy przywożą ze świata przepisy kulinarne, przyprawy i egzotyczne produkty, a potem usiłują odtworzyć w kuchni klimat wakacji. Niestety, mnie gotowanie nigdy szczególnie nie pociągało, a moje kulinarne eksperymenty przeważnie kończą się porażką. Nikt z domowników i gości nie reflektował na przywiezione przeze mnie mdłe słodkości z Turcji czy norweską kiełbasę z renifera. Obchodziliśmy je szerokim łukiem tak długo, aż zwietrzały i skruszały. Kiedy w suszonym oregano z Grecji zalęgły się mole, postanowiłam poprzestać na przywożeniu wina.
Innym sposobem na kolekcję wspomnień jest gromadzenie doświadczeń. Mogłabym odbywać rajdy po lokalnych atrakcjach, szukać ekstremalnych przeżyć, chodzić na warsztaty rękodzieła, ale nie chciałam zmieniać podróży w kolejny projekt.
Zdecydowałam, że w drodze będę szukać przede wszystkim nastrojów. Wyrazistych, charakterystycznych i trudnych do podrobienia. Podglądam, jak mieszkają ludzie, czym się zajmują, co noszą i jedzą. Słucham dźwięków lokalnej muzyki, zbieram miejscowe przysłowia, miejskie legendy i morskie opowieści. Szperam w sklepach, a czasem w śmieciach. Szukam tego, co ciekawe, piękne i warte zabrania do domu. Między innymi na tym polega według mnie sens przemierzania świata.
Odkąd zamieszkałam w Stanach Zjednoczonych i zaczęłam po nich podróżować, tworzę zbiór moich ulubionych miejsc, rzeczy, zjawisk i elementów codzienności w tym kraju. Część z nich, jak przydrożne dinery i road tripy, dzięki filmom, książkom i piosenkom na stałe weszła do kanonu popkultury i zbiorowego wyobrażenia o życiu w USA. Inne są bardziej nieoczywiste i mniej znane – a przynajmniej chciałabym w to wierzyć. To oczywiście złudzenie – trudno o oryginalność w przypadku państwa, po którym się kręcą setki milionów mieszkańców i turystów. Ameryka równa się masowość, co jednych uwodzi, a drugich odpycha. Ja po prostu biorę sobie z niej to, co mi się podoba. Prowadzę osobisty rejestr uroków, ciekawostek i osobliwości, które zbieram jak łatki do patchworku. Może coś kiedyś z nich uszyję. Na początek – tę opowieść.
ROZDZIAŁ 1
Co ma ananas do Ameryki
Mój patchwork zacznę z rozmachem, od ekskluzywnej „łatki” – jedwabnej apaszki od Gucciego. To jedna z moich ulubionych amerykańskich pamiątek i nikogo nie powinno dziwić, co ma włoski dom mody do Stanów. Amerykanie uwielbiają Italię – to ich ulubiony europejski kraj i cel podróży. Przepadają za pizzą, spaghetti i cappuccino, a Amerykanki za dźwiękiem słów „Prada”, „Gucci” i „Dolce”. Influencerzy zalewają media społecznościowe zdjęciami z Positano, Rzymu i Neapolu. Osiemnaście milionów Amerykanów włoskiego pochodzenia mieszkających w USA czynnie pomaga pielęgnować tę miłość. Włosi silnie wpłynęli na amerykańską kulturę i kuchnię. Ale nie dlatego kupiłam apaszkę wypatrzoną na aukcji internetowej.
Przyciągnął mnie jej wzór – mozaika złożona ze scen z odkrywania Ameryk. Na dużym prostokącie materiału zmieściły się barwne postacie i motywy z epoki wielkich odkryć geograficznych. Przez środek płyną żaglowce. Obok róża wiatrów, morskie stwory, linie wytyczające trasę rejsu. Wokół sylwetki ludzi – Izabela I Kastylijska, Krzysztof Kolumb, indiańscy władcy – wszyscy kolorowi i strojni, jak na kartach bogato ilustrowanej baśni. Kiedy przesuwam jedwab w dłoniach, wydaje szelest podobny do szumu fal. Zamykam oczy i myślę o odkrywaniu Nowego Świata.
Do światowej ekspansji w XV i XVI wieku rzuciło się wiele europejskich narodów, w tym Hiszpanie, Portugalczycy, Anglicy, Francuzi i Holendrzy, a kilka wieków wcześniej Wikingowie. Jednak na czoło peletonu w maratonie odkrywców Ameryki Północnej wysunęło się kilku Włochów. Choć trwają spory o to, kto jak daleko zaszedł i w jakiej kolejności, to wypada wspomnieć tego, od którego Ameryka wzięła swą nazwę. Amerigo Vespucci, włoski kupiec, nawigator i kartograf, na usługach Hiszpanów i Portugalczyków odbył w latach 1497–1504 cztery wyprawy w rejony dzisiejszej Ameryki Środkowej i Południowej (choć część historyków ma co do tego wątpliwości). W 1507 roku niemiecki kartograf Martin Waldseemüller odkrycie nowej części świata przypisał właśnie Vespucciemu. Na liście zasłużonych pojawia się też nazwisko kolejnego Włocha: Giovanni Caboto w służbie króla Anglii w 1497 roku dopłynął do Nowej Fundlandii i Labradoru. Nowojorczycy wspominają natomiast zatrudnionego przez Francuzów Giovanniego da Verrazzano, który w 1524 roku wpłynął na wody Zatoki Nowojorskiej. Jego nazwiskiem nazwano cieśninę, w której zakotwiczył swój okręt, oraz rozciągający się nad nią most. Dziś przepływają pod nim wielkie wycieczkowce, kursujące z Nowego Jorku na Karaiby.
Równolegle z odkrywaniem, a potem zasiedlaniem Ameryki powstawało jej DNA. Od początku było tu wielonarodowościowo, wielokolorowo i wielokulturowo. Wymuszona tolerancja wobec odmienności przeplatała się z ciągłą rywalizacją i bezwzględną walką o przestrzeń, prawa i zasoby. Od początku europejskiej kolonizacji Nowy Świat przyciągał tych, którzy chcieli więcej. Władcy żądni wpływów, bogactw i nowych terytoriów posyłali przez ocean żeglarzy – śmiałków spragnionych przygód, osiągnięć i sławy albo, bardziej przyziemnie, zarobku. Jedni i drudzy przecierali szlaki osadnikom, czyli tym, którzy byli gotowi spakować swój skromny dobytek i ruszyć tam, gdzie, jak wierzyli, czekało na nich lepsze życie i większe możliwości. Tak powstawała współczesna Ameryka. I taka jest dzisiaj.
W książce The Discovery of North America czytamy, że przed odkryciem Ameryki Europejczycy musieli najpierw odkryć Atlantyk. W średniowieczu geografowie i kartografowie koncentrowali się na Morzu Śródziemnym, błękitnym, ciepłym i znajomym. Ocean Atlantycki stanowił granicę zamieszkanego świata – mętną, zimną i niebezpieczną. Pewnego dnia znaleźli się jednak zuchwalcy, którzy byli gotowi ją przekroczyć i sprawdzić, czy dalej rzeczywiście nic nie ma.
Od tamtej pory Europejczycy falami napływali do obu Ameryk, zatrzymując się w pierwszej kolejności na ich wschodnich brzegach. Wystarczy rzucić okiem na mapę Stanów Zjednoczonych. Na Wschodnim Wybrzeżu stany są ułożone gęsto, a ich granice biegną nieregularnie. Nad Atlantykiem nie brakowało chętnych do podziału ziemi: wysypywali się ze statków z Europy od chwili, gdy rozniosła się wieść o nowym, wspaniałym świecie. Kreślenie granic centralnych i zachodnich stanów przebiegało z większym rozmachem. Podział narzucono odgórnie, a nie na podstawie historycznych zaszłości. Odległy bezkres Wielkich Równin i pustynnego, najeżonego skałami Dzikiego Zachodu nie miał takiego wzięcia, jak Nowa Anglia czy Nowe Niderlandy. Poszatkowano go więc równo i zamaszyście, rozdając obfite kawałki tortu nielicznym śmiałkom, którzy mieli odwagę zapuścić się w ostępy i próbować coś w nich zbudować.
Ananas to częsty motyw dekoracyjny na Wschodnim Wybrzeżu USA
Wróćmy na chwilę do apaszki od Gucciego. Wśród motywów na jedwabiu dostrzegłam także ją – słodką, przystrojoną pióropuszem ze szpiczastych liści, szyszkę z Ameryki. Właśnie tak miał opisać ananas syn Krzysztofa Kolumba, Hernando: „Podobnież znaleźli dynie i jakoweś owoce, wyglądające jak nieźrzałe szyszki sosnowe, lubo były większe od szyszek, nadto cały ich środek wypełniał ścisły, jak u melonu, lecz o smaku i zapachu o wiele bardziej przyjemnym niż u melonu, miąższ. Owoce te rodzą się w polu na krzakach przypominających krzak lilii czy aloesu; co prawda później przekonali się, iż hodowane ludzką ręką są lepsze od rosnących dziko”.
Nieznany Europejczykom tropikalny owoc z Karaibów swoim wyglądem przywodził na myśl szyszkę (po angielsku pineapple to „sosnowe jabłko”). Dziwaczny z wyglądu, kłopotliwy w obieraniu, za to niebiańsko słodki w smaku ananas dołączył do puli egzotycznych zdobyczy, jakie żeglarze przywozili na dwory sponsorujących ich władców. Wraz z postępem kolonizacji na Karaiby w celach handlowych pływali nie tylko Europejczycy, ale też załogi osadników z Ameryki Północnej, którzy przywozili cukier, przyprawy i owoce. Ci, którzy szczęśliwie wrócili z rejsu do swych domów w Nowej Anglii, wystawiali pod drzwiami ananas jako oznakę szczęśliwego powrotu, dobrobytu, a często też zaproszenia do odwiedzin.
Od tamtych czasów ananas jest symbolem pomyślności i gościnności, i dziś można go spotkać w całej Ameryce. Szczególnie często widuję go w domach na Wschodnim Wybrzeżu. Zdobi drzwi willi w Newport na Rhode Island, ganki w Portsmouth w New Hampshire i kolumny rezydencji na wyspie Martha’s Vineyard. W domu Ernesta Hemingwaya, na Key West na Florydzie, przy łóżku w sypialni stoją lampy nocne na cokołach w kształcie ananasów. Sama przywiozłam moją „szyszkę” z Savannah w Georgii: ma postać mosiężnego świecznika. Kiedy na niego patrzę, przypominają mi się czasy dzieciństwa w PRL-u. Wtedy też ananas w domu oznaczał wielkie szczęście – na ogół przyjazd jakiegoś krewnego z zagranicy lub przysłaną stamtąd paczkę. Tak jak dla Europejczyków przed wiekami, smak ananasa przywodził na myśl powiew wielkiej przygody i ekscytujących wypraw. Podobnie jak tropikalnych owoców, pragnęliśmy opowieści z miejsc, które wtedy były tylko abstrakcyjnymi plamami na globusie. Samo wypowiedzenie ich nazwy sprawiało, że przeszywał nas dreszcz podekscytowania. Kuba. Jamajka. Kostaryka. Panama. Ameryka. Jeden mały ananas na całą rodzinę zasiewał w nas nieusuwalne ziarenko przyszłej miłości do podróży, wtedy nierealnych i nieosiągalnych.
Dzięki żeglarzom w XV i XVI wieku ananas podbił europejskie salony i ogrody. Wcześniej zdaniem historyków był tam nieznany – a przynajmniej nie powinien, bo skąd? Być może odpowiedź na to pytanie znali mieszkańcy Domu Efeba w starożytnych Pompejach. Na zdobiącym go fresku dwa węże wiją się wzdłuż postumentu, na którym spoczywa ananas. Ananas jest też widoczny na liczącej dwa tysiące lat mozaice, którą można oglądać w rzymskim Museo Nazionale Romano, oraz pośród przedmiotów wotywnych wyeksponowanych w jednej z sal amarneńskich w muzeum kairskim, pochodzących prawdopodobnie z okresu panowania faraona Echnatona (czyli z XIV wieku przed naszą erą). Może więc Ameryka i pochodzące z niej szyszki zostały odkryte znacznie wcześniej, niż nam się wydaje.
Jedno wiemy na pewno – ananas jest jak przekazywana z ust do ust opowieść o ciepłych krajach, o dalekim, lepszym świecie i rzeczach, o jakich się nam nie śniło. Jeden jego kęs smakuje jak słodka obietnica. Kto jej skosztuje, już zawsze będzie tęsknie spoglądać w morze i myśleć o cudach, które za nim czekają. Niektórzy nie oprą się pokusie i wyruszą, by je zobaczyć.
Empire State Building, Nowy Jork
ROZDZIAŁ 2
American dream
„Nasz pierwszy dzień w Ameryce” – głosi napis ołówkiem na odwrocie czarno-białej fotografii. To moje kolejne znalezisko na aukcji internetowej. Według opisu sporządzonego przez sprzedawcę zdjęcie pochodzi z 1936 roku i przedstawia polską rodzinę w Nowym Jorku. W tle widać charakterystyczną fasadę row house, popularnej zabudowy mieszkalnej, w której lokowano napływających w imponującym tempie imigrantów. Zdjęcie przedstawia czterech mężczyzn, dwie kobiety i dwóch chłopców – mają słowiańskie rysy i włosy w nieokreślonym kolorze, typ „szatyn polski”. Uśmiechają się, mają na sobie swoje najlepsze ubrania. Może dołączyli do krewnych, a może cieszą się, że od jutra zaczną realizować własny American dream. Jego definicję pięć lat wcześniej, w 1931 roku, ukuł James Truslow Adams w książce The Epic of America. Twierdził, że każdy zasługuje na lepsze, bogatsze i pełniejsze życie, a możliwości powinny być konsekwencją zdolności i osiągnięć, a nie pochodzenia. Nawiązał w ten sposób do ideałów z Deklaracji Niepodległości, które gwarantują każdemu prawo do życia, wolności i podążania za szczęściem.
Właśnie po to przyjechała do Ameryki polska rodzina ze zdjęcia. Dopiero po trzech latach od jego zrobienia, kiedy Polskę opęta wojenna zawierucha, jeszcze bardziej utwierdzą się w przekonaniu, że wygrali los na loterii. W korespondencji ze sprzedawcą ustaliłam, że odbitka pochodzi z wyprzedaży zawartości czyjegoś mieszkania. Uwierzyłam mu na słowo, że to prawdziwa pamiątka, a nie przypadkowe zdjęcie ubrane w sentymentalną i sprzedawalną otoczkę. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Fotografia z podpisem to tylko symbol tysięcy podobnych rodzinnych historii, które wydarzyły się naprawdę.
„Nasz pierwszy dzień w Ameryce”. Nowy Jork, 1936 r.
W Stanach Zjednoczonych mieszka dziesięć milionów osób polskiego pochodzenia. To największe skupisko Polonii na świecie. Główne fale polskiej emigracji napłynęły do USA w XIX wieku, po powstaniach narodowych i w wyniku zapotrzebowań zarobkowych, oraz w XX wieku, wywołane II wojną światową i przyczynami politycznymi. Ostatnie fale emigracji, po 1989 roku, miały głównie przyczynę ekonomiczną. Dopiero po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku Stany straciły na emigracyjnej popularności, przegrywając z bliższymi i przyjaźniejszymi pod względem formalności Wielką Brytanią i Irlandią. Przestały też kusić towarowym eldorado i oszałamiającą przebitką zarobkową. Dziś raczej nikt już nie liczy na to, że w Ameryce szybko i łatwo się wzbogaci. Ale legenda American dream wciąż uwodzi. Nie brakuje desperatów i desperatek gotowych pokonać ocean i biurokratyczne pole minowe, aby go zaznać. Jestem jedną z nich.
Zanim podjęłam decyzję o wyjeździe do Stanów na kilkuletni kontrakt, nigdy tam nie byłam. Fizycznie, bo przecież z Ameryką każdy z mojego pokolenia obcował od dziecka. Wraz z nastaniem lat dziewięćdziesiątych chciwie łapaliśmy jej odpryski we własnym domu i na własnym podwórku. Dżinsy Wranglera i Levis’a, trampki Converse, bajki Disneya, guma Donald, buty Nike, coca-cola, papierosy Marlboro, hamburgery z McDonalda. W bibliotece Jack London i Mark Twain, w radiu Michael Jackson, Bon Jovi, Aerosmith, Guns N’Roses i boysbandy, w telewizji westerny, hollywoodzkie hity, filmy drogi, WC Kwadrans. I seriale – Moda na sukces, Przyjaciele, Bill Cosby Show, Miasteczko Twin Peaks. Nie trzeba było mieszkać w Ameryce, by jej posmakować.
Odległy o tysiące kilometrów kraj kształtował nasz styl, gust muzyczny i wyobrażenie o świecie albo o jego najlepszej wersji, do której należy dążyć. Zanim fast food i muzyka pop zostały zdegradowane do tandetnej masówki, długo pozostawały niedoścignionym symbolem lepszego życia – bardziej kolorowego, zamożniejszego, intensywniejszego. Obrazy z kina i teledysków w MTV hipnotyzowały i boleśnie kontrastowały z lokalną szpetotą postkomunistycznego krajobrazu. Amerykanie wydawali się królami życia – wyluzowani, przebojowi, z żyłką do interesu wyssaną z mlekiem matki. „USA” – już sama nazwa wywoływała dreszcz, przywodząc na myśl jakiś ekscytujący, elitarny klub.
Muniek Staszczyk śpiewał tak:
Normalnie stary godzina roboty
Kupujesz wiosło i piecyk
Po prostu w Stanach jest inaczej
Możesz se na to pozwolić
Normalnie stary żarcie jest tanie
Najlepszy keczup na świecie
Państwo ci buli co miesiąc kasę
Na twoją życiową szansę
Stany Stany fajowa jazda
Zjednoczonych łopot flag
Ameryka gwiaździsty sztandar
Czujesz klimat na pewno tak
Joseph Nye z Harvard University Kennedy School of Government zwrócił uwagę, że światowa potęga USA to nie tyle przewaga ekonomiczna czy militarna, ile przede wszystkim siła oddziaływania na zwykłego człowieka. To soft power – miękka moc, czyli atrakcyjność kulturowa. Każdy z mojego pokolenia na pewnym etapie chciał żyć jak w Ameryce – nosić się, jeść, zarabiać, spędzać wolny czas. Koledzy brzdąkający na gitarach w domu kultury marzyli o sukcesie amerykańskich legend rocka. Koleżanki skrycie marzyły o karierze top modelek – chciały być jak Cindy Crawford czy Naomi Campbell. Starszych też uwodziła amerykańska baśń. Moja mama jako nastolatka prowadziła brulion, do którego wklejała fotosy Marilyn Monroe. Ma go do dziś.
Siłę oddziaływania mitu Ameryki celnie podsumował Wojciech Orliński w swojej książce Ameryka nie istnieje: „Z krajów cywilizowanych Ameryka jednocześnie ma rekordowo szczupłą autentyczną historię – i rekordowo bogaty dorobek historii fikcyjnych. Od swego zarania Ameryka o Ameryce opowiada baśnie tak fascynujące, że śni je potem cały świat. Te baśnie przecież zresztą stworzyły Amerykę. Od pierwszych angielskich osadników w XVII wieku aż po hinduskich programistów w Dolinie Krzemowej, Ameryka przyciąga do siebie poprzez oceany ludzi, którzy marzą o rozpoczęciu tutaj nowego życia zgodnie z baśnią, którą ktoś im opowiedział”.
Kiedy dorastaliśmy z bratem w średniej wielkości mieście na Mazowszu, często zdarzało nam się narzekać, że nie mamy żadnej rodziny za granicą, jakiejś ciotki czy dalekiego kuzyna, którzy zaprosiliby nas na wakacje i pokazali miejsca niedostępne (bo nieosiągalne cenowo) dla przeciętnych zjadaczy polskiego chleba. Z zazdrością słuchaliśmy, gdy ktoś z rówieśników poleciał do wuja w Australii lub znajomych w Nowym Jorku. A my? Szczyt luksusu stanowiły wakacje w Bułgarii. Stany długo były dla mnie nieosiągalne. Przypominały drogą markową torebkę – poza zasięgiem, do podziwiania tylko na odległość.
Realizując amerykański ideał przedsiębiorczości, czyli pracując i ucząc się jednocześnie, oszczędzałam na pierwsze samodzielne podróże. Zaczynałam od tańszych kierunków: najpierw krajów europejskich, potem azjatyckich i południowoamerykańskich. Indie, Mongolia, Wietnam, Indonezja, Peru, Boliwia – z plecakiem zwiedziłam sporo świata, ale Stany zaklasyfikowałam jako kierunek luksusowy i wciąż odkładałam je na później. Chciałam zebrać dostatecznie dużo czasu i pieniędzy, żeby porządnie je zwiedzić. I taki moment nadszedł, choć jak to w życiu często bywa, nie wtedy, kiedy go oczekiwałam.
Historia o tym, w jaki sposób znalazłam się w Stanach, mogłaby trafić na strony poradników pisanych przez amerykańskich trenerów rozwoju osobistego. Świetnie nadaje się na pokrzepiający testimonial, czyli świadectwo niesamowitych zmian w życiu, jakie następują w wyniku magicznego myślenia. Prawo przyciągania („stajesz się tym, o czym myślisz”) było mi znane między innymi z bestsellerowej książeczki Sekret Rhondy Byrne (Rhonda jest Australijką, ale książka powstała we współpracy z autorami z USA). Traktuję takie pozycje z przymrużeniem oka, choć pozytywne myślenie jest mi bliskie. Nie mylę go jednak z zaklinaniem rzeczywistości i wiarą, że wystarczy o czymś pomyśleć, by przyciągnąć to do naszego życia. A jednak coś takiego mi się przytrafiło.
Postanowiłam napisać książkę o Polkach, które zdecydowały się zamieszkać w odległych zakątkach świata. Mój umysł przez wiele miesięcy zajmował się tematyką emigracji, choć fizycznie było mi do niej daleko. Nad tekstem pracowałam podczas urlopu macierzyńskiego. Moja córeczka była spokojnym niemowlęciem, więc czas jej drzemek wykorzystywałam na przeprowadzanie wywiadów. Bohaterki książki Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata przez Skype’a opowiadały mi o życiu w Toskanii, na Malediwach, w podbiegunowych stacjach badawczych albo w Senegalu. Chłonęłam ich przygody i opisywałam je dla przyszłych czytelników, sama jednak w tamtym momencie byłam tak daleko od podróżowania, jak Nowy Jork od Warszawy.
Nie przeszkadzało mi to – wcześniej zdążyłam zwiedzić spory kawałek świata, poza tym cieszyłam się tak zwanym ułożonym życiem – rodziną, mieszkaniem, perspektywą powrotu do lubianej pracy. Nie przewidziałam tylko, że po zakończeniu urlopu macierzyńskiego będę zmuszona zmienić plany zawodowe. Ani tego, że w nowej firmie pojawi się możliwość wyjazdu do jednego z jej zagranicznych oddziałów. Rozmowy na ten temat zaczęły się tuż po tym, jak na rynek trafiła moja książka o emigrantkach. I jak tu nie wierzyć w prawo przyciągania?
Czytelnicy mojej książki Nowy Jork. Opowieści o mieście wiedzą, przed jak dużym dylematem stanęłam, gdy musiałam podjąć decyzję o wyjeździe do Nowego Jorku. A raczej jakim wyzwaniem było wcielenie tej decyzji w życie, bo od początku nie miałam wątpliwości, że chcę spróbować – nie wiedziałam tylko, jak to zrobić. Poza chęcią rozwoju zawodowego czułam, że może to być jedyna okazja, żeby zamieszkać w Stanach i dobrze poznać ten kraj. Po pierwsze: Nowy Jork – ikoniczne miasto, spełnienie marzeń o międzynarodowej karierze. Po drugie: ogromna, różnorodna, fascynująca Ameryka i kilka lat na to, by zjeździć ją wzdłuż i wszerz. Oba argumenty obudziły we mnie niesamowitą determinację, by zorganizować przeprowadzkę mojej najbliższej rodziny. Po kilku miesiącach przygotowań trafiliśmy do Hoboken w stanie New Jersey, uroczego miasteczka z oszałamiającą panoramą Nowego Jorku. Pamiętam, jak stanęłam nad brzegiem rzeki Hudson i trzymając za rękę dwuletnią córeczkę, spojrzałam na skupisko wieżowców na południowym krańcu Manhattanu. Pomyślałam: udało się. Jeśli to jest możliwe, to w życiu naprawdę wszystko może się zdarzyć.
Głównie na tym polega chyba zbiorowe marzenie, które przyciągało do Ameryki załogi pierwszych statków, osadników, imigrantów – i które nadal przyciąga tu przyjezdnych z całego świata: na przekonaniu, że w tym kraju chcieć to móc. Wystarczy pragnienie i dwie ręce do pracy, by odmienić swój los. I wcale nie trzeba na to długo czekać. W krainie dolara, gorączki złota i okazji czekających za każdym rogiem sukces przychodzi szybko. Amerykanie, których poznałam, niezależnie od pochodzenia, miejsca aktualnego zamieszkania i statusu materialnego, byli dumni ze swojego kraju jak ze wspólnego, wielopokoleniowego osiągnięcia. Mam przy tym nieodparte wrażenie, zwłaszcza po kilkuletnim pobycie w Stanach, że Polaków łączy przede wszystkim narzekanie na swój kraj – i na życie w ogóle.
Tej tendencji przyjrzał się profesor Bogdan Wojciszke. W książce Homo nie całkiem sapiens. O automatyzmach myślenia, nadętych politykach, narzekaniu Polaków i pułapkach moralności przywołuje wyniki ankiet i eksperymentów, które wykazały różnice między Polakami a Amerykanami. W jednym z badań polscy i amerykańscy studenci przez kilka miesięcy codziennie mieli oceniać, jak ich dzień wypadł na tle poprzednich. Prawie wszyscy Amerykanie każdego dnia czuli się lepiej niż zwykle, a Polacy – gorzej. Profesor Wojciszke zauważa: „jakoś w tej polskiej duszy pobrzmiewa wciąż negatywizm. Cieszenie się to świadectwo naiwności i głupoty, jak również nieodpowiedzialności”. Z kolei „w takich państwach jak USA ludzie mówiący dobrze o świecie są uważani za mądrzejszych. Bierze się to z przekonania, że rzeczywistość została sprawiedliwie urządzona i ci, którzy wypowiadają się o niej pozytywnie, mają większą szansę na osiągnięcie sukcesu”.
Oczywiście, że rzeczywistość została urządzona tak, jak trzeba – Amerykanie zrobili to przecież własnoręcznie. Źródło ich dumy narodowej tkwi w przekonaniu, że zbudowali swój kraj po swojemu, na fundamentach położonych przez pracowitych i odważnych ojców pielgrzymów. Od czasów pierwszych stałych osad w przyszłych Stanach Zjednoczonych – Jamestown w dzisiejszym stanie Wirginia (założonej w 1607 roku) czy Plymouth na terenie stanu Massachusetts (założonej w 1620 roku) – na własnych warunkach urządzali Nowy Świat, lepszy od Starego. Osadnicy z Europy przywieźli ze sobą świadomość zdobyczy cywilizacji, ale i jej niedoskonałości. Kopiowali dobre rozwiązania, starali się wystrzegać złych. Ostatecznie zaś zerwali się ze smyczy europejskich wpływów, uchwalając w 1776 roku Deklarację Niepodległości i tym samym obwieszczając światu swoją niezależność.
Zgodnie z przysłowiem „jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one” w Stanach opłaca się być pozytywnie nastawionym, a w Polsce wypada być przynajmniej sceptycznym, bo taki ton nadaje obowiązująca w każdym z tych krajów tożsamość narodowa. Obie postawy przynoszą oczywiście określone korzyści – w odpowiednim otoczeniu. Sama mam usposobienie Pollyanny i lubię pogodne podejście do życia; w Polsce często czułam, że moje zadowolenie jest brane za dowód braku doświadczenia i znajomości prawdziwych problemów, a wiara w dobry przebieg wydarzeń – za niedojrzałość. Nie lubię porównań, że za granicą jest zawsze lepiej, ale w Stanach pod wieloma względami poczułam się na swoim miejscu. I choć zaprzyjaźnieni Polacy z Greenpointu dobrze mi znanym tonem zapewniają, że przybyłam za późno, bo stary, dobry, prawdziwy i dający zarobić Nowy Jork dawno się skończył, to ja unoszę się tu kilka centymetrów nad ziemią. Mam wrażenie, że za chwilę może zdarzyć się coś niesamowitego. I często tak właśnie się dzieje.
Po to tu przecież przyjechałam – nie tylko do pracy (w tej mogłabym rozwijać się w Polsce), ale by przeżyć przygodę. Zamierzałam chodzić ulicami Nowego Jorku z kubkiem kawy w dłoni, przemierzać kolejne stany wielkim samochodem, jadać w dinerach, spać w motelach i podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Chciałam zagrać pierwszoplanową rolę w moim osobistym amerykańskim filmie. Mogłam wydać wszystko, co zarobiłam, ale zyskałabym coś bezcennego – wspomnienia i poczucie, że odważyłam się mieć ciekawe życie. To był mój American dream.
Statua Wolności albo Wolność Opromieniająca Świat, Nowy Jork
ROZDZIAŁ 3
Egzamin na imigrantkę
Wybrałam sobie – w mojej ocenie – najlepszy możliwy kierunek, jeśli chodzi o pracę i kilkuletni pobyt za granicą. Ameryka, Nowy Jork – to brzmiało jak marzenie. Wiedziałam jednak, że pod wieloma względami będzie to wybór wymagający. Z powodu gąszczu procedur Stany Zjednoczone nie należą do krajów, do których wyjeżdża się łatwo, nie wspominając już o podjęciu tam pracy, wynajęciu mieszkania, zostaniu lokalnym podatnikiem, kierowcą i uczestnikiem innych aspektów codzienności.
Gęste sito, przez którego otwory muszą dziś przeciskać się cudzoziemcy marzący o dłuższym pobycie w USA, liczy sobie jakieś sto pięćdziesiąt lat. Wcześniej bramy do Ameryki stały otworem. W czasie odkrywania i budowania Nowego Świata śmiałkowie, którzy zechcieli wyprawić się za ocean, by eksplorować i zaludniać przyszłe kolonie, byli na wagę złota. Nie każdy Europejczyk miał ochotę na niebezpieczną podróż i niepewną przyszłość na obcej ziemi. Nadawali się do tego tylko ryzykanci bądź ci, którzy nie mieli już nic do stracenia. Odkrywcy i pierwsi osadnicy musieli być zdrowi, silni, pracowici, niezłomni. I pełni nadziei. Tylko takie wyposażenie gwarantowało przetrwanie długiego rejsu statkiem i życia tam, gdzie wszystko trzeba było dopiero zbudować, wyhodować, a nierzadko odebrać komuś siłą. To dlatego wśród pierwszych napływowych mieszkańców Ameryki, jacy zaczęli tu trafiać w następstwie Wielkich Odkryć Geograficznych, nie brakowało biedaków, przestępców i uchodźców religijnych. Innych – niewolników – sprowadzano tu pod przymusem. Ameryka, o której dziś marzą przyjezdni z całego świata, powstawała w trudach i mimo legend o złocie i innych skarbach na początku wcale nie była aż taka kusząca.
Lawina imigrantów ruszyła dopiero wtedy, kiedy pogłoski o złocie okazały się prawdziwe. Nie chodziło jednak o cenny kruszec, a o poziom zwrotu z inwestycji – Ameryka w zamian za ciężką pracę pozwalała godnie żyć, a często szybko się wzbogacić. Największe fale napływu imigrantów do Ameryki nastąpiły w epoce kolonizacji, a potem w XIX i XX wieku wraz z dynamicznym rozwojem przemysłu i urbanizacji. Emigracja do Stanów Zjednoczonych niosła obietnicę lepszego losu, a Statua Wolności stojąca u wrót Nowego Jorku uosabiała amerykańską gościnność i otwartość. Na cokole posągu umieszczono sonet Nowy Kolos Rodyjski, napisany przez Emmę Lazarus: