Nim zapadnie wyrok - Nina Zawadzka  - ebook + audiobook

Nim zapadnie wyrok ebook i audiobook

Zawadzka Nina

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

DWIE KOBIETY, JEDEN MĘŻCZYZNA, DECYZJA, KTÓRA ZMIENIŁA WSZYSTKO.
Rok 1945, koszmar II wojny światowej wreszcie się zakończył. Ignacy Jakubiak przybywa do Norymbergi, by relacjonować przebieg największego procesu w dziejach. Jednak prawdziwy cel podróży to zemsta na mężczyźnie, z którego rozkazu zginęła żona i dzieci Ignacego. Nieoczekiwanie właśnie ten nazista zostaje świadkiem koronnym Amerykanów, a wszyscy oskarżeni w procesie Niemcy odrzucają stawiane im zarzuty. Polska delegacja bezskutecznie próbuje wykazać ich winę, a Ignacy, powracając pamięcią do przeszłości, oddaje głos kobietom, które na zawsze zmieniły jego życie. Lecz czy mogą zmienić też bieg historii? OPARTA NA PRAWDZIWYCH WYDARZENIACH POWIEŚĆ O AKCJI ORGANIZACJI „OJCZYZNA”, KTÓRA WPŁYNĘŁA NA OBLICZE PROCESU NORYMBERSKIEGO.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Skórska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Nina Zawadzka, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Tomasz Dobrenko/GIFTKING

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Anna Apanas

ISBN: 978-83-8402-752-3

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Dla Marysi Stefaniak – poznanianki, która odmieniła moje życie

Zaledwie jeden człowiek na milion potrafi myśleć tak, że przynosi to korzyść jemu i innym.

Aldous Huxley

(…)

Nie mogę pozwolić by zapomniano,

by dobra ze złem nie przemieszano.

Walka o pamięć wtedy się zaczyna,

gdy zamiast visa pisarska maszyna.

Notuję wszystko ze świadków pamięci,

zanim ktoś ich do wspomnień zniechęci.

Uderzam wściekle w kościane klawisze,

słucham relacji i piszę, piszę, piszę…

Paweł Cieliczko, Walka o pamięć1

1 Wiersz napisany ku pamięci Edwarda Serwańskiego – historyka, dokumentalisty zbrodni hitlerowskich w powstańczej Warszawie, twórcy akcji Iskra-Dog.

ROZDZIAŁ 1

1945 rok, Niemcy

Jesień była nieprzyzwoicie piękna. Zupełnie jak gdyby natura, chcąc załagodzić cyklopowe rozmiary światowej tragedii, postanowiła wykrzesać z siebie resztki siły, by nadal, mimo iż nadszedł listopad, darzyć Europę ciepłymi promieniami słońca.

Jadąc samochodem po bezdrożach, Ignacy Jakubiak pomyślał, że to najpiękniejsza jesień, jaką widział w swoim nieco ponad trzydziestoletnim życiu. Jej mroczne oblicze, od jakiegoś czasu kojarzące się ludziom wyłącznie ze śmiercią, nagle zdało mu się nad wyraz ciepłe i łagodne. Być może dlatego, że teraz owa pora niczym nie mogła go już przerazić, niczym bardziej zasmucić. Jakby po tym wszystkim, co się wydarzyło, straciła moc zepchnięcia go w głębię apatii, ponieważ każdą stratę, upadek i odejście miał już za sobą – podobnie jak sięgnięcie dna smutku najczarniejszego z możliwych.

Ignacy nadal czuł w sercu przygniatający żal z powodu niedostatku tego, co kochał w poprzednim życiu. Targał nim dokładnie ten sam dojmujący ból, jaki odczuwały miliony ludzi, którzy ucierpieli w wyniku tej straszliwej, ledwie co zakończonej wojny. A jednak Ignacy, jak to bywa z tymi, którzy stracili wszystko i nie znaleźli w nikim oparcia, nie potrafił patrzeć na świat z nadzieją, że teraz nastaną dla niego lepsze czasy, nawet jeśli jesień mieniła się w jego oczach najpiękniejszą paletą barw.

Miasto pogrążone w gruzach z każdą sekundą coraz bardziej rosło mu przed oczyma. Ogrom zniszczeń sprawiał, że w niczym nie przypominało już metropolii, o jakiej dawniej czytywał w gazetach; wyglądało jak wszystkie inne miejscowości, które mijał po drodze. Tym razem jednak nie zapałał współczuciem; kotłowało się w nim zbyt wiele sprzecznych emocji.

Im bliżej był zrujnowanych zabudowań, tym większy rósł w nim niepokój. W tym mieście zalęgło się coś złowrogiego. Coś, co nakazywało mu zaciągnąć hamulec ręczny i wrócić tam, skąd przybył. Ignacy wiedział jednak, że nie może tego zrobić; nie zacznie spokojnie żyć, jeżeli nie rozliczy się ze wszystkimi potworami przeszłości.

Minąwszy znak informujący o rogatkach Berlina, zahamował, aby zorientować się, gdzie jest. Zdawało mu się, że jedzie niekończącym się labiryntem, z którego nie ma wyjścia. Błądził pośród usypisk gruzów, lecz raz za razem, gdy mijał te rumowiska, wzbudzał niebywałe zainteresowanie. Jego samochód znacznie różnił się wyglądem od typowych pojazdów wojskowych, więc ludzie wyraźnie brali go za znaną, a z pewnością bogatą personę. Momentalnie otoczyli jego samochód, wyciągając do niego brudne, trzęsące się ręce.

Na ten widok Ignacego coś ścisnęło w gardle ze złości i wstrętu. Znów poczuł się osaczony, stłamszony i niemal pozbawiony tchu, a uraza, jaką żywił do Niemców, tylko pogłębiła te doznania. Nie chciał na nich patrzeć. A już na pewno nie jak na tych, którzy potrzebują pomocy. Jego rodacy przez lata okupacji znosili akty gwałtu, bezprawia i terroru być może właśnie z tych rąk… Na samą myśl, że miałby je choćby uścisnąć, wzbierała w nim pogarda.

Nacisnął kilka razy klakson, ale ludzie nadal napierali na maskę i drzwi. Wówczas Ignacy nadepnął mocniej pedał gazu i auto ruszyło z impetem, odrzucając na bok kilku mężczyzn, lecz niemal od razu jego samochód otoczyli kolejni desperaci. Dopiero strzał z pistoletu, tak dawno niesłyszany, zmroził zarówno Ignacego, jak i nachalnych Niemców, którzy momentalnie odskoczyli na pobocze. Kilkaset metrów dalej, w poprzek drogi, stała wojskowa radziecka ciężarówka. Widząc wysiadającego z niej żołnierza, Ignacy zahamował z impetem.

Rosjanin, który mógł być młodszy od Ignacego o dobrą dekadę, szedł na sztywnych nogach, spoglądając z wrogością na niechętnie rozchodzących się żebraków. W dłoniach trzymał pepeszę, naciągniętą na przewieszony przez ramię pasek, i kierował ją w stronę tych, którzy nadal zerkali na samochód Jakubiaka. Doszedłszy do Ignacego, postukał lufą karabinu w szybę kierowcy.

– Dokąd to zmierzacie, towarzyszu? – zapytał młodzieńczym, nieco piskliwym głosem, zdradzającym wyraźne oznaki późnej mutacji.

Ignacy odsłonił pierś, ukazując na swoim ciemnozielonym mundurze epolet z wyszytym napisem: „WAR CORRESPONDENT”2, po czym rozłożył Rosjaninowi przed nosem kartkę – zezwolenie na pobyt w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Włos mu się jeżył na głowie, gdy myślał o tym, jak wiele wysiłku musiał włożyć, by zdobyć ten, pożal się Boże, świstek. Gdyby tylko wiedział wcześniej, jak łatwo da się go podrobić, nie zniżałby się do podejmowania uczciwych, lecz wielotygodniowych starań.

Żołnierz skinął głową, obrócił się w stronę ciężarówki i gwizdnął dwa razy przez palce.

– Jedź! – zarządził.

Ignacy uniósł wysoko brwi ze zdziwienia. Spodziewał się co najmniej ostrej wymiany zdań, może nawet groźby czy próby pacyfikacji.

– No, ruszaj się stąd! – warknął tamten nieco głośniej, wyraźnie zniecierpliwiony, przez co jego piskliwy głos zabrzmiał jeszcze bardziej komicznie.

Jakubiak bez słowa schował przepustkę do kieszeni munduru, odpalił silnik i ruszył przed siebie, nie patrząc ani na ciężarówkę, ani na zaskoczonych berlińczyków, którzy śledzili wzrokiem jego samochód. Niedługo później, ujrzawszy tablicę informującą o wjeździe do amerykańskiej strefy, znów przystanął, by pokazać pozwolenie kolejnym strażnikom. Tym razem żołnierz jedynie łypnął okiem na kartkę i mruknąwszy „Okay”, ponaglił go ruchem ręki, jak gdyby za Ignacym ciągnął się sznur aut, a nie pusta droga.

Ignacy zatrzymał samochód na poboczu i głęboko oddychając, odpalił papierosa. Dym wypełniający płuca nie stłumił tego, co zaległo mu na duszy, ale przynajmniej zajął umysł pozornie angażującym zajęciem. Jakubiak zdał sobie bowiem sprawę, że szumnie głoszona przez Amerykanów i Anglików idea sprawiedliwości, która miała dać początek nowej przyszłości, właśnie rozsiada się w europejskim fotelu. W nieostrożnym i obojętnym zachowaniu strażników doświadczył esencji traumatycznych przeżyć z czasów okupacji. Nie mógł pojąć, że zwykła kartka z kilkoma napisanymi na maszynie zdaniami, bez zdjęcia, które mogłoby posłużyć do identyfikacji, wystarczyła, by teraz całkiem swobodnie przemierzał Niemcy, podczas gdy jeszcze kilka miesięcy wcześniej zapewne zginąłby przy pierwszej podobnej próbie. Mimo woli zaczął porównywać wszystkie losowe przypadki, podczas których jeden nieostrożny krok skutkowałby szczegółowym wylegitymowaniem, rewizją osobistą, aresztem, a nawet śmiercią.

– Wszystko w porządku? – usłyszał słowa po angielsku dobiegające zza szyby.

Podniósł głowę i zobaczył stojący tuż obok auta dwuosobowy patrol żandarmerii wojskowej, z charakterystycznymi białymi pasami na mundurach i w białych hełmach. Ignacy w mgnieniu oka zlustrował ich umundurowanie i ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że mężczyźni nie są uzbrojeni. A przynajmniej nie na tyle, by mogli mu zrobić krzywdę, zwłaszcza przypiętą do pasa gumową pałką.

Otworzył drzwi i wysiadł z samochodu.

– Dzień dobry. Tak, wszystko w porządku – zapewnił, po czym niezwłocznie wyciągnął pozwolenie, lecz mężczyźni tylko pokręcili głowami na znak, że nie musi się legitymować. – Którędy dojadę do ośrodka prasowego? – zapytał, nieco zmieszany ich nad wyraz ufnym podejściem.

Musiał wyglądać na bardzo zmęczonego, ponieważ mężczyźni od razu zaproponowali pomoc i kazali mu jechać za swoim wojskowym jeepem bez dachu oraz bocznych szyb. Towarzyszyli mu nawet podczas meldunku w Press Campie, i ku ogromnemu zdziwieniu Ignacego, nie tylko załatwili świetne zakwaterowanie w Berlinie, ale też zaprowadzili go do porucznika, który przywitał gościa nad wyraz ciepło, jakby zdawał się go oczekiwać.

– Nareszcie mogę pana poznać, panie Jakubiak – rzekł wysoki, barczysty mężczyzna o pociągłej twarzy i przyprószonych siwizną włosach, wyciągając do Ignacego dłoń. Witał się z nim jak równy z równym, choć wyraźnie górował nad Ignacym wiekiem i rangą. – Chłopcy, naszykujcie dla pana Jakubiaka PX-Ration3 – zwrócił się do towarzyszących im żołnierzy, po czym wskazał Ignacemu fotel. – Niech pan spocznie. Z pewnością jest pan wykończony.

– Dziękuję.

– Podróż upłynęła panu spokojnie? Proszę wybaczyć, że musiał pan pokonywać tę trasę samotnie, ale wiadomość o pana dołączeniu do ekipy prasowej dotarła do nas z opóźnieniem. Chcieliśmy wysłać samolot, tak jak po panów Malcuszynsky i Palaka, ale dostaliśmy informację, że już pan wyruszył w drogę.

Ignacy uśmiechnął się mimowolnie, słysząc przekręcone nazwiska Karola Małcużyńskiego i Waldemara Pawlaka, wysłanych do Niemiec jako delegacja prasowa czasopisma „Robotnik” i Polskiego Radia.

– Samolot byłby niepotrzebnym luksusem – rzekł uprzejmie. – Już sam fakt, że otrzymałem akredytację, jest dla mnie dostateczną nobilitacją.

– To nie luksus, panie Jakubiak, to nowa rzeczywistość.

Mówiąc to, porucznik się uśmiechnął, lecz Ignacego jego słowa nie przekonały. Nawet wówczas, gdy otrzymał wyrobiony wcześniej tymczasowy dowód tożsamości, nakaz kwaterunkowy do jednego z przygotowanych hoteli i szereg uprawnień gastronomicznych, jakie mają goście amerykańskiej strefy, oraz zapewnienie, że lada moment naszykują mu odpowiedni mundur, spójny z mundurami pozostałych członków korespondenckiej ekipy, nieustannie próbował znaleźć jakiś kruczek w tej sytuacji. Nie miał podstaw, by nie ufać amerykańskiemu porucznikowi, ale to wszystko, co mu z miejsca zaproponował, było tak nieoczekiwane, dobre i łechtające ego, że zdawało się nierealne.

Porucznik chyba zobaczył jego zmieszanie, bo przysunął się bliżej i poklepał Ignacego po ramieniu.

– Już wszystko się skończyło – powiedział, patrząc na niego ze współczuciem. – Nowa przyszłość będzie lepsza niż to, co kiedykolwiek widziałeś, bo stworzymy ją na fundamentach sprawiedliwości.

Ignacy czuł, jak do oczu napierają mu łzy, lecz stłumił je, zaciskając mocno szczęki. Utkwił wzrok w dłoniach; nie był w stanie spojrzeć porucznikowi w oczy. Biły z nich bowiem tak wielka troska i potrzeba opieki, że pancerz, w jaki zakuł się Ignacy z potrzeby konieczności, pod wpływem tego spojrzenia rozpadał się na części. A Jakubiak nie chciał pokazać temu człowiekowi, w jak marnym stanie znajdowała się teraz jego psychika.

– Mam nadzieję, że się pan nie myli – wydukał w końcu, starając się brzmieć pewnie.

A jednak przeczuwał, że nowa rzeczywistość jeszcze długo będzie dla niego pełna bólu, niedomówień i strachu o jutro.

* * *

W Berlinie Ignacy spędził dwa dni. Praktycznie cały ten czas przespał na trzeszczącym od wyrobionych sprężyn łóżku w domu jakiejś starej Niemki, przerobionym na hostel. Kobieta wyraźnie unikała konfrontacji z mieszkającymi w kilku pokojach korespondentami wojennymi, a Ignacy, w przeciwieństwie do nich, nie miał najmniejszego zamiaru zmieniać takiego stanu rzeczy i nie szukał sposobności, by chociaż z nią porozmawiać. Miasto też niewiele go obchodziło. Owszem, mógłby jak inni dziennikarze poznać tę specyficzną, wielonarodową społeczność, a następnie opisać wszystkie zmiany administracyjne, skalę zniszczeń i stosunek berlińczyków do nowej rzeczywistości. Zwłaszcza że ci ostatni zdawali się tkwić w głębi apatii, jakby zupełnie nie rozumieli, dlaczego znajdują się w takim położeniu. Na to jednak brakowało mu sił.

Podczas wspólnych posiłków w kantynie swoim zachowaniem budził zainteresowanie innych członków Press Campu. Dla niepoznaki przeprowadził kilka niezobowiązujących rozmów, usprawiedliwiając swoją małomówność potrzebą regeneracji po trasie i przygotowaniem do dalszej podróży. Gdy jednak nadszedł moment wyjazdu, Ignacy czuł się wyjątkowo nieprzygotowany do drogi.

Pogoda, jak gdyby przystosowując aurę do nastrojów społecznych, całkiem zmieniła swoje oblicze. Niebywały mróz i ogromne śnieżyce sprawiały, że kolejny odcinek podróży wydawał się Ignacemu nie do przebycia. Mężczyzna nie przyszykował się na tak gwałtowny obrót spraw. Poprosił więc amerykańskiego porucznika o przydział na olej silnikowy, w obawie, że podczas drogi w takich warunkach w aucie przepalą się panewki, oraz dwa kanistry z benzyną, gdyż był pewien, że samochód będzie teraz spalać więcej paliwa.

Otrzymał wszystko, o co poprosił, a mimo to nadal nie mógł zdecydować, kiedy wyruszy. Każdego dnia wiele godzin spędzał przy oknie, obserwując śnieżycę. Liczył, że warunki atmosferyczne choć trochę się poprawią, lecz matka natura była równie nieustępliwa co żołnierz Wehrmachtu, od którego zażądano wykonania rozkazu.

W końcu, kierowany dziwnym impulsem, wyruszył w drogę chwilę po godzinie trzeciej w nocy, czując, że nie może zwlekać ani minuty dłużej. Na zgiętej wpół kartce naskrobał lakoniczne przeprosiny dla kolegów po fachu, którzy liczyli, że zabiorą się w podróż wraz z nim. Wyjaśnił, że nie mógł ich dobudzić, choć po prawdzie nawet nie zamierzał tego robić. Ba, wychodząc z domu, starał się zachowywać bezszelestnie. Zależało mu na podróży w pojedynkę; jednocześnie nie chciał palić za sobą mostów. Nigdy przecież nie wiadomo, kto z napotkanych ludzi odegra jeszcze w naszym życiu znaczącą rolę.

Teraz jednak Ignacy wrzucił tę życiową prawdę do kieszeni. Kolejne dni potrzebował spędzić w samotności. Chciał jeszcze raz ułożyć sobie wszystko w głowie i upewnić się, że czyn, którego planował się dopuścić, uwolni go od bólu nieustannie rozdzierającego jego duszę…

Gdyby tylko wiedział, jak trudna okaże się ta tysiąckilometrowa podróż, nigdy by się nie zdecydował wyruszać w nią samotnie. W owym czasie był tak zaślepiony nienawiścią do niemieckiego narodu, że nie zamierzał nawet orientować się w sytuacji kraju. Może gdyby wcześniej porozmawiał z którymś z korespondentów albo wyszedł z nimi na ulice Berlina, otrzymałby chociaż znikomy pogląd tego, jak w istocie wygląda życie w powojennej Trzeciej Rzeszy.

Owszem, spodziewał się zbombardowanych miast, ale nie wiedział, że w ostatnich dniach wojny Hitler, z obawy przed aliantami, nakaże swoim żołnierzom niszczyć i demolować wszystko, co należało oddać w ręce wroga. Dlatego teraz ulice, autostrady, mosty oraz wiadukty, jeśli nie zostały wysadzone, znajdowały się w opłakanym stanie. Ignacy na każdym kroku natykał się na znaki informujące o objazdach, które wiodły przez wąskie dróżki, lasy i doliny. Nieraz zakopał się w topniejącej brei, wpadł w poślizg czy całkiem stracił orientację w terenie, co w nieustających zamieciach i zawiejach śnieżnych mogło prowadzić do opłakanych skutków. A okropnie męcząca podróż wydłużała się w nieskończoność.

Mimo tak wielu trudności wciąż jechał przed siebie, jak gdyby jakaś pozaziemska siła pchała go do miejsca, w którym przed dziesięcioma laty wszystko się zaczęło i w którym teraz wszystko miało się zakończyć.

Norymberga.

To do niej prowadziła dziś każda z dróg Europy. Do niej, poprzez wertepy i ślepe ścieżki, zerwane trakcje kolejowe, ciągnęły tabuny reporterów i dziennikarzy – pieszo, samochodami lub pociągami kursującymi bez ustalonego rozkładu. Od tygodni zjeżdżali do Norymbergi przedstawiciele państw, adwokaci, prokuratorzy, świadkowie, wojskowi oraz ci, którzy mieli sprawować pieczę budowlaną i administracyjno-biurową nad przygotowaniami odpowiedniego miejsca na rozprawy. W końcu przywieziono tu również schwytanych w ostatnim czasie nazistów, którzy mieli być sądzeni w pierwszym Międzynarodowym Trybunale Wojskowym w historii świata. I tu, dzięki poczynionym wiele tygodni wcześniej dyplomatycznym staraniom w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w nowo otwartej Ambasadzie Amerykańskiej w Polsce, podległej samemu dowództwu w Waszyngtonie, Ignacy zdołał uzyskać amerykańską akredytację do udziału w procesie.

Nie było to łatwe! Ba, gdy myślał o tym, jaką drogę do tego miejsca musiał przebyć, zastanawiał się, jakim cudem, do licha, to właśnie jemu udało się to osiągnąć? Jego konkurencja, jak nigdy wcześniej, była przeogromna. Wszyscy chcieli zobaczyć na własne oczy, jak ręka sprawiedliwości dosięga mężczyzn, którzy przez ostatnie lata mieli się za niezwyciężonych, a których decyzje sprowadziły na Polskę terror o niewyobrażalnej skali.

Ignacy, oficjalnie jako jeden z licznych korespondentów wojennych, przyjechał do Norymbergii, by dołączyć do polskiej delegacji i na bieżąco relacjonować sądne dni. Nie zamierzał jednak tylko patrzeć na ten spektakl… Liczył, że uda mu się również znaleźć sposobność, by nakarmić swoje złamane serce słodyczą zemsty. Wierzył, że skoro Bóg zaprowadził go do bram tego miasta, nie jest przeciwny jego zamiarom. Gdyby było inaczej, Ignacemu nie udałoby się przecież dostać do polskiej delegacji – nie w samotności, pełnym umundurowaniu oraz z militarnym zabezpieczeniem.

Zatrzymał swojego aero 50 na obrzeżach Norymbergi, ponieważ zdążył już się zorientować, że pomiędzy ruinami łatwiej poruszać się pieszo. Poza tym samochód, który specjalnie na tę podróż udało mu się kupić i naprawić po tym, jak spieniężył znaczną część rodzinnego majątku, wzbudzał wśród biednej ludności miast duże zainteresowanie. Ignacy nie chciał znów doprowadzić do sytuacji, w której dziesiątki osób otoczą go ze wszystkich stron, licząc na okazanie wsparcia. Wiedział, że kieruje tymi ludźmi głód, a jednak nie potrafił wykrzesać z siebie nawet odrobiny współczucia. Niemcy zabrali mu wolność, bezpieczeństwo i szczęśliwe lata. Każdy z nich mógł być człowiekiem, który pozbawił życia jego żonę i dzieci, a każda wyciągająca rękę po pomoc kobieta mogła być matką lub siostrą jakiegoś zbrodniarza.

Ignacy nie potrafił dostrzec w Niemcach człowieczeństwa i jednocześnie czuł do siebie obrzydzenie, myśląc o własnym braku empatii. Wojna tak bardzo go zmieniła, że patrząc na swoje odbicie w lustrze, nie widział już tego samego człowieka, którym był pięć lat wcześniej. Owa niechęć i wymuszona obojętność wobec ludzkiej krzywdy, choć zrodzone z nienawiści, przeczyły normom etycznym, jakie wyniósł z rodzinnego domu, i tym wszystkim zasadom moralnym, które od lat mu przyświecały w trudnych momentach niczym latarnia w ciemności.

Dla jego rodziców, wywodzących się z arystokracji, pomoc bliźniemu była jedną z najwyższych cnót. Matka uczyła Ignacego, że nic bardziej nie definiuje wartości człowieka niż to, jak wiele jest w stanie dać drugiej osobie. A ojciec powtarzał, że wykształcenie, z którego nie ma pożytku dla społeczeństwa, to jedynie zmarnowany czas.

Ale teraz nie było w jego życiu rodziców – nie było matki, ojca, żony ani dzieci. Wszystkich pochłonęła wojna. Nic więc prócz własnego sumienia nie mogło rozliczyć go z dokonywanych wyborów.

Upewnił się, że stojący na poboczu samochód nie będzie tarasował drogi. Następnie zgasił silnik, wysiadł i zajrzał pod maskę. Odczekał chwilę, aż żar rozgrzanego silnika zelżeje, raz po raz rozglądając się na boki, zły, że wciąż jeszcze nie pozbył się strachu i nieufności. Upewniwszy się, że nie oparzy się rozgrzanym metalem, zatopił rękę w plątaninie przewodów, by wyciągnąć palec rozdzielacza zapłonu i trwale unieruchomić silnik. Teraz nikt nie ukradnie mu tego cacka. W końcu silnik bez aparatu zapłonu jest równie zdatny do użytku, co wieczne pióro bez atramentu.

Wrócił do samochodu po leżącą na siedzeniu pasażera walizkę, po czym schował do niej palec zapłonowy. Następnie zatrzasnął drzwi, nałożył na posiwiałe włosy kapelusz i ruszył przed siebie. Zamierzał poznać to miasto organoleptycznie, na własne oczy zobaczyć, czym stała się ta wylęgarnia nazizmu, której upadłe oblicze miał teraz przed sobą.

W dziwny sposób ucieszył go widok szkieletów budowli, wybitych szyb i zwęglonych ścian, które jakimś cudem jeszcze nie runęły. Świadomość, że niemieckie miasta również ucierpiały w tej wojnie, sprawiała Ignacemu kojącą satysfakcję. Mimo to starał się nie pokazywać po sobie zadowolenia, choć w oszczędzonych przed bombardowaniem witrynach sklepowych widział, jak oczy mu się szklą z zadowolenia. Zamrugał kilka razy i zacisnął mocno szczęki, starając się wyglądać poważnie. Musiał w tym celu wznieść się na wyżyny sztuki aktorskiej, co przyszło mu nad wyraz łatwo. Przez lata wojennej okupacji, jak wielu ludzi z organizacji, nabrał wyjątkowej w tym wprawy. Raz po raz zmieniał maski i nie zamierzał się ich pozbywać, nim całkiem się nie upewni, że jest bezpieczny.

Teraz znów zgrywał poważnego, obojętnego człowieka, wiedział bowiem, że nim zrealizuje swój plan, musi najpierw poznać strukturę tego zniszczonego miasta i wtopić się w krajobraz. Przede wszystkim powinien sprawić wrażenie, że polska sprawa jest dlań najważniejsza. Nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby odsunięto go od obowiązków. Wówczas, być może już na zawsze, straciłby ostatnią szansę na odpłatę.

Ignacy równym tempem szedł uliczkami, wokół których wznosiły się prowizoryczne, pokryte grubą warstwą śniegu obwarowania, i co rusz natykał się na artefakty zażartych walk o miasto. Po jasnym, bezchmurnym niebie wędrowało oślepiające słońce, otulając nikłym ciepłem jego postać, wyrastające ponad horyzont szkielety budynków oraz góry cegieł i rumowisk, po których niczym mrówki krążyli chaotycznie brudni ludzie w zbyt cienkich łachmanach. Niektórzy cicho łkali, inni wykrzykiwali niemieckie imiona, rozgrzebując cegły, a nieliczni siedzieli na gruzach, z głowami zwieszonymi pomiędzy ramiona, zapewne nie mając dokąd pójść. Pogrążeni w rozpaczy, żałości i wstydzie. Wielcy przegrani tego świata.

Byli jednak i tacy, którzy z uporem zdobywali kolejne usypiska, niejednokrotnie ślizgając się na pokrytych cienką warstwą lodu cegłach. Ignacy obserwował ich, jak maniakalnie czerwonymi i trzęsącymi się z mrozu rękoma rozgrzebują cegły i szukają w zwaliskach wartościowych przedmiotów albo rodzinnych pamiątek. Wszystko, co nadawało się do jedzenia, dawno już zostało wybrane bądź straciło przydatność do spożycia. Biedacy przyglądali się każdemu znalezisku, próbując ocenić wartość użytkową zniszczonych rzeczy. Było to jednak działanie wyłącznie pozorne, bo finalnie brali, co popadło. W czasach, gdy miliony zostały pozbawione wszystkiego, każda, nawet najbardziej zniszczona rzecz mogła się jeszcze do czegoś przydać.

Ignacy długo szedł, nim dotarł do mniej zrujnowanej części miasta i wtopił się w tłum błądzących w labiryncie budynków. Od razu rozpoznał wśród nich przybyszów z Ameryki, bo wielu zakrywało sobie nos chusteczką, krzywiąc się i marszcząc czoło. Wyraźnie uderzał w nich mdlący odór rozkładających się ciał, ukrytych pod morzem rozsypanych cegieł. Zarówno Ignacy, jak i większość Europejczyków, którzy od miesięcy musieli żyć wśród podobnych zwalisk, zdążyli do niego przywyknąć.

W końcu wyszedł na szeroką, lecz niewyobrażalnie zaludnioną ulicę, częściowo odgrodzoną od pozostałej części miasta. Ten widok uzmysłowił mu, że oto doszedł do kresu swojej podróży. Momentalnie owionęła jego ciało chłodna aura. Wzdrygnął się; chciał wierzyć, że to wrażenie wywołał cień okazałego gmachu Pałacu Sprawiedliwości, a nie świadomość, że znów znajduje się tak blisko miejsca, w którym roi się od nazistów. Rozum podpowiadał mu, że Niemcy nie mają już tu żadnej władzy, a jednak duszony przez lata strach znów dał o sobie znać.

Przed budynkiem, które wybrano na miejsce posiedzenia Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, tłum rósł z każdą chwilą i nim Ignacy się spostrzegł, nie stał już na obrzeżach, ale w samym centrum zgromadzenia. Znów poczuł się osaczony, a dziwna panika zlała jego ciało zimnym potem. Mocnym szarpnięciem poluzował sobie pod szyją guzik munduru i nabrał w płuca powietrza, próbując się uspokoić. Dopiero po chwili, gdy cudem stłumił w sobie przytłaczający, histeryczny popłoch, w gęstwinie wszelkich języków świata i obco brzmiących słów wznoszących się ponad jego głową dosłyszał polskie akcenty.

Wiedział już wcześniej, że w Norymberdze pojawi się kilkuosobowa polska delegacja, jednak odnalezienie ich wśród tysięcy ludzi zdawało mu się nie lada wyczynem. Toteż teraz natknięcie się na rodaków sprawiło mu nieco radości.

– Moje uszanowanie – powiedział, przystanąwszy obok jednego z nich. – Ignacy Jakubiak z Polskiego Radia. – Wyciągnął dłoń w stronę mężczyzny o zbliżonym do niego wieku.

– Stanisław Piotrowski – odparł mężczyzna machinalnie, zaskoczony nagłym pojawieniem się nieznajomego, po czym nieufnie uścisnął Ignacemu dłoń. – Prokurator – dodał. – Gwoli ścisłości.

– Wiem – skwitował Jakubiak z uśmiechem, który Piotrowski od razu pochwycił i odwzajemnił.

– Dobre przygotowanie to podstawa – pochwalił, posyłając mu pełne uznania spojrzenie.

– Jak to w polskiej prasie.

Stanisław obrócił się, by zrobić miejsce dla nowego kolegi, a Ignacy, nie czekając na anons, od razu przedstawił się stojącym w niewielkim kole mężczyznom. Usłyszawszy nazwiska, szybko dopasował w myślach ich twarze do biogramów, które sporządził sobie jeszcze w Warszawie, wiedząc, że z pewnością spotka się z nimi na procesie.

Stefan Kurowski, szef delegacji skierowanej na proces norymberski, badawczo przyglądał się Ignacemu, jak gdyby od razu rozpoznał w jego zachowaniu fałszywe gesty. Ignacy uciekł wzrokiem i spojrzał na Tadeusza Cypriana, przedwojennego prokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, który w odróżnieniu od Stefana nie zamierzał poświęcać swojej uwagi nowemu koledze i uścisnąwszy mu dłoń, powrócił do swoich zajęć. Stał teraz tyłem do rodaków, ustawiając coś w trzymanym w dłoni aparacie fotograficznym i celując obiektywem w wejście Pałacu Sprawiedliwości. Ignacy przerzucił spojrzenie na Jerzego Sawickiego, który w skupieniu lustrował otoczenie. Wydawał się przy tym spokojny i jakby zamyślony, lecz Ignacy dostrzegł w jego wzroku bystrość i przenikliwość.

Nowe towarzystwo zachowywało się dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał. Nawet nieco się zdziwił, jak trafnie ich zdiagnozował. Jego żona, gdyby była tu razem z nim, pewnie uśmiechnęłaby się teraz i rzekła, że to przecież było do przewidzenia. Ignacy lubił wiedzieć wcześniej, z kim przyjdzie mu pracować. A świadomość, że w Norymberdze będzie obcował z czterema światowej sławy prawnikami, nieco go onieśmielała. Teraz jednak, widząc przed sobą mężczyzn niewiele starszych od siebie, poczuł się nad wyraz pewnie.

– Wiadomo już coś, panowie? – zagaił, wskazując głową na Pałac Sprawiedliwości.

Budynek podczas nalotu częściowo został zburzony, lecz jego gabaryty nadal budziły podziw.

– Proces rusza jutro, ale od początku musimy się szykować na bitwę o samo dopuszczenie polskiej sprawy do procesu – rzucił Stanisław z wyczuwalnym rozdrażnieniem.

Ignacy poczuł frustrację. Zainteresowanie opinii publicznej z całego świata procesem norymberskim było naturalne, lecz ludzi bardziej chyba ciekawiło to, w jakich warunkach przetrzymywani są naziści i czy Göring zgubił już nadmiarowe kilogramy niż fakty dotyczące tego, co działo się w Polsce podczas niemieckiej okupacji.

Charakterystyczne gniecenie w brzuchu przybrało na sile, gdy Ignacy pomyślał, czego faktycznie dotyczyła wygłoszona chwilę wcześniej aluzja. Jego ciało zareagowało dokładnie tak samo przeszło miesiąc wcześniej, gdy przedstawiciele Wielkich Mocarstw, będący organizatorami tego trybunału, upublicznili akt oskarżenia, w którym nie było nawet słowa o tragediach, jakie rozgrywały się w Polsce… Ani jednej wzmianki o powstaniu warszawskim, Palmirach, mordowaniu ludzi za ich pochodzenie. Pominięto zbrodnie popełniane w więzieniach i obozach pracy, wywózki na roboty do Rzeszy, germanizację dzieci, łapanki, głodzenie ludzi w gettach i grabienie mienia. Zupełnie jakby chciano zepchnąć na margines historii cały terror, któremu poddawano Polaków na nieznaną dotąd skalę.

– Myślałem, że do tego czasu została już wydana zgoda na uwzględnienie w procesie kwestii Polski. Przecież nie powinno być co do tego żadnych wątpliwości.

Mężczyźni posłali mu pełnie dezaprobaty spojrzenia.

– Absolutnie nie. Odnoszę wrażenie, że teraz jest trudniej, ponieważ wtedy mieliśmy jeszcze nadzieję, że nasze starania o formalny udział w pracach trybunału zostaną rozpatrzone pozytywnie. Tymczasem zdaje się, że nacisnęliśmy wielkim wygranym na odcisk, bo problemy piętrzą się w zastraszającym tempie. Najpierw bez końca przekładano decyzję o wydaniu nam wiz wjazdowych, później nie chciano wręczyć prawa do akredytacji, a teraz jeszcze upierają się, że nie możemy mieć kwaterunku w Grand Hotelu, tłumacząc się, że mogą tam przebywać adwokaci, prokuratorzy i sędziowie przybyli z Ameryki, Wielkiej Brytanii, Francji i Rosji. Ale nie my, przedstawiciele kraju, który ucierpiał najbardziej.

To powiedziawszy, wzburzony Stefan Kurowski zacisnął mocno szczęki. Zresztą nie tylko on; pozostali polscy delegaci również wyrażali jawne zdenerwowanie próbami wyeliminowania Polski z obrad trybunału.

– Na szczęście wojna dobrze nas zahartowała i poradziliśmy sobie również z tymi trudnościami. – Tadeusz Cyprian uśmiechnął się szczerze, a w jego oczach błysnęła iskra dumy.

– Udało wam się namówić Amerykanów do zmiany decyzji? – dociekał Ignacy.

– Można powiedzieć, że wydeptaliśmy wiele ścieżek, zanim wydębiliśmy bardzo skromny lokalik w Grand Hotelu – wyjaśnił Cyprian, po czym znów przestawił coś w aparacie i zrobił zdjęcie. – A w Pałacu, cóż… Może trochę nielegalnie, ale utworzyliśmy swoje biuro i teraz już nas z niego nie wykurzą.

Ignacy parsknął śmiechem. Trudno mu było objąć rozumem, że adwokaci i prokuratorzy nielegalnie zajmują gabinet w Pałacu Sprawiedliwości.

– Ależ panowie. – Spojrzał na przedstawicieli polskiej delegacji prawniczej z udawaną dezaprobatą. – Toż to się nie godzi.

– A godzi się pomijać cierpienie Polaków? Musimy za wszelką cenę dopilnować, żeby być tu jak najdłużej, a nie tylko oferowane dziesięć dni. Nade wszystko trzeba udowodnić winę Niemców i ujawnić wszystko, co działo się w naszym kraju podczas okupacji. Każdy z tych zbrodniarzy zasłużył na surową karę i tę karę powinien otrzymać.

– Może więc uda się wynegocjować jakieś porozumienie w sprawie długości pobytu? – zapytał Ignacy nieśmiało.

– Pracujemy nad tym – odparł spokojnie Stanisław Piotrowski. – Ale dopóki nie będziemy mieli w garści żadnych porządnych dokumentów, powinniśmy się nastawić na te marne kilka dni.

– Dość już pesymizmu. – Tadeusz uśmiechnął się pokrzepiająco. – Jestem przekonany, że uda nam się udowodnić, iż Polacy są niezbędni w tym procesie.

Ignacy pokiwał głową ze zrozumieniem. Trybunał powołano do życia, by dać światu sprawiedliwość, tymczasem ci, którzy byli odpowiedzialni za losy społeczeństw, zachowywali się tak, jakby w ogóle nie zamierzali spojrzeć prawdzie w oczy. Dokąd więc zaprowadzi ich ta wydmuszkowa idea, którą szumnie nazwali praworządnością?

Nie potrafił tego teraz ocenić. A przecież przed wojną był całkiem łebski. Profesorowie na uniwersytecie mówili o nim: „nieprzeciętnie uzdolniony”, czasem nawet „genialny”. I nawet w czasie okupacji obracał się głównie w środowisku akademickim. Wszyscy wierzyli, że koniec tej wojny kiedyś nastąpi i wówczas zacznie się prawdziwe życie. Ignacy pokładał wtedy ogromne nadzieje w przyszłości, wizualizując sobie, co mógłby osiągnąć w czasach pokoju. Poprzysiągł, że skończy wtedy oba równolegle prowadzone przed wojną kierunki oraz że wykształci się na wielu polach, zdobędzie wiedzę i fach w rękach, by stworzyć rodzinie najlepszy byt. Ale teraz… Teraz nie czuł już potrzeby, by musieć cokolwiek komukolwiek udowadniać. Teraz liczyła się tylko zemsta.

– W porządku, panowie – odezwał się w końcu, ponieważ czuł, że powinien ich sobie zjednać. – Dotąd nie znałem problemów tego trybunału od podszewki, ale nie z takim wrogiem historia kazała nam stoczyć bój. Teraz ja również – to mówiąc, posłał Cyprianowi pojednawcze spojrzenie – jestem pewien, że znajdziemy wyjście z sytuacji. Myśmy to przeżyli. Znamy okupację od podszewki. Widzieliśmy akty bezprawia i bezlitosnej przemocy. Nikt inny nie mógłby lepiej opowiedzieć o tych procesach aniżeli my.

Ignacy wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował towarzyszy. Tadeusz Cyprian zrobił kolejne zdjęcie i schował do pokrowca najbardziej pożądany w ostatnim czasie aparat Leica.

– To naturalne, że wszyscy tu zebrani chcieliby znaleźć się w środku i brać czynny udział w obradach – wyjaśnił, wskazując na zebrany wokół nich tłum, a następnie odpalił papierosa od zapalniczki i zaciągnął się tanim, ale dobrze znanym smakiem rodzimego tytoniu. – Jednak sala numer sześćset pomieści nieco ponad dwieście osób. Logiczne zatem, że wszyscy chętni się tam nie zmieszczą.

– Ale należy się nam chyba coś więcej niż bycie niemymi obserwatorami wydarzeń. – Ignacy uśmiechnął się lekko, a kiedy zobaczył nieprzejednane miny mężczyzn, tylko machnął dłonią na znak, jakby nagle przestało mu zależeć, by znaleźć się w sali podczas procesu. Jednocześnie dobrze wiedział, że ten, którego chciał zabić, powinien być więziony w Pałacu i strażnicy za nic w świecie nie pozwolą mu wyściubić nosa poza jego mury.

– Poradzimy sobie z tym w inny sposób – dodał.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, by utwierdzić nowych znajomych w przekonaniu, że nie zamierza zajmować sobie tym głowy, jednak w tej samej chwili tłum ludzi zaczął rozstępować się na boki. Drogą przed Pałacem Sprawiedliwości, którą ludzie okupowali jak stado muszek owocówek kawałek jabłka, toczyła się kolumna amerykańskich ciężarówek, torując drogę dla czarnego, lśniącego nowością samochodu. Ignacy dojrzał w środku nieznanych mu Amerykanów i skutego kajdankami mężczyznę, który najprawdopodobniej był kolejnym nazistą oskarżanym w procesie.

Kiedy samochody pojechały dalej, owionął ich chłód wznieconej chmury drobinek suchego śniegu, która niczym tren ciągnęła się za zmotoryzowaną kolumną. Do uszu Ignacego dotarły jeszcze zduszone dźwięki płynące z samochodowego radia. I wtedy uzmysłowił sobie, że zna tę melodię. Słyszał ją już w czasach, gdy wszystko wydawało się proste i dobre.

Nie mógł jednak dopasować nut do obrazów. Wytężył słuch, starając się wyłapać jak najwięcej uciekających akordów. I nagle wszystko w jego pamięci wskoczyło na odpowiednie miejsce, a wspomnienia wznieciły w jego sercu przyjemne ciepło.

2 (ang.) korespondent wojenny
3 Amerykańskie karty żywnościowe upoważniające do cotygodniowego korzystania z przydziału.

ROZDZIAŁ 2

1938 rok, Poznań

Zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i dwudziesty piąty marca tego roku był wyjątkowo mroźny. Ogród usytuowany za południowym oknem willi Pełczyńskich trwał w niemym zawieszeniu. Drzewa wypuszczające coraz liczniejsze pąki, pożółkła po zimie trawa, zimozielone krzewy i kolorowe pierwiosnki pokrywała lodowa skorupa, którą wytrwale ogrzewały ciepłe, oślepiające promienie słońca, przez co wszystko w ogrodzie zdawało się błyszczeć, jakby to nie były rośliny, a wykonane na ich kształt i podobieństwo diamentowe rzeźby.

Zuzanna Pełczyńska przez dłuższą chwilę przyglądała się temu zastygłemu w ciszy krajobrazowi, próbując ukraść z niego choć trochę spokoju. Wreszcie, uznawszy swoją przegraną w tej materii, zasiadła na obitej czerwonym pluszem ławie przy fortepianie i delikatnie rozchyliwszy usta, kilkukrotnie odetchnęła, próbując uspokoić nerwowy oddech. Serce szalało jej w piersi z nerwów, po nagich ramionach przebiegały gorące dreszcze, a gardło zaciskało się boleśnie.

Nie znosiła występować publicznie. Jej skryta i nieśmiała natura w takich chwilach doświadczała niebywałych katuszy, a jednak Zuzanna, nie potrafiąc przeciwstawić się nakazom rodziców, znów musiała dać koncert.

Uniosła ciężką mahoniową nakrywę i położyła dłonie na klawiszach. Kilka razy powiodła wzrokiem po nutach, by upewnić się, czy jej palce znajdują się w odpowiednich miejscach. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby zaczęła Arię na strunie G Jana Sebastiana Bacha fałszywym tonem, co nadal, po wielu latach nauki pod okiem profesor Gertrudy Konatkowskiej, jej się zdarzało, gdy stres przejmował władzę nad ciałem. Przymknęła powieki, wyciągnęła szyję i wyprostowała plecy, próbując nie myśleć o tym, że dziesiątki ludzi zebranych w ogromnym salonie willi jej dziadka, profesora Bronisława Pełczyńskiego, w którym mieszkała również Zuzanna z rodzicami i siostrami, śledzi teraz w skupieniu każdy jej ruch.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

OD AUTORKI

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Epigraf

Meritum publikacji