Niezapomniane wrażenie - Tamera Alexander - ebook + książka

Niezapomniane wrażenie ebook

Tamera Alexander

4,4

Opis

Największym marzeniem Claire Laurent jest uznanie w artystycznym świecie. Na drodze dziewczyny staje jednak ojciec, który naciska, by córka zajmowała się fałszerstwem. Zaledwie rok po zakończeniu wojny secesyjnej jest zmuszona uciekać z Nowego Orleanu do Nashville, gdzie jej losy krzyżują się z losami adwokata Suttona Monroe. Choć spotykają się w niezbyt komfortowych okolicznościach, prawnik traktuje ją jak dar niebios. Obracając się pośród elit Nashville, artystka wierzy, że spełnienie marzenia, by wywrzeć Niezapomniane wrażenie w świecie sztuki, jest na wyciągnięcie ręki… Pod warunkiem, że jej nielegalna przeszłość nie zostanie odkryta.

Unioniści zniszczyli dom Suttona i skonfiskowali ziemie, a teraz chcą jeszcze odebrać honor jego rodzinie. Prawnik jest zdeterminowany, żeby odzyskać to, co do niego należy, i naprawić wielką krzywdę, ale odkrywa prawdę, która może go kosztować dużo więcej, niż był sobie w stanie wyobrazić… łącznie z utratą kobiety, którą kocha.

Miejscem akcji powieści jest historyczna rezydencja Belmont w Nashville – olśniewający przedwojenny majątek wybudowany przez Adelicię Acklen. 

Niezapomniane wrażenie to porywająca historia o miłości, kraju podnoszącym się po zniszczeniach wojny, powrocie do życia tych, którzy zostali zranieni, i o odwadze, jaką muszą mieć, by przyjąć siebie i innych takimi, jakimi są naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (36 ocen)
20
10
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię książki od Wyd. Dreams. Nie inaczej było z tą pozycją. Tradycyjnie po lekturze zaopatrzyłam się w wersję papierową 🙂
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Tamera Alexander

Niezapomniane wrażenie

Tom I z serii Rezydencja Belmont

Tłumaczenie Anna Pliś

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

A Lasting Impression (Belmont Mansion)

Autor:

Tamera Alexander

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Anna Pliś

Redakcja:

Agata Tokarska

Korekta:

Natalia Lechoszest

Dominika Wilk

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-80-7

© 2011 by Tamera Alexander by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group

© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów, wydanie I

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: drukarnia Opolgraf

Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Dla Deborah Raney.

Moja Droga, za najlepsze pod słońcem paluchy z masłem orzechowym, przyjmij ode mnie to... z wyrazami wdzięczności.

Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili.

Ef 2,10

Wstęp

Książka, którą macie przed sobą, to w większości fikcja, jednakże znajdziecie w niej wplecionych też kilka faktów i postaci historycznych. Jednym z przykładów jest rezydencja Belmont w Nashville, wzniesiona w 1853, a istniejąca do dziś. Również pani Adelicia Acklen, bohaterka powieści, energiczna kobieta wyprzedzająca swoją epokę, rzeczywiście zamieszkiwała tamten dom.

Oprócz Adelicii Acklen także wiele innych postaci zostało zainspirowanych rzeczywistymi osobami żyjącymi w tamtych czasach – ludźmi, którzy pracowali w Belmont oraz je odwiedzali. Natomiast charaktery tych postaci i wydarzenia przedstawione w książce są w zupełności wytworem mojej wyobraźni i tak należy je rozumieć.

Kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg Belmont i dowiedziałam się o Adelicii, jej wyjątkowej osobowości oraz niezwykłym życiu, wiedziałam, że będę chciała stworzyć opowieść, w której znajdzie się ona, jej wspaniały dom oraz ten szczególny czas w historii naszego kraju. Po ponad dwóch latach poszukiwań i pisania powstała książka Niezapomniane wrażenie, która jest zwieńczeniem tego marzenia. Zapraszam Was, abyście do mnie dołączyli i byśmy mogli wspólnie po raz kolejny otworzyć wrota historii, po czym wkroczyć w inne miejsca i wieki. Dziękuję, że ofiarowaliście mi swój czas. To dla mnie bardzo ważny dar – doceniam to i staram się nigdy nie traktować go jako coś oczywistego.

Dziękuję, że chcecie ze mną ruszyć w kolejną podróż!

Tamera

1

DZIELNICA FRANCUSKA, NOWY ORLEAN, LUIZJANA

7 WRZEŚNIA 1866

Claire Laurent wpatrywała się w ustawione przed nią na sztaludze ukończone płótno i chociaż pewnie nie zasługiwało ono na miano arcydzieła, wiedziała, że ten obraz był do tej pory jej najlepszym. Dlaczego więc odczuwała takie rozczarowanie? Piekielne fałszerstwo żłobiło w jej wnętrzu strużkę niczym pot spływający pod warstwami krynoliny i koronek. Przeczesała dłonią włosy i wrzuciła brudny pędzel do kubka z terpentyną, doskonale zdając sobie sprawę z tego, czemu tak było. A ta świadomość powodowała tylko jeszcze większe wyrzuty sumienia.

Jej wzrok spoczął na prawym dolnym rogu płótna, tam gdzie było miejsce na sygnaturę. Nie potrafiła się zebrać, by podpisać ten obraz. Nie tym nazwiskiem. Ze wszystkich pejzaży, martwych natur i portretów, które malowała, żadne nie wydawało jej się prawdziwie własne... Dopiero to.

Przesycony wilgocią, nabrzmiały i ciężki od niesionej zapowiedzi deszczu wiatr dolatywał od strony otwartego na piętrze okna. Wyjrzała z sypialni na zewnątrz, wdychając ostre, słone powietrze niesione od zatoki. Patrzyła na rozciągający się poniżej Vieux Carré [1], Stary Plac, który malowała tak wiele razy, że mogła zamknąć oczy i nadal widziałaby każdy szczegół – rzędy domów o pastelowych elewacjach, balkony z czarnymi dekoracyjnymi balustradami wykonanymi z metalu oraz wiszące donice, z których spływało kwiecie późnego lata. To wyjątkowe połączenie tworzyło urok i piękno charakterystyczne dla tej właśnie części miasta.

Nic dziwnego, że od razu zakochała się w Nowym Orleanie, pomimo trudnych chwil, jakich tu doświadczała w ciągu ostatnich miesięcy.

Miarowe tykanie zegara na kominku wyznaczało upływające sekundy. Westchnęła z wyuczoną swobodą. Podniosła się ze stołka i przeciągnęła. Ostatnio późno kładła się spać i wcześnie wstawała, co nie pozostało bez wpływu na jej samopoczucie, ale nie było innego wyjścia. Ten obraz wymagał dużo więcej czasu, niż przewidywała. O wiele za dużo, o czym nieustannie przypominał jej ojciec.

Była już prawie druga trzydzieści, a musiała „opuścić galerię nie później niż o trzeciej” – jak wyraźnie zaznaczył jej tata. Miała świadomość, że nie powinna się przejmować takimi żądaniami. Nie po raz pierwszy wymagał, by wyszła, podczas gdy on „naradzał się” z klientami galerii. I wcale nie było tak, że nie wiedziała, co robił w tym czasie i na czym polegała ich rodzinna działalność.

Ostatnimi tygodniami był coraz bardziej poruszony, a to też bynajmniej nie ułatwiało ich kontaktów. Choć w żadnej mierze nie dało się go określić łagodnym, zazwyczaj nie wyróżniał się ciętym językiem. Od niedawna jednak jednym spojrzeniem mógłby nawet rozciąć świeżo upieczony bochenek.

– Claire Elise? Où es-tu?[2]

Znieruchomiała, słysząc jego głos.

– Oui[3], papo. Tu, na górze.

Zerknęła znowu na płótno, walcząc ze śmiesznym pragnieniem, by je ukryć. Coś w środku nie chciało pozwolić, żeby on widział ten obraz. Jeszcze nie teraz. A gdyby to mogło od niej zależeć, najlepiej nigdy. Może powie mu, że nie skończyła? Wystarczy jednak, że spojrzy na nią, a będzie wiedział. Nigdy nie umiała dobrze udawać... Nie tak jak on.

Szybkie kroki w górę schodów potwierdziły, że i tak nie miała czasu, by upchnąć obraz za szafą, a przykrycie go zasłoną nie wchodziło w rachubę, bo ostatnie pociągnięcia pędzla były zbyt świeże. Może gdyby przyznała się, co dla niej znaczyło to dzieło, pozwoliłby jej je zatrzymać.

Ale przeczuwała, że ta rozmowa będzie wyglądała podobnie jak ta wcześniejsza, pół roku temu, tuż po śmierci jej matki. Wtedy to powiedziała mu, na tyle dobitnie, na ile potrafiła, że nie chce już więcej malować „w ten sposób”. I choć ojciec nigdy jej nie uderzył, to w tamtej chwili czuła, że miał ochotę. Dlatego też nie zamierzała ponownie poruszać tego tematu.

Aż do teraz.

– Aha... – Odgłos kroków ucichł w wejściu znajdującym się za jej plecami. – Wreszcie skończyłaś, czy tak?

Ton jego głosu nie był już tak ostry, jak rano, co dawało jej nadzieję, że może poprawił mu się humor.

– Tak... Skończyłam – odparła. Przygotowując się już na jego reakcję, czyli nieprzejednaną krytykę, zrobiła krok w bok. Czuła, że w środku jest kłębkiem nerwów.

Patrzył. Następnie zamrugał. Raz i drugi raz.

– Jardins de Versailles...[4] po raz kolejny. – Mięsień jego szczęki się napiął. – Nie na taki obraz się umawialiśmy. – Spojrzał na nią, a potem znowu na płótno. W jego rysach odmalował się surowy, głęboki podziw. – Ale... dostrzegam pewną poprawę.

Claire poczuła, jak jej zdenerwowanie topnieje wobec najdrobniejszego wyrazu pochwały. Nagle jednak zobaczyła to...

Ten charakterystyczny błysk w jego oku. Ojciec doceniał sztukę na swój własny sposób, lecz w sercu był człowiekiem interesu. Duma z jej talentów artystycznych nie miała szans z korzyściami, jakie miał nadzieję uzyskać poprzez sprzedaż obrazów, które malowała. Jej obrazów...

Ironia tej myśli przygniotła serce Claire ciężarem, który wzbudził w niej niespodziewane i jednocześnie groźne poruszenie odwagi.

– Papo, ja... – Słowa uwięzły jej w gardle, a przecież on nawet nie zwrócił jeszcze na nią wzroku. – Chciałabym o czymś z tobą porozmawiać. O czymś bardzo ważnym dla mnie. Wiem, że nie jesteś...

Jego dłoń się uniosła i Claire przeszył dreszcz. Ale zdawało się, że on tego nie zauważył.

– To nie jest pejzaż, który – zgodnie z naszą umową – miałaś teraz namalować. Nie jest to też coś, co opisywałem klientowi, ale... – Urwał. Przyglądał się badawczo jej przedstawieniu pałacu Ludwika XIV i otaczających go ogrodów, po czym westchnął teatralnie. – Biorąc pod uwagę, że właściwie nie mamy czasu oraz to, że klient wyjątkowo mocno pragnie wejść w posiadanie jakiegoś François-Narcisse’a Brissauda... będzie musiało wystarczyć. – Skinął lakonicznie, jakby w tym właśnie momencie podjął wewnętrzną decyzję. – Tak. Z pewnością zdołam go przekonać o wartości tego obrazu. W końcu... – Uśmiechnął się sam do siebie. – ...te wielkie paryskie galerie często dostarczają nie te płótna, co trzeba. Ale następnym razem, Claire... – Spojrzał na nią z góry surowym wzrokiem. – Masz wykonać skrupulatnie co do najdrobniejszych szczegółów to, na co się umawiamy.

Przyglądała się uważnie jego twarzy. Bardzo bolały ją te słowa, pod wieloma względami. Jednak najgorsze było...

– Znalazłeś kupca na ten obraz? Zanim go zobaczył na własne oczy?

Kąciki ust mężczyzny uniosły się w pełnym satysfakcji uśmiechu i znowu skupił się na jej dziele.

– Mówiłem ci, że tak będzie. Wieści się roznoszą. Po dwóch latach niestrudzonych wysiłków nasza skromna mała galeria w końcu zyskuje w tym mieście renomę, na jaką zasługuje. Tak jak i zaufanie klientów, które również z czasem zdobędziemy. Wszystko dzięki moim umiejętnościom negocjacji. – Przechylił głowę lekko na bok. – Choć muszę przyznać, że twoja gra światłem, te odcienie w ogrodzie, to, jak połączyłaś to wszystko tym razem... Widzę, że wzięłaś sobie do serca moje rady.

Claire nic nie powiedziała, od dawna nauczona, że tak było najlepiej, jeśli chodzi o przyjmowanie jego uwag.

Zwrócił w jej stronę udobruchane oblicze.

– Gdybym stanął bliżej... – Co właśnie uczynił, mówiąc: – Jestem prawie pewien, że poczułbym zapach bzu rozgrzanego południowym słońcem.

Znieruchomiał nagle, a ona podążyła za jego wzrokiem w kierunku lewego dolnego rogu obrazu. Ten dodatkowy szczegół był tak nieznaczny, tak niepozorny, iż ktoś mógłby go przeoczyć, gdyby nie przyjrzał się dokładnie. Stąd też nie była zaskoczona, że dopiero teraz go zauważył.

– Abella... – powiedział ledwie słyszalnym głosem. Imię jej matki w jego ustach brzmiało jak najświętsza modlitwa, jaką Claire kiedykolwiek słyszała. Chociaż wcale nie słyszała ich tak wiele, a już żadnej od niego. – N-namalowałaś ją – wyszeptał.

Dziewczyna poczuła, że od emocji zaczęło ją piec pod powiekami, i było to wywołane tak załamaniem jego głosu, jak i tęsknotą za kobietą przedstawioną na obrazie. Namalowała swoją maman[5] stojącą boso na brukowanej ścieżce, na wpół ukrytą za krzewem bzu, z koszykiem kwiatów przewieszonym przez rękę. Miała leciutko uniesiony podbródek, jakby kogoś wypatrywała, a kaskady jej kasztanowych loków, które odziedziczyła Claire, falowały lekko w wyimaginowanym powiewie wiatru.

Claire wpatrywała się w wizerunek matki tak długo, aż delikatne pociągnięcia pędzla rozmazały się przed jej oczami w bezładną kałużę kolorów. Minęła już cała dekada od tamtego popołudnia w Wersalu, ich ostatniej wycieczki do pałacu przed opuszczeniem Paryża i Francji na zawsze. Miała wtedy dziewięć lat, ale wspomnienia dni spędzonych w tamtym miejscu z rodzicami, gdy spacerowała po ogrodach i karmiła się dziecięcymi marzeniami o życiu w takim pałacu, głęboko zapadły jej w serce i wciąż były wyjątkowo żywe. Powietrze przepełnione kwiatowymi zapachami, symfonia natury wyrażona w szumie drzew, feeria barw... Każdy szczegół zapisał się dokładnie w jej pamięci i był skrzętnie skrywany.

Te właśnie wspomnienia stanowiły najszczęśliwsze obrazy jej życia. A ostatnie sześć miesięcy... najbardziej samotne.

Myślała, że była dostatecznie przygotowana na śmierć matki. Przez ponad rok obserwowała, jak choroba zżera ją od środka. Choć czuła ulgę, wiedząc, że mama już więcej nie cierpi, zdarzały się takie dni, gdy nieprzenikniona i mroczna pustka rozwierała się w niej tak szeroko i bezdennie, iż Claire obawiała się, że pochłonie ją całą.

– Była taka piękna – rzekł głosem wątłym i pełnym znużenia, które przerastało przeciętne znużenie czterdziestodwulatka. Wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć płótna, ale nagle się zatrzymał. Jego dłoń drżała.

Claire przyjrzała mu się uważniej. Te cienie pod oczami... Od jak dawna tam były? A zmarszczki na czole? Czyżby wyżłobione żalem? I pewnie zmartwieniem... Ale o co? O po raz kolejny spóźniony czynsz? O sprzedaż drogich dzieł sztuki, które kupił na kredyt, wbrew jej zdroworozsądkowym sugestiom?

Spojrzała z powrotem na swoje dzieło.

– Nie planowałam jej umieszczać na obrazie, papo. Ona... po prostu... tak się tam pojawiła... sama wyszła spod mojego pędzla.

Przez dłuższą chwilę ojciec milczał. Następnie westchnął długo i przeciągle.

– Obraz musi się najpierw zrodzić w sercu artysty, zanim może być urzeczywistniony na płótnie.

Claire poczuła, że serce zabiło jej szybciej. To pierwsza lekcja malarstwa udzielona jej przez matkę... ale to było tak dawno temu. Nawet trudno było uwierzyć, że on to nadal pamięta. Ona, wręcz przeciwnie, pamiętała wszystko, czego nauczyła ją mama. Gdyby tylko jeszcze odziedziczyła zdolności Abelli Laurent. Matka twierdziła, że tak się stało, a nawet że była bardziej utalentowana. Mimo to papa jasno dawał jej do zrozumienia, że nie.

Oczywiście nigdy nie powiedział jej wprost, że cokolwiek robiła, to wciąż nie było wystarczająco dobre. Jednak wiedziała, że tak właśnie myślał. Wywnioskowała to z tego, czego nie mówił.

Ręka ojca przesunęła się w bok i przez ulotną jak marzenie chwilę Claire wyobraziła sobie, że pogłaszcze ją po policzku. Zawsze tego pragnęła, bo mama mówiła jej, że kiedyś to robił, ale ona nie sięgała pamięcią tak daleko. Czekała, a oddech uwiązł jej w gardle. Czuła się raczej jak dziecko niż jak dorosła kobieta.

Odwrócił się.

– Też za nią tęsknię – wyszeptał. – Niech ci się nigdy nie wydaje, że jest inaczej.

Zrobiło jej się głupio i poczuła, że niepotrzebnie się łudziła, więc schyliła głowę, by ukryć cierpienie.

– Nie wydaje mi się tak, papo.

Bywało, że parę lat temu kwestionowała miłość między rodzicami. Przede wszystkim ze strony ojca. Zwłaszcza w tych ostatnich dniach, gdy było już jasne, że medycyna nie może nic pomóc, i lekarze porzucili wszelkie nadzieje, a Claire błagała go, żeby posłał matkę do sanatorium.

– Ludzie tak chorzy jak maman wyjeżdżają tam i czasem ich stan się poprawia – mówiła mu.

Ale w odpowiedzi wybuchał gniewem.

– Takie wyjazdy kosztują, Claire Elise! A my nie mamy tylu pieniędzy. Chyba że będziesz malować zamiast niej. Szybciej i lepiej, niż malujesz teraz.

Więc pracowała, dniami i nocami, przez wiele miesięcy, aż do końca. Doglądając matki, która nie przestawała jej uczyć, tak jak to robiła, od kiedy Claire była małą dziewczynką. Czasami nie podnosząc się z łóżka, gdy była zbyt słaba, by siedzieć lub stać. Ale po jakimś czasie okazało się, że nieważne, jak bardzo błagała ojca albo jak wiele malowała, papa uparcie obstawał przy swoim i matka ostatecznie zmarła we własnym pokoju.

Ojciec odchrząknął.

– Masz szczęście, że na siedemnaście razy, kiedy Brissaud malował Jardins de Versailles, w każdym obrazie umieścił jakiś inny szczegół.

Claire kiwnęła głową, bo wiedziała to tak samo dobrze jak on. Podobnie jak to, że wszystkie siedemnaście oryginałów Jardins de Versailles jak i te cztery, jakie namalowała przed tym, na który patrzyli, były w obiegu. Jeśli ktokolwiek dotarłby do tych czterech, a wkrótce pięciu dumnych posiadaczy „oryginałów” François-Narcisse’a Brissauda nabytych w Galerii Dzieł Sztuki Europejskiej w Nowym Orleanie i uświadomił im istnienie pozostałych siedemnastu...

Ojciec wskazał ręką na stojący na kominku zegar, a następnie spojrzał na nią znacząco i wyszedł, kierując się na schody prowadzące w dół.

Claire wzięła swoją torebkę i odwróciła się do wyjścia, ale jeszcze raz zerknęła na płótno. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, złapała za pędzel, zanurzyła go w farbie i drżącą dłonią podpisała obraz własnym nazwiskiem. Choć wiedziała, że i tak będzie musiała to później zmienić.

Jednak teraz widok własnego nazwiska na czymś, z czego była tak dumna, oraz świadomość, że papie się to nie spodoba, przyprawiały ją o miłe uczucie.

Kiedy szła przez kuchnię, zauważyła, że drzwi prowadzące do galerii obrazów są otwarte. Papa nigdy na to nie pozwalał. Zawsze gdy przestępowała ten próg, czuła się, jakby wkraczała do innego świata. Miękkie, puszyste dywany, żyrandole z brązu, obrazy olejne i rzeźby, bordowe, jedwabne tapety na ścianach, które idealnie komponowały się z aksamitnymi obrusami zdobiącymi stoły. Wszystko to nabyte na kredyt, gdy wprowadzali się do tego budynku dwa lata temu. Zakupione z zamiarem stworzenia wrażenia bogactwa i dostatku, jakkolwiek była to cienka i licha okleina.

Ponownie uderzyła ją różnica między galerią a częścią mieszkalną. Zatrzymała się koło tylnego wejścia z ręką na zasuwce i zebrała w sobie całą odwagę.

– Papo... jeśli chodzi o ten obraz, który dzisiaj ukończyłam. Bardzo chciałabym porozmawiać z tobą o możliwości zatrzy...

– Nie! Nie ma mowy!

Niespodziewana fala gorąca zalała jej wnętrze.

– Ale on jest wyjątkowy. Przynajmniej dla mnie. Namaluję drugi, szybciej, dokładnie według twoich wytycznych. Cokolwiek zechcesz...

– Odpowiedź brzmi: „nie”! – Jego twarz przybrała gniewny wyraz. – Ten obraz jest już sprzedany.

– Przecież tam jest maman...

– Potrzebujemy tych pieniędzy, Claire Elise! Wierzyciele czekają na spłatę, a ty guzdrałaś się już tak długo, że zbyt wiele mnie to kosztowało. Po raz kolejny!

Świadoma tego, że ponownie wchodzi na grząski teren, zrobiła krok dalej.

– Mam jeszcze inny obraz, papo. Mój własny, którego ci jeszcze nie pokazywałam. Może klient mógłby...

– On chce Brissauda! Czy nie powiedziałem ci tego wystarczająco jasno? – Na szyi wystąpiły mu czerwone plamy. – Nasi klienci nie są zainteresowani jakimś kiepskim, bezmyślnym naśladownictwem... – Westchnął ciężko i pokręcił głową, jakby nagle dotarła do niego siła jego własnych słów. – Przepraszam, Claire, ale stało się. Nie ma już o czym rozmawiać. Może z czasem uda nam się sprzedać i twoje obrazy, jednak teraz twój talent po prostu nie wyróżnia się... niczym. Potrzeba czasu, by go rozwinąć. Będzie najlepiej dla ciebie, jeżeli pozostaniesz na razie przy kopiowaniu. Całkiem dobrze ci to wychodzi.

Głęboko w sercu poczuła niedające się wysłowić ukłucie. Skrzywiła wargi z goryczą.. Chciała coś odpowiedzieć, ale jeszcze bardziej pragnęła powstrzymać płacz, a jeśli tylko otworzyłaby teraz usta...

– Musisz zrozumieć... – Zacisnął mocno powieki. – Właśnie na to pracowaliśmy przez te wszystkie lata. Żeby mieć swoją galerię i renomę.

– Tak, papo, renomę, ale naszego nazwiska. Naszej pracy. Nie czyjejś innej, którą my...

– Pomyśl o swojej matce, o tym, jak ciężko pracowała. Dla nas jako rodziny. Dla ciebie.

Jego twarz przybrała wyraz takiej czułości, o jakiej Claire już prawie całkiem zapomniała, a której wcale też nie ufała do końca.

– Twoja maman poświęciła tak wiele, by dać ci to wszystko, Claire. I lepsze życie w Ameryce – mówił. – Jak myślisz, dlaczego tu przyjechaliśmy? Dlaczego tak ciężko oboje pracowaliśmy przez te wszystkie lata? To dla ciebie...

Już to wszystko kiedyś słyszała. Była wdzięczna za to, co dała jej matka... i ojciec, ale wiedziała, że ich starania przynosiły korzyści nie tylko jej. Także jemu. To mama jej o tym powiedziała. W tych ostatnich dniach mówiła wiele ważnych rzeczy. Claire nie miała nawet do końca pewności, czy to było majaczenie po laudanum [6], czy wypowiedzenie wreszcie prawdy na głos.

Choć chciała wierzyć, że w głębi serca ojciec pragnął dla niej jak najlepiej. Przecież był jej papą.

Wpatrując się w niego, widziała jego mocno zarysowane ramiona i żelazną determinację i czuła, że jej wewnętrzne przekonania słabną. Otworzyła drzwi, ale zaraz przypomniała sobie o czymś i wyciągnęła dłoń. To sprawiało, że czuła się jak żebrak i jeszcze bardziej darzyła ojca niechęcią.

On wcisnął jej w rękę trzy monety, o jedną więcej niż zwykle.

Odwróciła się bez słowa podziękowania czy pożegnania.

– Baw się dobrze w kawiarni, tylko nie siedź za długo. Po południu czeka nas praca – mówił sztucznie lekkim tonem. Zawsze tak robił, gdy ulegała. – I nie zapomnij przynieść czegoś słodkiego dla mnie i wuja Antoine’a.

Claire zatrzymała się w pół kroku.

– Wuj Antoine wrócił?

Skinął głową, jakby to miała być błaha informacja, ale wiedział, że było wręcz przeciwnie.

– Wkrótce tu przyjedzie, aby mi pomóc. Poprosiłem go, żeby został i spotkał się z tobą, jeżeli znajdzie czas. Więc teraz się pospiesz. – Machnął dłonią. – Zostaw nam interesy. To nasza działka – dodał.

Claire przeszła przez wybrukowaną cegłami drogę, starając się, jak zawsze, zagłuszyć wewnętrzny ból. Uskakiwała przed furmankami i powozami, które przetoczyły się obok z łoskotem, mając nadzieję, że dotrze do celu, zanim nabrzmiałe niebo wypełni swoją stalowoszarą groźbę.

Mieszkali w Nowym Orleanie od dwóch lat – najdłużej w jednym miejscu, od kiedy przybyli do Ameryki, i wreszcie zaczynała się tu czuć jak w domu, co pewnie oznaczało rychłą przeprowadzkę. Ale sama myśl o wyjeździe wzbudzała w niej lęk.

Wuj obiecywał, że nie dopuści do tego ponownie, że odwiedzie ojca od takiej decyzji. Jednak zbyt dobrze znała upór papy.

Wuj Antoine...

Z powoli ustępującym niepokojem czekała, aż powóz przejedzie przez ulicę i będzie mogła przejść. Wuj potrafił łagodzić napięcia pomiędzy nią a papą.

Antoine DePaul miał mniej więcej tyle lat co ojciec, ale nie był z nią ani trochę bliżej spokrewniony niż Ludwik XIV. Mimo to darzyła go tak wielką sympatią, jakby byli rodziną. Często podróżował i ostatnio interesy wezwały go na Północ na ponad miesiąc. Zbyt długo. Nie mogła się już doczekać, żeby zobaczyć, jakie najmodniejsze buty kupił tym razem. Jego znakiem rozpoznawczym było obuwie ze skóry aligatora, ale podczas ostatniego wyjazdu do Nowego Jorku zaopatrzył się również w takie ze strusia i z anakondy. Cały wuj Antoine...

Skręcając za kolejnym rogiem, wzięła głęboki wdech i otrząsnęła się z resztek rozczarowania. Poprawiający nastrój aromat drożdżowych beignets[7] i kawy z domieszką cykorii poruszał w jej sercu miłe nuty jakże żywych wspomnień z dzieciństwa. A to wszystko dzięki kawiarni Café du Monde, która znajdowała się zaledwie przecznicę dalej.

Zrobiło jej się lżej na duchu, jak zawsze, kiedy wychodziła na zewnątrz i spacerowała, kiedy była poza galerią.

Przypomniała sobie ten pierwszy raz, gdy zobaczyła Antoine’a DePaula – w Nowym Jorku, tuż po ich przyjeździe do Ameryki dziesięć lat temu. Wydawał jej się taki wysoki i szykowny. Potrafił ją rozśmieszyć bez większego wysiłku. To takie szczęśliwe zrządzenie losu, że spotkali go od razu po zejściu ze statku na ląd. I on wtedy także dopiero co przypłynął z Francji.

– Jaki ten świat mały, nawet w tej olbrzymiej, nowej rzeczywistości – skwitował papa.

Wuj był również doświadczonym handlarzem dziełami sztuki, ale miał też w sobie urok, który zdawał się przyciągać klientów na pęczki, szczególnie w postaci żeńskich adoratorek. W niedługim czasie został partnerem biznesowym jej ojca. A w końcu stał się im tak bliski jak członek rodziny.

Rozległ się grzmot i szare niebo wypełniło ciążącą wcześniej zapowiedź. Claire ruszyła biegiem w stronę pasiastej markizy kawiarni. Czuła się trochę jak zmokły szczur i pewnie też tak wyglądała. Otrzepała pokrytą kroplami deszczu spódnicę i poukładała mokre loki najlepiej, jak potrafiła.

– Bonjour, madame![8] – Uśmiechnęła się do kobiety za kontuarem i złożyła zamówienie, z zadowoleniem zauważając, że kawiarnia nie była zbytnio zatłoczona.

Balansując z dwoma kreolskimi pączkami na talerzyku oraz dodatkowymi dwoma spakowanymi do torebki na wynos, chwyciła jeszcze kawę i poszukała wolnego stolika. Poprzedni klient zostawił po sobie dzisiejszą gazetę, więc przejrzała wiadomości, delektując się jedzeniem, popijając aromatyczny napój i oblizując palce z cukru pudru, gdy nikt nie patrzył. Po jakimś czasie poskładała gazetę, odłożyła ją na bok i rozkoszowała się resztą kawy. Otrzepała cukier puder ze spódnicy, ale biały pył nie chciał całkowicie zniknąć z czarnego materiału jej jedynej sukni żałobnej.

Czy naprawdę minęło już sześć miesięcy od śmierci matki? Czasem wydawało się, że dużo więcej, a jednocześnie, jakby to było wczoraj.

Deszcz ustał, więc nieśpiesznie ruszyła w stronę domu, z zaskoczeniem spostrzegając, jak szybko zapadał zmrok i jak ciepłe oraz ciężkie było wciąż powietrze. Zaczęła się zastanawiać, które dzieło sztuki, o ile w ogóle jakieś, ojciec mógł sprzedać podczas jej nieobecności.

Pomyślała o swoich Jardins de Versailles, jednak wiedziała, że ta ostatnia kopia przynajmniej na jakiś czas była jeszcze bezpieczna. Wynikało to z faktu, że obraz François-Narcisse’a Brissauda, znanego „paryskiego mistrza”, którego dzieł szczególnie pożądano, nie mógł być sprzedany z galerii sztuki w Nowym Orleanie, póki nie wyschła farba.

Większość klientów ich galerii przychodziła w poszukiwaniu kopii znanych obrazów. Kiedy tylko papa otrzymywał zadatek, chętnie realizowała takie zamówienia, podpisując się własnymi inicjałami, na co on pozwalał. Amerykanie kochali wszystko, co europejskie, i posiadanie dobrej kopii dzieła jakiegoś europejskiego artysty było bardzo modne. Taka praca jej nie przeszkadzała. W zasadzie nawet bardzo jej się podobała. Ponieważ ci ludzie dobrze wiedzieli, że kupują kopię. Imitację. Podróbkę.

Gdy jednak ktoś przychodził, by nabyć dzieło uznanego artysty, François-Narcisse’a Brissauda, którego styl jej matka nieustannie studiowała i nauczyła się naśladować, podobnie jak Claire, to ci ludzie byli przekonani, że kupują coś, co ma prawdziwą wartość.

Tak naprawdę jednak podpis artysty na płótnie był podrobiony, tak samo jak dokumenty, które jej ojciec i wuj Antoine preparowali, by poświadczyć autentyczność obrazu. To, co robili, nie było właściwe i ona dobrze o tym wiedziała. To była kradzież.

Nigdy nie rozumiała, dlaczego jej matka zgodziła się w ogóle na coś takiego. Maman nie poruszała tego tematu, a ona nie naciskała, nawet pod koniec jej życia. Wydawało jej się to tak trywialne, kiedy z jej matki boleśnie i nieuchronnie ulatywało życie.

Wciąż pamiętała ten moment, gdy dawno temu po raz pierwszy widziała pejzaż, który jej matka namalowała pod obcym nazwiskiem. Claire miała wtedy jedenaście lat i pomyślała sobie, że ktoś się pomylił. Albo że ktoś, nie wiadomo kto, podrobił dzieło jej matki.

Niedługo potem została wysłana do kolejnych szkół z internatem. Ale zanim ukończyła siedemnasty rok życia, znała już prawdę. Kiedy zaś maman była zbyt chora, by utrzymać samodzielnie pędzel, Claire stworzyła swój pierwszy falsyfikat z nazwiskiem François-Narcisse Brissaud u dołu, podczas gdy ojciec stał tuż za jej plecami.

Obowiązek, który od tak wielu lat ciążył na Abelli, został przekazany córce. I ta „odpowiedzialność”, jak to nazywał ojciec, stała się ciężkim brzemieniem na jej ramionach.

Z każdym krokiem, który przybliżał ją do domu, czuła rosnące napięcie.

Gdy znajdowała się daleko od galerii, z dala od swojego ojca, miała wrażenie, jakby była kimś zupełnie innym, żyjącym jakimś innym życiem. Tymczasem po prostu marzyła, aby tak mogło być. Musiała jednak znaleźć jakiś sposób, by ją wysłuchał, żeby zrozumiał.

Ku własnemu zaskoczeniu wcale nie potrzebowała wiele czasu, by wymyślić, co chce powiedzieć: „Papo, postanowiłam, że zatrzymam dla siebie ten obraz ogrodów wersalskich. Zapłacę ci za niego, jeśli będziesz chciał”. Choć nie wiedziała, jak miałaby to zrobić. To on zajmował się finansami, a przychody z działalności galerii nie były znaczne w ciągu ostatnich miesięcy, o czym wciąż jej przypominał, pomimo tego, że obrazy się sprzedawały. „Ale chcę go zatrzymać. I co więcej, nie zamierzam dłużej brać w tym wszystkim udziału. Namaluję, cokolwiek zechcesz, pod warunkiem, że na płótnie będzie moje nazwisko”. Właśnie tak. Westchnęła. Słowa przychodziły z taką łatwością, dopóki nie stała przed nim, dopóki nie mierzył jej wzrokiem.

Weszła przez kuchnię. Cisza panująca w domu sprawiła, że poczuła ukłucie rozczarowania. Czyżby wuj Antoine już wyszedł? Czy całkiem się z nim rozminęła?

Postawiła torebkę na stole kuchennym razem z opakowaniem zawierającym beignets. Powinna zacząć przygotowywać kolację, choć wcale nie była głodna. Wiedziała jednak, że papa będzie. Otworzyła drzwi do galerii i zerknęła do środka. Pojedynczy kandelabr migotał słabym światłem świec na komodzie ustawionej pod ścianą. Resztę ogromnego pomieszczenia spowijały cienie i półmrok.

– Papo?

Zauważyła, że ze sztalugi zniknęła kopia obrazu Alexandre-François Caminade’a Księżna Orleanu, którą namalowała dwa miesiące temu i podpisała własnymi inicjałami. Również pusty był stojący obok postument, na którym znajdowała się wcześniej rzeźba zatytułowana: Nydia, niewidoma kwiaciarka z Pompei, niewielkich rozmiarów oryginał autorstwa Randolpha Rogersa, znanego, a jednocześnie jej ulubionego rzeźbiarza.

Trafiło im się wyjątkowo owocne popołudnie.

Zganiła papę, kiedy zakupił rzeźbę Rogersa. Była zbyt droga na ich możliwości w sytuacji, gdy nie mieli na nią pewnego kupca, a jednak i tak to zrobił, mówiąc, że rozsądnym jest, by przez ich ręce przechodził raz na jakiś czas autentyk. Najwyraźniej to akurat była dobra decyzja, bo udało mu się sprzedać Nydię w ciągu tygodnia.

Pokręciła głową i odwróciła się, by go odszukać. Ależ musi być zadowolony z siebie i pewnie będzie jej wypominał, że...

Coś zachrzęściło jej pod butami. Spojrzała pod nogi. Wszędzie leżały odłamki szkła.

Dopiero wtedy usłyszała niski jęk dochodzący zza drzwi.

Powoli pchnęła skrzydło. Panującą w domu ciszę przerwało nad wyraz głośne skrzypnięcie. Po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do słabego oświetlenia i wówczas go dostrzegła – po drugiej stronie pokoju, leżącego twarzą do podłogi.

– Papo! – Podbiegła do ojca, a potłuczone szkło rozpryskiwało się pod każdym jej krokiem. – Papo, jesteś cały? – Pochyliła się niżej i potrząsnęła go za ramię. Bez skutku. – To ja, papo. Claire... Słyszysz mnie?

Oddychał ciężko, jakby bardzo cierpiał.

Z wielkim wysiłkiem odwróciła mężczyznę na plecy, tak delikatnie, jak potrafiła. Jęknął, a ona wzdrygnęła się z obawy, że przyprawiła go o dodatkowy ból. Odgarnęła włosy z twarzy i poczuła na dłoniach coś mokrego i lepkiego.

Spuściła wzrok. Wszystko zakołysało się przed jej oczami.

Na przodzie koszuli ojca widać było ciemną plamę, tak samo jak na jej dłoniach. Zakręciło się jej w głowie. Lękając się tego, co jeszcze może odkryć, wyciągnęła dół koszuli z jego spodni, odsłaniając tym samym rozcięcie na brzuchu. Sądząc po ilości krwi, rana była głęboka. Och, papo...

– Otwórz oczy – wyszeptała ze ściśniętym sercem. – Proszę, otwórz oczy.

Nie otworzył.

Podbiegła do biurka i z dolnej szuflady wzięła stertę świeżych ściereczek do polerowania, a następnie chwyciła świecznik. Musiała zatamować krwawienie, tyle wiedziała. Migoczący krąg światła podążył za jej ruchem, omiatając ściany pokryte bordową tapetą. Tam, gdzie padała jasność, pokój przybierał różową poświatę.

Nagle znieruchomiała.

Zmrużyła powieki i podniosła wyżej świecznik, starając się upewnić, czy to, co widzi, a w zasadzie czego nie widzi, jest prawdą. Tak było.

Wszystkie dzieła sztuki zniknęły.

2

Claire zadrżała. Ogarnęło ją uczucie, jakby wcale nie była tu sama z ojcem. A jednak najwidoczniej nikogo poza nimi tutaj nie było. Skupiła się na tym, by zatrzymać krwawienie, ale do głowy cisnęły się jej liczne pytania. Kto obrabował galerię i zaatakował papę? Kto mógłby tak bezczelnie zaryzykować napaść na tej ruchliwej ulicy? I gdzie był wuj Antoine?

Jednak najgorsze pytanie, którego nie potrafiła uciszyć, aż dudniło jej w głowie: Co takiego zrobił ojciec? Jaki „interes” poszedł tak źle, że ktoś posunął się do takiego kroku?

Doświadczenie podpowiadało jej, że zapewne nie był niewinny.

Miała śliskie od potu dłonie. Wiedziała, że potrzebuje pomocy. Lekarza. Ale nie mogła zostawić ojca samego.

– Claire... – Mężczyzna zamrugał i otworzył oczy.

– Tak, papo. – Wsunęła swoje dłonie w jego. – Jestem tu.

Mrugał nadal, jakby trudno mu było pozbierać myśli.

– Co się stało, papo? Kto ci to zrobił?

Zacisnął palce wokół jej dłoni z dużo większą siłą, niż mogła się po nim spodziewać. Na jego zmarszczonym czole rysowała się niepewność.

– Nie jesteś... ranna?

Pokręciła głową.

– Nie, papo. Nie jestem ranna.

Dostrzegła cień uśmiechu... Zaraz potem próbował usiąść.

– Nie, powinieneś leżeć i się nie ruszać – zaleciła. – Nie wstawaj. Krwawisz. Potrzebujesz lekarza.

– Potrzebuję tylko... – Skrzywił się, a każdy oddech kosztował go tak wiele. – ...żebyś stąd wyszła. Natychmiast! Tu nie jest bezpiecznie dla...

– Nigdzie stąd nie idę, papo. Chyba że po lekarza.

Pomimo jej starań, by go zatrzymać, ojciec podparł się i usiadł. Pot lał mu się po twarzy.

– Byli tu... ludzie, Claire. Ludzie... – Wykrzywił twarz i westchnął w pozbawionym humoru śmiechu. – ...którzy byli, lekko powiedziane, dość niezadowoleni z zakupu jednego z obrazów Brissauda.

Dziewczyna próbowała wyczytać w jego oczach, co usiłował jej przekazać.

– Chcesz powiedzieć, że... oni wiedzą? O... falsyfikatach? – Ledwie była w stanie wydusić z siebie to słowo.

– Podejrzewają. – Patrzył surowo z mocno zaciśniętymi szczękami. – Pytali, kto to namalował.

Powietrze nagle uleciało z jej piersi.

– C-co im powiedziałeś?

– Nikt nie wie o tobie... na razie. – Wypuścił ze świstem powietrze. – Dlatego też musisz stąd uciekać. Jeśli wrócą i zobaczą cię tu...

Drewniane deski podłogi w jej sypialni nad nimi skrzypnęły i Claire zamarła.

– Papo, co powinniśmy...

– Ciii! – wyszeptał, a wyraz jego twarzy był surowy. – Mówiłem ci, że to nie...

Ze schodów dobiegł odgłos kroków. Ktoś schodził i to szybko. Oczy ojca zrobiły się wielkie z przerażenia. Nigdy nie uda jej się samej go stąd wydostać, a nie mogła go też zostawić. Nie chciała. Nie w tym stanie. Niezależnie od tego, co uczynił. Wstała i rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, czego mogłaby użyć jako broni. Sięgnęła po kandelabr.

Drzwi prowadzące z kuchni do galerii otworzyły się szeroko.

– Wuj Antoine! – Claire westchnęła gwałtownie. – Gdzie byłeś? Papa jest ranny. Krwawi i potrzebuje...

– Wiem. Lekarz już tu jedzie. – W trzech długich susach wuj znalazł się koło nich. Jego odzienie, zawsze staranne i stylowe, było teraz wymięte i poplamione. Miał ranę ciętą u góry lewego policzka. Skóra wokół rozcięcia była zaczerwieniona i napuchnięta.

Claire wstała, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa.

– Co się stało? Kto to zrobił?

Mężczyzna posłał spojrzenie w stronę ojca, a ten z kolei odwrócił wzrok.

Claire rzuciła drwiąco:

– Któryś z was musi mi powiedzieć. Chyba zasługuję na to, żeby wiedzieć, co...

Wuj Antoine złapał ją za nadgarstek, na tyle mocno, że skrzywiła się z bólu.

– Musisz mnie posłuchać, ma chère[9]. Bardzo uważnie. Mamy mało czasu i to nie pora na twoje głupie pytania. – W jego głosie pojawiła się jakaś obca nuta. Puścił ją i wyciągnął skórzaną sakiewkę z kieszeni płaszcza. – Tu masz wszystko, czego potrzebujesz.

Spojrzała na woreczek, a potem znów na niego, uświadamiając sobie, co zawiera. Co to znaczyło... Jej matka zawsze miała przy sobie podobną sakiewkę, kiedy we dwie wyruszały na spotkanie „niespodziewanej przygody”, jak to określała, gdy Claire była młodsza.

– Nie. – Claire usłyszała swój szept, zanim zdążyła przemyśleć tę odpowiedź.

Na twarzy wuja błysnęło pełne surowości zaskoczenie.

Dziewczyna nie ruszyła się ani o krok, choć czuła, że traci równowagę, jakby ktoś wyrwał jej spod nóg dywan... po raz kolejny. Co za ironia! To życie, którego chciała się wyrzec jeszcze godzinę temu, nagle nabrało takiego znaczenia i tchnęło takim poczuciem bezpieczeństwa, jakiego nie chciała się pozbywać, pomimo wielu niewesołych chwil.

– Mam dość uciekania, wuju. Przeprowadzek z jednego miejsca na drugie. – Objęła spojrzeniem także ojca. – Wiem, że nie mogę tu zostać, ale nie chcę już tego więcej. Mówiłam ci o tym, papo. A ty sam twierdziłeś, iż nikt nie wie, że to ja malowałam te obrazy. Mogłabym się przenieść do innej części miasta i...

– Ty mnie w ogóle nie słuchasz, Claire! – W głosie wuja nie było ani śladu serdeczności. – Nie mamy czasu na takie rozmowy. Oni mogą tu wrócić lada chwila. – Zerknął w stronę drzwi. – Tu nie jest bezpiecznie dla nikogo z nas. Nie po tym, co się dzisiaj stało.

Claire zgarbiła ramiona i pragnąc, by jej głos był tak samo silny i pewny jak jego, rzekła:

– A ja mam wrażenie, że to ty mnie nie słuchasz, wuju. Wiem, że papa nigdy nie liczył się z moim zdaniem. – Nagle poczuła, że straszliwie zaschło jej w gardle. – Jeśli ty i papa chcecie wyjechać i ciągnąć to dalej gdzie indziej, jedźcie. Ale ja nie zamierzam brać już w tym udziału. – Przełknęła, o mało co nie dławiąc się własnymi słowami, gdy dostrzegła furię bijącą z twarzy mężczyzny. – Poradzę sobie sama. Będę...

Jego dłoń pojawiła się znikąd i na jej policzku rozlało się gorąco. Claire pewnie by się przewróciła, gdyby nie chwycił jej za ramię.

– Posłuchaj mnie! – Wuj Antoine przyciągnął ją bliżej. – Wyjeżdżasz, ma chère. To dla twojego dobra, musisz mi zaufać. Już zorganizowałem dla ciebie przejazd. A teraz przestań zachowywać się jak rozpieszczona panienka i idź spakować torbę.

Jej twarz płonęła i Claire miała wrażenie, jakby patrzyła na kogoś zupełnie obcego. Nigdy nie mówił do niej w ten sposób, a tym bardziej nie podniósł na nią ręki. Mierzył ją teraz beznamiętnym i nieugiętym wzrokiem. Powoli wszystkie elementy tej aż nazbyt dobrze znanej układanki zaczęły do siebie świetnie pasować.

– Ty wiedziałeś... – Zmrużyła oczy wobec tej prawdy, która do niej dotarła i która odbijała się również w jego spojrzeniu. – To dlatego nie było cię tak długo. Byłeś na Północy... Ty wiedziałeś, że mamy znów wyjechać. A mimo to... – Okłamał ją. Tak samo jak papa. – Obiecałeś... – wyszeptała przez dławiące ją łzy. – Obiecałeś, że nie będziemy...

– Antoine ma rację, Claire. Zachowujesz się jak dziecko.

Łzy zamgliły jej obraz. Zwróciła powoli wzrok na ojca. Miał kamienną twarz, bez najmniejszego śladu wyrzutu.

– Zdawałaś sobie sprawę, że w końcu znów przyjdzie ten dzień. – Przyciskał zakrwawiony materiał do boku. – Cieszę się tylko, że twoja maman tego nie widzi. Twój egoizm bardzo by ją bolał.

Claire zamrugała szybko. Egoizm? I to padło z ust jej ojca, który nie odezwał się ani słowem, gdy wuj ją spoliczkował.

Wuj Antoine rozluźnił uścisk na jej ramieniu.

– Rodzina była najważniejsza dla twojej matki, ma chère. Na pewno chciałaby, żebyśmy byli razem. Sama dobrze o tym wiesz.

Dziewczyna spuściła wzrok na przedramię, za które teraz ją trzymał i podobnie jak wcześniej tego dnia, poczuła jakieś wewnętrzne rozdarcie. Zmusiła się, by przytaknąć ruchem głowy, i patrząc znów na niego, usłyszała w pamięci słowa, które matka szeptała w kółko podczas niespokojnych sennych majaczeń po laudanum: „Uważaj, kogo darzysz miłością”... Claire nie była pewna, czy maman chciała ostrzec ją czy może samą siebie, ale po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, że można kochać kogoś, myśląc, że ten ktoś odwzajemnia miłość, a potem nagle odkryć... że tak wcale nie jest. I możliwe, że nigdy tak nie było.

– Dokąd jedziemy... wuju?

Mężczyzna rozluźnił się, a na jego twarzy odmalowała się ulga na ten przejaw zdrowego rozsądku.

– Daleko stąd, ma chère. Twój ojciec i ja wkrótce do ciebie dołączymy. Musimy jeszcze... dopilnować interesu. – Uniósł dłoń, tym razem powoli, i dotknął jej policzka. Claire ze wszystkich sił powstrzymywała się, by się nie cofnąć. – Je suis désolé[10] – wyszeptał. – Poniosło mnie. Ale to tylko dlatego, że tak bardzo się o ciebie martwię.

Dziewczyna milczała.

W końcu wuj Antoine machnął ręką, mówiąc:

– A teraz idź już spakować torbę. Tylko to, co najpotrzebniejsze. Powóz będzie tu lada chwila. I, Claire... – Zmierzył ją szybko wzrokiem.

Ona również spojrzała po sobie i wzdrygnęła się na ten widok.

– Nie zapomnij się przebrać.

Na górze w swoim pokoju Claire drżącymi dłońmi zapaliła lampę olejną. Szamotała się z guzikami od sukni, świadoma tykającego na kominku zegara.

Dostrzegła w lustrze własne odbicie i wiedziała, że szybko nie zapomni tego widoku. Z jej spojrzenia wyzierały zdrada, gniew i poczucie krzywdy. I znużenie przenikające ją do szpiku kości.

Rozebrała się do długiej koszuli i halki, a następnie wyszorowała dłonie i twarz w misie stojącej na toaletce. Woda była letnia, powietrze ciepłe, a ona wciąż czuła chłód. Żałując, że nie ma drugiej sukni żałobnej, przeglądała garderobę w poszukiwaniu najciemniejszego stroju. Musi jej wystarczyć rudobrunatny. W głowie układała listę rzeczy, które musi spakować.

Jak mogła być tak głupia? Tak naiwna. Tak... łatwowierna. Powinna przewidzieć, że tak będzie. Spodziewała się podobnego zachowania po papie. Ale ze strony wuja Antoine’a? Jego zachowanie wzbudzało w niej szczególne poczucie krzywdy.

Co z ludźmi, którzy napadli na jej ojca i ukradli dzieła sztuki? A co, jeśli oni wrócą? Albo odkryją, że to ona była fałszerką? Co mogą jej zrobić?

Pospieszając się jeszcze bardziej, męczyła się z drobnymi, perłowymi guziczkami z przodu sukni, decydując się w końcu zostawić te u góry kołnierza niezapięte. Wyciągnęła dodatkową suknię z szafy, zwinęła ją i wsadziła do torby, po czym odepchnęła od siebie kolejną falę emocji, która wzbierała w jej wnętrzu.

Drżącymi dłońmi szybko dorzuciła pozostałe rzeczy z szuflady biurka, w tym pamiątkowy medalion z zegarkiem po matce. Następnie odwróciła się w stronę obrazu.

Ale jej Jardins de Versailles zniknęły.

Godzinę później, stojąc na pokładzie parowca Natchez, Claire wpatrywała się w rozmywające się światła nadbrzeża, które ginęły w ciemnej nocy. Łódź drżała, olbrzymie koło łopatkowe rozcinało nieprzeniknione wody delty, a silniki ryczały tak, że drewniany pokład pod jej stopami wibrował, kiedy statek posuwał się naprzód, zostawiając za sobą równy ślad prowadzący na północ, w górę Missisipi.

Złapała za boczną barierkę, odrętwiała z wyczerpania i obaw. Po jej policzkach płynęły gorące, nieme łzy, a ona zerkała ukradkiem na otaczających ją pasażerów, nie mogąc przestać myśleć o tych ludziach, którzy złupili galerię. Ale nikt nie patrzył w jej stronę.

Wszystkie dzieła sztuki zniknęły. Trudno było nawet powiedzieć, jaką wartość materialną przedstawiały. Jak jej papa i wuj Antoine podniosą się po takiej stracie? Maman próbowała namówić ojca, żeby ubezpieczył najdroższe dzieła, jednak on stwierdził, że to by tylko ściągnęło na nich uwagę, mogłoby wzbudzać podejrzenia, a to z kolei doprowadziłoby ich do ruiny. Ale wyglądało na to, że ruina i tak ich dosięgnęła.

Księżyc w pełni świecił jasno, zaś jego promienie odbijały się w wodzie, marszcząc się i falując na śladzie, który zostawiali za sobą. Powietrze pachniało solą tak, iż dało się wyczuć słony smak w gardle.

Jakaś jej część pragnęła zostać i zająć się ojcem. Jednakże gdy czekała na trapie z wujem Antoine’em u boku, podnosząc dłoń do policzka, z którego zniknęło już zaczerwienienie – co jednak nie zmniejszało poczucia krzywdy – uświadomiła sobie, że pragnienie to wynikało raczej z obowiązku niż z czułości. Brutalna prawda o różnicy pomiędzy tymi uczuciami działała na nią trzeźwiąco. Mimo to wciąż modliła się w myślach, by nic mu się nie stało.

Doktor przybył zaledwie kilka chwil przed powozem.

– Pani ojciec stracił wiele krwi, panno Laurent, ale mogę zapewnić, że wszystko będzie z nim dobrze.

– Jest pan pewien? – zapytała wtedy.

Lekarz skinął głową. To nie był ten sam lekarz, którego widywała wcześniej na mieście. Był młodszy i bardziej konkretny.

– Nie mam co do tego wątpliwości. Zatem może pani bez zmartwienia wyruszyć w podróż.

Claire zmarszczyła brwi, wsłuchując się w szum fal uderzających o kadłub. Skąd ten doktor wiedział, że przygotowywała się do wyjazdu? Zaraz jednak domyśliła się, że pewnie podsłuchał jej rozmowę z wujem Antoine’em. Ich wymiana zdań wiele mówiła.

Tennessee. To tam według jego słów mieli zacząć od nowa. I to jeszcze na dodatek w Nashville. Widziała przelotnie część tego miasta dwa lata temu, gdy przejeżdżali przez nie, kierując się do Nowego Orleanu, i wcale nie wydawało jej się Atenami Południa, jak je określił wuj Antoine. Z tamtej wizyty najbardziej zapadło jej w pamięć, jak przygnębiające wrażenie wywarli na niej tamtejsi mieszkańcy. Zniechęceni i przegrani. Nawet sam krajobraz wydawał się pogrążony w żałobie, jeśli to w ogóle było możliwe.

Deszcz, który padał wcześniej w ciągu dnia, znowu powrócił, więc Claire poszukała schronienia w przedziale najtańszej klasy. Kabina była długa i słabo oświetlona. Rzędy ławek ciągnęły się wzdłuż wąskich korytarzy, sprawiając, że przestrzeń ta wydawała się jeszcze mniejsza, niż była w rzeczywistości. W środku znajdowali się nieliczni pasażerowie, w większości mężczyźni.

Claire znalazła miejsce w najodleglejszym końcu pomieszczenia i usiadła obok jedynej rodziny – ojca, matki i czwórki małych dzieci. Złożyła płaszcz, który wzięła ze sobą, i zrobiła z niego prowizoryczną poduszkę, po czym ułożyła na nim głowę i zamknęła oczy. Czując kołysanie statku, wyobrażała sobie, że jest w hamaku, takim, jaki ojciec od lat obiecywał im kupić, ale nigdy tego nie zrobił.

Półtora dnia później Natchez dobił do portu w Mobile, w stanie Alabama. Spragniona i zgłodniała, gdyż jej zapasy żywności się wyczerpały, Claire zeszła z pokładu i znalazła stację kolejową. Zaspokoiwszy najważniejsze potrzeby osobiste, pobiegła przez ulicę do sklepu wielobranżowego. Nie było jeszcze pierwszego gwizdka do odjazdu pociągu, więc miała trochę czasu.

Wzięła paczkę krakersów opakowanych w brązowy papier i napój oraz trójkątny kawałek sera z witryny na ladzie. Ponownie rozważyła ten zakup i odwróciła się, dyskretnie przeliczając pieniądze w portmonetce, po czym zaczęła odkładać ser, ale wstrzymała się. Była tak głodna... Pozostały prawie dwa dni do przyjazdu do Nashville. Przecież mówiła papie i wujowi Antoine’owi, że będzie potrzebowała więcej pieniędzy, ale oni uparli się, że dostała wystarczająco.

Rozejrzała się wokół siebie, jednak nikogo nie dostrzegła. Popatrzyła na swoją otwartą torebkę, a potem znów na ser. Następnie na pełne towarów półki sklepowe. Z pewnością właściciel radził sobie na tyle dobrze, że nie będzie mu brakować...

Z raptowną stanowczością Claire odłożyła ser na miejsce i cofnęła rękę, jakby mogła się poparzyć. Nie zrobię tego więcej! Koniec z oszustwami. Koniec z kradzieżą. I kłamstwem.

– Czy coś jeszcze dla pani?

Claire odwróciła się z zaskoczeniem. Odziany w fartuch właściciel sklepu miał na twarzy uśmiech, ale coś w jego rysach zdradzało, że widział, co miała zamiar uczynić. Spuściła głowę.

– Nie, dziękuję. To mi wystarczy. – Czując, że jej twarz płonie, przeliczyła monety i oddała wszystko poza jedynym centem, który jej został.

Nagle rozległo się gwizdnięcie. Podwójne.

Już podwójne?! Wyglądnęła przez okno i dostrzegła, że bagażowy podnosi drabinkę i wciąga ją do wagonu pasażerskiego. Szybko złapała zakupy i wtedy jej torebka zsunęła się z lady, a cała zawartość rozsypała się po podłodze.

Zgrzytając zębami, przyklęknęła i zgarnęła swoje rzeczy, a potem chwyciła płócienną torbę, którą podał jej uprzejmy sprzedawca.

– Dziękuję panu!

Jego życzliwość ani na chwilę nie zniknęła.

– Niech Bóg będzie z panią.

Claire pobiegła w stronę pociągu, wołając do bagażowego. Na jego twarzy o niskim czole odmalował się ostrzegawczy wyraz, kiedy w ostatniej chwili dopadła wejścia, i zanim zdążyła znaleźć wolne miejsce w ostatnim przedziale, pociąg ruszył ze stacji.

Roztrzęsiona z głodu, sięgnęła do płóciennej torby po opakowanie krakersów i...

Natrafiła na coś dłonią.

Powoli, nie dowierzając własnemu zmysłowi dotyku, wyciągnęła trójkątny kawałek sera owinięty w woskowany papier, a także opakowanie krakersów i zakupiony przez nią napój. Nadal jednak czuła jakiś ciężar na dnie torby, więc zerknęła do środka i zobaczyła wszystkie monety, którymi płaciła.

Omal się nie rozpłakała, gdy wspomniała pożegnalne słowa sprzedawcy: „Niech Bóg będzie z panią”. Zjadła krakersy i ser aż do ostatniego okruszka, przyrzekając sobie, że odpłaci za uprzejmość tego mężczyzny. Nie wiedziała ani jak, ani kiedy, ale któregoś dnia uczyni coś dobrego dla kogoś, tak jak on to zrobił dla niej.

Oparła głowę o szybę, a rytm stalowych kół na żelaznych szynach działał na nią usypiająco. Zastanawiała się, jak się miewa jej ojciec, jednocześnie marząc, by ten bilet, na który podróżowała, mógł ją zabrać jak najdalej od niego i wuja Antoine’a, choć teraz już nawet nie umiała myśleć o nim jako o wuju. Dotknęła policzka i powróciło ukłucie gniewu. Z każdą mijającą minutą, zwiększającą dzielący ich dystans, rosła jej determinacja, żeby sprzeciwić się im obu i zacząć samodzielnie od nowa.

Wyciągnęła medalion z zegarkiem po matce i sprawdziła godzinę, po czym dotknęła miniaturowej podobizny twarzy mamy. Była taka piękna... Zawsze podobało się jej, kiedy ludzie mówili, że są bardzo do siebie podobne.

Kołysanie pociągu w zmowie z jej pełnym brzuchem w końcu stopniowo przekonało powieki, by się zamknęły. „Niech Bóg będzie z panią”... Miała nadzieję, że słowa właściciela sklepu się spełnią. Że Bóg był z nią. Albo – co ważniejsze – że On wiedział, dokąd ona podąża.

Żałowała, że nie pomyślała o tym, by spakować Biblię, z której czytała matce podczas jej ostatnich dni. Tę, którą dostała na wyjazd do szkoły z internatem, ale nawet nie przyszło jej to do głowy. Aż do teraz. Chociaż nie znała słów Pisma Świętego na pamięć, wspominała, jak te fragmenty i obietnice pocieszały jej matkę. I ją też.

Otulił ją sen i kiedy odpływała na kolejnych falach dryfującej świadomości, zdała sobie sprawę, że chce znaleźć ten właśnie rodzaj pokoju, że chce wierzyć, iż Stwórca życia ma dla niej przygotowany plan. A kolejnego popołudnia, gdy schodziła na płytę peronu w Nashville, pragnęła tej wiary bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.

3

Claire podążała za tłumem pasażerów wysiadających na stacji, przystając jedynie na chwilę, by wybrać drogę poprzez zatłoczony peron. Popołudniowe wrześniowe słońce zwieszało się nad zamglonym zachodnim horyzontem, a cudowny powiew, wolny od dymu i sadzy, muskał ciepłem jej szyję. Była pewna, że cały piasek i kurz pomiędzy Luizjaną a Tennessee kleił się teraz do jej skóry. Pozostała część pokrywała grubą warstwą rozwichrzone włosy.

Swędziało i bolało ją wszystko i czuła się do cna wyczerpana. Cieszyła się, że w końcu dotarła na miejsce, a jednocześnie, patrząc na rozciągające się przed nią Nashville, wcale się nie cieszyła.

Z pewnością to musiało być piękne miasto, może nawet i urocze – ale przed wojną. Jednakże nie mogła zagłuszyć wrażenia straty i porażki, które jej się narzucało. Na wąskich uliczkach widocznych ze stacji stały ściśnięte rzędy zabudowań, głównie ceglanych, choć zdarzały się też pojedyncze drewniane domy. Większość budynków była opuszczona, zaś ich okna zabite deskami. Pozostałe były podniszczone lub zrujnowane, i sądząc po ich wyglądzie, również dawno niezamieszkałe. Kilka przecznic dalej wznosiła się wieża kościoła pozbawiona wszelkich dekoracji i samotna na horyzoncie niczym latarnia morska widmo.

Nieliczne znaki drogowe przechylały się, jakby garbiąc się i uginając pod niewidzialnym ciężarem. W miejscach, gdzie kiedyś dumnie rosły drzewa – Claire potrafiła sobie nawet wyobrazić stateczne topole i sykomory, które mogły zdobić te nijakie ulice – teraz tylko brud porastał wypalone pnie oraz sterty gruzu i śmieci. A ludzie...

Ich miny odpowiadały otoczeniu.

Żołnierze wciąż noszący mundury niegdyś dumnej armii stali w grupkach po dwóch lub trzech. Szare, wełniane tkaniny były obszarpane i wytarte, a płaszcze wisiały smętnie na ich wychudłych ramionach. Murzyni przechadzali się po ulicach, dużo liczniej niż w Nowym Orleanie, jednak żaden z nich nie obnosił się z euforycznym uśmiechem dopiero co wyzwolonego człowieka. Wręcz przeciwnie, wyraz ich twarzy nosił znamię tego samego przygnębienia, jakie widniało na obliczach tych pokonanych, którzy walczyli, przynajmniej częściowo o to, żeby tamci nadal pozostali niewolnikami.

Zaledwie miesiąc temu czytała w New Orleans Picayune, że stan Tennessee został w końcu na nowo przyjęty do Unii po ponad roku od zakończenia wojny. Ale patrząc na miasto i wnioskując po wciąż żywych śladach wojny, Claire nie mogła pozbyć się wrażenia, że tu wciąż płaciło się za wojnę.

I właśnie to miejsce wybrali papa i wuj Antoine?!

Kiedy sięgnęła do torebki po zegarek matki, żeby sprawdzić godzinę, natknęła się na kartkę. Wyciągnęła ją. To był adres, który wuj zapisał na oberwanym kawałku papieru listowego pochodzącego zapewne z jednej z jego licznych podróży. Była to firmowa papeteria Galerii Perrault w Nowym Jorku. Akurat tego miasta nie miała ochoty już nigdy więcej odwiedzać. Chociaż w porównaniu do Nashville...

Wuj Antoine poinstruował ją, żeby zgłosiła się pod ten adres zaraz po przyjeździe, i zapewnił, że dobrze się nią tam zajmą do czasu, aż oni do niej dołączą. Ale teraz, gdy dzieliło ich jakieś osiemset kilometrów, wcale nie czuła takiego samego przymusu, by dostosować się do jego zaleceń, jak tamtego wieczoru, kiedy wyjeżdżała.

Jednakże... Nie miała żadnego innego miejsca, w którym mogłaby się zatrzymać, poza tym... cokolwiek by to nie było. Ani nie miała już więcej pieniędzy, bo wydała ostatnie drobne na skromne racje żywności podczas swojej wyprawy. Kiedy stojąc z torbą podróżną w dłoni, zastanawiała się nad tym, jej przelotne marzenie o niezależności i przygodzie rozsypało się żałośnie u jej stóp. Została jej tylko jedna możliwość.

– Przepraszam... – zatrzymała bagażowego. – Czy byłby pan tak uprzejmy i wskazałby mi, jak dotrzeć pod ten adres?

– Oczywiście, proszę pani – odparł zaczepiony. Zerknął na kartkę. Zaraz potem uniósł brew. – Będzie daleko stąd, ale to może być przyjemny spacer w takie ładne popołudnie. No i miła dzielnica miasta. Dużo sklepów i galerii.

Zachęcona jego słowami, Claire skupiła się, gdy tłumaczył jej drogę, i próbowała wyrysować sobie w głowie mapę. Podziękowała mu i ruszyła. Nie zdążyła jednak nawet dojść do końca peronu, kiedy jej uwagę przykuła ogromna drewniana skrzynia, którą właśnie wyładowywano z jednego z wagonów towarowych. Jak i stojący obok skrzyni mężczyzna.

Claire domyśliła się, że na pewno nie był pracownikiem stacji. Nie mógł nim być, sądząc po wykwintnym kroju garnituru. Oraz po sposobie, w jaki patrzyli na niego inni, oczekując na polecenia.

– Ostrożnie, panowie. Proszę! – Zrzuciwszy z siebie marynarkę, podszedł do robotników kolejowych i pomógł delikatnie ściągnąć skrzynię po pochylni. Wysiłek rysujący się na twarzy mężczyzn wskazywał, że zawierała coś cennego.

– Chce pan przeprowadzić inspekcję, panie Monroe? – zapytał jeden z robotników, ocierając pot z czoła. W jego głosie wybrzmiewała nutka irlandzkiego zaśpiewu. – Zanim zapakujemy to na wóz, sir?

– Nie, w porządku, Jacobs. Zrobimy to w domu. Jeśli będą jakieś problemy, skontaktuję się z galerią.

Galerią?! Claire zrobiła krok w ich stronę, ciesząc się, że znaki na stacji częściowo ją zasłaniają, ukrywając jej zainteresowanie.

– To przejechało taki szmat drogi z Rzymu, sir? – zapytał robotnik. – Tego Rzymu we Włoszech?

– Tak. – Monroe się uśmiechnął. To był prosty gest, który wydawał się przychodzić mu równie naturalnie, co oddychanie. – Ale rzeźbiarz jest Amerykaninem.

Amerykanin... Claire usiłowała odczytać napisy na boku skrzyni, cokolwiek, co mogłoby dostarczyć jej więcej informacji, jednak niczego nie dostrzegła.

– Toż to się wierzyć nie chce, sir – wtrącił inny pracownik, przeciągając z charakterystycznym dla Południa akcentem. Jego błyszcząca w słońcu skóra miała kolor kawy. – Ta wytworna pani, to łona przepłynęła cały tyn wielki łocean tyko po to, coby kupić coś, co zrobił jedyn z naszych kolesi...

„Jedyn z naszych kolesi”... Claire uśmiechnęła się szeroko, z radością zauważając, że pan Monroe uczynił to samo.

Monroe wynagrodził każdego robotnika napiwkiem i wymienił uścisk z Jacobsem, chwytając go za przedramię, tak jak to często czynili starsi mężczyźni, choć był dwa razy młodszy od Jacobsa. Ten gest był przyjacielski, szczery i wyrażał zażyłość. Co szczególnie zaskakiwało, zważając na fakt, że Monroe z pewnością piastował wysoką rangę w społeczeństwie.

Nie dziwiło jednak to, że był żonaty. „Ta wytworna pani”... Zapewne chodziło o żonę pana Monroego. Choć Claire wolałaby sobie wyobrażać, że ta „wytworna pani” to była jego matka albo starsza siostra, a może jakaś wiekowa, bogata ciotka. Życie byłoby wtedy dużo bardziej interesujące.

Ośmielona tym, że nikt jej nie widział, przyglądnęła się mu uważniej. Można było użyć tu słowa „przystojny”, jednakże to brzmiałoby tak, jak określenie Dawida Michała Anioła „odpowiednim”. Fakt, że na widok tego mężczyzny, przyszła jej na myśl rzeźba nagiego Dawida, sprawił, iż się zarumieniła. Nie przeszkadzało jej to jednak w tym, by dalej patrzeć i się uśmiechać.

Pan Monroe był wysoki i dobrze zbudowany. Miał w sobie pewien rodzaj swobody i szczerości. I poruszał się z taką bezpretensjonalną pewnością siebie, która przyciągała uwagę innych. Nie wspominając już nawet o jego uśmiechu...

Mężczyzna podniósł skórzaną torbę na ramię, podobną do tej, którą nosił w interesach wuj Antoine.

– Wieczorem będę wypatrywał wozu i pomogę wam rozładować. – Ruszył powoli w kierunku oczekującej na niego karety. Całkiem niezły środek lokomocji dla całkiem niezłego mężczyzny...

Wspiął się do środka i po dwóch stuknięciach drzwi stangret zaciął konia.

Sama nie wiedząc dlaczego, Claire odczekała, aż kareta zniknęła w głębi ulicy, a potem wyszła zza znaku i poszła w swoją stronę. Bardzo żałowała, że nie mogła zobaczyć zawartości tej skrzyni! To była jakaś rzeźba, bo pan Monroe wspominał coś o amerykańskim rzeźbiarzu. Pewnie w marmurze. A może odlana z mosiądzu?

Jej wyobraźnia się rozszalała i dziewczyna przeczesywała w głowie listę artystów, których znała. Szybko też zawęziła wybór do jednego i zachichotała.

A co, jeśli ta skrzynia zawierała dzieło Randolpha Rogersa?! Już sama myśl o takiej możliwości sprawiła, że przyspieszyła kroku. Jakież by to było ekscytujące! I jak droga musiała być taka rzeźba. Wiedziała, że Rogers żądał całkiem sowitego wynagrodzenia, ale żeby wysyłać statkiem coś o takiej masie aż z...

Uświadomiwszy sobie ciąg własnych myśli, Claire o mało co nie przewróciła oczami. Dała się ponieść. Och, ale tak dobrze się czuła. Tak lekko. Prawie... beztrosko.

Pół godziny później odnalazła Elm Street, uroczą uliczkę pełną sklepików, biegnącą z dala od głównej, ruchliwej arterii. Kiedy jednak dotarła do celu, przystanęła na chwilę, by sprawdzić adres w zapiskach, zastanawiając się, czy aby na pewno czegoś nie pomyliła.

Spuściła wzrok na kartkę, a następnie znów go podniosła. Numer w adresie odpowiadał cyfrom na mosiężnej tabliczce nad wejściem. Choć wuj Antoine nie wspominał nic o tym, czym mieli się zajmować w Nashville, Claire zakładała, że razem z papą będą kontynuować swoje interesy. A może – oby – się myliła. Jednakże na dłuższą metę to i tak nie miało dla niej znaczenia. Była bardziej niż pewna, że chce się uwolnić od ich planów na jej życie. Nawet jeśli teraz jeszcze wcale nie miała pomysłu, jak to uczynić.

Biorąc głęboki wdech i licząc – albo bardziej ufając – że Bóg ma własny plan, otworzyła drzwi.

4

Dobry wieczór, droga pani. W czym mogę pomóc?

Zamykając za sobą drzwi, Claire uśmiechnęła się do starszej kobiety siedzącej za biurkiem.

– Dobry wieczór pani. – Postawiła na ziemi swoją torbę podróżną, z przyjemnością uwalniając się od tego ciężaru. – Chciałam zobaczyć się z panem Samuelem Broderickiem, o ile go zastałam. Nazywam się Claire Laurent. Wydaje mi się, że pan Broderick powinien mnie oczekiwać.

Kobieta zmarszczyła brwi. Wyglądała na nieco zagubioną.

– To nazwisko nic mi nie mówi, moja droga. Przepraszam.

Nadzieja dziewczyny nagle się ulotniła. Zerknęła za siebie na napisy na szybie w wejściu do sklepu.

– Ale to jest firma przewozowa Brodericka, prawda?

– Tak, oczywiście! – Skonsternowaną minę zastąpił promienny uśmiech. – A ja jestem pani Broderick! – Wyciągnęła rękę i wylewnie poklepała Claire po dłoni. – Tak miło, że nas pani odwiedziła, moja droga. Akurat nie ma mojego męża, lecz na pewno przekażę mu, że pani tu była. Te sobotnie popołudnia są dla nas takie pracowite, pani rozumie... – Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jej twarzy, ale widać było, iż oczekuje, że odwiedzająca zaraz wyjdzie.

Claire wiedziała, że nie należy się gapić, jednak nie mogła się powstrzymać. Odniosła wyraźne wrażenie, że ta urocza pani była nie do końca przy zdrowych zmysłach. I to nie tylko dlatego, że akurat był poniedziałek.

Nie chciała naciskać na staruszkę, by dowiedzieć się czegoś więcej, ale w obecnych okolicznościach nie miała wyboru.

– Czy może wie pani, kiedy wróci pani mąż? Muszę bardzo pilnie z nim porozmawiać.

– Kiedy mój mąż wróci... – wyszeptała pani Broderick, mrugając szybko powiekami. Spuściła wzrok na biurko i zaczęła poprawiać i tak już równo poukładane sterty papierów. Na jej twarzy na nowo zagościł wyraz zagubienia. – Nie... nie wydaje mi się, żeby miał wrócić. Mój Samuel... on już... – Przycisnęła dłoń do piersi i załkała. – Och...

Claire okrążyła biurko i podbiegła do staruszki, obawiając się, że ta zaraz zemdleje.

– Pani Broderick, czy wszystko...

– Mamo! – W bocznych drzwiach pojawił się jakiś mężczyzna. Poruszał się z prędkością, której trudno się było spodziewać po jego pokaźnej sylwetce. – Co ty robisz na dole? – zapytał stanowczym tonem, jednocześnie obejmując matkę i poklepując ją delikatnie po ramieniu. Zerknął na Claire raz i za chwilę jeszcze drugi raz, tym razem uważniej i niezbyt po dżentelmeńsku, gdyż jego spojrzenie zsunęło się nieco zbyt nisko.

Claire wiedziała, że wszystkie guziki jej sukni były pozapinane, ale nie mogła się powstrzymać, by nie sprawdzić dla pewności. Kiedy znów podniosła oczy, on odwrócił wzrok.

– Już dobrze, mamo – szeptał. – Jestem tu. Oddychaj głęboko...

Pani Broderick robiła, co jej przykazano, opierając się na swoim synu, i wyglądało na to, że odzyskała spokój.

Claire cofnęła się o krok, czując się nie na miejscu i trochę odpowiedzialna za tę sytuację, ale jeszcze bardziej zmęczona. Te dni spędzone w podróży dawały się jej teraz we znaki.

– Proszę przyjąć moje przeprosiny. Nie zamierzałam tej pani niepokoić – wytłumaczyła.

– To nie pani wina. Proszę się tym nie obarczać. – Jego potężna sylwetka się poruszyła, a następnie wskazał palcem w stronę Claire, jakby właśnie coś sobie uświadomił. – O ile się nie mylę, a chyba nie, pani jest panną Laurent.

Z jakichś dziwnych powodów, których sama nie umiała wyjaśnić, Claire najchętniej by zaprzeczyła. Odparła jednak:

– Tak, to ja. – Wiedziała, że z pewnością powinna poczuć ulgę w związku z tym, iż ten człowiek znał jej nazwisko, bo to oznaczało, że jej oczekiwał, co z kolei wskazywało, że była tu, gdzie powinna być, przynajmniej według planu wuja Antoine’a. Mimo to nie mogła się otrząsnąć z przytłaczającego ją poczucia, że to nie jest odpowiednie miejsce. I choć domyślała się już, jak on się nazywa, zapytała: – A pan to kto?

– Samuel Broderick – odparł. – Młodszy – dodał w taki sposób, jakby chciał jej tym zaimponować. Nie trafił. – Odziedziczyłem tę firmę po moim ojcu... który zmarł kilka lat temu.

Claire skinęła lekko głową.

– Tak mi przykro z powodu pańskiego ojca, sir. A pani męża, pani Broderick. – Skłoniła się także w kierunku starszej kobiety.

Pani Broderick się wyprostowała, skupiając na niej wzrok.

– Czy my się znamy, kochana?

Dziewczyna się uśmiechnęła.

– Mam na imię Claire. Poznałyśmy się przed chwilą.

Odniosła wrażenie, że nagle w oczach kobiety zapaliło się jakieś światełko.

– Ach! To pani jest tą kobietą, o której opowiadał nam ten miły człowiek. Słyszałam, jak mój syn z nim rozmawiał o pani. – Ujęła dłoń Claire i wyglądała tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Tak bardzo mi przykro z powodu pani oj...

– Czas już iść na górę, mamo! – Mężczyzna wszedł pomiędzy nie i ujął matkę za łokieć. – Sama wiesz, jak bardzo lubisz kolację! – Poprowadził ją w stronę drzwi, rzucając jeszcze przez ramię: – Za chwilkę tu zejdę, panno Laurent. Będziemy wtedy mieli okazję lepiej się poznać.

Czas mijał, a Claire czekała i walczyła z pokusą, by wyjść. Lepsze zapoznanie się z Samuelem Broderickiem wcale nie było priorytetem na jej liście, o ile w ogóle tam się znajdowało. Miała niemiłe odczucia, kiedy był w pobliżu, a mama często jej radziła, aby słuchała swojego wewnętrznego głosu. Gdyby tylko miała dokąd pójść albo jakiekolwiek pieniądze, żeby zapłacić za hotel, wyszłaby, nawet nie obejrzawszy się za siebie.

Oceniając po jakości mebli w gabinecie i po ogólnym otoczeniu, wnioskowała, że firma przynosiła zyski. Ciekawiło ją jedynie, w jaki sposób prowadzenie galerii sztuki w Nashville mogło wiązać się z firmą przewozową?

Broderick wrócił jakiś czas później i zamknął drzwi frontowe na zasuwkę. Claire poczuła dreszcze, gdy metal z trzaskiem wskoczył na swoje miejsce, ale tłumaczyła sobie, że to nic takiego. W końcu widziała przez okno, że pozostali sklepikarze również już zamykali.