Niewinność zagubiona w deszczu - Eduardo Mendoza - ebook

Niewinność zagubiona w deszczu ebook

Mendoza Eduardo

4,0

Opis

Cóż grzesznego jest w miłości?

Gdy siostra Consuelo, młoda ambitna przeorysza, puka do drzwi starej rezydencji, nie wie, że spotka tam diabła. Jest nim don Augusto - przystojny utracjusz, Casanova z hiszpańskiej prowincji. W upalnym słońcu Katalonii namiętność bierze górę nad rozsądkiem, a nad okolicą rozpętuje się burza, jakiej nie widziano od lat.

Powieść wydana wcześniej pod tytułem "Rok potopu".

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

EduardoMendoza

Niewinnośćzagubionaw deszczu

tłumaczenie

Zofia Wasitowa

 

Tytuł oryginału

El ano del diluvio

Copyright © Eduardo Mendoza 1992

Copyright © for the translation by the Estate of Zofia Wasita

Opracowanie graficzne i projekt okładki

Jan Krzysztofiak

Fotografia na pierwszej stronie okładki

© Hulton-Deutsch Collection/CORBIS/FotoChannels

Opieka redakcyjna

Ewa Bolińska-Gostkowska

Julita Cisowska

Korekta

Katarzyna Onderka

Łamanie

Irena Jagocha

ISBN 978-83-240-1635-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 6199569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2011

Druk: Edica S.A., ul. Forteczna 3/5, Poznań

Słowo od autora

Początkowy pomysł na to opowiadanie pojawił się w mojej głowie po pierwszej przygodzie z teatrem. Bardzo spodobało mi się to doświadczenie, więc postanowiłem napisać sztukę. Ograniczał mnie wymóg niewielkiej liczby bohaterów, zredukowałem ją więc do dwóch osób - pary staruszków, którzy spotykają się przypadkiem w przytułku wiele lat po wspólnie przeżytych chwilach namiętności. Jak to zwykle bywa, z mojego wstępnego planu nie zostało prawie nic; prawdę powiedziawszy, nie dochodzi nawet do żadnego spotkania. Nie trzeba chyba dodawać, że to, co początkowo było projektem teatralnym, stało się - nie wiem kiedy ani z jakiego powodu - powieścią, chociaż zachowuje ona kilka łatwo rozpoznawalnych cech pierwowzoru: prawie jednolitą scenografię, akcję podtrzymywaną przez dialogi oraz kilka typowo teatralnych gagów.

Mimo to ani powieść, ani sztuka teatralna nie są jedynie twórczością warsztatową. W tym krótkim utworze, podobnie jak w innych, chodziło mi o odtworzenie pewnego okresu najnowszej historii, który jednak wydaje się nam niezwykle odległy. Rocznica, która wzbudziła zainteresowanie prasy (śmierć ostatniego partyzanta) oraz pobyt w urwistych górach Katalonii pobudziły moją wyobraźnię, kiedy zastanawiałem się nad treścią opowiadania. Dzięki temu umiejscowiłem je w określonym czasie, w wiejskiej scenerii. Dla pisarza, który decyduje się umieścić akcję utworu w wirze historycznych przemian miasta, mogłoby się to wydawać niezwykłe. Nie dla mnie jednak, zawsze bowiem niezmiernie interesował mnie ten wymiar naszej ludzkiej geografii. Miasto cudów rozpoczyna się w środowisku wiejskim i stamtąd właśnie pochodzi późniejsza siła napędowa rozwoju Barcelony; dramatyczna przygoda z Prawdy o sprawie Savolty ma swój finał w miejscu o podobnym charakterze. Umieszczenie historii w górach to nic innego, jak powrót do moich starych nawyków.

Kiedy już skompletowałem trzech bohaterów intrygi (ziemianina, zakonnicę i rozbójnika), równie anachronicznych, co bliskich sobie w czasie, pozostało mi wymyślić zdarzenie, które jednocześnie wprawiłoby akcję w ruch i nadałoby jej kierunek. Straszliwe powodzie, które spustoszyły Katalonię pod koniec lat pięćdziesiątych, posłużyły mi w dwojaki sposób: spełniały moje wymagania i dodatkowo łączyły opowiadanie z rzeczywistym wydarzeniem historycznym, obecnym w zbiorowej pamięci (na przykład w ironicznym wypaczeniu słowa „poszkodowany”) oraz w środkach stylistycznych socjalistycznej retoryki tamtych czasów. Biorąc pod uwagę wszystkie elementy (przygnębiające czasy, ponury wiejski krajobraz, bohaterowie osobliwej natury, historia gwałtownych namiętności i niespełnionych uczuć), najrozsądniej byłoby się wtedy wycofać. Mnie jednak oczywiście pociągało ryzyko.

Odszukałem, jak to zawsze robię, dokumenty związane z wydarzeniami, które miały służyć jako rama czy też tło utworu. Nie miałem z tym wiele pracy: wzmianki o powodziach znalazłem w gazetach z tamtego czasu, a o partyzantce (czy o los maquis - jak wtedy nazywano partyzantów] przeczytałem kilka książek. To, co opowiadam, nie jest więc wytworem mojej wyobraźni, tylko udokumentowanym - łącznie z przezwiskami - materiałem. Stąd też na przykład wiem, że odcięcie komuś uszu nie było rzadkim zjawiskiem podczas lokalnych walk.

Ody już zebrałem potrzebny materiał, zacząłem pisać i przepisywać, poszukując trudnej do osiągnięcia równowagi: nie chciałem popaść w melodramat, ale nie chciałem go również unikać. W moim skromnym dorobku twórczym czerpałem z tradycji wielu gatunków literackich (powieści kryminalnej, historycznej, obyczajowej, farsy], każdego oddzielnie lub wszystkich jednocześnie. Spośród nich najsubtelniejszy jest melodramat, bo z góry zakłada pewną sztuczność, a umyślne wykorzystywanie jego właściwości mogłoby łatwo zmienić się w wulgarną parodię. Starałem się uniknąć niebezpieczeństwa, kierując historię w stronę najważniejszego dla mnie tematu: rozrachunku in extremis z czyjegoś życia lub z decydujących o życiu wydarzeń. Koniec końców to właśnie było zagadnienie, które początkowo zamierzałem rozwinąć w formie sztuki teatralnej.

Kiedy zacząłem pisać ostateczną wersję utworu, nie tylko dobrze znałem zakończenie historii, co rzadko mi się zdarza, ale wręcz miałem je ciągle w pamięci. Nie wiedziałem natomiast, jak będą się rozwijać poszczególne wydarzenia i wiele elementów treści stopniowo ulegało zmianie. Prawdopodobnie jednak znajomość losu głównej bohaterki sprawiła, że opowieść ta posiada bardziej zwartą konstrukcję i mniej zwrotów akcji, niż zazwyczaj ma to miejsce w moich utworach.

Eduardo Mendoza

Barcelona, maj 1999

1

W latach pięćdziesiątych naszego wieku żył w San Ubaldo de Bassora (prowincja Barcelona) pewien bogacz, Augusto Aixela de Collbato. Był ostatnim potomkiem starego rodu posiadaczy ziemskich, rodu, którego pracowitość, rozsądek i upór sprawiły, że szlacheckie nazwisko oraz pokaźny majątek dotrwały aż do jego czasów, by zniknąć po jego śmierci. Tak w każdym razie należało przewidywać, bo w okresie, kiedy zaczyna się ta opowieść, był wciąż jeszcze kawalerem, chociaż liczył sobie tyleż wiosen co współczesne ma stulecie. Większą część jego dóbr stanowiła prawie trzystuhektarowa posiadłość leżąca częściowo w granicach San Ubaldo (osady przyłączonej później do miasta Bassory), a częściowo na terytorium Santa Gertrudis de Collbato, skąd pochodziła jedna z gałęzi rodu. W tej to posiadłości, znanej w całej okolicy jako „dwór Aixeli” stał jego dom, dawna siedziba znamienitych przodków; resztę majątku stanowiły lasy i pola uprawne, gdzie rosły owies i lucerna, chociaż tuż po wojnie domowej część tej ziemi przeznaczono pod uprawę winorośli: uzyskiwano z niej bardzo kiepskie wino, cierpkie i mocne, które sprzedawano hurtem w winiarniach Bassory na użytek klasy pracującej. Pewnego letniego popołudnia, pod niemiłosiernie palącym słońcem, ścieżką pnącą się po zboczu w kierunku dworu podchodziła zdyszana młoda zakonnica. Zanim ostatecznie pokonała stromiznę, zatrzymała się na chwilę, aby złapać oddech i zebrać w sobie resztki odwagi, gdyż bała się, że nie zostanie tu życzliwie przyjęta. Na grzbiecie wzgórza ścieżka zanikała, natrafiając na mur otaczający posiadłość; u stóp wzniesienia leżała osada San Ubaldo, w tamtych czasach licząca może z tysiąc dusz, a dalej widać było masywną bryłę Szpitala, wyschnięte koryto rzeki i szosę, która biegła od strony Bassory i przecinała osadę, zmierzając ku Collabató, gdzie łączyła się z główną drogą do Barcelony. O tej porze osada wydawała się pusta; nikt nie przechodził krzywymi ulicami, które wytyczono na miejscu dawnych dróg wodnych lub granic nie istniejących już gospodarstw. Gdy mniszka stanęła przed okratowaną bramą, stwierdziła, że jest ona szeroko otwarta, i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób oznajmić swoje przybycie, lecz po chwili, nie widząc dzwonka ani żadnej osoby, do której mogłaby się zwrócić, zdecydowanym krokiem weszła do ogrodu. Zatrzymała się na szerokiej ścieżce wijącej się wśród wysokich lip i obsadzonej krzewami mirtowymi i oleandrami; ogród, rozległy i cienisty, zasłaniał dom i budynki gospodarcze, które stanowiły mieszkalną część posiadłości. Zarówno żwirowana ścieżka, jak krzewy i drzewa nosiły ślady czyjejś dbałości i starania, ale nikogo nie było widać ani słychać; wokół panowała nieprzenikliwa cisza najbardziej dusznych letnich godzin. Zakonnica ruszyła ścieżką przed siebie; przebyła już kilkanaście metrów, kiedy zza zakrętu wybiegły dwa ogromne psy: można by powiedzieć, że czyhały przyczajone za krzakami mirtów. Wyglądały groźnie. Zakonnica przystanęła, zamknęła oczy i szepnęła: Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Nieruchoma, z zaciśniętymi powiekami, słyszała dyszenie psów i czuła, jak ich pyski dotykają jej habitu. Nagle rozległ się czyjś krzyk, coraz bliższy: Leon! Negrita! Spokój! Otworzyła oczy i zobaczyła biegnącą po ścieżce kobietę, która pokrzykiwała: Leon! Negrita! Do nogi! Psy wciąż obwąchiwały habit przybyłej, warcząc i szczerząc kły. Kobieta zbliżyła się, poklepała psy po grzbiecie i powiedziała: Proszę się nie bać, siostrzyczko, nic siostrze nie zrobią. Była to uśmiechnięta grubaska w średnim wieku; miała na sobie biały fartuch poplamiony krwią. Zakonnica już mocniejszym głosem wybąkała parę słów na powitanie, a kobieta spytała, czym może służyć. Zakonnica powiedziała, że chciałaby się zobaczyć z panem Aixelą, jeśli jest on akurat u siebie i może ją przyjąć. Jest, a jakże, powiedziała służąca, ale nie wiem, czy będzie mógł siostrę przyjąć; od samego rana zamknął się w gabinecie z administratorem i przykazał, żebyśmy mu nie przeszkadzali. Zakonnica skinęła głową. Proszę mu powiedzieć, że jestem przeoryszą Sióstr Miłosierdzia, tych, co się zajmują Szpitalem, powiedziała; po czym dodała z wymuszonym uśmiechem: I jeśli to możliwe, niech pani zabierze stąd te psy albo zaprowadzi mnie w takie miejsce, gdzie ich nie będę widziała.

Pomiędzy lipami rosły też bardzo wysokie cyprysy; w gałęziach jednego z nich nieoczekiwanie rozśpiewał się szczygieł. Psy biegły za obiema kobietami, skacząc i dokazując; odeszła je chęć do ataku i wydawały się spragnione zabawy, ale zakonnica starała się nie spuszczać ich z oka. Dom był starą budowlą z kamienia; nieproporcjonalnie wydłużony, miał dwuspadowy dach, łukowate drzwi i prostokątne okna, tak wąskie i tak wysoko umieszczone, że przypominały otwory strzelnicze. Nad wejściem znajdował się zegar słoneczny, a na nadprożu wyrzeźbiono datę, która po upływie wieków była już nie do odczytania. Na esplanadzie przed domem dąb osłaniał swym cieniem sfatygowaną ciężarówkę pomalowaną na zielono. Z pustej platformy wychyliła się głowa kota. Kobieta wyjaśniła zakonnicy, że ciężarówka i kot należą do administratora. Po czym powiedziała: Ale pan dziedzic nie pozwala wpuszczać kota do domu, bo jest psotny i mógłby stłuc coś cennego. Proszę się nie obawiać, kot nie zejdzie z ciężarówki, dopóki te dwa kręcą się tutaj, dorzuciła, wskazując na psy. Usiłowała okazać mniszce jak największą uprzejmość i zatrzeć wrażenie, jakie musiało na niej wywrzeć spotkanie z psami. Z natury wcale nie są złe, mówiła, gdy szły razem ścieżką, ale mają pilnować gospodarstwa, no to i pilnują, bez różnicy. Siostra na pewno wie, co tu się dzieje w naszych stronach, dodała poufnym tonem. Zakonnica nie wiedziała, ale nie przyznała się do tego; była tu od niedawna i dopiero zaczynała sprawować swoją funkcję. Starała się zachować tak, aby jej milczenie nie zostało poczytane za wyniosłość: nie chciała wywierać presji na tę poczciwą i skromną kobietę. A jednak brama była otwarta, odezwała się w końcu, aby coś powiedzieć. Służąca przytaknęła: pan dziedzic mówi, że to nie drzwi odstraszają złodziei, tylko obawa przed tym, co znajduje się za drzwiami. W pewnej odległości od domu, prostopadle do niego, stała szopa, z której wyszedł młody chłopak w niebieskim kombinezonie, unosząc w górę widły z jasnego drewna. Z ust zwisał mu niedopałek papierosa. Na widok zakonnicy oparł widły o ziemię, ściągnął beret z głowy i stał tak, z głupkowato zalęknioną miną, wpatrując się w przybyłą. Psy, dysząc i śliniąc się, legły na ziemi, jeden z nich tarzał się w piachu. Co za głupie stworzenia, pomyślała zakonnica, przekraczając próg domu. W zestawieniu z jasnością panującą na zewnątrz sień dworska wydawała się pogrążona w mroku. Niech siostra tu poczeka, powiedziała kobieta.

Kiedy już się przyzwyczaiła do ciemności, zobaczyła, że całe umeblowanie tego pomieszczenia to wieszak, cztery stołki wyplatane rogożyną i skrzynia zdobiona intarsjami, stara i ciężka, z tych, które zowią kuframi panny młodej. Było to wnętrze raczej nieprzytulne. Stróżka wróciła po chwili tymi samymi drzwiami, przez które wyszła, i powiedziała z zatroskaną twarzą: Bardzo mi przykro, ale pan dziedzic nie może dzisiaj siostry przyjąć, mówi, że jeżeli siostra chce porozmawiać, to niech przyjdzie w czwartek o tej samej porze. Naprawdę mi przykro, dodała cichym głosem. Ależ nie, powiedziała zakonnica, to ja przyszłam nie w porę i bez uprzedzenia, a pani zrobiła wszystko, co było można. Bardzo dziękuję.

W oznaczonym dniu mniszka znów zjawiła się we dworze i znów powtórzyła się scena z psami przy bramie, ale tym razem przybyła nie zatrzymała się: popatrzyła ostro psom w oczy i mruknęła: Leon! Negrita! Spokój! A potem zrobiła parę kroków, ale psy zabiegły jej drogę, szczerząc zęby i obracając wniwecz jej bohaterską postawę. Służąca pospieszyła z odsieczą zakonnicy, która wycofała się aż pod wrzosowy żywopłot ciągnący się wzdłuż ogrodzenia; kobieta powiedziała z wyrzutem: Ach, siostro, proszę nigdy więcej tego nie robić, gdyby skoczyły do gardła, mogą zagryźć w jednej chwili. I dodała: Kiedy już siostrę będą znały, to co innego. Kiedy mnie będą znały? - pomyślała zakonnica. Don Augusto Aixela de Collbato powitał ją w swoim gabinecie, zaproponował orzeźwiający napój i jął przepraszać za swoje zachowanie sprzed paru dni. Miałem akurat do załatwienia kilka uciążliwych spraw, i to nie cierpiących zwłoki, powiedział, i nawet gdybym siostrę przyjął, nie mógłbym poświęcić jej tyle uwagi, ile z pewnością wymaga to, co sprowadziło siostrę do mego domu. W tej uroczystej przemowie zakonnica podchwyciła cień szyderstwa. Nic siostra ze mnie nie wyciągnie prócz gładkiej uprzejmości, tak oto zdawało się brzmieć przesłanie ukryte pośród okrągłych frazesów. Istotnie, chodzi mi o rzecz dużej wagi, powiedziała stanowczym tonem. Augusto Aixela zatrzymał na niej badawcze spojrzenie. Był wysoki i chudy i mimo swego wieku zachował sporo dawnej młodzieńczej swobody; włosy miał czarne, a zmarszczki na czole wyglądały tak, jakby brały się nie z upływu czasu, lecz raczej z nieustannego rozbawionego zdumienia. Przybierał miny miejscowego kacyka, ale bez zbytniego przekonania: ostatnimi czasy doszedł do wniosku, że tak czy inaczej, tę właśnie rolę powinien odgrywać; prawdę rzekłszy, bardziej by mu odpowiadała rola madryckiego intelektualisty, wykształconego, o ostrym dowcipie i z kryzą wokół szyi, ale los zrządził, że urodził się i żył w prowincjonalnej Katalonii, podupadłej i bez widoków na przyszłość. Zresztą do tak żałosnej sytuacji on również się przyczynił na miarę swych możliwości, bo ledwie wybuchła wojna domowa, posłuszny temu, co nakazywała mu przynależność do wysokiego rodu i ideowa uczciwość, pospieszył oddać swą osobę i majątek do dyspozycji naszego niezwyciężonego caudillo, generalissimusa Franco. Później, gdy wojna została zakończona, okoliczności i jego własne lenistwo sprzysięgły się przeciw niemu i doprowadziły go do obecnego stanu. A że był kawalerem, bogaczem i do tego mężczyzną przystojnym, sympatycznym i bardzo zamkniętym w sobie, złośliwcy przypisywali mu romanse i przygody z kobietami najróżniejszego wieku, stanu i kondycji. Zakonnica powiedziała: Na dobrą sprawę wcale nie musi mnie pan przepraszać. Przyszłam tu, nie uzgodniwszy wpierw terminu spotkania, a tak postępować nie należy; prawdę rzekłszy, nie bardzo wiedziałam, w jaki sposób mogłabym się z panem skontaktować. O, takich sposobów jest wiele, odparł, czy naprawdę nie chce siostra napić się czegoś zimnego? Zakonnica popatrzyła na swoje dłonie, nie wiedząc, co odpowiedzieć: chciała pominąć wszystko, co mogłoby nadać jej obecności tutaj pozór zwykłych odwiedzin, ale pragnęła też uniknąć ostentacyjnej oschłości i pyszałkowatego powoływania się na zakonny stan. Skoro pan nalega, poproszę o szklaneczkę wody, powiedziała po chwili. Augusto Aixela roześmiał się. Siostra nie docenia mojej gościnności; każę podać lemoniadę cytrynową. Cytryny z tutejszych plantacji są takie słodkie, że nie trzeba dodawać cukru do lemoniady, przekona się siostra, że jest bardzo smaczna. Kiedy poszedł wydać polecenie służbie, zakonnica siedziała nadal na brzeżku krzesła, z dłońmi złożonymi na podołku, sztywna i wyprostowana. Nie poruszając głową, obrzuciła spojrzeniem gabinet: oglądała rozstawienie mebli i podziwiała ozdobne przedmioty. Żaluzje były opuszczone, a firanki zaciągnięte; ów półmrok stwarzał wrażenie chłodnej świeżości, ale jednocześnie nadawał rzeczom żałobny wygląd. Gabinet, w przeciwieństwie do sieni, był przeładowany meblami i elementami dekoracyjnymi. Na ścianach wisiały wielkie obrazy, ciemne, w kolorowych ramach, i małe sztychy; były tam też złocone konsolki o rzeźbionych drewnianych nóżkach stoczonych przez robactwo. Wszystkie te przedmioty miały zapewne wielką wartość, a niektóre raziły niezwykłą brzydotą. Meble były ciężkie, stare i robiły wrażenie wyblakłych i w złym stanie, nawet w tym nieokreślonym świetle, które całemu wnętrzu nadawało pewną jednolitość. A teraz zobaczmy, o jaką to ważną sprawę siostrze chodzi, powiedział Augusto Aixela, kiedy ponownie się usadowił na swym obrotowym krześle za stołem. Zmierzył zakonnicę wzrokiem, chcąc ją przestraszyć: był z natury uprzejmy, ale nie wątpił, że nasłucha się westchnień, zająkliwego mamrotania i narzekań, i ta perspektywa go irytowała. Mniszka zaczęła od poinformowania go, że niespełna miesiąc temu została mianowana przeoryszą wspólnoty zakonnej, która podjęła się opieki nad Szpitalem. Mówiąc to, wycelowała palec w ścianę, w tę stronę, gdzie według niej znajdował się Szpital. Dziedzic przytaknął skinieniem głowy: znał aż za dobrze Szpital, ów staroświecki, zrujnowany budynek przypominający zamek, o podrabianych blankach, zza których wyzierała niekiedy sina twarz jakiegoś nieuleczalnie chorego. Szpital wznosił się na karczowisku tuż nad korytem wyschłego potoku. Od zachodu ciągnęła się topolowa aleja, również należąca do Szpitala, który z tego tytułu czerpał niewielkie zyski, co, w połączeniu z niezbyt ochoczą pomocą ze strony biskupstwa i sporadycznymi zapisami testamentowymi, pozwalało mu na dość żałosną egzystencję. Augusto Aixela instynktownie poszukał spojrzeniem książeczki czekowej; każdego roku wspierał jałmużną szlachetną działalność Szpitala, ale zawsze robił to w określonym terminie: na Boże Narodzenie i w Wielki Czwartek; taki był ustalony porządek i nie miał ochoty go zmieniać. Zakonnica jednak wcale się nie spieszyła z wyjaśnianiem. Jeżeli pan zna ten budynek, powiedziała w końcu, to nie muszę tłumaczyć, w jakim jest stanie: on się dosłownie rozpada, a wszystkie instalacje są z czasów Cyda; zajmujące się nim zakonnice, z przeoryszą włącznie, nie mają pojęcia o medycynie; gdybym ja sama zachorowała, nie chciałabym, aby mnie tam umieszczono. Augustowi Aixeli zdawało się, że dostrzega w tej wypowiedzi mniszki odrobinę szelmostwa, i wzbudziło to jego zainteresowanie. Popatrzył na osobę, która przemawiała doń, przybrawszy ową pozę sztucznej powściągliwości: kornet otaczał twarz o regularnych rysach, uśmiechniętą i zarumienioną. Chyba nie jest taka młoda, na jaką wygląda, skoro została przeoryszą wspólnoty zakonnej, pomyślał, i nie taka głupia, za jaką chce uchodzić: ot, dwulicowość i tyle. Zakonnica wciąż miała oczy utkwione w podłodze, ale kiedy mówiła, zatracała swą pozorną łagodność, a jej głos nabierał metalicznego brzmienia zdradzającego charakter władczy i niecierpliwy. Na szczęście, ciągnęła, na wszelkie braki i wady tego Szpitala wkrótce znajdzie się sposób, ponieważ państwo, czyli opieka społeczna, ma wybudować nowy, niedaleko naszego. Ten szpital, mam na myśli ten nowy, będzie posiadał nowoczesne urządzenia, no i, rzecz jasna, wysoko kwalifikowany personel. Kiedy to nastąpi, stary Szpital i jego załoga pójdą na dno, i właśnie w tej sprawie przyszłam do pana. Augusto Aixela odpowiedział jej chłodnym uśmieszkiem: dobrze wiedział o nieuchronnie zbliżającej się budowie nowego szpitala w Bassorze. Bassora, odległa zaledwie o osiem kilometrów od San Ubaldo, była szybko rozwijającym się miastem przemysłowym liczącym prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców. Nie interesuje mnie kupno ziemi, powiedział; zakonnica zareagowała ostro. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym panu sprzedać tego terenu, odparła, bo nie jestem do tego upoważniona, jednakże nie chodzi mi o sprzedaż czegokolwiek; rozplotła ręce, które trzymała na podołku, i położyła dłonie na brzegu stołu; miała ruchy energiczne i nieco męskie; proszę posłuchać, panie dziedzicu, rzekła, wpadłam na pomysł, żeby przekształcić stary Szpital w ośrodek opieki społecznej; oczywiście, to określenie nic panu nie mówi; chodzi mi o przytułek dla starców. Przełknęła ślinę i dodała: pozwoli pan, że mu przedstawię swój projekt, nie zabiorę dużo czasu. Augusto Aixela skinął przyzwalająco głową. Problem starych ludzi to sprawa poważna i coraz bardziej alarmująca, mówiła zakonnica, jeszcze niedawno starcami zajmowały się rodziny, dziadkowie mieszkali razem ze swymi dorosłymi dziećmi i wnukami, a teraz to się skończyło. Dzisiaj młodzi idą do pracy w miastach, wyjeżdżają też za granicę i nie mogą zabierać ze sobą starych, a choćby nawet mogli i chcieli, to gdzie by ich umieścili? Dawniej domy były duże, a teraz są to małe mieszkania, w których ledwie się zmieści małżeństwo z dwojgiem dzieci, służby domowej się nie trzyma, życie jest z każdym dniem droższe. Starcy to duży kłopot, toteż rodziny, co jest rzeczą smutną, próbują się od tego kłopotu uwolnić; w naszej osadzie mamy dwóch osiemdziesięciolatków, którzy mieszkają sami, w Barcelonie jest takich na pewno bardzo dużo. Tymi ludźmi nikt się nie opiekuje, narażeni są na wszelkiego rodzaju przykrości i zdani tylko na siebie samych, właśnie wtedy, gdy potrzebują czyjejś pomocy. Opieka medyczna jest właściwie żadna: jeżeli stary człowiek upadnie i coś sobie złamie, lekarz założy mu gips i odeśle chorego do domu; jeżeli cierpi na jakąś dolegliwość, wypisuje się mu receptę na lekarstwo, a on nie wie, jak je zażywać, i w końcu zapomina, że ma je brać; starcy muszą sami robić zakupy, gotować, sprzątać mieszkanie, prać bieliznę, ale większość z nich nie potrafi nawet się ubrać, żeby wyjść z domu, niektórym tak prosta czynność jak zawiązanie sznurowadeł zabiera godzinę albo i więcej, również pościelenie łóżka jest dla nich ogromnym wysiłkiem; drzemią w ciągu dnia, ale w nocy nie udaje im się zasnąć, każdy hałas napawa ich lękiem, odmawiają różaniec, raz po razie, i liczą minuty do wschodu słońca. Mogłabym przytoczyć jeszcze więcej szczegółów, ale nie chcę być posądzona o okrucieństwo. Umilkła i znów przybrała pełną skupienia postawę, którą na krótko porzuciła. W tym momencie spostrzegła, że obok niej ktoś stoi, i wzdrygnęła się. Była to służąca, która dwa razy obroniła ją przed psami, a teraz przyniosła jej na srebrnej tacy szklankę lemoniady. Jak pięknie siostra mówi, wykrzyknęła kobieta. Nie przeszkadzaj nam, Pudenciano, powiedział Augusto Aixela. Służąca postawiła tacę na stole i wyszła z nadąsaną miną. Nie lubi, kiedy się do niej mówi Pudenciano, chociaż to jej prawdziwe imię, wyjaśnił Augusto Aixela, kiedy znów zostali sami. Zakonnica jednym haustem wypiła lemoniadę. Odstawiła szklankę na tacę, westchnęła i zachowywała milczenie, które przerwał Aixela, dodając: Proszę mówić dalej, siostro, ja słucham. Podjęła więc swój wywód, już spokojniejszym tonem. Takie przeobrażenie Szpitala nie jest rzeczą prostą, powiedziała, trzeba by to i owo naprawić, przygotować pokoje, zmienić system ogrzewania i doprowadzania wody, przebudować łazienki i kuchnie, a to już, jak pan może się domyślać, inwestycja pokaźnych rozmiarów; mówiłam o moich planach z różnymi ludźmi: z panem burmistrzem, z sekretarzem gubernatora, który był na tyle uprzejmy, że mnie przyjął, i z pewną osobą z kręgu zbliżonego do episkopatu; wszyscy wysłuchali mnie z największym zainteresowaniem i uznali, że pomysł jest bardzo dobry, wręcz godny pochwały, ale nikt nie okazał najmniejszej nawet chęci, by w jakiś konkretny sposób wziąć udział w jego realizacji; mam oczywiście na myśli wsparcie finansowe. Tak że teraz nie ma już drzwi, do których mogłabym zapukać, panie dziedzicu.

Augusto Aixela zastanawiał się przez chwilę, po czym, z równie poważną twarzą, z jaką słuchał słów mniszki, zapytał: Jak siostra ma na imię? Odpowiedziała, że nazywa się siostra Consuelo. Wciąż na nią patrząc, zapytał, czy tym właśnie imieniem podpisuje czeki i weksle, a ona uśmiechnęła się. Nie, kiedy załatwiam sprawy handlowe, muszę używać świeckiego imienia, odparła. No to proszę mi je podać, nalegał Augusto Aixela. Nie wiem, czy mogę, powiedziała zakonnica. Może siostra, a nawet powinna, rzekł na to, bo o ile się nie mylę, przystępujemy właśnie do załatwiania transakcji handlowej. Chyba że to wszystko jest jedynie planem mającym na celu zbawienie mojej duszy. Tym razem roześmiała się siostra Consuelo. O nie, to należy do księdza proboszcza; ja tylko próbuję zaprowadzić pana do nieba okrężną drogą, bo czy pan nie powiedział, że przystępujemy do załatwienia sprawy? Tak, ale to nie znaczy, że ją do końca załatwimy, a wciąż jeszcze nie powiedziała mi siostra, jak się nazywa. Constanza, Constanza Briones, szepnęła zakonnica. Nie jest to takie nazwisko, żeby się siostra musiała rumienić, powiedział. Czyżbym się zarumieniła? - zapytała. Tak. To chyba przez tę lemoniadę, powiedziała. Niech siostra nie kłamie, Constanzo Briones, bo będzie się siostra musiała z tego spowiadać, powiedział. Siostra Consuelo zwróciła się teraz do niego z całą powagą, jakby chcąc rozproszyć ów żartobliwy ton, który zaczęła przybierać rozmowa. Pomoże mi pan? - zapytała. Nie wiem, nie wiem nawet, co mógłbym dla siostry zrobić, bo chyba nie chodzi o jałmużnę; czy siostra to sobie jakoś wyliczyła? - powiedział. Zakonnica odparła: Tak na oko; nie mam przy sobie tych rachunków, ale mogę je panu przysłać. Niech siostra sama je przyniesie, to sobie spokojnie przejrzymy, jutro cały dzień będę zajęty, proszę przyjść w sobotę, powiedział.

2