Nieprzyjaciel - Michael Crummey - ebook

Nieprzyjaciel ebook

Michael Crummey

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Michael Crummey

Nieprzyjaciel

Przełożył Robert Sudół

Mroczna, fascynująca opowieść o miłości i jej granicach, a także o deprawującej sile władzy

autora bestsellerów „Dostatek” i „Pobojowisko”

W odizolowanej osadzie na północnym wybrzeżu Nowej Fundlandii bezwzględny akt sabotażu doprowadza do wyniszczającego konfliktu między bratem i siostrą – właścicielami dwóch największych firm handlowych w Mockbeggar.

Każde z nich walczy o władzę pośród ograniczonych zasobów północnego Atlantyku i dąży do zemsty na osobie, którą nienawidzi najbardziej na świecie. Ich nieugięta wrogość z roku na rok przybiera na sile, coraz mocniej dzieląc społeczność.

W końcu nawet niewinni mieszkańcy Mockbeggar zostają zmuszeni do opowiedzenia się po jednej ze stron – a konsekwencje niezależnie od podjętej decyzji będą katastrofalne.

Nagrodzona prestiżową Dublin Literary Award (2025) bestsellerowa powieść, okrzyknięta mianem książki roku m.in. przez „New Yorkera”, „The Globe and Mail”, „Toronto Star” i „Kirkus Reviews”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 367

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Mike’a Bashy

Cytaty

Czarna dziura nie emi­tuje świa­tła, jed­nak opa­da­jąca ku niej mate­ria gro­ma­dzi się w świe­tli­stym gorą­cym dysku akre­cyj­nym, który potra­fią wykryć astro­no­mo­wie.

svs.gsfc.nasa.gov

Na wła­sną krew raczej czy­hają,

Cza­tują na swoje życie.

Księga Przy­słów 1,18

Śnieżyca. Zimowe zaślubiny

Tej zimy wybrzeże nawie­dziła zabój­cza cho­roba i jedy­nym obrzę­dem w kościele były pogrzeby. Przy gołym drew­nia­nym stole słu­żą­cym za ołtarz Woźny w obszer­nym płasz­czu i czar­nej kalotce czy­tał ustępy z Pisma Świę­tego i odma­wiał modli­twy za dusze tych, co ode­szli. Nie gło­szono kazań, nie śpie­wano pie­śni. Garstka zdro­wych na tyle, by odby­wać żałobę, skła­dała umar­łych do spo­czynku w płyt­kich gro­bach wyko­pa­nych w zamar­z­nię­tej ziemi.

Podob­nie w dniu ślubu kościół świe­cił pust­kami i pano­wała w nim tak samo wisiel­cza atmos­fera jak w ską­pych orsza­kach pogrze­bo­wych. Za mąż szła czter­na­sto­let­nia dziew­czynka z dłońmi na kola­nach skrę­po­wa­nymi futrzaną mufką. Wszy­scy obecni w świą­tyni byli dla niej ludźmi obcymi z wyjąt­kiem wła­snego ojca, choć i jego led­wie znała.

Ten kupiec z Jer­sey żył na Nowej Fun­dlan­dii od dwu­dzie­stu lat, jed­nak co drugą zimę spę­dzał w daw­nej ojczyź­nie, gdzie wciąż miesz­kała jego żona z cór­kami. Zgod­nie z usta­le­niami wró­cił do domu we wrze­śniu, lecz tym razem został na tyle długo, by zadbać o pilne sprawy, i ponow­nie wyru­szył w rejs. Zabrał ze sobą naj­star­szą córkę wbrew darem­nym sprze­ci­wom jej matki. Dziew­czyna ni­gdy wcze­śniej nie była na morzu, a opu­ściw­szy kanał La Man­che, sta­tek od razu wpły­nął w sztorm, nabie­ra­jąc zie­lo­nej wody za każ­dym razem, gdy fale prze­ta­czały się przez dziób. Pod­czas całej podróży ani razu nie wyszła z kajuty z powodu cho­roby i obawy przed wypad­nię­ciem za burtę.

Pan młody spóź­niał się na cere­mo­nię, dla­tego Mat­ter­face i Heater zostali wysłani, by go spro­wa­dzić. Dziew­czyna widziała swo­jego wybranka raz jeden, kiedy po rej­sie sta­wił się wraz z Woź­nym w domu jej ojca. Trzej męż­czyźni wdali się w długą roz­mowę, tym­cza­sem ona sie­działa w salo­nie, koły­sząc się lekko na krze­śle, jakby wciąż prze­by­wała na morzu. Angiel­ski znała słabo, nie­wiele więc rozu­miała z tej narady nace­cho­wa­nej kupiec­kim ponu­rac­twem, jakby męż­czyźni nego­cjo­wali cenę szku­nera lub beczki soli do peklo­wa­nia.

Przed poże­gna­niem się weszli do salonu, a ojciec wska­zał jed­nego z nich jako jej narze­czo­nego. Dru­giego przed­sta­wił jako Woź­nego, który miał udzie­lić ślubu, czter­na­sto­let­nia dziew­czyna nie mogła jed­nak ode­rwać wzroku od tego, któ­remu ją przy­rze­czono. Sta­no­wił prze­ra­ża­jący widok jako jej przy­szły mąż, ten czło­wiek o nala­nej twa­rzy i z nie­wiel­kimi peł­nymi war­gami, które nada­wały mu wygląd wygłod­nia­łego nie­mow­lę­cia. Zmie­rzył wzro­kiem sie­dzącą na krze­śle, jakby oce­niał wąt­pliwy zakup, po czym odwró­cił się i skie­ro­wał do jej ojca słowa, któ­rych nie zro­zu­miała. Woźny pochy­lił się lekko w jej stronę, naj­wy­raź­niej wyko­nu­jąc prze­pra­sza­jący ukłon, wresz­cie ujął męż­czy­znę za ramię i go wypro­wa­dził.

Przez pra­wie trzy mie­siące pozo­sta­wała odcięta od świata, aż w końcu cho­roba wypa­liła się do cna, a ci, któ­rzy prze­żyli ten dopust Boży, uznali zgod­nie, że ślub może się odbyć. W kościel­nym pale­ni­sku syczał ogień, lecz okna pokry­wał szron, a nie­liczni goście zasie­dli w drę­twej ciszy. W ocze­ki­wa­niu dziew­czyna wpa­try­wała się w swoją kosz­towną mufkę z bobra, od czasu do czasu pod­no­sząc futerko do twa­rzy, by wytrzeć z gór­nej wargi smugę prze­źro­czy­stych smar­ków. Z zimna stra­ciła czu­cie w sto­pach.

Drzwi do kościoła otwo­rzyły się za ich ple­cami i wszy­scy odwró­cili się wycze­ku­jąco. Męż­czy­zna, który wszedł, zatrzy­mał się i rozej­rzał dokoła, bez wąt­pie­nia zasko­czony nie­obec­no­ścią pana mło­dego. Zdjął weł­nianą czapkę, odsła­nia­jąc ciemne włosy, krótko przy­cięte z tyłu i na skro­niach i zacze­sane na bok. Dopiero po chwili panna młoda zorien­to­wała się, że w ślad za nim weszła dziew­czyna, słu­żąca w sza­rym czepku i z kawał­kiem zgrzeb­nego per­kalu zarzu­co­nym na ramiona jak szal. Z reguły trudno było odgad­nąć wiek słu­żą­cych, nie­mniej panna młoda pomy­ślała, że ona i ta dziew­czyna mogą być rówie­śnicz­kami.

Nowo przy­byli usie­dli razem z tyłu sali, a młody męż­czy­zna zsu­nął z sie­bie palto, odsła­nia­jąc modny sur­dut koloru smo­czej zie­leni noszony na prąż­ko­wa­nej kami­zelce z dwiema kie­szon­kami na zegarki. Ski­nął głową do kilku obec­nych i w końcu uchwy­cił wzrok panny mło­dej. Poczuła się oso­bli­wie naga pod upo­rczy­wym spoj­rze­niem nie­zna­jo­mego. W jego oczach była jakaś obce­sowa świa­do­mość. I zanim ojciec kuk­sań­cem odcią­gnął jej uwagę, zdą­żyła zasko­czyć samą sie­bie myślą, że to wła­śnie za tego męż­czy­znę wola­łaby wyjść za mąż.

Pan młody przy­był wresz­cie w towa­rzy­stwie Mat­ter­face’a i Heatera, nie tyle ska­co­wany, ile mocno ubz­dryn­go­lony. Szedł mię­dzy nimi jak wię­zień pro­wa­dzony pod strażą do celi. Cuch­nący i o szczu­rzych śle­piach, zajął miej­sce przy drew­nia­nym stole ołta­rzo­wym, a jego eskorta odsu­nęła się na stronę, bo ojciec pod­pro­wa­dził pannę młodą, by sta­nęła obok niego. Nie spoj­rzał nawet na nią ani na przy­szłego zię­cia, tylko ski­nął głową na Woź­nego, aby mu wska­zać, że powi­nien przejść do rze­czy.

– Zgro­ma­dzi­li­śmy się tu dzi­siaj – zaczął ofi­cjel – aby być świad­kami połą­cze­nia tego męż­czy­zny, Abe’a Strappa, i tej kobiety, Anny Morels, wię­zami świę­tego mał­żeń­stwa. Kto wydaje tę kobietę za mąż?

Kupiec z Jer­sey ski­nął głową.

– Ja – odparł.

Pozo­stał u boku panny mło­dej, mimo że jego ofi­cjalne obo­wiązki dobie­gły końca. W trak­cie okro­jo­nej cere­mo­nii szep­tem tłu­ma­czył córce wypo­wie­dzi Woź­nego, choć szum w uszach spo­wo­do­wany paniką spra­wiał, że trudno jej było zro­zu­mieć obja­śniane słowa. Patrzyła na cele­branta, na jego twarz o wąskiej szczęce, na oso­bli­wie wyekwi­po­wane usta – pełne zębów po lewej stro­nie, gdy po pra­wej z dzią­seł nie wyra­stało nic. Podział wyda­wał się tak rady­kalny, że zakra­wało na nie­po­do­bień­stwo, aby był dzie­łem przy­padku, a nie skut­kiem jakie­goś nie­for­tun­nego zamy­słu.

– Jeśli komuś z obec­nych… – zaczął Woźny. Urwał i wes­tchnął – …znany jest jaki­kol­wiek powód, dla któ­rego tych dwoje nie powinno połą­czyć się węzłem mał­żeń­skim, nie­chaj prze­mówi teraz lub zamilk­nie na zawsze.

Wyda­wało się, że pan młody przy­sy­pia na sto­jąco, bo miał zamknięte oczy, lecz zaraz drgnął na dźwięk kobie­cego głosu za ple­cami. Dziew­czyna odwró­ciła się, by podą­żyć za jego spoj­rze­niem w głąb kościoła, i z zasko­cze­niem zoba­czyła męż­czy­znę w zie­lo­nym sur­du­cie i prąż­ko­wa­nej kami­zelce pod­no­szą­cego się na nogi.

– Sakra­mencka jędza – mruk­nął Strapp.

Woźny poło­żył mu rękę na ramie­niu.

– Masz coś prze­ciwko temu mał­żeń­stwu, Wdowo Caines? – spy­tał.

Dziew­czyna wpa­try­wała się w syl­wetkę męż­czy­zny, któ­rego chwilę wcze­śniej zapra­gnęła poślu­bić – wąskie ramiona, wąskie bio­dra. Twarz pra­wie jak u dora­sta­ją­cego chłopca, z wyjąt­kiem oczu, które patrzyły pew­nie, nie­za­chwia­nie. Oraz ten wysoki, czy­sty kobiecy głos.

– Zapo­wie­dzi tego związku nie zostały roz­gło­szone zgod­nie z oby­cza­jem – powie­działa Wdowa Caines.

– A odkąd ty dbasz o chrze­ści­jań­ski oby­czaj? – zwró­cił się do niej pan młody.

– Panie Strapp – upo­mniał go Woźny.

Ojciec panny mło­dej odsu­nął się i usiadł w pierw­szej ławie. Dziew­czyna nie wie­działa, czy powinna ruszyć za nim, została więc na swoim miej­scu. Patrzyła na dziwną istotę w zie­lo­nym sur­du­cie.

– Wdowo Caines, nie­dawne nie­szczę­ście zabu­rzyło wiele naszych tra­dy­cji – powie­dział Woźny. – Od śmierci twego męża nie odpra­wia­li­śmy regu­lar­nie nabo­żeństw.

– W rze­czy samej – odparła kobieta. – W prze­ciw­nym razie już kilka tygo­dni temu zgło­si­ła­bym sprze­ciw. – Odwró­ciła się i pocią­gnęła słu­żącą na nogi. – Oto Imo­gen Pur­chase. Była u mnie na służ­bie ostat­nie dwa sezony.

– A cóż to ma wspól­nego z naszą cere­mo­nią? – zapy­tał Woźny.

– Panna Pur­chase gotowa jest przy­siąc, że pod koniec wrze­śnia ubie­głego roku pan Strapp napo­tkał ją, gdy była sama nad Lustrza­nym Jezio­rem. I że pan Strapp, bez jej zachęty ani zgody, znie­wo­lił ją.

Strapp wska­zał słu­żącą.

– Ścieżka moja i tej kobiety ni­gdy się nie skrzy­żo­wały, odkąd cho­dzę po tym świe­cie.

– Zapew­niam, że nie tylko ich ścieżki się skrzy­żo­wały – odrze­kła Wdowa. – Jeśli jej nie roz­po­znaje, to dla­tego, że był wtedy mocno zamro­czony trun­kiem.

– Ty nędzny kur­wi­szo­nie! – wybuch­nął Strapp.

Panna młoda patrzyła na to jak na przed­sta­wie­nie com­me­dia dell’arte, na pod­sta­wie mimiki, gestów i tonu gło­sów pró­bu­jąc odgad­nąć, co się dzieje. W duchu modliła się o to, by nie­ugięta kobieta w smo­czej zie­leni posta­wiła na swoim.

Woźny spoj­rzał wprost na Strappa.

– Znie­wo­li­łeś tę dziew­czynę?

– Tylko popatrz na nią – odparł gwał­tow­nie Strapp, jąka­jąc się lekko z wysiłku. – Zatkała wej­ście do swo­jej szpary roz­go­to­waną kapu­stą.

– Zatem ją znasz? – spy­tała Wdowa.

– Znam takie jak ona. Pospo­lita niby chwast przy dro­dze.

– Panna Pur­chase poświad­czy swoje słowa pod przy­sięgą.

– A ja zarę­czę o czymś zupeł­nie prze­ciw­nym – odparł sta­now­czo Strapp.

Wdowa się­gnęła do wewnętrz­nej kie­szeni.

– Mam tutaj zaprzy­się­żone oświad­cze­nie Dal­lena Lambe’a, czło­wieka zatrud­nio­nego od bli­sko pięt­na­stu lat przez mojego zmar­łego męża. Twier­dzi on, że natknął się na pana Strappa i pannę Pur­chase w trak­cie owego spo­tka­nia i zro­bił wszystko, co w jego mocy, aby obro­nić dziew­czynę, nie­stety, przy­był za późno i nie zapo­biegł gwał­towi.

– Dla­czego nie ma tutaj Dal­lena Lambe’a, aby oso­bi­ście zło­żył to oświad­cze­nie?

– Dotknięty cho­robą wciąż nie wydo­brzał na tyle, by wstać z łóżka.

– I co z tego wynika? – wark­nął Strapp. – Jak to się ma do mojego ożenku?

– Ma się, jeśli pan Morels wycofa swoją zgodę – odrze­kła Wdowa Caines.

– Ona kła­mie – powie­dział Strapp. Odwró­cił się do kupca z Jer­sey. – Jest prze­ciwna zbli­że­niu two­ich i moich inte­re­sów, dla­tego zmy­śliła histo­rię, która ma dopro­wa­dzić do pokrzy­żo­wa­nia naszych zamy­słów.

– I jesz­cze jedno, co wprost doty­czy ożenku pana Strappa – cią­gnęła Wdowa, pod­no­sząc głos, by zwró­cić na sie­bie uwagę zebra­nych. Gdy już to się jej udało, przy­brała poprzedni spo­kojny ton. – Panna Pur­chase jest brze­mienna czwarty mie­siąc.

Strapp rozej­rzał się dokoła wście­kłym wzro­kiem.

– Na rany Chry­stusa. Ona chce mnie wycyc­kać z należ­nego mi dzie­dzic­twa.

– Panna Pur­chase to dziew­czyna z nie­wiel­kim oby­ciem wśród ludzi – dodała Wdowa. – Nie znał jej nikt poza panem Strap­pem.

– Natu­ral­nie. Jezu Chry­ste. – Pokrę­cił głową z naj­wyż­szym nie­do­wie­rza­niem. – Jest nie­ska­lana jak świeży śnieg.

– Mary Oram zba­dała dziew­czynę i potwier­dziła jej stan.

Nastą­piła długa prze­rwa, jakby nikt z obec­nych nie wie­dział, jaki może być dal­szy ciąg tego sporu, a już naj­mniej młoda przy­szła żona.

– Panie Morels – ode­zwał się w końcu Woźny.

Kupiec z Jer­sey pod­niósł się na nogi i chwy­cił dziew­czynę za rękę. Nie spoj­rzał w lewo ani w prawo, tylko popro­wa­dził ją nawą małego kościoła i wyszedł na prze­ni­kliwy chłód poranka.

Cor­ne­lius Strapp, ojciec pana mło­dego i naj­więk­szy kupiec na wybrzeżu, nie żył od bli­sko roku.

Rodzinny Bri­stol opu­ścił w wieku sie­dem­na­stu lat i przez pewien czas pra­co­wał jako apro­wi­za­tor okrę­towy i bed­narz. Roz­li­czył się i zszedł na ląd w St John’s, a za oszczęd­no­ści zało­żył małe biuro kre­dy­towe, ofe­ru­jąc pożyczki mary­na­rzom, wędrow­nym pro­sty­tut­kom i krzep­kim żebra­kom na zakup rumu i wina. Dzięki docho­dom z pię­ciu lat kre­dy­to­wa­nia mógł się prze­nieść na naj­dal­sze krańce pół­nocno-wschod­niego wybrzeża wyspy. Zbu­do­wał jaz na łoso­sie na rzece tak obfi­tej, że jego pra­cow­nicy wybie­rali sie­dem­dzie­siąt pięć ter­cji dzien­nie. Po dwóch sezo­nach prze­jął upa­da­jącą pla­cówkę rybacką, a kilka lat póź­niej wyku­pił spółkę han­dlową w Mock­beg­gar. Przez ponad trzy dekady zatrud­niał i wypo­sa­żał ryba­ków, któ­rych z roku na rok przy­by­wało. Co drugi na wybrzeżu był jego dłuż­ni­kiem. Tylko Elias Caines i kupiec z Jer­sey, któ­rzy pro­wa­dzili inte­resy w Non­such po dru­giej stro­nie Tin­ker­share Head, mogli pochwa­lić się sta­nem posia­da­nia zbli­żo­nym do spółki C. Strapp i Syn.

Odnieść można było wra­że­nie, że Cor­ne­lius obda­rzony jest szó­stym zmy­słem, który pod­po­wiada mu moż­li­wo­ści han­dlowe w naj­drob­niej­szym szcze­góle. Nie było jed­nak w tym czło­wieku żad­nej pod­ło­ści ani skąp­stwa. Pomógł sfi­nan­so­wać budowę kościoła angli­kań­skiego i posta­wił małą szkołę na skraju swo­jej posia­dło­ści, a pen­sję nauczy­ciel­ską wypła­cał z wła­snej kie­szeni. Przed ślu­bem został mia­no­wany przez guber­na­tora wyspy sędzią pokoju i urząd ten pia­sto­wał aż do śmierci.

Abe Strapp był jedy­nym synem kupca. Przez cały czas żył w nadziei, że to jemu przy­pad­nie ojcow­skie impe­rium. Miał dość wro­dzo­nej prze­bie­gło­ści, aby dostrzec, jaką prze­wagę daje mu pier­wo­ródz­two, i uży­wać go jako pałki do zastra­sza­nia niżej sto­ją­cych od sie­bie. Ni­gdy jed­nak nie czuł potrzeby, by poświę­cić się wyty­cze­niu wła­snej drogi w świe­cie. Ludzie mawiali, że jest lustrza­nym odbi­ciem Cor­ne­liusa, to zna­czy u niego na opak było wszystko, co u ojca zasłu­gi­wało na podziw.

Miał ogień w gar­dle, któ­rego nie umiał uga­sić, toteż więk­szość czasu spę­dzał w jed­nej z piwiarni Mock­beg­gar, sta­wia­jąc napitki i prze­gry­wa­jąc pie­nią­dze w karty, spie­ra­jąc się, czy czer­woni India­nie są zagi­nio­nym ple­mie­niem Izra­ela, lub wyol­brzy­mia­jąc swoje wyczyny pośród garstki mło­dych kobiet żyją­cych na wybrzeżu. Do życia pobu­dzała go jedy­nie moż­li­wość postrze­la­nia w oko­licy, choć nawet Mat­ter­face i Heater oba­wiali się jego towa­rzy­stwa na polo­wa­niu, dwa razy bowiem ubił dobrego ogara pod­czas tro­pie­nia jeleni.

Ogólne roz­pa­sa­nie i nie­udol­ność mło­dego Abe’a skła­niały nie­któ­rych do nazy­wa­nia go Sła­be­uszem, jako że w sło­wie tym zawie­rało się jego imię. „Widzę, że Sła­be­usz prze­spał całą noc w piwiarni”. „Czy to nie Sła­be­usz przy­bił te deski tak krzywo?”. Jego zami­ło­wa­nie do trun­ków było przy­czyną sze­roko roz­po­wszech­nia­nych plo­tek, że nawet gdy osa­czy dziew­czynę, ma opad­niętą lufę i nic nie wycho­dzi z jego zaku­sów.

Jego ojciec nie nawykł do sytu­acji, w któ­rych napo­ty­kał opór, usi­ło­wał więc sto­so­wać naj­prze­róż­niej­sze bez­sku­teczne stra­te­gie, by napra­wić krnąbr­nego mło­dzieńca. Naj­pierw racho­wał mu kości bier­wio­nem. Potem zmie­nił prawną nazwę swo­jej firmy kupiec­kiej na „C. Strapp i Syn” w prze­ko­na­niu, że brze­mię nad­cho­dzą­cych obo­wiąz­ków przy­woła go do porządku. Nic się jed­nak nie zmie­niło.

To wła­śnie Woźny zasu­ge­ro­wał wyzna­cze­nie opie­ku­nów, by mieć pew­ność, że Abe nie wpad­nie w kło­poty, z któ­rych by się nie wyka­ra­skał. Nikt inny nie odwa­żyłby się mie­szać do oso­bi­stych spraw Strap­pów. Woźny roz­po­czął współ­pracę z Cor­ne­liu­sem jesz­cze przed jego mał­żeń­stwem i słu­żył mu wier­nie przez dzie­się­cio­le­cia po tym, gdy jego żona ode­szła z tego świata. Jako zarządca nad­zo­ro­wał towary, sól do peklo­wa­nia i szpa­gat roz­pro­wa­dzane wedle zapi­sów w księ­gach rachun­ko­wych i wła­sną ręką roz­li­czał dług w peklo­wa­nym dor­szu i łoso­siu zaofe­ro­wa­nymi przez ryba­ków jako zapłata. Ludzie mówili, że słowo Abra­hama Clin­cha jest warte tyle, ile słowo samego Strappa, a Strapp temu nie zaprze­czał. Miał o Woź­nym na tyle wyso­kie mnie­ma­nie, że swo­jego jedy­nego syna nazwał jego imie­niem, a na chrzcie przed­sta­wił Clin­cha jako ojca chrzest­nego dziecka osie­ro­co­nego przez matkę. Dla­tego wła­śnie Clinch czuł, że nie­zli­czone wady Abe’a są w pew­nym sen­sie jego oso­bi­stą porażką. Wybrał Mat­ter­face’a i Heatera do roli anio­łów stró­żów i przed­sta­wił ich swo­jemu pryn­cy­pa­łowi.

– Mam nadzieję, że nie są kre­ty­nami – powie­dział Cor­ne­lius.

Woźny porę­czył za ich cha­rak­ter, ale Strapp mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Nie wolno im go tknąć – zazna­czył. – Jeśli wyma­gane będą baty, mają przyjść z tym do cie­bie.

Przez pewien czas dwóm męż­czy­znom uda­wało się poha­mo­wy­wać naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­skie zapędy Abe’a. Jed­nakże w trak­cie wyko­ny­wa­nia swo­ich obo­wiąz­ków popa­dli w pijań­stwo i hazard u boku swo­jego pod­opiecz­nego. Chro­nie­nie go wkrótce ozna­czało pro­wo­ko­wa­nie i lże­nie każ­dego, kogo Abe nie lubił, oraz zała­twia­nie pora­chun­ków w jego imie­niu. Tro­pili słu­żące nad Lustrza­nym Jezio­rem, by napa­sto­wać je pod­czas pra­nia. Gonili dziew­częta wokół suszarni pod pre­tek­stem pomocy przy wie­sza­niu wymo­czo­nych ryb, pró­bo­wali zwa­bić je w cień pod pomo­stami, by wsu­nąć im rękę pod spód­nicę, zanim jakaś jędza o wyżar­tej solą twa­rzy zde­ma­skuje ich kry­jówkę.

Osta­tecz­nie Woźny posta­no­wił roz­dzie­lić tych trzech, uwal­nia­jąc Mat­ter­face’a i Heatera od ich obo­wiąz­ków. Lecz oni i tak się odnaj­do­wali, cią­gnęli ku sobie z wła­snej woli. Cor­ne­lius zdał sobie wtedy sprawę, że nie ma dość samo­za­par­cia ani wie­dzy, by zmie­nić bieg krnąbr­nej rzeki, i zre­zy­gno­wany pozwo­lił jej pły­nąć wedle wła­snego uzna­nia.

W ostat­nich latach życia był okre­sami przy­kuty do łóżka z powodu wynisz­cza­ją­cej go dny mocza­no­wej, która za każ­dym razem odbie­rała mu coraz wię­cej sił. W prze­szło­ści Woźny wszedł w posia­da­nie Prak­tyki lekar­skiej Blake’a, dzięki któ­rej nauczył się leczyć rany szar­pane, bóle brzu­cha i wszel­kiego rodzaju obrzęki, zwich­nię­cia oraz infek­cje. Kilka razy wezwano go do ampu­ta­cji rąk i stóp sczer­nia­łych wsku­tek odmro­że­nia lub gan­greny, a wtedy do odcię­cia koń­czyny w sta­wie uży­wał piły sto­lar­skiej. Nie­któ­rzy pacjenci prze­żyli lecze­nie. Ale to, co doskwie­rało Cor­ne­liu­sowi Strap­powi, wykra­czało daleko poza wie­dzę i umie­jęt­no­ści Woź­nego.

Patrząc w otchłań wła­snej rychłej śmierci, Strapp po raz pierw­szy był cał­ko­wi­cie pochło­nięty zaska­ku­ją­cym przy­pad­kiem swo­jego syna – jego zgub­nymi cią­go­tami, próż­no­ścią, pogardą dla świata. Abe wyda­wał się w pewien spo­sób bez­na­dziej­nie zapóź­niony w roz­woju, spę­dzał swój czas jak chło­piec bawiący się w bycie męż­czy­zną.

– Głupi się uro­dził na sro­motę swoję – powie­dział Strapp – ale ani ociec głu­piego będzie miał pocie­chy.

Woźny postą­pił do przodu przy łóżku.

– Sługa roz­tropny – zri­po­sto­wał – będzie pano­wał nad synmi głu­pimi.

Chory uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

– Otwarty jestem na suge­stie.

– Ten Morels rodem z Jer­sey. Za morzem ma córkę, którą można wydać za mąż, prawda?

– Od lat pra­gną­łem, żeby Abe wziął sobie żonę. Oże­nek i spło­dze­nie dzieci byłyby bala­stem dla jego stępki. Ale nie wyka­zuje naj­mniej­szej chęci w tym kie­runku.

Woźny usiadł, patrząc na swoje kolana.

– Wybacz mi nad­mierną śmia­łość – powie­dział.

– Ja umie­ram, panie Clinch. Nad­mierna śmia­łość innych to naj­mniej­sze z moich zmar­twień.

– Mógł­byś posta­wić waru­nek, by oże­nił się przed prze­ję­ciem twego inte­resu.

– Mam zmie­nić testa­ment?

Woźny ski­nął głową.

– Roz­ma­wia­łeś z Morel­sem?

– Tylko naj­ogól­niej. Ale to czło­wiek prag­ma­tyczny. Potrafi dostrzec zalety takiego roz­wią­za­nia. Abe’owi zaś pomo­głoby, gdyby kupca z Jer­sey miał za wspól­nika w inte­re­sach, a nie kon­ku­renta.

Strapp odwró­cił się do swo­jego zarządcy i przy­glą­dał mu się przez dłuż­szą chwilę.

– Czy sam żału­jesz, żeś tego nie zro­bił, Abra­ha­mie? Żeś się nie oże­nił?

– Ni­gdy nie czu­łem do tego powo­ła­nia, panie Strapp.

Chory jesz­cze przez moment przy­glą­dał się Woź­nemu. Wes­tchnął i zamknął oczy.

– Abe ma podob­nie. Choć spo­dzie­wam się, że jego powody są inne niż twoje.

– Liczył­bym, że na obec­nym eta­pie jego opór będzie mniej nie­ustę­pliwy. Być może odmówi ożenku w pierw­szej chwili, ale prze­cież nie zre­zy­gnuje na zawsze ze swego dzie­dzic­twa.

– A tym­cza­sem co sta­nie się z inte­re­sem?

– Tym­cza­sem będzie powie­rzony praw­nemu opie­ku­nowi.

– Masz kogoś na myśli?

– Ja sam jestem do tego naj­le­piej przy­go­to­wany. Jeśli uznasz to posu­nię­cie za sto­sowne.

Strapp pokrę­cił głową.

– Mojemu synowi nie spodoba się takie roz­wią­za­nie.

– Zatem ożeni się powo­do­wany zło­ścią, jeśli nie innym uczu­ciem.

Umie­ra­jący męż­czy­zna wpa­trzył się w sufit, wykrzy­wia­jąc twarz, bo nie star­czyło mu sił na śmiech, a jabłko Adama podry­gi­wało oso­bli­wie w tru­piej szyi.

– Mści­wość to jedyny bodziec, który kie­dy­kol­wiek pchnął go do dzia­ła­nia – stwier­dził.

Cor­ne­lius Strapp umarł dwa dni po tej roz­mo­wie, ani razu nie wstaw­szy z łóżka, w któ­rym pod­pi­sał zmie­niony testa­ment. Nie zoba­czył się też ponow­nie z synem. To do Woź­nego jako wyko­nawcy testa­mentu nale­żało przed­sta­wie­nie ostat­niej woli zmar­łego pod­czas odczy­ty­wa­nia zapi­sów w kan­ce­la­rii firmy.

Abe od lat cze­kał, żeby zoba­czyć swo­jego ojca zło­żo­nego do trumny, nie był więc zado­wo­lony, że zza grobu Cor­ne­lius zro­bił z niego psa rzeź­nika, waru­ją­cego przy woło­wi­nie, któ­rej nie wolno mu tknąć. Wsz­czął awan­turę, oskar­ża­jąc Woź­nego o sto­so­wa­nie for­teli i niu­an­sów języ­ko­wych w celu zablo­ko­wa­nia słusz­nych rosz­czeń, o otu­ma­nie­nie umy­słu scho­ro­wa­nego czło­wieka jezu­ic­kimi cza­rami, aby ode­brać inte­res Strappa pra­wo­wi­temu spad­ko­biercy. Gdy zaczął prze­wra­cać krze­sła i rzu­cać przy­ci­skami do papieru, gro­żąc, że uka­trupi zarządcę, wezwano kilku słu­żą­cych, by usu­nęli go z pomiesz­cze­nia.

Przez kilka tygo­dni obaj męż­czyźni nie zamie­nili ze sobą ani słowa. Kiedy Woźny w końcu wybrał się, aby omó­wić warunki odzie­dzi­cze­nia inte­resu, Abe stwier­dził, że żona potrzebna mu jest jak piąte koło u wozu, nadto na wybrzeżu nie ma ani jed­nej kobiety, którą chciałby poślu­bić.

Woźny obda­rzył go swoim oso­bli­wie nie­sy­me­trycz­nym uśmie­chem.

– Może być też odwrot­nie, panie Strapp. Ale świat nie koń­czy się na naszym wybrzeżu. – Widział, że Abe nie ma naj­mniej­szego poję­cia, o co mu cho­dzi. – O ile się orien­tuję, pan Morels ma w Euro­pie córkę w wieku zamąż­pój­ścia.

– Ten kupiec para­duje w drew­nia­kach. Czego ja miał­bym chcieć od dziew­czyny wycho­wa­nej przez takiego pro­staka?

– Zro­zu­miej­cież, malutcy, chy­trość – powie­dział Woźny. – A głupcy, oby­czaj­cie się.

Abe pokrę­cił głową.

– Morels nie ma synów, panie Strapp. To ty odzie­dzi­czył­byś jego inte­res jako mąż jego naj­star­szej córki. Spo­dzie­wam się też, że dla Eliasa Cainesa i jego żony sojusz ten oka­załby się wyjąt­kowo trudny do prze­łknię­cia. Ich egzy­sten­cja sta­łaby się mniej pewna, gdyby zna­leźli się w zagro­dzie z jed­nym dużym bara­nem zamiast dwóch owie­czek.

– Mówisz, że mógł­bym prze­jąć han­del?

– Tak, lecz warun­kiem są nale­żyta roz­trop­ność i odpo­wied­nie oko­licz­no­ści. Całe wybrzeże może w końcu nale­żeć do cie­bie.

Był to jedyny punkt, w któ­rym inte­resy tych dwóch męż­czyzn oka­zy­wały się zbieżne. Woźny powra­cał do tego tematu przy każ­dej spo­sob­no­ści, mimo to Abe potrze­bo­wał całej zimy i więk­szo­ści lata, by prze­ko­nać się do tego, co uwa­żał za oso­bi­sty pro­jekt zarządcy. Kiedy już doko­nała się w nim prze­miana, stał się, co dla niego typowe, nie­cier­pliwy jak dziecko, nale­ga­jąc, by Morels wró­cił z córką do Mock­beg­gar jesie­nią, nie zaś cze­kał na powrót wio­sną zgod­nie ze swymi zamie­rze­niami.

– Rejs późną jesie­nią nie będzie przy­jem­nym prze­ży­ciem dla panny mło­dej – stwier­dził Woźny.

Abe chwy­cił za kro­cze swo­ich spodni.

– Nie będzie pamię­tać ani jed­nej chwili na morzu po swa­wo­lach na pokła­dzie statku – powie­dział.

– Ufam, że oszczę­dzisz panu Morel­sowi takiego oka­zy­wa­nia swego entu­zja­zmu.

– Niech ten alfons wyda więc córkę za mni­cha, skoro tak łatwo go ura­zić – zri­po­sto­wał Abe. I potrzą­snął swoim przy­ro­dze­niem po raz drugi.

Abe Strapp patrzył, jak kupiec z Jer­sey i jego córka wycho­dzą z kościoła. Poczuł, jakby świat, w któ­rym pokła­dał wszyst­kie swoje nadzieje, odda­lał się wraz z nimi. Za żadne skarby nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy posiadł tę słu­żącą, jak twier­dziła Wdowa. Naj­praw­do­po­dob­niej. Każda była prze­cież iden­tyczna.

– Panna Pur­chase złoży pozew o uzna­nie dziecka! – zawo­łała Wdowa z głębi kościoła. – I o wspar­cie pie­niężne!

Woźny wpa­try­wał się w swoje stopy, ścią­ga­jąc i roz­cią­ga­jąc usta, jakby pró­bo­wał zebrać dość śliny, by splu­nąć. Nie do końca poj­mo­wał jesz­cze, jak sku­tecz­nie Wdowa prze­kre­śliła plany mał­żeń­skie i co miało z tego wynik­nąć. Woda dokoła pełna była szcząt­ków zni­we­czo­nych zamie­rzeń, a on szu­kał dosta­tecz­nie dużego kawałka, by się go uchwy­cić i utrzy­mać na powierzchni.

Po raz pierw­szy w życiu Abe Strapp wychwy­cił w tym męż­czyź­nie ledwo wyczu­walne waha­nie i nagle doznał w trze­wiach zwie­rzę­cego wzmo­że­nia, lar­wal­nego impulsu, by zaru­chać kogoś na śmierć.

Dźgnął pal­cem Woź­nego w klatkę pier­siową.

– To twoja sprawka – powie­dział.

– Pozo­staje jedna moż­li­wość do roz­wa­że­nia – wtrą­ciła Wdowa. Dotarła do połowy nawy.

– Jaka mia­no­wi­cie?

– Jeste­śmy obecni i przy­go­to­wani do cere­mo­nii ślub­nej, czyż nie tak?

Clinch spoj­rzał na Wdowę, uśmie­cha­jącą się lekko w nawie. Wyda­wała się bez­względna i spo­kojna.

– Nie słu­chaj jej, panie Strapp.

– Testa­ment nie okre­śla prze­cież, kogo poślu­bisz, prawda? – wska­zała Wdowa. – Powiedz teraz sakra­men­talne „tak”, a wró­cisz do domu jako wyłączny wła­ści­ciel spółki C. Strapp i Syn.

– Stra­cisz wszel­kie widoki na inte­res Morelsa – prze­strzegł Woźny.

– Na rany Chry­stusa! – zakrzyk­nął Abe. – Prze­cież kupiec i tak nie pozwoli mi już tknąć swo­jej córki, prawda? A jakie ma zna­cze­nie, kto leży pode mną w nocy?

Słu­żąca z prze­ra­że­niem odrzu­ciła oso­bliwe oświad­czyny.

– Nie mówi­łaś, pani, że mam za niego wyjść – szep­nęła.

– Ten czło­wiek – odparła Wdowa, wska­zu­jąc ławę, w któ­rej Abe Strapp usa­do­wił swoje pijane ciało – wkrótce sta­nie się naj­bo­gat­szym kup­cem na wybrzeżu.

Imo­gen Pur­chase spoj­rzała w głąb kościoła i z powro­tem.

– Już ni­gdy nie będziesz musiała pra­co­wać w suszarni – cią­gnęła Wdowa. – Ani cho­dzić z pra­niem nad Lustrzane Jezioro. Twoje dziecko będzie miało wszystko, czego dusza zapra­gnie.

Ze swego miej­sca przy ołta­rzu Woźny widział, że wyraz oporu powoli znika z twa­rzy dziew­czyny, z całej jej postawy. Wszy­scy odwró­cili się w jego stronę, a Wdowa Caines ski­nęła głową.

Tak oto odbył się pierw­szy ślub w Mock­beg­gar w nowym roku. Mat­ter­face i Heater sta­nęli za panem mło­dym, który wypo­wie­dział „tak” i „amen”, a Wdowa Caines wystą­piła jako świad­kowa Imo­gen Pur­chase.

– Ogła­szam was teraz mężem i żoną – powie­dział Woźny w pra­wie pustym kościele.

Po wyj­ściu z kościoła kupiec z Jer­sey i jego córka prze­je­chali przez całe Mock­beg­gar. Dziew­czyna wal­czyła z zawro­tami głowy, któ­rych nie czuła od pierw­szych dni spę­dzo­nych jesie­nią na statku. Sie­dzieli w otwar­tych saniach, lecz nie odczu­wała zimna. Była zszo­ko­wana tym, że oszczę­dzono ją minutę przed egze­ku­cją.

W nie­wiel­kiej osa­dzie nie było widać żywej duszy, a spod śniegu wyglą­dały czarne skały i wzgó­rza. Wyda­wało się, że prze­mie­rzają świat pozba­wiony kolo­rów, życia. Dziew­czynę ogar­nęło uczu­cie odrazy do tego miej­sca. Ni­gdzie nie było ani skrawka rów­nego terenu, a izby rybac­kie, maga­zyny, przy­bu­dówki i domy posta­wione na krzy­wych palach wyglą­dały jak drew­niane owady przy­cup­nięte na zbo­czach wznie­sień, nad ska­li­stą plażą i pły­ci­znami w por­cie. To sku­pi­sko wyda­wało się nie­trwa­łym dzie­łem przy­padku, które zmie­cie do oce­anu pierw­szy więk­szy sztorm. Dziew­czyna wyobra­żała sobie, jak fala biblij­nych roz­mia­rów spada na brzeg i wciąga w głę­biny całą osadę aż po ostat­nią deskę.

Jej ojciec skie­ro­wał konia i sanie w oko­licę nad ogro­dami Cainesa, dalej nad Lustrzane Jezioro i wzdłuż Skarpy nad Tin­ker­share Head do Non­such. Im bar­dziej odda­lali się od kościoła, tym więk­sza ulga ogar­niała dziew­czynę. W dro­dze do domu nie zamie­nili ani słowa, a potem córka poszła wprost do swo­jego pokoju, pod­czas gdy kupiec odpiął konia od sań i wpro­wa­dził go do stajni.

Usia­dła na brzegu łóżka, z dłońmi w futrza­nej mufce, czu­jąc złość, o jaką sie­bie ni­gdy nie podej­rze­wała. Zwią­zano ją i zło­żono na ołta­rzu, a wła­sny ojciec przy­ło­żył jej nóż do szyi. Nagle dotarło do niej, że nie ma poję­cia, co w isto­cie ozna­cza prze­rwa­nie cere­mo­nii. Czy jej zarę­czyny z Abe’em Strap­pem są unie­waż­nione? Czy nie zosta­nie zmu­szona do poślu­bie­nia innego nie­zna­jo­mego męż­czy­zny, z któ­rym dożyje swych dni na tym suro­wym, nie­go­ścin­nym wybrzeżu?

Zeszła na dół i zastała ojca sie­dzą­cego przy kominku. Opie­kał jabłko na rusz­cie, jak to miał w zwy­czaju każ­dego dnia w połu­dnie, obra­ca­jąc owoc co pewien czas, aby pod­grzać sok w miąż­szu. Z początku uni­kał jej wzroku wpa­trzony w ogień. W pokoju uno­sił się zapach pie­czo­nego jabłka, słodki i lekko octowy. Kupiec zdjął jabłko z rusztu na talerz, prze­kroił je i odwró­cił się, by zaofe­ro­wać połowę córce.

– Ostat­nie tej zimy – oznaj­mił.

Nie wie­działa, co miał na myśli.

– Beczka pusta – powie­dział. – Następne dopiero jesie­nią.

Nie uro­niła jed­nej łzy pod­czas całej tej gehenny w kościele, ani przez wszyst­kie dni rzy­ga­nia na morzu, ani po spoj­rze­niu w oczy prze­zna­czo­nemu dla niej męż­czyź­nie, ani razu pod­czas mie­sięcy kwa­ran­tanny, kiedy była odcięta od wszyst­kich i wszyst­kiego, co uko­chała. Lecz teraz roz­kle­iła się na widok paru­ją­cego pomarsz­czo­nego jabłka.

– Obie­caj mi – powie­działa wśród wła­snych szlo­chów – obie­caj, że wrócę do domu, do matki i sióstr.

Ojciec wyda­wał się pra­wie tak samo oszo­ło­miony wyda­rze­niami dnia i swoją w nich rolą jak córka. Bez­rad­nie ski­nął głową.

– Wio­sną – odparł. – Obie­cuję ci, że wró­cisz wio­sną.

W następ­nych dniach zajęła się cze­sa­niem wełny, robie­niem na dru­tach i pisa­niem do matki i sióstr tęsk­nych listów o upa­dłym świe­cie, w któ­rym się zna­la­zła, w któ­rym kobiety noszą stroje męż­czyzn, a wła­sny ojciec zacho­wuje się bojaź­li­wie jak mała dziew­czynka. Żaden z tych listów nie został wysłany przed jej powrot­nym rej­sem na wio­snę, ale zwra­ca­nie się bez­po­śred­nio do matki i sióstr przy­nio­sło jej pocie­chę. I nawet gdy dopa­dła ją cho­roba, zmu­szała się do pisa­nia codzien­nie tak długo, jak dawała radę. Każdy list był niczym supeł na sznu­rze wią­żą­cym ją z miej­scem pocho­dze­nia, z ludźmi, któ­rzy ją wspie­rali, dla­tego trzy­mała się dziel­nie mimo słab­ną­cych sił.

W napa­dach naj­gor­szej gorączki wie­lo­krot­nie pro­siła o pióro i papier, choć sze­roko otwar­tymi oczami wpa­try­wała się tępo w sufit, nie widząc nic. Ojciec sie­dział dzień i noc przy łóżku cho­rej córki i nie­rzadko spo­strze­gał, że wyko­nuje ona ruchy prawą ręką, jakby pisała słowa w powie­trzu nad głową.

Anna Morels była ostat­nią osobą na wybrzeżu, która umarła pod­czas zarazy tam­tego roku, w Dniu Świę­tego Walen­tego. Woźny zapy­tał jej ojca o oko­licz­no­ści pogrzebu, ale ten nie chciał sły­szeć o pocho­wa­niu dziecka na Nowej Fun­dlan­dii. Kazał ubrać córkę w jej suk­nię ślubną i umie­ścił ją w beczce wypeł­nio­nej rumem, po czym wieko zapie­czę­to­wano. Zna­lazł listy, które napi­sała, i prze­czy­tał wszyst­kie przy kominku, w któ­rym upiekł ostat­nie jabłko w roku. Gdy skoń­czył czy­tać, poło­żył listy na węglach. Kartki i zawarte na nich myśli roz­bły­sły na krótko, po czym zga­sły w dymie i popiele.

Zwłoki dziew­czyny w dziw­nym drew­nia­nym sar­ko­fagu zała­do­wano na pierw­szy sta­tek pły­nący do Europy w maju następ­nego roku, pod­czas ostat­niej śnie­życy w sezo­nie. Została ode­słana do domu, aby być z matką i sio­strami, jak jej obie­cano. Był to jedyny praw­dziwy akt dobroci, na jaki ojciec kie­dy­kol­wiek zdo­był się wobec swo­jego dziecka.

Zielony surdut. Kra

Elias Caines umarł pod koniec paź­dzier­nika, ale odczy­ta­nie jego testa­mentu opóź­niła trwa­jąca zaraza morowa, która go zabiła. Dopiero trzy dni po ślu­bie Abe’a Strappa pan Aubrey Picco zapro­sił Wdowę Caines i Mylesa Taver­nera, wie­lo­let­niego księ­go­wego i jedy­nego krew­nego Eliasa w Nowym Świe­cie, aby wysłu­chali ostat­niej woli zmar­łego.

Elias Caines był kwa­krem z Ply­mo­uth i nie­malże doży­wot­nim kawa­le­rem. Jego późne mał­żeń­stwo sta­no­wiło zasko­cze­nie dla wszyst­kich na wybrzeżu. Żona była od niego młod­sza o co naj­mniej trzy­dzie­ści lat. Wycho­wała się w Kościele angli­kań­skim, lecz rok przed ślu­bem porzu­ciła tę wiarę, by uczęsz­czać na spo­tka­nia kwa­krów. Kwa­krzy mieli dziwne poglądy na temat miej­sca kobiet w świe­cie – pozwa­lali, by duch prze­ma­wiał spon­ta­nicz­nie przez ich usta tak samo jak przez usta męż­czyzn – nikt nie wąt­pił, że prak­tyka ta przy­pa­dła Wdo­wie do gustu. Dopiero po zamąż­pój­ściu jej nawró­ce­nie wyda­wało się decy­zją znacz­nie bar­dziej prze­my­ślaną.

Ślub odbył się pod­czas jed­nego z dziw­nych, cichych spo­tkań kwa­krów w kan­ce­la­rii, którą udo­stęp­nił Elias. Obecne było całe Towa­rzy­stwo Przy­ja­ciół – zarządca firmy Aubrey Picco, jego żona i naj­młod­sze z ich doro­słych dzieci, Myles Taver­ner i jego rodzina, a także garstka słu­żą­cych, któ­rzy prze­szli na kwa­kryzm. Nie było przy­sięgi, obrą­czek ani kwia­tów. Panna młoda i pan młody wstali z krze­seł, aby potwier­dzić swoje pra­gnie­nie zawar­cia mał­żeń­stwa, a wszy­scy przy­ja­ciele, któ­rzy byli piśmienni, pod­pi­sali doku­ment potwier­dza­jący ślu­bo­wa­nie pary.

Ludzie domy­ślali się, że sta­rzec jest zde­spe­ro­wany, by spło­dzić dzie­dzica dla swo­jego majątku i inte­resu. Zara­zem uwa­żano powszech­nie, że jego żonie bra­kuje pew­nych nie­uchwyt­nych kobie­cych cech, co czy­niło ją mało praw­do­po­dobną kan­dy­datką na matkę, zwłasz­cza że była zanadto posu­nięta w latach, by pokła­dać w niej takie nadzieje. Nie­za­leż­nie od przy­czyny mał­żeń­stwo nie docze­kało się potom­stwa, gdy w sześć­dzie­sią­tym roku życia Eliasa zabiła cho­roba.

Pod każ­dym innym wzglę­dem mał­żeń­stwo to było praw­dzi­wym związ­kiem kwa­krów, który, podob­nie jak ich Kościół, nie miał przy­wódcy ani zwierzch­nika. Pani Caines wnio­sła w posagu ślub­nym szku­ner Suk­ces o ładow­no­ści stu pięć­dzie­się­ciu ton oraz dwie­ście fun­tów szter­lin­gów. Miała gibką rękę do pisa­nia i głowę do liczb, co w oczach nie­któ­rych było podej­rzane. Natych­miast zado­mo­wiła się w przed­się­bior­stwie Caines: Han­del i Spe­dy­cja, wtrą­ca­jąc się w sprawy firmy z cha­rak­te­ry­styczną pew­no­ścią sie­bie, któ­rej nie zno­sił Myles Taver­ner. Brak jej odpo­wied­niej prze­zor­no­ści, ostrzegł Eliasa. W każ­dej sytu­acji pani Caines opo­wia­dała się za naj­bar­dziej ryzy­kowną opcją, argu­men­tu­jąc za zwięk­sze­niem zadłu­że­nia w celu sfi­nan­so­wa­nia roz­woju firmy, szu­ka­jąc ryn­ków zbytu poza uzna­nymi nabyw­cami w Euro­pie i Indiach Zachod­nich. W naj­lep­szym razie to aro­gan­cja, powie­dział Myles, w naj­gor­szym bra­wura.

Elias uśmiech­nął się do krew­niaka.

– A kiedy źle nami pokie­ro­wała?

– Pyta­nie powinno brzmieć, kiedy zacznie nami źle kie­ro­wać – odparł Taver­ner.

– Wezmę pod uwagę twoje zastrze­że­nia – powie­dział Elias.

Jed­nak z każ­dym kolej­nym sezo­nem star­szy męż­czy­zna coraz bar­dziej ule­gał wpły­wom żony, zwra­ca­jąc się do niej o radę w spra­wie trans­ak­cji, inwe­sty­cji i stra­te­gii, ni­gdy nie podej­mu­jąc osta­tecz­nej decy­zji przed zasię­gnię­ciem jej opi­nii.

Jego pogrzeb odbył się w kościele angli­kań­skim, aby pomie­ścił się tłum pra­gnący oddać mu cześć. Elias był czło­wie­kiem spra­wie­dli­wym i hoj­nym, i to nawet w latach, gdy jego firma bory­kała się z trud­no­ściami. Poży­czyłby nawet wła­sny tyłek, gdyby ktoś nie miał na czym usiąść, mawiano o nim lek­ce­wa­żąco, jakby był pierw­szym lep­szym naiw­nia­kiem. Lecz nikt nie kwe­stio­no­wał szcze­ro­ści jego inten­cji i czę­sto wzy­wano go do roz­są­dza­nia spo­rów mię­dzy zarząd­cami pla­có­wek a ich słu­gami, mię­dzy jed­nym ryba­kiem a dru­gim. Dla­tego pod­czas pogrzebu ławy były pełne, a przed otwar­tymi drzwiami stało jesz­cze wię­cej żałob­ni­ków. Nie było pie­śni ani czy­ta­nia z Pisma Świę­tego, nie było cele­branta. Kwa­krzy zasie­dli ubrani w codzienną odzież, męż­czyźni nosili kape­lu­sze nawet pod dachem świą­tyni. Od czasu do czasu ktoś wsta­wał, by powie­dzieć kilka słów o przy­ja­cielu Elia­sie, a głos zabrali nawet nie­któ­rzy człon­ko­wie Kościoła angli­kań­skiego.

Wdowa Caines sie­działa w pobliżu trumny z przodu kościoła, nie w swoim codzien­nym stroju ani w żałob­nej czerni, lecz w sur­du­cie koloru smo­czej zie­leni i prąż­ko­wa­nej kami­zelce, męskich bry­cze­sach i mężow­skim kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Zamó­wiła ten strój w Poole jako pre­zent ślubny dla Eliasa. Wło­żył go tylko raz i tylko po domu. Gdy wyra­ził zastrze­że­nia, powie­działa mu, że to naj­now­szy trend w angiel­skim spo­łe­czeń­stwie.

Spoj­rzał po sobie.

– Dwie kie­szonki na zegarki? – spy­tał.

– Ostatni krzyk mody – odparła żona.

Męż­czy­zna nosił to samo ubra­nie od bli­sko dwu­dzie­stu lat: kaftan, kami­zelkę i bry­czesy w rudo­bru­nat­nym kolo­rze. Spoj­rzał nie­śmiało na swoją nową żonę. Zawsze był niskim męż­czy­zną i z bie­giem czasu malał. Oczy mieli na tej samej wyso­ko­ści i byli podob­nej postury. Mał­żeń­stwo rów­nych sobie. Tam­tego dnia przy­wdziała odzie­dzi­czoną po matce zwy­kłą baweł­nianą suk­nię z pro­stą koron­kową fal­banką na ręka­wach.

– Szczę­śliw­szy był­bym w twej sukni niż w tym stroju – powie­dział.

To było naj­su­row­sze napo­mnie­nie, na jakie było go stać. Scho­wała zatem ten ubiór. Ujrzał ponow­nie świa­tło dzienne, gdy wło­żyła go na pogrzeb.

Nie­któ­rzy uznali to za bar­dzo oso­bliwy wyraz żałoby. Inni ujrzeli w tym świa­dec­two, że prawdą jest to, co od dawna podej­rze­wali – że jej kobie­co­ści brak cze­goś istot­nego. Wło­żyła strój Eliasa, aby przy­własz­czyć sobie jego słab­nącą męskość i poka­zać to światu.

Zdu­mie­nie i wstręt, jakie wzbu­dził jej wygląd na pogrze­bie, mogłyby prze­ro­dzić się w coś mrocz­niej­szego, gdyby pan­de­mia nie pochło­nęła powszech­nej uwagi. Kilku żałob­ni­ków obec­nych przy pochówku Eliasa ledwo stało na nogach, a w następ­nych dniach dwa tuziny innych dopa­dła gorączka. W ciągu dwóch tygo­dni zmarło trzech męż­czyzn i Woźny ogło­sił prze­rwę w nie­dziel­nych nabo­żeń­stwach. Wszy­scy zaszyli się w swo­ich domach i cha­tach, wycho­dząc na zewnątrz tylko po wodę, drewno na opał lub aby sko­rzy­stać z wychodka.

W mie­sią­cach pano­wa­nia zarazy mało kto widy­wał Wdowę Caines. Ci, któ­rym się uka­zała, dono­sili, że była odziana w swój dzi­waczny żałobny strój i kape­lusz Eliasa. Odtąd ni­gdy nie widziano jej ubra­nej w coś innego niż sur­dut koloru smo­czej zie­leni i skó­rzane bry­czesy.

Na odczy­ta­nie testa­mentu przy­była w gru­bym zimo­wym pal­cie męża. Pod spodem jed­nak była wystro­jona zgod­nie ze swoim nowym zwy­cza­jem. Powie­siła palto na wie­szaku przy drzwiach i usia­dła obok kuzyna męża, a przed nimi na biurku Aubreya Picco leżał zapie­czę­to­wany doku­ment. Znaj­do­wali się w tej samej kan­ce­la­rii, w któ­rej Elias i Wdowa wzięli ślub. Dzień był prze­ni­kli­wie chłodny, a pół­nocno-wschodni wiatr hulał po budynku, skrzy­piąc kro­kwiami. Godzinę przed spo­tka­niem słu­żący roz­pa­lił w kan­ce­la­rii ogień, który ogrzał nieco pomiesz­cze­nie, ale odde­chy wciąż paro­wały w zim­nym powie­trzu.

Wdowa wyjęła gli­nianą fajkę i srebrne puz­derko na tytoń. Ubiła główkę do pełna i pode­szła do kominka, po czym przy­ło­żyła pło­nącą szczapę do fajki.

Kiedy zajęła miej­sce, Aubrey Picco powie­dział:

– Nasz przy­ja­ciel Elias mia­no­wał mnie wyko­nawcą swo­jej ostat­niej woli i powie­rzył mi doło­że­nie sta­rań, aby jego nie­ru­cho­mo­ści i pie­nią­dze zostały roz­dzie­lone zgod­nie z jego życze­niem. Ufam, że oboje jeste­ście świa­domi mojej roli w tej spra­wie?

– Jestem świa­dom – odparł Taver­ner.

Wdowa ski­nęła głową.

– Testa­ment ten został poświad­czony nota­rial­nie dwa lata temu przez Cor­ne­liusa Strappa na urzę­dzie sędziego okrę­go­wego.

Taver­ner poru­szył się na swoim miej­scu.

– Byłem świad­kiem spo­rzą­dze­nia testa­mentu przez Eliasa przed pię­ciu laty – powie­dział.

– Ten doku­ment jest wyraź­nie śwież­szej daty.

– Nic mi nie mówił o zmia­nie.

– Nawet ci, któ­rzy są nam naj­bliżsi, mają sekretne kom­naty, do któ­rych bro­nią nam dostępu – oświad­czyła Wdowa.

Taver­ner zmie­rzył ją wzro­kiem i odwró­cił się z powro­tem do Picco.

– Przy­wdziała ten nie­do­rzeczny strój, który jest próżny, świa­towy, nie­na­tu­ralny – stwier­dził.

– Nie sto­su­jemy żad­nych zaka­zów doty­czą­cych ubioru, Myles.

– Nie mam na sobie koro­nek ani fal­ban, ani wstą­żek – odrze­kła Wdowa. – Nie noszę pier­ścion­ków ani bran­so­le­tek. Mój naszyj­nik służy jedy­nie do nosze­nia klu­czy.

– To kwe­stia, którą należy się zająć na naszych spo­tka­niach – wska­zał Aubrey. – Ma się nijak do wypeł­nia­nego w tej chwili przeze mnie zada­nia.

– Jestem pewna, że w swej ostat­niej woli mąż mój zadbał o wszyst­kich tak, jak na to zasłu­gują.

Aubrey pod­niósł kopertę, by poka­zać ją ludziom po dru­giej stro­nie biurka.

– Oto pie­częć sędziego – powie­dział, a tamci dwoje ski­nęli gło­wami. Pod­wa­żył nożem wosk i otwo­rzył testa­ment. Wło­żył oku­lary. – Ja, Elias Caines – zaczął czy­tać – z Mock­beg­gar, na wyspie Nowa Fun­dlan­dia, zawsze świa­domy nie­pew­no­ści życia…

W swym testa­men­cie Elias Caines prze­zna­czył skromne kwoty na budowę domu spo­tkań, w któ­rym odby­wa­łyby się nabo­żeń­stwa Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół, a także dla trojga dzieci Mylesa Taver­nera po osią­gnię­ciu przez nie peł­no­let­no­ści. Wobec braku bez­po­śred­niego męskiego spad­ko­biercy pozo­sta­wił żonie cały swój docze­sny mają­tek, dom, maga­zyny i ogrody w Mock­beg­gar, sta­no­wi­ska rybac­kie i budynki na wybrzeżu, Suk­ces i pięć innych szku­ne­rów, firmę Caines: Han­del i Spe­dy­cja oraz wszyst­kie jej aktywa, a także wszel­kie krowy, świ­nie, kaczki, kury i inny inwen­tarz, jaki znaj­do­wał się w posia­dło­ściach w chwili jego śmierci.

– Pod­pi­sano: Wasz praw­dziwy przy­ja­ciel Elias Caines.

Taver­ner gwał­tow­nie odwró­cił głowę w stronę okna.

– Połowa firmy miała tra­fić do mnie – powie­dział. – Sły­sza­łeś, co daw­niej mówił, przy­ja­cielu Aubrey.

Zarządca uniósł ręce w geście bez­rad­no­ści.

– W tym doku­men­cie nie ma na to nija­kich dowo­dów – odrzekł.

– Kobieta nie ma prawa być wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści.

– Jak wiesz, wiele jest roz­strzy­gnięć na mocy prawa, któ­rych nie popiera i nie uznaje Towa­rzy­stwo Przy­ja­ciół. Lecz nawet wedle orze­czeń sądów bry­tyj­skich w przy­padku braku męskiego spad­ko­biercy wdowa może cie­szyć się mająt­kiem zmar­łego męża do czasu, gdy zosta­nie objęta ochroną prawną innego męż­czy­zny. Dopóki Wdowa Caines nie wyj­dzie ponow­nie za mąż lub nie umrze, dopóty nawet Tajna Rada uzna­łaby, że firma należy do niej i może ona z nią zro­bić, co uzna za sto­sowne. – Pod­niósł testa­ment, by poło­żyć go do wglądu na biurku. – To jest pod­pis Eliasa Cainesa – oznaj­mił. Wska­zał nazwi­sko sędziego pokoju. – A to jest ręka Cor­ne­liusa Strappa. Roz­po­znaję ją, podob­nie jak ty, jestem tego pewien.

– Pra­co­wa­łem u boku Eliasa, odkąd skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia jeden lat – stwier­dził kuzyn. – Pomo­głem mu zbu­do­wać to potężne przed­się­bior­stwo.

– Przed­się­bior­stwa, któ­remu grozi postę­po­wa­nie upa­dło­ściowe, nie nazwa­ła­bym potęż­nym – odparła Wdowa. – Gdyby nie posag, który wnio­słam do firmy…

– Elias ni­gdy nie zażą­dałby posagu jako zaliczki na poczet mał­żeń­stwa.

– Ale też nie odmó­wił przy­ję­cia go, przy­ja­cielu Myles.

– Przy­ja­ciele, pro­szę – wtrą­cił się Aubrey Picco. Uniósł ręce pojed­naw­czo. – Jeste­śmy zwią­zani posta­no­wie­niami zawar­tymi w testa­men­cie.

Taver­ner wpa­try­wał się we Wdowę. Wresz­cie odwró­ciła głowę w jego stronę.

– Gdyby twój ojciec żył i mógł to zoba­czyć – syk­nął.

– Zaprawdę to strata dla wszyst­kich, że nie ma go już wśród nas – odrze­kła.

W następ­nej chwili kuzyn Eliasa opu­ścił kan­ce­la­rię, a Wdowa Caines i Aubrey Picco sie­dzieli dalej w mil­cze­niu. Gołe kro­kwie naprę­żały się pod wpły­wem wia­tru niczym belki statku na morzu. Wyglą­dało, jakby sie­dzieli w bez­ru­chu na nie­dziel­nym spo­tka­niu, cze­ka­jąc, aż duch popchnie jed­nego z nich do zabra­nia głosu. A jeśli to się nie uda, z zado­wo­le­niem pozwolą prze­ma­wiać ciszy w ich imie­niu. Aubrey pod­niósł się zza biurka i sta­nął przy oknie wycho­dzą­cym na port. Kil­ka­na­ście stat­ków na kotwicy. Dwa szku­nery wcią­gnięte do zimo­wego suchego doku poni­żej kan­ce­la­rii.

– Jestem zasko­czony, bo Elias nie powie­dział mi, że udał się do sędziego, aby wpro­wa­dzić zmiany w testa­men­cie.

– To była moja suge­stia – przy­znała Wdowa. – Aby zyskać pew­ność, że posta­no­wie­nia nie będą zakwe­stio­no­wane na grun­cie prawa.

Aubrey ski­nął głową na surowy świat oce­anu i gra­nitu, na bez­li­to­sną zimową aurę.

Wdowa wstała i zdjęła palto z wie­szaka.

– Myles nie ma głowy do inte­re­sów – stwier­dziła. – Ledwo nadaje się do racho­wa­nia. Gdyby testa­ment nie został popra­wiony, wszy­scy byśmy przez to zbied­nieli.

Na pobli­skim brzegu cią­gnęła się prze­ry­wana linia lodu nagro­ma­dzo­nego przez wiatr i przy­pływ, wyglą­da­jąca jak mur ark­tycz­nej twier­dzy, lśniąca na tle ciem­nej wody w zatoce. Wtedy do Aubreya prze­mó­wił głos podobny do głosu ducha na spo­tka­niach kwa­krów. „Mury twier­dzy są bez­u­ży­teczne – powie­dział. – Nie­przy­ja­ciel już jest w środku”.

– Mam nadzieję, że pozo­sta­niesz na sta­no­wi­sku zarządcy – powie­działa Wdowa.

– Czy takie było życze­nie naszego przy­ja­ciela Eliasa?

– Ina­czej bym nie pro­siła.

Ponow­nie ski­nął głową, lecz nie odwró­cił jej od okna.

W marcu pod­czas corocz­nego prze­miesz­cza­nia się z Morza Labra­dor­skiego linią brze­gową zawład­nął napór lodu sze­roki na wiele mil, ocie­ra­jący się o brzeg swoim monu­men­tal­nym cię­ża­rem. Port zablo­ko­wały kawały kry uno­szące się i opa­da­jące na fali przy­pływu niczym stado owiec ocie­ra­jących się o sie­bie w zagro­dzie.

Do tego momentu Imo­gen Pur­chase z tru­dem zno­siła ciążę. Cho­dze­nie i sta­nie przez dłuż­szy czas na opuch­nię­tych nogach było istną tor­turą. Każ­dego ranka miała mdło­ści, a woń goto­wa­nego mięsa i uryny wywo­ły­wała u niej odru­chy wymiotne. Kolejne dni były dla niej udręką. Jed­nak to pra­wie nie­ustanne nie­do­ma­ga­nie chro­niło ją przed zain­te­re­so­wa­niem ze strony męża.

W dniu ślubu pan młody padł zamro­czony, gdy tylko wró­cili do Wiel­kiego Domu. Po ich przy­by­ciu na miej­sce psy myśliw­skie roz­pę­tały pie­kło, uja­da­jąc, ska­cząc i ści­ga­jąc się po scho­dach, kiedy Mat­ter­face i Heater kła­dli Abe’a do łóżka. Ci dwaj zabrali ogary ze sobą, burk­nąw­szy coś o zapew­nie­niu nowo­żeń­com pry­wat­no­ści. W budynku nie było nikogo innego. Dwaj słu­żący, któ­rzy miesz­kali i pra­co­wali w Wiel­kim Domu, zło­żyli wymó­wie­nie po śmierci Cor­ne­liusa, a ich miej­sce zajęły psy. Imo­gen sie­działa i cze­kała w salo­nie, zasta­na­wia­jąc się nad nie­praw­do­po­dobną sytu­acją, w któ­rej się zna­la­zła.

Nad pale­ni­skiem wisiało lustro sze­ro­ko­ści całego kominka. Imo­gen ni­gdy wcze­śniej nie widziała lustra więk­szego od swo­jej dłoni. Pra­co­wała w domu Cainesa jako poko­jówka, ale kwa­kier nie zezwa­lał na uży­wa­nie luste­rek, toteż dużo czasu w dniu swo­jego ślubu spę­dziła na patrze­niu na sie­bie. Poru­szyła prawą ręką, a odbita postać poru­szyła lewą. Pod­nio­sła lewą i obser­wo­wała, jak prawa się unosi. Wga­piła się w szkło, pró­bu­jąc dostrzec jaką­kol­wiek wadę w podo­biź­nie. Wyda­wało się dia­bel­ską sztuczką, że świat ist­nieje w lustrze w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, zara­zem jest ide­al­nie na opak, prze­ciwny do zamie­rzo­nego przez Boga.

Kilka godzin póź­niej usły­szała, jak jej mąż woła Mat­ter­face’a i Heatera ze swo­jej sypialni. Zimowy dzień chy­lił się ku zmierz­chowi i w domu zapadł mrok. Abe Strapp zszedł po scho­dach, mam­ro­cząc coś do sie­bie, i nagle zatrzy­mał się na widok kobiety w rucho­mym świe­tle ognia. Wstała, by się zapre­zen­to­wać, jak przy­stało na słu­żącą.

– Ty kto? – zapy­tał.

– Imo­gen Pur­chase – odparła, po czym się popra­wiła: – Imo­gen Strapp.

Wyko­nał ruch ręką, wska­zu­jąc, że powinna mówić dalej.

– Zosta­lim zaślu­bieni – powie­działa. – Ręką Woź­nego. W kościele dziś rano.

Pomimo zapa­da­ją­cej ciem­no­ści zoba­czyła na jego twa­rzy sekwen­cję zda­rzeń powra­ca­jącą w pamięci. Pokrę­cił głową.

– Ta sakra­mencka wiedźma.

– Ja tak nie chcia­łam – zapew­niła Imo­gen. – To Wdowa mnie przy­mu­siła. A ty się na to zgo­dzi­łeś, panie. Woźny zapi­sał nas w swo­jej księ­dze.

– Goto­wać umiesz?

– Goto­wać?

– Tak, goto­wać. Jezu, pomóż mi. Od mie­sięcy sam muszę robić za kuchtę, a mój żołą­dek prze­klina już moje zęby.

– Ja umie goto­wać, psze­pana – odparła.

Strapp prze­padł po uprząt­nię­ciu kola­cji, a Imo­gen poście­liła sobie łóżko w pomiesz­cze­niach dla służby na tyłach kuchni. Zamknęła drzwi przed psami i roze­brała się do bie­li­zny w zim­nym mroku. Nocną porą obu­dził ją męż­czy­zna wśli­zgu­jący się do jej łóżka.

– Pani Strapp – zabrzmiał głos. – Czy umiesz ugo­to­wać drób?

Lodo­wate dło­nie już wsu­nęły się pod jej koszulę. Pił przez wiele godzin i w reak­cji na skwa­śniały oddech cuch­nący alko­ho­lem żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła. Zakryła usta, by stłu­mić wymioty, a bez­radne bek­nię­cie towa­rzy­szące mdło­ściom oraz mimo­wolny ruch jej mąż wziął za coś zupeł­nie innego.

Odwró­ciła się, ucie­ka­jąc od nie­zno­śnej woni, a on wepchnął się w nią od tyłu.

– Masz wygląd brud­nej łach­ma­niarki – powie­dział.

Kiedy przy­szedł do jej pokoju następ­nej nocy, nie potra­fiła zmu­sić swo­jego ciała do ule­gło­ści. Zwy­mio­to­wała na sie­bie, męża i pościel. Abe Strapp ryk­nął niby postrze­lone w trze­wia zwie­rzę, pod­ska­ku­jąc i zry­wa­jąc z sie­bie nocną koszulę, jakby tra­wił ją ogień. Psy szcze­kały i ska­kały na zamknięte drzwi. Sklął dziew­czynę i zamach­nął się na nią pijacko, a ona zagrze­bała się pod brud­nymi kocami, by osła­bić spa­da­jące na nią ciosy. Leżała tam jesz­cze długo po jego odej­ściu, w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, tylko serce waliło jej dziko w piersi. Psy Strappa naj­pierw okrą­żyły łóżko, potem wdra­pały się na pościel, prze­la­zły przez Imo­gen i zaczęły zli­zy­wać wymio­ciny.

Następ­nego popo­łu­dnia do ich domu przy­szedł Woźny.

– Chcia­łem pomó­wić z panem Strap­pem – oznaj­mił. Pochy­lił głowę. – Z pani mężem.

– Wyszedł z panami Mat­ter­face’em i Heate­rem – odrze­kła.

Zauwa­żył ciemną opu­chli­znę wokół jej lewego oka i zastygł. Była sie­rotą sprze­daną do nie­wol­ni­czej służby przez kościół para­fialny w angiel­skim West Coun­try. Przy­po­mi­nała bez­pań­skiego psa na ulicy mia­sta, kopa­nego na tyle czę­sto, że wystrze­gał się każ­dego prze­chod­nia. Woź­nego gnie­wało to, że dziew­czyna zna­la­zła się w sytu­acji, do któ­rej w oczy­wi­sty spo­sób nie dora­stała. Wska­zał ręką.

– Ten strój – powie­dział. – Nie jest odpo­wiedni dla kobiety o two­jej pozy­cji spo­łecz­nej. Będziemy musieli zna­leźć coś wła­ściw­szego.

Wbrew sobie Imo­gen uśmiech­nęła się na tę myśl.

– Nie trzeba kupo­wać teraz nic nowego – odparła. – Zaraz będę wielka jak beczka.

– Oczy­wi­ście. Mam na myśli chwilę, kiedy dziecko przyj­dzie na świat.

Dziew­czyna ski­nęła głową zaru­mie­niona od wsty­dli­wej przy­jem­no­ści.

Upły­nęły kolejne trzy dni, zanim Abe Strapp ponow­nie przy­szedł do jej łóżka.

– Panie Strapp – ode­zwała się, gdy poło­żył się na niej. – Czuję, że zbliża się cho­roba.

Wyszedł z pokoju z furią tak nagłą i gwał­towną, że zlę­kła się o swoje życie. Zasta­wiła drzwi komodą i przez całą noc nasłu­chi­wała. Nie wró­cił jed­nak do jej pokoju i od tam­tej pory nie zło­żył jej kolej­nej noc­nej wizyty. Co spra­wiło, że warto było cier­pieć w tych dniach napady nud­no­ści.

Nie ogło­siła tego, lecz mdło­ści skoń­czyły się nie­ocze­ki­wa­nie na początku marca, tak samo nagle, jak poja­wił się lód w por­cie. W kilku pomiesz­cze­niach w domu były lustra i cza­sem sta­wała przed nimi cał­kiem już przy­tomna. Wyobra­żała sobie, jak będzie wyglą­dała w nowych stro­jach, które jej obie­cano, w suk­niach, hal­kach, poń­czo­chach i butach odpo­wied­nich do jej pozy­cji. Wyda­wało się jed­nak, że to wszystko wypa­dło cał­kiem na opak, odwrot­nie, niż zamie­rzył Bóg.

Sie­dem­na­stego dnia w marcu każ­dego roku irlandzcy słu­żący w Mock­beg­gar i Non­such porzu­cali wszelką pracę, zaszy­wali się w swo­ich cha­tach i pili mocne piwo, bim­ber lub inną gorzałkę z ziem­niaka, aby uczcić Dzień Świę­tego Patryka. Męż­czyźni i kobiety, a przy tym i nie­jedno dziecko upi­jali się na umór, ini­cjo­wali wspólne śpiewy, kłót­nie, bójki na pię­ści i awan­tury. Paskudna pogoda w tym okre­sie roku zwy­kle ogra­ni­czała anar­chiczne zamie­sza­nie do domów świę­tu­ją­cych, jed­nak tej wio­sny dzień sie­dem­na­sty nastał przy­jemny, a niebo było czy­ste. Wiatr wie­jący od lodu w zatoce miał w sobie tchnie­nie zimy, nie był jed­nak na tyle gwał­towny, by pijani kato­licy nie chcieli wysta­wić nosa z domu. Brak sędziego na wybrzeżu potę­go­wał poczu­cie nie­skrę­po­wa­nej swo­body.

Uro­czy­sto­ści roz­po­częły się przed świ­tem, a do połu­dnia Irland­czycy prze­cze­sy­wali już ścieżki Mock­beg­gar, pół setki ludzi w luź­nej gru­pie, wywra­ca­jąc szopy, goniąc owce i kury, śpie­wa­jąc, wydzie­ra­jąc się wnie­bo­głosy. Więk­szość Angli­ków w Mock­beg­gar zaba­ry­ka­do­wała drzwi i okien­nice w ocze­ki­wa­niu, aż burza prze­mi­nie. Lecz dla nie­któ­rych była to nazbyt wielka pokusa, by się oprzeć, toteż pół setki innych wyszło ze swo­ich domów i tawern, by dołą­czyć do roz­bu­cha­nej kom­pa­nii.

Był to pierw­szy Dzień Świę­tego Patryka w życiu Strappa jako legal­nego wła­ści­ciela ojcow­skiej firmy kupiec­kiej i jako żon­ko­sia. Żadna z tych zmian nie przy­nio­sła mu spo­dzie­wa­nej satys­fak­cji. Publicz­nie narze­kał na swoją szpetną żonę, która pod­stę­pem dostała się do jego domu i nie chciała nawet roz­ło­żyć nóg, by tym spo­so­bem zapła­cić za utrzy­ma­nie. Skargi te nie­uchron­nie pro­wa­dziły do osoby Woź­nego, któ­rego koł­tuń­ska próż­ność i jawne intry­ganc­two leżały u pod­staw wszyst­kiego, co było nie do znie­sie­nia w życiu Strappa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki