Niewypowiedziany - Jungstedt, Mari - ebook

Niewypowiedziany ebook

Jungstedt, Mari

4,3

Opis

Brutalne zabójstwo fotografa Henriego Dahlstroma wybudza z zimowego odrętwienia mieszkańców Gotlandii. Dahlstrom jest znanym w okolicy bywalcem parkowych libacji. Zostaje zamordowany po tym, jak wygrywa dużą sumę pieniędzy na wyścigach konnych, co staje się najbardziej prawdopodobnym motywem morderstwa. Sprawa zbiega się w czasie z zaginięciem 14-letniej Fanny Janson, pracującej w miejscowej stadninie. Podejrzenia padają na Amerykanina, który również w niej pracuje. Wszystko się komplikuje, gdy zdjęcia nieletniej ofi ary zostają znalezione w piwnicy Dahlberga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (167 ocen)
79
57
27
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiosna333

Całkiem niezła

Moim zdaniem, autorka nie miała dobrego pomysłu na rozwiązanie tej zagadki kryminalnej. . Finał nieciekawy i bardzo rozczarowujący.
00

Popularność




Mari Jungstedt

Niewypowiedziany

Tytuł oryginału

I DENNA STILLA NATT

Tłumaczenie:

MAGDALENA LANDOWSKA

Projekt okładki i stron tytułowych

ADAM DAMASIEWICZ

Redaktor merytoryczny i korekta

EWA GRABOWSKA

Redaktor prowadzący

ZOFIA GAWRYŚ

Redaktor techniczny

BOŻENA NOWICKA

© Copyright for the Polish edition and translation

by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2010

© Copyright Mari Jungstedt 2004

Published in agreement with Stilton Agency

Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek z rabatem.

www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA

ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa

Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 06, 22 652 27 01

fax 22 620 42 71

[email protected]

www.bellona.pl

Druk i oprawa:

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca

ul. Wrocławska 53, 30-011 Kraków

ISBN 978-83-11-12183-6

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Mojemu mężowiCennethowi Niklassonowi – kochanemu, najlepszemu przyjacielowi

Niedziela, 11 listopada

Po raz pierwszy od tygodni niebo się przejaśniło. Ospałe promienie listopadowego słońca znalazły szpary między chmurami i widzowie toru wyścigów konnych w Visby z tęsknotą odwrócili twarze w stronę słońca. Był to ostatni dzień wyścigów w tym sezonie i w powietrzu można było wyczuć oczekiwanie, zmieszane z odrobiną melancholii. Zmarznięci, lecz pełni entuzjazmu oglądający tłoczyli się na trybunach. Pili piwo i gorącą kawę w plastikowych kubkach, jedli kiełbasę z grilla z chlebem i robili notatki w programie wyścigów. Henry „Flesz” Dahlström wyciągnął piersiówkę i pociągnął porządny łyk samogonu. Wykrzywiło go, ale przynajmniej dobrze rozgrzało. Razem z nim na trybunach była cała paczka: Bengan, Gunsan, Monica i Kjelle. Wszyscy wstawieni, choć w różnym stopniu.

Właśnie rozpoczęła się defilada. Rżące, błyszczące od potu gorącokrwiste konie przesuwały się tanecznym krokiem przed trybunami. Muzyka dudniła z głośników. Dobrze usadowieni powożący siedzieli okrakiem w swoich lekkich sulkach.

Czarna tablica zakładów, ustawiona tuż przy torze, pokazywała nieustannie zmieniające się stawki.

Henry przeglądał program. Postawi na Ginger Star w siódmej gonitwie. Wydawało się, że nikt w nią nie wierzył, miała dopiero trzy lata. Obserwował tę klacz podczas całego sezonu. Choć miała tendencję do wpadania w galop, była coraz lepsza.

– Ej, Flesz, widziałeś Pitę Queen, widziałeś, jaka jest piękna? – Bengan zatoczył się i sięgnął po piersiówkę. Henry dostał przezwisko Flesz, ponieważ przez wiele lat pracował jako fotograf dla lokalnej gazety „Gotlands Tidningar”, zanim alkohol zapanował nad jego życiem w pełnym wymiarze godzin.

– Cholernie. Ale ten trener – odpowiedział i podniósł się, żeby zanieść kupon z wypełnioną kwintą.

Kasy zakładów stały w rzędzie z odsłoniętymi drewnianymi okienkami. Portfele chętnie się otwierały, banknoty zmieniały właścicieli, kupony krążyły. Na piętrze znajdowała się restauracja toru wyścigowego, w której stali bywalcy jedli befsztyki i pili mocne piwo. Cieszący się uznaniem poważni gracze pociągali cygara i dyskutowali na temat formy koni i metod powożenia.

Zaraz miało się zacząć. Pierwszy powożący zgodnie ze zwyczajem pozdrowił sędziów krótkim skinieniem głowy w stronę wieży sędziowskiej. Spiker w głośnikach nawoływał do startu.

Po czterech gonitwach Henry miał na swoim kuponie cztery poprawnie wytypowane zwycięstwa. Jeśli szczęście go nie opuści, wygra kwintę. A ponieważ w ostatniej gonitwie postawił na wysoko opłacaną Ginger Star, wygrana powinna być pokaźna. Żeby tylko potrafiła się opanować.

Wystartowali. Dahlström śledził zaprzęgi na torze na tyle skoncentrowany, na ile był w stanie po ośmiu mocnych piwach i bliżej nieokreślonej liczbie łyków z piersiówki. Gdy zegar kontrolny zadzwonił, jego puls przyspieszył. Ginger Star biegła dobrze, do cholery, biegła bardzo dobrze. Po każdym kroku, który przybliżał ją do dwóch faworytów na prowadzeniu, Dahlström coraz wyraźniej widział jej kontury. Silną szyję, rozwarte nozdrza i skierowane do przodu uszy. Była w stanie to zrobić.

Tylko teraz nie galopuj, nie galopuj. Mamrotał sam do siebie tę prośbę jak mantrę. Oczy utkwił w młodej klaczy, która z niepohamowaną energią zbliżała się do prowadzących koni. Właśnie minęła jednego ze swoich rywali. W tym momencie poczuł na szyi ciężar aparatu fotograficznego i przypomniał sobie, że chciał robić zdjęcia. Pstryknął kilka zdjęć w miarę pewną ręką.

Czerwony piasek toru wyścigowego pryskał na boki spod kopyt, które w szalonym pędzie orały ziemię przed sobą. Powożący popędzali konie batami, publiczność była coraz bardziej rozgorączkowana. Na trybunach wiele osób podniosło się z miejsc, niektórzy klaskali, inni krzyczeli.

Ginger Star zaczęła wyprzedzać po zewnętrznej i zrównała się z prowadzącym koniem. Dopiero wówczas powożący po raz pierwszy użył bata. Dahlström podniósł się z miejsca, cały czas śledząc konia przez zimne oko kamery.

Gdy Ginger Star dobiegła do celownika o nos przed faworytem gonitwy, publiczność wydała jęk zawodu. Dochodziły do niego pojedyncze komentarze: „Że co, do cholery?”, „To nie może być prawda!”, „Niemożliwe!”, „Do diabła!”.

Dahlström opadł na ławkę.

Wytypował kwintę.

Jedynym odgłosem było szuranie miotły o podłogę stajni i mielące szczęki koni, które właśnie przeżuwały wieczorną porcję owsa. Po wyścigu i zabieganym dniu w końcu zapanował spokój. Fanny Jansson zamiatała krótkimi, rytmicznymi ruchami. Od pracy wszystko ją bolało. Gdy skończyła, opadła na skrzynię z pokarmem dla koni stojącą przed boksem Reginy. Koń popatrzył na nią znad żłobu. Włożyła rękę pomiędzy szczeble i pogłaskała go po grzbiecie nosa.

Ta wątła, ciemnoskóra dziewczynka została w stajni sama. Nie chciała iść z innymi do restauracji, żeby świętować zakończenie sezonu. Wyobrażała sobie, jaki tam jest dzisiaj hałas. Gorszy niż zwykle. Była w restauracji kilka razy, ale nie podobało jej się. Bywali tam właściciele koni, którzy pili za dużo i próbowali z nią żartować. Nazywali ją księżniczką, obejmowali w pasie i ukradkiem szczypali w pupę. Niektórzy byli tym bardziej nachalni, im więcej wypili. Komentowali jej wygląd, zarówno słowami, jak i spojrzeniami. Zbiorowisko starych świntuchów.

Ziewnęła. Do domu też nie miała ochoty jechać.

Jeszcze nie. Mama miała dziś wolne i prawdopodobieństwo, że była pijana, było bardzo duże. Jeśli była sama, siedziała na kanapie z grymasem niezadowolenia na ustach i butelką wina przed sobą. Jak zwykle Fanny miałaby wyrzuty sumienia, że spędziła dzień z końmi zamiast z nią. Mama nie miała zrozumienia dla faktu, że to był dzień wyścigów i cała masa pracy do wykonania. Nie rozumiała też, że Fanny potrzebowała czasem uciec. Stajnia była jej deską ratunkową. Gdyby nie miała koni, poszłaby na dno.

Poczuła niepokój, gdy wyobraziła sobie jeszcze gorszy scenariusz: mama może nie była sama. Jeśli jej tak zwany chłopak, Jack, był z nią, byli jeszcze bardziej pijani i Fanny będzie miała jeszcze więcej problemów, żeby zasnąć.

Jutro rano musiała iść do szkoły i potrzebowała się wyspać, żeby dać radę. Druga klasa gimnazjum była dla niej męczarnią, którą chciała mieć za sobą jak najszybciej. Próbowała dać z siebie wszystko na początku roku szkolnego, ale było coraz gorzej. Nie mogła się skoncentrować, zaczęła chodzić na wagary. Nie dawała rady.

Miała dość innych problemów.

Poniedziałek, 12 listopada

W jednym kąciku ust utworzyła się bańka ze śliny. Z każdym wydechem powiększała się, aż w końcu pękła i spłynęła po brodzie na poduszkę.

W pokoju było jasno. Żaluzje były podniesione i brudne plamy na szybie były bardzo dobrze widoczne. Na parapecie stała doniczka z dawno już uschniętym fiołkiem.

Henry Dahlström pomału przychodził do siebie, słuchając upartego dzwonienia telefonu, które przecinało ciężką ciszę. Odbijało się echem od ścian dwupokojowego mieszkania, natrętnie wciskało się do głowy, aż w końcu wygrało ze snem. Pojedyncze myśli pomału rozbudzały się i nieubłaganie sprowadzały go do rzeczywistości. Czuł wewnątrz jakąś abstrakcyjną radość, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd się ona wzięła.

Ból głowy zaatakował, gdy spuścił nogi z łóżka. Ostrożnie usiadł. Rozchwiany wzrok zatrzymał się na niewyraźnym wzorze narzuty. Pragnienie zmusiło go do wstania i skierowało na niepewnych nogach do kuchni. Podłoga kołysała się. Oparł się o framugę drzwi i przyglądał panującemu w kuchni chaosowi. Drzwi lodówki szeroko otwarte, zlew zawalony brudnymi szklankami, talerzami z resztkami jedzenia i ekspresem do kawy z fusami przyschniętym do szklanego dzbanka. Ktoś upuścił talerz na podłogę. Między kawałkami porcelany mógł odróżnić resztki smażonego śledzia i purée ziemniaczane. Na stole kuchennym piętrzyły się puszki po piwie, puste butelki po alkoholu, przepełniona niedopałkami popielniczka i garść kuponów z wyścigów konnych.

Nagle dotarło do niego, jaki był powód jego wewnętrznego szczęścia. Jako jedyny wytypował kwintę. Wygrana była zawrotna, przynajmniej dla niego. Wypłacono mu ponad osiemdziesiąt tysięcy koron gotówką, prosto do kieszeni. Nigdy wcześniej nie trzymał w rękach takich pieniędzy. W następnej sekundzie uświadomił sobie, że nie wie, co z nimi zrobił. Strach, że ich nie ma, ścisnął mu żołądek. Musiał mieć wczoraj nieźle w czubie. Tak cholernie dużo pieniędzy.

Przelatywał wzrokiem po na pół pustych półkach kuchennych, od góry do dołu. Musiał być na tyle przytomny, że ukrył pieniądze. Chyba że ktoś z jego znajomych… Nie, w to nie wierzył. Chociaż, gdy w grę wchodził alkohol i pieniądze, to nie można być niczego pewnym.

Odsunął od siebie tę myśl i próbował sobie przypomnieć, co robił poprzedniego wieczoru, gdy wrócili do domu po wyścigach. Co, do diabła?

Ależ tak, szafka z przyborami do sprzątania. Drżącymi rękoma wyjął paczkę worków do odkurzacza. Gdy poczuł pod palcami pliki banknotów, odetchnął z ulgą. Osunął się na podłogę, trzymając w rękach zawiniątko jak drogocenną wazę z porcelany. W głowie pojawiały mu się pomysły, co może zrobić z pieniędzmi.

Pojechać na Gran Canarię i pić drinki z parasolkami. Może zaprosi też Monicę albo Bengana – a dlaczego by nie obydwojga? Przed oczami pojawił mu się obraz córki. Właściwie to powinien chyba jej coś przesłać. Była dorosła i mieszkała w Malmö. Zerwali kontakt dawno temu. Henry włożył paczuszkę z powrotem do szafy i wstał.

Tysiąc gwiazd zatańczyło mu przed oczami.

Potrzeba wypicia czegoś coraz bardziej dawała o sobie znać. Puszki po piwie były puste, butelki po alkoholu też. Zapalił jakiś dłuższy niedopałek, który znalazł w popielniczce. Zaklął, gdy sparzył się w palec.

Pod stołem odkrył butelkę, która jak się okazało, miała jeszcze sporo alkoholu na dnie. Chciwie wlał go w siebie, zawroty głowy zwolniły. Wyszedł na werandę i zaciągnął się zimnym listopadowym powietrzem. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu i radości odkrył na trawniku nieotwartą puszkę piwa. Wlał je w siebie i poczuł się o wiele lepiej. W lodówce znalazł kawałek parówki, w garnku przyschnięty mus ziemniaczany.

Był poniedziałkowy wieczór. Było już po szóstej i monopolowy Systembolaget był zamknięty. Musi iść załatwić alkohol.

Pojechał do miasta autobusem. Kierowca był tak miły, że pozwolił mu jechać za darmo, mimo iż teraz bez wątpienia miałby pieniądze, żeby zapłacić za bilet. Gdy wysiadał na końcowym przystanku przy Östercentrum, był ostatnim pasażerem. Deszcz wisiał w powietrzu, było ciemno i dość odludnie. Większość sklepów o tej godzinie była pozamykana.

Na jednej z ławek obok kiosku z kiełbaskami Aliego siedział Bengan z tym nowym Örjanem z kontynentu. Nieprzyjemny typ, blady, z ciemnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i przeszywającym spojrzeniem, mięśnie ramion zdradzały, jak zabijał czas w więzieniu, z którego właśnie wyszedł. Siedział, zdaje się, za ciężkie pobicia. Tatuaże pokrywały ramiona i klatkę piersiową, kawałek rysunku wystawał spod brudnego kołnierza koszuli. Henry nie czuł się dobrze w jego towarzystwie, a stała obecność jego warczącego psa obronnego nie polepszała sprawy. Biały z czerwonymi oczami i kwadratowym nosem. Brzydki jak nieszczęście. Örjan przechwalał się, że jego pies zagryzł pudla miniaturowego w samym centrum Sztokholmu, w ekskluzywnej dzielnicy Östermalm. Właścicielka psa, nadęta paniusia z wyższych sfer, dostała szału i zaczęła okładać Örjana parasolem, zanim przyjechała policja i zajęła się nią. On sam dostał jedynie polecenie, żeby sprawił sobie mocniejszą smycz. Nawet w telewizji mówili o tym zdarzeniu.

Gdy Henry podszedł bliżej, z gardła psa, który leżał u stóp Örjana, wydobywało się stłumione warczenie. Bengan pozdrowił go chwiejnym skinieniem głowy. Był nieźle wstawiony, było to widać na kilometr.

– Cześć, co słychać? Jeszcze raz gratuluję, super, cholera.

Patrzył na swojego przyjaciela mętnym wzrokiem.

– Dziękuję.

Örjan wyciągnął plastikową butelkę z bezbarwną, bliżej nieokreśloną zawartością.

– Napijesz się?

– Pewnie.

Alkohol śmierdział. Po kilku głębszych ręce przestały drżeć.

– Postawiło na nogi, co? – Örjan zadał pytanie bez uśmiechu.

– Jak najbardziej – odpowiedział Henry i usiadł na ławce obok nich. – A co u was?

– Pomału żyjemy.

Bengan pochylił się w stronę Henry’ego i wydyszał mu do ucha:

– Do diabła z tym szmalem. Co za numer. Co chcesz z tym zrobić?

– Nie wiem.

Henry rzucił szybkie spojrzenie w stronę Örjana, który zapalił papierosa. Spoglądał w stronę wałów przy murach obronnych Östergravar i wydawało się, że przestał słuchać.

– Pogadamy o tym później – wyszeptał. – Nie chcę, żebyś rozgadywał o pieniądzach, nikt inny nie może się o nich dowiedzieć. Okej?

– Pewnie, spokojnie – obiecał Bengan. – Jasne, stary.

Poklepał Henry’ego po ramieniu i odwrócił się znów w stronę Örjana.

– Dawaj łyka.

Dorwał się do butelki.

– Piano, do cholery. Piano.

Typowy Örjan, pomyślał Henry. Zawsze musiał mówić tak dziwacznie. Że niby co piano? Pies wyszczerzył zęby. Henry teraz chciał tylko zdobyć alkohol i do domu.

– Macie coś na sprzedaż?

Örjan pogrzebał w swojej wytartej torbie ze sztucznej skóry. Wyjął plastikową butelkę z samogonem.

– Pięćdziesiąt koron. Ale może masz kasę, żeby wysypać więcej?

– Nie. Mam tylko pięćdziesiąt koron.

Henry podał mu banknot i złapał za butelkę. Örjan nie puszczał chwytu.

– Na pewno?

– Tak.

– A co, jeśli ci nie wierzę? Jeśli myślę, że masz więcej, tylko nie chcesz zapłacić?

– Co, do cholery, odczep się!

Wyrwał butelkę i podniósł się z ławki. Örjan szyderczo się uśmiechał.

– Nie znasz się na żartach?

– Muszę lecieć. Na razie, będziemy w kontakcie.

Poszedł w stronę przystanku, nie oglądając się za siebie. Czuł wzrok Örjana na swoim karku, był on jak ukłucia igłą.

Siedział wygodnie rozparty w fotelu, jedynym, który znajdował się w salonie. W drodze do domu kupił w otwartym wieczorami kiosku Grape Tonic i zmieszał go z alkoholem, tak że powstała mieszanka o przyjemnym smaku. Szklanka na stole przed nim była pełna, lód trzeszczał w środku. Przyglądał się żarowi papierosa w półmroku pokoju i rozkoszował samotnością.

Nie obchodziło go, że mieszkanie było nieposprzątane po świętowaniu poprzedniego wieczoru.

Włączył starą płytę Johna Casha. Sąsiadka protestowała, stukając w ścianę, najprawdopodobniej dlatego, że muzyka przeszkadzała jej w oglądaniu szwedzkiego serialu, który leciał w telewizji. Nic sobie z tego nie robił, ponieważ gardził wszystkim, co dotyczyło zwyczajnego życia Svenssona.

Nawet gdy pracował zawodowo, unikał rutyny. Jako jeden z najlepszych fotoreporterów w „Gotlands Tidningar” miał dużą swobodę w decydowaniu o swoim czasie pracy. Gdy w końcu zaczął pracować na własny rachunek, robił dokładnie to, na co miał ochotę.

W chwilach autorefleksji myślał, że to właśnie ta wolność była początkiem jego końca. Stworzyła przestrzeń dla picia, które powoli, lecz konsekwent nie wypierało pracę, życie rodzinne, czas wolny, aż w końcu stało się ważniejsze od wszystkiego; małżeństwo się rozpadło, pracodawcy zniknęli, a kontakty z córką stały się coraz rzadsze i po kilku latach zupełnie się urwały. Na koniec nie miał ani pracy, ani pieniędzy. Jedyni przyjaciele, którzy przy nim zostali, to ci, z którymi pił.

Łoskot na podwórku wyrwał go z zamyślenia. Zastygł ze szklanką w połowie drogi do ust. Czy to jeden z tych przeklętych dzieciaków, które zajmowały się kradzieżą rowerów w okolicy, żeby potem je przemalować i sprzedać? Jego własny rower stał nieprzypięty. Już raz próbowali go ukraść.

Nowy brzęk. Spojrzał na zegar. Za piętnaście jedenasta. Ktoś tam był, bez wątpienia. Mogło to być oczywiście jakieś zwierzę, na przykład kot.

Otworzył drzwi na werandę i wpatrywał się w ciemność. Mały trawniczek, który stanowił jego kawałek działki, był oświetlony chłodnym światłem latarni ulicznej. Rower stał oparty o ścianę tak jak zawsze. W oddali, niedaleko ścieżki, jakiś cień zniknął za drzewami. Prawdopodobnie ktoś wyprowadzał psa. Zamknął drzwi i dla pewności przekręcił zamek.

Poirytowało go, że zakłócono mu spokój. Zapalił światło i z niesmakiem rozejrzał się po mieszkaniu. Nie był w stanie patrzeć na tę mizerię, wsunął więc na nogi kapcie i zszedł do ciemni w piwnicy, żeby popatrzeć na zdjęcia z wyścigów.

Wypstrykał cały film na Ginger Star, w tym kilka zdjęć dokładnie w chwili, gdy mijała celownik. Głowa wyciągnięta do przodu, rozwiana grzywa i nos przed nosami innych koni. Co za uczucie.

Administrator budynku był na tyle w porządku, że pozwolił mu na zagospodarowanie starego pomieszczenia na rowery, które Henry wyposażył w powiększalnik, miski z płynami i stojak do suszenia zdjęć. Okno piwnicy było przykryte kawałkiem czarnej papy, który odcinał dopływ światła dziennego.

Jedynym źródłem światła była czerwona lampa na ścianie. W jej słabym blasku praca przebiegała bez trudności. Lubił przebywać w ciemni. Koncentrować się w stu procentach na swojej pracy, w ciszy i mroku. Takiego samego uczucia spokoju doświadczył wcześniej tylko jeden raz, podczas podróży poślubnej do Izraela. Tam pewnego razu razem z Ann-Sofie nurkowali. Gdy poruszali się pod powierzchnią milczącego morza, miał wrażenie, że znajdowali się w innym wymiarze. Nic nie zakłócało ich ciszy, byli niedostępni dla nieustannego hałasu świata. Potem nigdy więcej nie nurkował, ale tamto doświadczenie pozostawiło wyraźny ślad w jego pamięci.

Pracował dobrą chwilę, gdy przerwało mu delikatne pukanie do drzwi. Instynktownie znieruchomiał i wytężył słuch. Kto to mógł być? Musiała już chyba dochodzić północ.

Pukanie się powtórzyło, powolniejsze i dłuższe. Z utrwalacza wyjął fotografię, nad którą pracował i powiesił ją do wyschnięcia. Cały czas różne myśli krążyły mu po głowie. Otworzyć czy nie?

Rozsądek podpowiadał mu, że najlepiej zrobi, jak da sobie spokój. To mogło mieć coś wspólnego z wygraną. Ktoś chciał się dostać do pieniędzy. Wiadomość o tym, że wygrał, oczywiście rozeszła się już po okolicy. W pukaniu po drugiej stronie drzwi kryło się niebezpieczeństwo. Zaschło mu w ustach. Choć równie dobrze mógł to być Bengan.

– Kto tam? – zawołał.

Pytanie zawisło w powietrzu. Żadnej odpowiedzi, tylko ciężka cisza. Opadł na taboret, po omacku odnalazł butelkę z alkoholem i wypił kilka szybkich łyków. Minęło kilka minut i nic się nie wydarzyło. Siedział w zupełnej ciszy i czekał, sam nie wiedząc na co.

Nagle z drugiej strony zadudniło w szybę.

Podskoczył tak gwałtownie, że prawie upuścił butelkę. W jednej chwili wytrzeźwiał i wpatrywał się w papę zakrywającą okno. Prawie nie śmiał oddychać. Dudnienie powróciło. Mocne, gwałtowne. Tak jakby ktoś tam na zewnątrz uderzał nie pięściami, ale jakimś przedmiotem. Sufit i ściany się skurczyły. Strach chwycił go za gardło. Siedział tu jak szczur w potrzasku, a ktoś tam na dworze bawił się z nim. Pot wystąpił mu na czoło, jelita się ścisnęły. Musiał iść do toalety.

Uderzenia przeszły w rytmiczne, monotonne walenie w szybę okna w piwnicy. Nikt nie usłyszałby jego wołania o pomoc. W środku nocy, w zwyczajny dzień. Czy ten albo ci, co byli na zewnątrz, wybiją szybę? I tak nie mogliby się dostać tędy do środka, okno było zdecydowanie za małe. Drzwi zamknął na klucz, tego był pewien.

Nagle zrobiło się cicho. Miał napięty każdy mięsień. Nasłuchiwał i próbował wychwycić dźwięki, których nie było.

Prawie godzinę siedział w tej samej zastygłej pozycji, zanim odważył się poruszyć. Gwałtowny ruch sprawił, że zakręciło mu się w głowie i się zachwiał. Zobaczył w ciemności błyszczące białe gwiazdy. Musiał iść do toalety, dłużej już nie wytrzyma. Nogi ledwo go niosły.

Gdy otworzył drzwi, zorientował się od razu, że popełnił błąd.

Fanny mierzyła się wzrokiem w lustrze, przeciągając grzebień przez błyszczące włosy. Jej oczy były ciemnobrązowe, tak jak skóra. Szwedzka mama i tata z Karaibów. Była mulatką, nie miała jednak w wyglądzie niczego typowego dla Afrykańczyków. Jej nos był mały i prosty, a usta wąskie. Niektórzy myśleli, że pochodziła z Indii lub z Afryki Północnej, stawiali na Maroko lub na Algierię.

Właśnie wyszła spod prysznica, włożyła majtki i luźny T-shirt. Świeżo wyszorowana twardymi szczotkami, które kupiła w supermarkecie Å hléns. Drapały ciało, aż skóra robiła się obolała. Mama spytała, do czego są jej potrzebne.

– Do mycia. Jest się wówczas o wiele czystszym. I jest to dobre dla skóry – odpowiedziała. Wytłumaczyła, że zapach koni wnika bardzo głęboko. Prysznic był jej najlepszym przyjacielem.

Odwróciła się bokiem i przyglądała się swojemu chudemu ciału z profilu. Plecy przygarbione, bo gdy stała prosto, piersi odstawały i były jeszcze bardziej widoczne. Dlatego zawsze chodziła lekko zgarbiona. Wcześnie dojrzała. Piersi zaczęły jej rosnąć już w czwartej klasie. Na początku robiła wszystko, żeby je ukryć. Duże, luźne bluzy pomogły.

Najgorzej było na gimnastyce. Mimo biustonoszy sportowych, które spłaszczały piersi, były one widoczne, gdy podskakiwała albo biegła. Zmiany zachodzące w jej ciele wzbudzały w niej wstręt. Dlaczego człowiek stawał się tak obrzydliwy, gdy dorastał? Pod pachami goliła się, gdy tylko wyczuła szorstkość długiego na milimetr owłosienia. Nie mówiąc już o kroczu. Krew, która pojawiała się co miesiąc, brudziła majtki i prześcieradła, gdy przeciekała nocami. Brzydziła się swoim ciałem.

To, że była ciemnoskóra, nie polepszało sprawy. Chciała wyglądać tak jak inni. W jej klasie tylko ona i jeszcze dwóch chłopców mieli ciemną skórę. Ale oni byli bliźniakami i mieli siebie nawzajem. Zostali adoptowani z Brazylii i grali w piłkę nożną najlepiej z całej szkoły. Uważano ich za równych gości, bo wyglądali jak Roberto Carlos. Dla nich kolor skóry był atutem. Ale nie dla niej. Ona nie chciała się wyróżniać.

Marzyła o tym, żeby być z koleżankami, żeby mieć własną najlepszą przyjaciółkę. Kogoś, komu można się zwierzyć, z kim można dzielić wszystkie troski. W szkole nikt nie zwracał na nią uwagi. Szła sama i do szkoły, i ze szkoły. Jednocześnie była świadoma, że sama sobie jest winna. Gdy zaczęła naukę w gimnazjum, czasem niektórzy ją pytali, czy chciałaby gdzieś z nimi iść po szkole. Zawsze odpowiadała, że nie. Nie dlatego, że nie chciała, ale dlatego, że spieszyła się do domu, do Kropka i do wszystkiego, co było do zrobienia. Zaprosić kogoś do domu było nie do pomyślenia. Istniało zbyt duże ryzyko, że zastaliby zabałaganione, śmierdzące papierosami mieszkanie, z zasłoniętymi żaluzjami i niesprzątniętym śniadaniem. Zdołowana mama z papierosem w ustach i kieliszkiem wina w ręku. Nie, dziękuję. Nie chciała narażać na to ani siebie, ani żadnej koleżanki. Ale by gadali. Wstyd jak nie wiem co, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, były dodatkowe kłopoty.

Dlatego Fanny była sama. Koleżanki zmęczyły się pytaniem i w końcu nikt więcej nie troszczył się nawet o to, żeby z nią rozmawiać. Tak jakby nie istniała.

Niedziela, 18 listopada

Grad uderzający o blaszany dach obudził komisarza Andersa Knutasa w jego willi znajdującej się rzut kamieniem od murów obronnych miasta Visby.

Wygrzebał się z łóżka, zadrżał, gdy stopy dotknęły zimnej podłogi. Rozespany, po omacku odnalazł podomkę i podciągnął żaluzje. Zdziwiony wyjrzał na dwór, grad w listopadzie był czymś wyjątkowym. Ogród przypominał scenę z jednego ze starych, czarno-białych filmów Bergmana. Drzewa miały ogołocone gałęzie, smutnie wyciągnięte w stronę stalowoszarego nieba. Chmury przesuwały się po niebie, jedna bardziej złowieszcza od drugiej. Asfalt przed willą był mokry i zimny. W oddali kobieta w ciemnoniebieskim płaszczu z trudem przechodziła z wózkiem dziecięcym przez ulicę. Osłaniała się przed wiatrem i ostrymi kawałkami lodu, które zasypywały ziemię. Dwa nastroszone wróble siedziały przytulone do siebie pod krzakiem porzeczki, którego wątłe gałęzie dawały słabe schronienie.

Dlaczego w ogóle trzeba wstawać z łóżka, pomyślał i z powrotem wślizgnął się pod ciepłą kołdrę. Line odwróciła się do niego plecami i spała dalej. Położył się obok i pocałował ją w szyję.

Myśl o niedzielnym śniadaniu z ciepłymi bułeczkami i kawą wyciągnęła ich w końcu z łóżka. Lo kalne radio nadawało piosenki na życzenie, na parapecie siedział kot i próbował złapać krople wody spływające po drugiej stronie szyby. Niebawem do kuchni przywlokły się dzieci, jedno w piżamie, a drugie w koszuli nocnej. Petra i Nils byli bliźniakami i niedawno skończyli dwanaście lat. Mieli piegi i rude włosy Line oraz smukłe, wysokie sylwetki po ojcu. Taki sam wygląd, ale zupełnie różne charaktery. Petra odziedziczyła spokój swojego taty, uwielbiała chodzić na ryby, grać w golfa i przebywać na świeżym powietrzu. Nils miał gorący temperament, głośno się śmiał, ciągle się wygłupiał i miał fioła na punkcie filmów i muzyki, zupełnie jak Line.

Knutas popatrzył na termometr za oknem. Dwa stopnie na plusie. Z pewnym przygnębieniem uprzytomnił sobie, że skończył się słoneczny październik, który był jego ulubionym miesiącem: rześkie powietrze, liście drzew w olśniewających kolorach od ochry do purpury, zapach ziemi i jabłek. Jasnoczerwona jarzębina i las pełen jesiennych kurek. Błękitne niebo. Nie za ciepło i nie za zimno.

Teraz październik ustąpił miejsca brudnoszaremu listopadowi, co chyba nikogo nie cieszyło. Słońce wschodziło krótko przed siódmą i zachodziło przed czwartą. Dni stawały się coraz krótsze i ciemniejsze, i tak aż do Bożego Narodzenia.

Nic dziwnego, że o tej porze roku wiele osób cierpiało na depresję. Kto tylko znajdował się na dworze, spieszył się, żeby jak najszybciej znowu być pod dachem. Przechodnie kulili się pod uderzeniami wiatru i deszczu i nie mieli nawet siły, aby podnieść wzrok, gdy kogoś mijali. Powinniśmy zapadać w sen zimowy, tak jak niedźwiedzie, pomyślał Knutas. Ten miesiąc to tylko czas przejściowy, nic więcej.

Lato wydawało się bardzo odległe. Wówczas wyspa miała zupełnie inne oblicze. Każdego roku setki turystów przyjeżdżały na Gotlandię, żeby podziwiać tutejszą wyjątkową przyrodę, piaszczyste plaże i średniowieczne Visby. Oczywiście wyspa potrzebowała turystów, ale oznaczali oni także ciężką pracę dla policji. Hordy młodzieży zjeżdżały się do Visby, żeby imprezować w wielu tutejszych pubach. Problemy z pijaństwem i narkotykami wzrosły drastycznie.

Ale ubiegłego lata to wszystko zeszło na drugi plan. Seryjny morderca grasował po wyspie i siał postrach zarówno wśród turystów, jak i mieszkańców Gotlandii. Policja pracowała pod dużą presją, a olbrzymie zainteresowanie mediów nie ułatwiało im pracy.

Gdy było już po wszystkim, Knutas czuł, że odniósł porażkę z tego powodu, że stało się tak, jak się stało. Zastanawiał się, dlaczego policja wcześniej nie widziała związku pomiędzy ofiarami, dlaczego wiele młodych istnień kobiecych musiało zostać zniszczonych.

Całą rodziną zrobili sobie pięciotygodniowe wakacje, ale gdy wrócił do pracy, w ogóle nie czuł się wypoczęty.

Jesień była spokojna i to było właśnie to, czego potrzebował.

Stał pod drzwiami i dzwonił przynajmniej przez pięć minut. Przecież chyba Flesz nie spał aż tak cholernie twardo? Teraz przez cały czas trzymał wciśnięty błyszczący przycisk dzwonka, jednak w mieszkaniu nic nie było słychać.

Schylił się z pewnym trudem i zawołał przez szparę na listy.

– Flesz! Flesz! Otwieraj, do cholery!

Z westchnieniem oparł się o drzwi i zapalił papierosa, chociaż wiedział, że baba mieszkająca po sąsiedzku będzie zrzędzić, jeśli go przyuważy.

Minął już prawie tydzień, odkąd spotkali się przy Östercentrum i od tamtego czasu Dahlström więcej się nie pokazał. To było do niego niepodobne. Powinni natknąć się gdzieś na siebie, chociażby na dworcu autobusowym albo w holu Domusa.

Zaciągnął się po raz ostatni papierosem i zadzwonił do kobiety w mieszkaniu obok.

– Kto tam? – zapiszczał słaby głos.

– Jestem kumplem Flesza… Henry’ego Dahlströma, który tutaj mieszka. Chciałbym o coś zapytać.

Drzwi uchyliły się lekko i kobieta wyjrzała zza grubego łańcucha.

– O co chodzi?

– Widziała pani ostatnio Henry’ego?

– Czy coś się stało?

Błysk zaciekawienia w oczach.

– Nie, nie, nie sądzę. Zastanawiam się tylko, gdzie jest.

– Od czasu tej wrzawy w ubiegły weekend nie słyszałam żadnych odgłosów dochodzących z mieszkania. Wówczas był tam straszny hałas. Tak, to pewnie była jakaś libacja, jak zawsze – powiedziała oskarżycielskim tonem i spojrzała na niego wyzywająco.

– Czy wie pani, kto może mieć klucz do jego mieszkania?

– Administratorzy budynku mają klucze do wszystkich. Jeden z nich mieszka naprzeciwko. Może pan do niego pójść i go spytać. Nazywa się Andersson.

Gdy razem z administratorem dostali się do mieszkania Dahlströma, zastali tam chaos. Powyciągane szuflady, szafy z powyrzucaną na podłogę zawartością i poprzewracane meble. Papiery, książki, ubrania i inne rupiecie walały się dookoła. W kuchni na podłodze leżały resztki jedzenia, niedopałki, butelki po alkoholu i inne śmieci. Śmierdziało starym piwem, papierosami i smażoną rybą. Ktoś powywracał pościel i poduszki kanap.

Obaj mężczyźni zatrzymali się pośrodku salonu i patrzyli bez słowa. W końcu administrator Andersson wydusił z siebie jedno zdanie:

– Co, do cholery, tu się wydarzyło?

Otworzył drzwi na werandę i wyjrzał na zewnątrz.

– Tu też go nie ma. Pozostaje jeszcze tylko jedno miejsce.

Zeszli schodami do piwnicy. Z jednej strony pustego korytarza biegły rzędem drzwi opatrzone różnymi tabliczkami: „Pralnia”, „Wózki dziecięce”, „Rowery”. Naprzeciw nich mieściły się normalne boksy piwniczne z drzwiami z siatki. Na samym końcu były nieoznaczone drzwi.

Smród prawie powalił ich z nóg. Z ciemni wydobywał się odór, od którego wszystko przewracało się w żołądku. Andersson zapalił światło. Widok był przerażający. Na podłodze leżał Henry Dahlström zatopiony we własnej krwi. Leżał na brzuchu, z twarzą zwróconą ku podłodze. Krew pokrywała ściany i sufit. Na wyciągniętych rękach widać było małe, brązowe pęcherzyki. Dżinsy miały z tyłu ciemne plamy, jakby zrobił pod siebie.

Andersson wycofał się na korytarz.

– Trzeba zadzwonić po policję – wydusił. Ma pan komórkę? Zostawiłem moją w mieszkaniu.

Odpowiedzią było zaprzeczenie głową.

– Proszę tu chwilę poczekać i nikogo nie wpuszczać. – Administrator odwrócił się i pospieszył do góry po schodach. Gdy wrócił, znajomego Flesza już nie było.

Bryły domów z szarego betonu w listopadowym mroku sprawiały ponure wrażenie. Anders Knutas i jego najbliższa współpracowniczka, inspektor kryminalny Karin Jacobsson, wysiedli z samochodu na ulicy Jungmansgatan w dzielnicy Gr åbo.

Lodowaty wiatr z północy sprawił, że przyspieszyli kroku, idąc w stronę drzwi mieszkania Henry’ego Dahlströma. Grupa ludzi zdążyła zebrać się przed domem. Niektórzy zajęci byli rozmową z policją. Pukano do drzwi sąsiadów, administratorzy budynku byli przesłuchiwani.

Dom był podniszczony, lampa na fasadzie nie działała, a na klatce schodowej farba odpadała ze ścian.

Przywitali się z jednym z kolegów, który zaprowadził ich do ciemni. Gdy otworzył drzwi do piwnicy, uderzył ich smród nie do wytrzymania. Mdły, duszący zapach zwłok wskazywał, że ciało zaczęło się już rozkładać. Karin poczuła, że mdłości były niebezpiecznie blisko. Już wiele razy wymiotowała na miejscu zbrodni i tym razem chciała tego uniknąć. Wyjęła chusteczkę do nosa i zakryła sobie nią usta.

W drzwiach ciemni pokazał się technik kryminalistyki Erik Sohlman.

– Cześć. Ofiara nazywa się Henry Dahlström. Na pewno go kojarzycie, stary pijaczyna, był fotografem. Flesz. To była jego ciemnia. Widocznie nadal jej używał.

Skinął głową w stronę pomieszczenia znajdującego się za jego plecami.

– Rozbito mu czaszkę, zadano dużą liczbę ciosów. Krew jest wszędzie. Chciałbym tylko ostrzec, że to nie jest przyjemny widok.

Zatrzymali się w drzwiach i spojrzeli na ciało.

– Kiedy nastąpił zgon? – spytał Knutas.

– Myślę, że leży tu od prawie tygodnia. Ciało zaczęło się rozkładać, ale jeszcze nie tak bardzo, bo tu w piwnicy jest dość zimno. Gdyby poleżał jeszcze jeden dzień, czuć by było na całej klatce schodowej. – Sohlman odgarnął sobie włosy z czoła i westchnął. – Muszę pracować dalej. To trochę potrwa, zanim będziecie mogli wejść.

– Jak długo?

– Z pewnością kilka godzin. Najlepiej by było, gdybyście zaczekali do jutra. Mamy tu całą masę do zrobienia. To samo dotyczy mieszkania.

– Okej.

Knutas przyglądał się ciasnemu pomieszczeniu. Przestrzeń została w pełni wykorzystana. Tłoczyły się tam plastikowe miski, bańki na płyny fotograficzne, nożyczki, klamerki, stosy fotografii, skrzynie i pudła. W rogu piwnicy stał powiększalnik.

Jedna z misek była przewrócona i płyn fotograficzny zmieszał się z krwią.

Gdy wyszli na dwór, Knutas nabrał głęboko w płuca świeżego powietrza. Był niedzielny wieczór osiemnastego listopada, kwadrans po ósmej. Deszcz padający z ciemnego nieba zaczynał przechodzić w śnieg.

Poniedziałek, 19 listopada

Następnego ranka szefowie grupy śledczej zebrali się w komendzie policji przy ulicy Norra Hansegatan. Właśnie zakończył się kosztowny remont i wydział kryminalny otrzymał nowe, dopiero co wyremontowane pomieszczenia. Sala spotkań była jasna, z wysokim sufitem, dwa razy większa od starej.

Umeblowana była w dużej mierze według prostego skandynawskiego designu, meble z brzozy w odcieniach bieli i szarości. Pośrodku sali stał duży stół z miejscami dla dziesięciu osób po każdej stronie. Na jednej ze szczytowych ścian wisiała duża tablica do pisania i ekran projekcyjny. Wszystko pachniało nowością. Jasna farba pokrywająca ściany dopiero co zdążyła wyschnąć.

Wzdłuż dwóch ścian sali biegły rzędy okien. Z jednych widać było ulicę, parking przy supermarkecie Obs i wschodnią stronę murów obronnych. Za murami majaczyło morze. Okna naprzeciwko wychodziły na korytarz, tak że można było zobaczyć, kto tamtędy przechodził. Jeśli potrzeba było trochę prywatności, można było zasunąć cienkie bawełniane zasłony; stare żółte zasłony zamienione zostały na białe z delikatnym wzorem.

Na poranne spotkanie Knutas był wyjątkowo kilka minut spóźniony. Gdy wszedł do sali z kubkiem kawy w jednej ręce i teczką z papierami w drugiej, powitał go wesoły rozgardiasz. Minęła ósma i wszyscy byli już na swoich miejscach. Ściągnął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, usadowił się jak zwykle u szczytu stołu i wypił łyk gorzkiej kawy z automatu. Przyglądał się koleżankom i kolegom pogrążonym w rozmowie.

Na prawo siedziała jego najbliższa współpracowniczka Karin Jacobsson: trzydzieści siedem lat, niskiego wzrostu, ciemnowłosa i brązowooka. W pracy potrafiła być jak terier, uparta i nieustraszona. Była otwarta i rozmowna, ale o jej życiu prywatnym nie wiedział wiele, mimo że pracowali razem od piętnastu lat. Mieszkała sama, nie miała dzieci. Knutas nie wiedział, czy była z kimś związana.

Całą jesień pracował bez niej i niezmiernie mu jej brakowało. W związku z morderstwami ubiegłego lata wobec Karin zostało wszczęte wewnętrzne dochodzenie, mające wykazać ewentualne błędy w pracy. Dochodzenie umorzono, ale Karin bardzo przeżyła całą sprawę. Podczas dochodzenia była zawieszona w obowiązkach, a zaraz po jego zakończeniu poszła na urlop. O tym, co robiła w tym czasie, nie miał zielonego pojęcia.

Teraz przyciszonym głosem rozmawiała z inspektorem kryminalnym Thomasem Wittbergiem. Ze swoją blond czupryną i wytrenowanym ciałem wyglądał raczej jak surfer niż jak policjant. Był to dwudziestosiedmioletni bywalec przyjęć, zmieniający kobiety jak rękawiczki, ale swoją pracę wykonywał nienagannie. Jego umiejętności nawiązywania kontaktów bardzo mu się przydawały – jako przesłuchujący był niezastąpiony.

Lars Norrby, siedzący po drugiej stronie stołu, był całkowitym przeciwieństwem Wittberga. Wysoki, ciemnowłosy i czasem aż do przesady dokładny. Jego zwyczaj czynienia rzeczy bardziej zagmatwanymi, niż były w rzeczywistości, czasem doprowadzał Knutasa do szału. Znali na wylot swoje przyzwyczajenia. Zaczynali razem w policji i razem chodzili na patrole. Teraz obaj zbliżali się do pięćdziesiątki i światek przestępczy Gotlandii, jak i siebie nawzajem, znali jak własną kieszeń.

Inspektor Norrby był również rzecznikiem prasowym policji i zastępcą szefa wydziału kryminalnego. To połączenie nie zawsze cieszyło Knutasa.

Technik grupy, Erik Sohlman, był energiczny, obdarzony dużym temperamentem i zawzięty jak pies tropiący, a jednocześnie bardzo systematyczny w pracy.

Przy stole siedział również główny prokurator Gotlandii, Birger Smittenberg. Z pochodzenia sztokholmczyk, żonaty z Gotlandką, od dawna mieszkał na wyspie. Knutas cenił jego wiedzę i zaangażowanie.

Knutas rozpoczął spotkanie:

– Ofiarą jest Henry „Flesz” Dahlström, urodzony w 1943 roku. Został znaleziony martwy wczoraj tuż po szóstej wieczorem w pomieszczeniu piwnicznym, które pełniło funkcję ciemni. Jeśli jeszcze nie do wszystkich to dotarło, powiem, że jest to ten pijaczyna, który był fotografem. Często przebywał na Öster, jego znakiem rozpoznawczym był aparat fotograficzny, który zawsze nosił na szyi.

Przy stole było cicho jak makiem zasiał, wszyscy słuchali skoncentrowani.

– Dahlström został znaleziony z rozległymi ranami tłuczonymi potylicy. Nie ma wątpliwości, że chodz i tutaj o morderstwo. Ciało zostanie przewiezione dzisiaj do zakładu medycyny sądowej w Solnie.

– Czy znaleźliście narzędzie zbrodni? – zapytał Lars Norrby.

– Na razie jeszcze nie. Przeszukaliśmy ciemnię i mieszkanie. Zabezpieczyliśmy tylko te dwa pomieszczenia. Cała reszta jest bez znaczenia, bo ciało leżało w piwnicy przez tydzień i tylko Bóg wie, ilu ludzi przeszło po schodach przez ten czas. Dahlström mieszkał na parterze w mieszkaniu narożnym. Zaraz obok domu biegnie ścieżka do dzielnicy Terra Nova. Cała okolica zostanie przeszukana. Wczoraj zmrok utrudniał pracę, ale poszukiwania zostały wznowione dzisiaj, jak tylko się przejaśniło. Czyli chwilę temu.

Spojrzał na zegarek.

– Kto was zawiadomił? – zapytał prokurator.

– Ciało zostało znalezione przez jednego z administratorów budynku. Jest ich, jak mi wiadomo, czterech. Ten administrator mieszka naprzeciwko Dahlströma, nazywa się Ove Andersson. Powiedział, że mężczyzna, podający się za dobrego przyjaciela ofiary, zadzwonił wczoraj do jego drzwi około szóstej wieczorem. Mężczyzna powiedział, że od wielu dni nie widział Dahlströma i zastanawia się, gdzie mógł być. Znaleźli go w piwnicy, ale gdy administrator poszedł na górę, żeby zawiadomić policję, przyjaciel wykorzystał okazję i czmychnął.

– To dość podejrzane, że zwiał. Być może to on jest mordercą – powiedział Wittberg.

– Dlaczego miałby w takim razie zawiadamiać administratora? – zaoponował Norrby.

– Być może chciał się dostać do mieszkania, żeby zabrać coś, czego zapomniał, a nie miał odwagi się włamywać – podsunęła Karin.

– Cóż, to niewykluczone, ale brzmi dość niewiarygodnie – skontrował Norrby. – Dlaczego czekałby cały tydzień? Ciało mogło zostać znalezione w każdym momencie.

Knutas zmarszczył czoło.

– Być może zniknął, ponieważ bał się, że zostanie uznany za podejrzanego. Może był jednym z uczestników libacji, bo wiemy, że w mieszkaniu takowa miała miejsce. Tak czy siak, musimy jak najszybciej go znaleźć.

– Jak wygląda? – zapytał Wittberg.

Knutas spojrzał w swoje papiery.

– Według administratora w średnim wieku, około pięćdziesiątki. Wysoki i dobrze zbudowany. Ma wąsy, ciemne długie włosy zaczesane do tyłu, na karku związane w kucyk. Był ubrany w ciemną bluzę i ciemne spodnie. Na buty nie zwrócił uwagi. Według mnie wygląda to na Bengta Johnssona. To chyba jedyny z tutejszego „elementu”, który odpowiada opisowi.

– To musi być Bengan. Tych dwóch było jak papużki nierozłączki – powiedział Wittberg.

Knutas zwrócił się do technika kryminologii:

– Erik, może ty przedstawisz techniczne ustalenia.

Sohlman skinął głową.

– Przejrzeliśmy mieszkanie i ciemnię, ale jeszcze długo potrwa, zanim skończymy. Jeśli mam zacząć od ofiary i obrażeń, musimy obejrzeć zdjęcia. Bądźcie przygotowani, że nie jest to przyjemny widok.

Sohlman zgasił światło i kliknięciami zmieniał zdjęcia cyfrowe, które rzutnik komputerowy ustawiony w głębi sali wyświetlał na ekranie projekcyjnym.

– Henry Dahlström leżał na podłodze twarzą do ziemi z rozległymi ranami tłuczonymi potylicy. Sprawca użył tępego narzędzia. Zgaduję, że był to młotek, lekarz sądowy niedługo powie nam coś więcej na ten temat. Ofiara została uderzona w głowę wiele razy. Dookoła jest tak dużo krwi, ponieważ morderca najpierw zrobił narzędziem dziurę w czaszce, a potem zadawał kolejne ciosy, uderzając w zakrwawioną ranę. Za każdym razem, gdy się zamachnął, żeby zadać nowy cios, krew pryskała naokoło.

Sohlman wskaźnikiem pokazywał rozpryśniętą krew widoczną zarówno na podłodze, jak i na ścianach i suficie.

– Najprawdopodobniej sprawca powalił Dahlströma na podłogę i stał pochylony nad nim, zadając leżącemu kolejne ciosy. Jeśli chodzi o ustalenie czasu zgonu, to zgaduję, że nastąpił on przed pięcioma, sześcioma dniami.

Twarz ofiary miała intensywny żółtoszary kolor, przechodzący w zielony. Oczy były czerwonobrązowe, usta czarne i zaschnięte.

– Proces rozkładu już się rozpoczął – kontynuował Sohlman niewzruszenie. – Spójrzcie na te małe brązowe pęcherzyki na ciele z płynem trupim, który zaczął wypływać. Ten sam, który wypływa z ust i nosa.

Siedzący dookoła stołu słuchacze krzywili się, słuchając. Karin zastanawiała się w myślach, jak Sohlman mógł zawsze mówić o zakrwawionych ofiarach, stężeniu pośmiertnym i rozkładających się zwłokach, jakby mówił o pogodzie lub o tegorocznych deklaracjach podatkowych.

– Wszystkie meble są poprzewracane, ktoś przejrzał szafy i szuflady ze zdjęciami. Morderca najwyraźniej czegoś szukał. Ofiara ma także ślady walki na przedramionach. Widzicie siniaki i zadrapania. Najwyraźniej próbował się bronić. Siniak na obojczyku może być spowodowany chybionym uderzeniem. Oczywiście pobrano materiał do badania, zarówno krew, niedopałek znaleziony na korytarzu piwnicznym, jak i włosy, które, jak się wydaje, nie pochodzą od ofiary. Wszystko zostanie wysłane do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, ale jak wiecie, może trochę potrwać, zanim dostaniemy odpowiedź.

Wypił łyk kawy i westchnął. Na odpowiedzi z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego w Linköping trzeba było czekać przynajmniej tydzień, a najczęściej około trzech.

Sohlman kontynuował:

– Co się tyczy butów, znaleźliśmy odciski obuwia na rabacie przy oknie piwnicznym. Niestety z powodu deszczu są niemożliwe do zidentyfikowania. Za to odkryliśmy ślady butów na korytarzu pod drzwiami ciemni. Takie same ślady znajdują się w mieszkaniu, które poza tym jest pełne butelek, popielniczek, puszek po piwie i całej masy innych śmieci. Wygląda na to, że odbyła się tam libacja, co potwierdzają świadkowie. Zdjęliśmy wiele różnych odcisków palców oraz ślady butów czterech, pięciu różnych osób. Mieszkanie także zostało przez sprawcę przeszukane.

Zdjęcia chaosu panującego w domu Dahlströma mówiły same za siebie; całe mieszkanie było wywrócone do góry nogami.

– Dahlström musiał mieć w domu coś cennego, cokolwiek by to było – powiedział Knutas. – Alkoholik, który żyje z zapomogi, nie ma chyba dużo wartościowych przedmiotów. Znaleźliście jego aparat fotograficzny?

– Nie.

Sohlman spojrzał jeszcze raz na zegarek. Wyglądało na to, że chciał już wyjść.

– Mówiłeś, że znaleźliście w piwnicy niedopałek. Czy morderca mógł czekać pod drzwiami ciemni, aż Dahlström wyjdzie? – zapytała Karin.

– Bardzo możliwe.

Sohlman przeprosił i opuścił spotkanie.

– W takim razie sprawca wiedział, że Dahlström był w ciemni – kontynuowała Karin. – Mógł czekać pod drzwiami godzinami. Co mówią sąsiedzi?

Knutas przewracał kartki protokołu przesłuchań.