Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Michael Crummey
Nieprzyjaciel
Przełożył Robert Sudół
Mroczna, fascynująca opowieść o miłości i jej granicach, a także o deprawującej sile władzy
autora bestsellerów „Dostatek” i „Pobojowisko”
W odizolowanej osadzie na północnym wybrzeżu Nowej Fundlandii bezwzględny akt sabotażu doprowadza do wyniszczającego konfliktu między bratem i siostrą – właścicielami dwóch największych firm handlowych w Mockbeggar.
Każde z nich walczy o władzę pośród ograniczonych zasobów północnego Atlantyku i dąży do zemsty na osobie, którą nienawidzi najbardziej na świecie. Ich nieugięta wrogość z roku na rok przybiera na sile, coraz mocniej dzieląc społeczność.
W końcu nawet niewinni mieszkańcy Mockbeggar zostają zmuszeni do opowiedzenia się po jednej ze stron – a konsekwencje niezależnie od podjętej decyzji będą katastrofalne.
Nagrodzona prestiżową Dublin Literary Award (2025) bestsellerowa powieść, okrzyknięta mianem książki roku m.in. przez „New Yorkera”, „The Globe and Mail”, „Toronto Star” i „Kirkus Reviews”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Dla Mike’a Bashy
Czarna dziura nie emituje światła, jednak opadająca ku niej materia gromadzi się w świetlistym gorącym dysku akrecyjnym, który potrafią wykryć astronomowie.
svs.gsfc.nasa.gov
Na własną krew raczej czyhają,
Czatują na swoje życie.
Księga Przysłów 1,18
Tej zimy wybrzeże nawiedziła zabójcza choroba i jedynym obrzędem w kościele były pogrzeby. Przy gołym drewnianym stole służącym za ołtarz Woźny w obszernym płaszczu i czarnej kalotce czytał ustępy z Pisma Świętego i odmawiał modlitwy za dusze tych, co odeszli. Nie głoszono kazań, nie śpiewano pieśni. Garstka zdrowych na tyle, by odbywać żałobę, składała umarłych do spoczynku w płytkich grobach wykopanych w zamarzniętej ziemi.
Podobnie w dniu ślubu kościół świecił pustkami i panowała w nim tak samo wisielcza atmosfera jak w skąpych orszakach pogrzebowych. Za mąż szła czternastoletnia dziewczynka z dłońmi na kolanach skrępowanymi futrzaną mufką. Wszyscy obecni w świątyni byli dla niej ludźmi obcymi z wyjątkiem własnego ojca, choć i jego ledwie znała.
Ten kupiec z Jersey żył na Nowej Fundlandii od dwudziestu lat, jednak co drugą zimę spędzał w dawnej ojczyźnie, gdzie wciąż mieszkała jego żona z córkami. Zgodnie z ustaleniami wrócił do domu we wrześniu, lecz tym razem został na tyle długo, by zadbać o pilne sprawy, i ponownie wyruszył w rejs. Zabrał ze sobą najstarszą córkę wbrew daremnym sprzeciwom jej matki. Dziewczyna nigdy wcześniej nie była na morzu, a opuściwszy kanał La Manche, statek od razu wpłynął w sztorm, nabierając zielonej wody za każdym razem, gdy fale przetaczały się przez dziób. Podczas całej podróży ani razu nie wyszła z kajuty z powodu choroby i obawy przed wypadnięciem za burtę.
Pan młody spóźniał się na ceremonię, dlatego Matterface i Heater zostali wysłani, by go sprowadzić. Dziewczyna widziała swojego wybranka raz jeden, kiedy po rejsie stawił się wraz z Woźnym w domu jej ojca. Trzej mężczyźni wdali się w długą rozmowę, tymczasem ona siedziała w salonie, kołysząc się lekko na krześle, jakby wciąż przebywała na morzu. Angielski znała słabo, niewiele więc rozumiała z tej narady nacechowanej kupieckim ponuractwem, jakby mężczyźni negocjowali cenę szkunera lub beczki soli do peklowania.
Przed pożegnaniem się weszli do salonu, a ojciec wskazał jednego z nich jako jej narzeczonego. Drugiego przedstawił jako Woźnego, który miał udzielić ślubu, czternastoletnia dziewczyna nie mogła jednak oderwać wzroku od tego, któremu ją przyrzeczono. Stanowił przerażający widok jako jej przyszły mąż, ten człowiek o nalanej twarzy i z niewielkimi pełnymi wargami, które nadawały mu wygląd wygłodniałego niemowlęcia. Zmierzył wzrokiem siedzącą na krześle, jakby oceniał wątpliwy zakup, po czym odwrócił się i skierował do jej ojca słowa, których nie zrozumiała. Woźny pochylił się lekko w jej stronę, najwyraźniej wykonując przepraszający ukłon, wreszcie ujął mężczyznę za ramię i go wyprowadził.
Przez prawie trzy miesiące pozostawała odcięta od świata, aż w końcu choroba wypaliła się do cna, a ci, którzy przeżyli ten dopust Boży, uznali zgodnie, że ślub może się odbyć. W kościelnym palenisku syczał ogień, lecz okna pokrywał szron, a nieliczni goście zasiedli w drętwej ciszy. W oczekiwaniu dziewczyna wpatrywała się w swoją kosztowną mufkę z bobra, od czasu do czasu podnosząc futerko do twarzy, by wytrzeć z górnej wargi smugę przeźroczystych smarków. Z zimna straciła czucie w stopach.
Drzwi do kościoła otworzyły się za ich plecami i wszyscy odwrócili się wyczekująco. Mężczyzna, który wszedł, zatrzymał się i rozejrzał dokoła, bez wątpienia zaskoczony nieobecnością pana młodego. Zdjął wełnianą czapkę, odsłaniając ciemne włosy, krótko przycięte z tyłu i na skroniach i zaczesane na bok. Dopiero po chwili panna młoda zorientowała się, że w ślad za nim weszła dziewczyna, służąca w szarym czepku i z kawałkiem zgrzebnego perkalu zarzuconym na ramiona jak szal. Z reguły trudno było odgadnąć wiek służących, niemniej panna młoda pomyślała, że ona i ta dziewczyna mogą być rówieśniczkami.
Nowo przybyli usiedli razem z tyłu sali, a młody mężczyzna zsunął z siebie palto, odsłaniając modny surdut koloru smoczej zieleni noszony na prążkowanej kamizelce z dwiema kieszonkami na zegarki. Skinął głową do kilku obecnych i w końcu uchwycił wzrok panny młodej. Poczuła się osobliwie naga pod uporczywym spojrzeniem nieznajomego. W jego oczach była jakaś obcesowa świadomość. I zanim ojciec kuksańcem odciągnął jej uwagę, zdążyła zaskoczyć samą siebie myślą, że to właśnie za tego mężczyznę wolałaby wyjść za mąż.
Pan młody przybył wreszcie w towarzystwie Matterface’a i Heatera, nie tyle skacowany, ile mocno ubzdryngolony. Szedł między nimi jak więzień prowadzony pod strażą do celi. Cuchnący i o szczurzych ślepiach, zajął miejsce przy drewnianym stole ołtarzowym, a jego eskorta odsunęła się na stronę, bo ojciec podprowadził pannę młodą, by stanęła obok niego. Nie spojrzał nawet na nią ani na przyszłego zięcia, tylko skinął głową na Woźnego, aby mu wskazać, że powinien przejść do rzeczy.
– Zgromadziliśmy się tu dzisiaj – zaczął oficjel – aby być świadkami połączenia tego mężczyzny, Abe’a Strappa, i tej kobiety, Anny Morels, więzami świętego małżeństwa. Kto wydaje tę kobietę za mąż?
Kupiec z Jersey skinął głową.
– Ja – odparł.
Pozostał u boku panny młodej, mimo że jego oficjalne obowiązki dobiegły końca. W trakcie okrojonej ceremonii szeptem tłumaczył córce wypowiedzi Woźnego, choć szum w uszach spowodowany paniką sprawiał, że trudno jej było zrozumieć objaśniane słowa. Patrzyła na celebranta, na jego twarz o wąskiej szczęce, na osobliwie wyekwipowane usta – pełne zębów po lewej stronie, gdy po prawej z dziąseł nie wyrastało nic. Podział wydawał się tak radykalny, że zakrawało na niepodobieństwo, aby był dziełem przypadku, a nie skutkiem jakiegoś niefortunnego zamysłu.
– Jeśli komuś z obecnych… – zaczął Woźny. Urwał i westchnął – …znany jest jakikolwiek powód, dla którego tych dwoje nie powinno połączyć się węzłem małżeńskim, niechaj przemówi teraz lub zamilknie na zawsze.
Wydawało się, że pan młody przysypia na stojąco, bo miał zamknięte oczy, lecz zaraz drgnął na dźwięk kobiecego głosu za plecami. Dziewczyna odwróciła się, by podążyć za jego spojrzeniem w głąb kościoła, i z zaskoczeniem zobaczyła mężczyznę w zielonym surducie i prążkowanej kamizelce podnoszącego się na nogi.
– Sakramencka jędza – mruknął Strapp.
Woźny położył mu rękę na ramieniu.
– Masz coś przeciwko temu małżeństwu, Wdowo Caines? – spytał.
Dziewczyna wpatrywała się w sylwetkę mężczyzny, którego chwilę wcześniej zapragnęła poślubić – wąskie ramiona, wąskie biodra. Twarz prawie jak u dorastającego chłopca, z wyjątkiem oczu, które patrzyły pewnie, niezachwianie. Oraz ten wysoki, czysty kobiecy głos.
– Zapowiedzi tego związku nie zostały rozgłoszone zgodnie z obyczajem – powiedziała Wdowa Caines.
– A odkąd ty dbasz o chrześcijański obyczaj? – zwrócił się do niej pan młody.
– Panie Strapp – upomniał go Woźny.
Ojciec panny młodej odsunął się i usiadł w pierwszej ławie. Dziewczyna nie wiedziała, czy powinna ruszyć za nim, została więc na swoim miejscu. Patrzyła na dziwną istotę w zielonym surducie.
– Wdowo Caines, niedawne nieszczęście zaburzyło wiele naszych tradycji – powiedział Woźny. – Od śmierci twego męża nie odprawialiśmy regularnie nabożeństw.
– W rzeczy samej – odparła kobieta. – W przeciwnym razie już kilka tygodni temu zgłosiłabym sprzeciw. – Odwróciła się i pociągnęła służącą na nogi. – Oto Imogen Purchase. Była u mnie na służbie ostatnie dwa sezony.
– A cóż to ma wspólnego z naszą ceremonią? – zapytał Woźny.
– Panna Purchase gotowa jest przysiąc, że pod koniec września ubiegłego roku pan Strapp napotkał ją, gdy była sama nad Lustrzanym Jeziorem. I że pan Strapp, bez jej zachęty ani zgody, zniewolił ją.
Strapp wskazał służącą.
– Ścieżka moja i tej kobiety nigdy się nie skrzyżowały, odkąd chodzę po tym świecie.
– Zapewniam, że nie tylko ich ścieżki się skrzyżowały – odrzekła Wdowa. – Jeśli jej nie rozpoznaje, to dlatego, że był wtedy mocno zamroczony trunkiem.
– Ty nędzny kurwiszonie! – wybuchnął Strapp.
Panna młoda patrzyła na to jak na przedstawienie commedia dell’arte, na podstawie mimiki, gestów i tonu głosów próbując odgadnąć, co się dzieje. W duchu modliła się o to, by nieugięta kobieta w smoczej zieleni postawiła na swoim.
Woźny spojrzał wprost na Strappa.
– Zniewoliłeś tę dziewczynę?
– Tylko popatrz na nią – odparł gwałtownie Strapp, jąkając się lekko z wysiłku. – Zatkała wejście do swojej szpary rozgotowaną kapustą.
– Zatem ją znasz? – spytała Wdowa.
– Znam takie jak ona. Pospolita niby chwast przy drodze.
– Panna Purchase poświadczy swoje słowa pod przysięgą.
– A ja zaręczę o czymś zupełnie przeciwnym – odparł stanowczo Strapp.
Wdowa sięgnęła do wewnętrznej kieszeni.
– Mam tutaj zaprzysiężone oświadczenie Dallena Lambe’a, człowieka zatrudnionego od blisko piętnastu lat przez mojego zmarłego męża. Twierdzi on, że natknął się na pana Strappa i pannę Purchase w trakcie owego spotkania i zrobił wszystko, co w jego mocy, aby obronić dziewczynę, niestety, przybył za późno i nie zapobiegł gwałtowi.
– Dlaczego nie ma tutaj Dallena Lambe’a, aby osobiście złożył to oświadczenie?
– Dotknięty chorobą wciąż nie wydobrzał na tyle, by wstać z łóżka.
– I co z tego wynika? – warknął Strapp. – Jak to się ma do mojego ożenku?
– Ma się, jeśli pan Morels wycofa swoją zgodę – odrzekła Wdowa Caines.
– Ona kłamie – powiedział Strapp. Odwrócił się do kupca z Jersey. – Jest przeciwna zbliżeniu twoich i moich interesów, dlatego zmyśliła historię, która ma doprowadzić do pokrzyżowania naszych zamysłów.
– I jeszcze jedno, co wprost dotyczy ożenku pana Strappa – ciągnęła Wdowa, podnosząc głos, by zwrócić na siebie uwagę zebranych. Gdy już to się jej udało, przybrała poprzedni spokojny ton. – Panna Purchase jest brzemienna czwarty miesiąc.
Strapp rozejrzał się dokoła wściekłym wzrokiem.
– Na rany Chrystusa. Ona chce mnie wycyckać z należnego mi dziedzictwa.
– Panna Purchase to dziewczyna z niewielkim obyciem wśród ludzi – dodała Wdowa. – Nie znał jej nikt poza panem Strappem.
– Naturalnie. Jezu Chryste. – Pokręcił głową z najwyższym niedowierzaniem. – Jest nieskalana jak świeży śnieg.
– Mary Oram zbadała dziewczynę i potwierdziła jej stan.
Nastąpiła długa przerwa, jakby nikt z obecnych nie wiedział, jaki może być dalszy ciąg tego sporu, a już najmniej młoda przyszła żona.
– Panie Morels – odezwał się w końcu Woźny.
Kupiec z Jersey podniósł się na nogi i chwycił dziewczynę za rękę. Nie spojrzał w lewo ani w prawo, tylko poprowadził ją nawą małego kościoła i wyszedł na przenikliwy chłód poranka.
Cornelius Strapp, ojciec pana młodego i największy kupiec na wybrzeżu, nie żył od blisko roku.
Rodzinny Bristol opuścił w wieku siedemnastu lat i przez pewien czas pracował jako aprowizator okrętowy i bednarz. Rozliczył się i zszedł na ląd w St John’s, a za oszczędności założył małe biuro kredytowe, oferując pożyczki marynarzom, wędrownym prostytutkom i krzepkim żebrakom na zakup rumu i wina. Dzięki dochodom z pięciu lat kredytowania mógł się przenieść na najdalsze krańce północno-wschodniego wybrzeża wyspy. Zbudował jaz na łososie na rzece tak obfitej, że jego pracownicy wybierali siedemdziesiąt pięć tercji dziennie. Po dwóch sezonach przejął upadającą placówkę rybacką, a kilka lat później wykupił spółkę handlową w Mockbeggar. Przez ponad trzy dekady zatrudniał i wyposażał rybaków, których z roku na rok przybywało. Co drugi na wybrzeżu był jego dłużnikiem. Tylko Elias Caines i kupiec z Jersey, którzy prowadzili interesy w Nonsuch po drugiej stronie Tinkershare Head, mogli pochwalić się stanem posiadania zbliżonym do spółki C. Strapp i Syn.
Odnieść można było wrażenie, że Cornelius obdarzony jest szóstym zmysłem, który podpowiada mu możliwości handlowe w najdrobniejszym szczególe. Nie było jednak w tym człowieku żadnej podłości ani skąpstwa. Pomógł sfinansować budowę kościoła anglikańskiego i postawił małą szkołę na skraju swojej posiadłości, a pensję nauczycielską wypłacał z własnej kieszeni. Przed ślubem został mianowany przez gubernatora wyspy sędzią pokoju i urząd ten piastował aż do śmierci.
Abe Strapp był jedynym synem kupca. Przez cały czas żył w nadziei, że to jemu przypadnie ojcowskie imperium. Miał dość wrodzonej przebiegłości, aby dostrzec, jaką przewagę daje mu pierworództwo, i używać go jako pałki do zastraszania niżej stojących od siebie. Nigdy jednak nie czuł potrzeby, by poświęcić się wytyczeniu własnej drogi w świecie. Ludzie mawiali, że jest lustrzanym odbiciem Corneliusa, to znaczy u niego na opak było wszystko, co u ojca zasługiwało na podziw.
Miał ogień w gardle, którego nie umiał ugasić, toteż większość czasu spędzał w jednej z piwiarni Mockbeggar, stawiając napitki i przegrywając pieniądze w karty, spierając się, czy czerwoni Indianie są zaginionym plemieniem Izraela, lub wyolbrzymiając swoje wyczyny pośród garstki młodych kobiet żyjących na wybrzeżu. Do życia pobudzała go jedynie możliwość postrzelania w okolicy, choć nawet Matterface i Heater obawiali się jego towarzystwa na polowaniu, dwa razy bowiem ubił dobrego ogara podczas tropienia jeleni.
Ogólne rozpasanie i nieudolność młodego Abe’a skłaniały niektórych do nazywania go Słabeuszem, jako że w słowie tym zawierało się jego imię. „Widzę, że Słabeusz przespał całą noc w piwiarni”. „Czy to nie Słabeusz przybił te deski tak krzywo?”. Jego zamiłowanie do trunków było przyczyną szeroko rozpowszechnianych plotek, że nawet gdy osaczy dziewczynę, ma opadniętą lufę i nic nie wychodzi z jego zakusów.
Jego ojciec nie nawykł do sytuacji, w których napotykał opór, usiłował więc stosować najprzeróżniejsze bezskuteczne strategie, by naprawić krnąbrnego młodzieńca. Najpierw rachował mu kości bierwionem. Potem zmienił prawną nazwę swojej firmy kupieckiej na „C. Strapp i Syn” w przekonaniu, że brzemię nadchodzących obowiązków przywoła go do porządku. Nic się jednak nie zmieniło.
To właśnie Woźny zasugerował wyznaczenie opiekunów, by mieć pewność, że Abe nie wpadnie w kłopoty, z których by się nie wykaraskał. Nikt inny nie odważyłby się mieszać do osobistych spraw Strappów. Woźny rozpoczął współpracę z Corneliusem jeszcze przed jego małżeństwem i służył mu wiernie przez dziesięciolecia po tym, gdy jego żona odeszła z tego świata. Jako zarządca nadzorował towary, sól do peklowania i szpagat rozprowadzane wedle zapisów w księgach rachunkowych i własną ręką rozliczał dług w peklowanym dorszu i łososiu zaoferowanymi przez rybaków jako zapłata. Ludzie mówili, że słowo Abrahama Clincha jest warte tyle, ile słowo samego Strappa, a Strapp temu nie zaprzeczał. Miał o Woźnym na tyle wysokie mniemanie, że swojego jedynego syna nazwał jego imieniem, a na chrzcie przedstawił Clincha jako ojca chrzestnego dziecka osieroconego przez matkę. Dlatego właśnie Clinch czuł, że niezliczone wady Abe’a są w pewnym sensie jego osobistą porażką. Wybrał Matterface’a i Heatera do roli aniołów stróżów i przedstawił ich swojemu pryncypałowi.
– Mam nadzieję, że nie są kretynami – powiedział Cornelius.
Woźny poręczył za ich charakter, ale Strapp machnął lekceważąco ręką.
– Nie wolno im go tknąć – zaznaczył. – Jeśli wymagane będą baty, mają przyjść z tym do ciebie.
Przez pewien czas dwóm mężczyznom udawało się pohamowywać najbardziej niszczycielskie zapędy Abe’a. Jednakże w trakcie wykonywania swoich obowiązków popadli w pijaństwo i hazard u boku swojego podopiecznego. Chronienie go wkrótce oznaczało prowokowanie i lżenie każdego, kogo Abe nie lubił, oraz załatwianie porachunków w jego imieniu. Tropili służące nad Lustrzanym Jeziorem, by napastować je podczas prania. Gonili dziewczęta wokół suszarni pod pretekstem pomocy przy wieszaniu wymoczonych ryb, próbowali zwabić je w cień pod pomostami, by wsunąć im rękę pod spódnicę, zanim jakaś jędza o wyżartej solą twarzy zdemaskuje ich kryjówkę.
Ostatecznie Woźny postanowił rozdzielić tych trzech, uwalniając Matterface’a i Heatera od ich obowiązków. Lecz oni i tak się odnajdowali, ciągnęli ku sobie z własnej woli. Cornelius zdał sobie wtedy sprawę, że nie ma dość samozaparcia ani wiedzy, by zmienić bieg krnąbrnej rzeki, i zrezygnowany pozwolił jej płynąć wedle własnego uznania.
W ostatnich latach życia był okresami przykuty do łóżka z powodu wyniszczającej go dny moczanowej, która za każdym razem odbierała mu coraz więcej sił. W przeszłości Woźny wszedł w posiadanie Praktyki lekarskiej Blake’a, dzięki której nauczył się leczyć rany szarpane, bóle brzucha i wszelkiego rodzaju obrzęki, zwichnięcia oraz infekcje. Kilka razy wezwano go do amputacji rąk i stóp sczerniałych wskutek odmrożenia lub gangreny, a wtedy do odcięcia kończyny w stawie używał piły stolarskiej. Niektórzy pacjenci przeżyli leczenie. Ale to, co doskwierało Corneliusowi Strappowi, wykraczało daleko poza wiedzę i umiejętności Woźnego.
Patrząc w otchłań własnej rychłej śmierci, Strapp po raz pierwszy był całkowicie pochłonięty zaskakującym przypadkiem swojego syna – jego zgubnymi ciągotami, próżnością, pogardą dla świata. Abe wydawał się w pewien sposób beznadziejnie zapóźniony w rozwoju, spędzał swój czas jak chłopiec bawiący się w bycie mężczyzną.
– Głupi się urodził na sromotę swoję – powiedział Strapp – ale ani ociec głupiego będzie miał pociechy.
Woźny postąpił do przodu przy łóżku.
– Sługa roztropny – zripostował – będzie panował nad synmi głupimi.
Chory uśmiechnął się półgębkiem.
– Otwarty jestem na sugestie.
– Ten Morels rodem z Jersey. Za morzem ma córkę, którą można wydać za mąż, prawda?
– Od lat pragnąłem, żeby Abe wziął sobie żonę. Ożenek i spłodzenie dzieci byłyby balastem dla jego stępki. Ale nie wykazuje najmniejszej chęci w tym kierunku.
Woźny usiadł, patrząc na swoje kolana.
– Wybacz mi nadmierną śmiałość – powiedział.
– Ja umieram, panie Clinch. Nadmierna śmiałość innych to najmniejsze z moich zmartwień.
– Mógłbyś postawić warunek, by ożenił się przed przejęciem twego interesu.
– Mam zmienić testament?
Woźny skinął głową.
– Rozmawiałeś z Morelsem?
– Tylko najogólniej. Ale to człowiek pragmatyczny. Potrafi dostrzec zalety takiego rozwiązania. Abe’owi zaś pomogłoby, gdyby kupca z Jersey miał za wspólnika w interesach, a nie konkurenta.
Strapp odwrócił się do swojego zarządcy i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
– Czy sam żałujesz, żeś tego nie zrobił, Abrahamie? Żeś się nie ożenił?
– Nigdy nie czułem do tego powołania, panie Strapp.
Chory jeszcze przez moment przyglądał się Woźnemu. Westchnął i zamknął oczy.
– Abe ma podobnie. Choć spodziewam się, że jego powody są inne niż twoje.
– Liczyłbym, że na obecnym etapie jego opór będzie mniej nieustępliwy. Być może odmówi ożenku w pierwszej chwili, ale przecież nie zrezygnuje na zawsze ze swego dziedzictwa.
– A tymczasem co stanie się z interesem?
– Tymczasem będzie powierzony prawnemu opiekunowi.
– Masz kogoś na myśli?
– Ja sam jestem do tego najlepiej przygotowany. Jeśli uznasz to posunięcie za stosowne.
Strapp pokręcił głową.
– Mojemu synowi nie spodoba się takie rozwiązanie.
– Zatem ożeni się powodowany złością, jeśli nie innym uczuciem.
Umierający mężczyzna wpatrzył się w sufit, wykrzywiając twarz, bo nie starczyło mu sił na śmiech, a jabłko Adama podrygiwało osobliwie w trupiej szyi.
– Mściwość to jedyny bodziec, który kiedykolwiek pchnął go do działania – stwierdził.
Cornelius Strapp umarł dwa dni po tej rozmowie, ani razu nie wstawszy z łóżka, w którym podpisał zmieniony testament. Nie zobaczył się też ponownie z synem. To do Woźnego jako wykonawcy testamentu należało przedstawienie ostatniej woli zmarłego podczas odczytywania zapisów w kancelarii firmy.
Abe od lat czekał, żeby zobaczyć swojego ojca złożonego do trumny, nie był więc zadowolony, że zza grobu Cornelius zrobił z niego psa rzeźnika, warującego przy wołowinie, której nie wolno mu tknąć. Wszczął awanturę, oskarżając Woźnego o stosowanie forteli i niuansów językowych w celu zablokowania słusznych roszczeń, o otumanienie umysłu schorowanego człowieka jezuickimi czarami, aby odebrać interes Strappa prawowitemu spadkobiercy. Gdy zaczął przewracać krzesła i rzucać przyciskami do papieru, grożąc, że ukatrupi zarządcę, wezwano kilku służących, by usunęli go z pomieszczenia.
Przez kilka tygodni obaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani słowa. Kiedy Woźny w końcu wybrał się, aby omówić warunki odziedziczenia interesu, Abe stwierdził, że żona potrzebna mu jest jak piąte koło u wozu, nadto na wybrzeżu nie ma ani jednej kobiety, którą chciałby poślubić.
Woźny obdarzył go swoim osobliwie niesymetrycznym uśmiechem.
– Może być też odwrotnie, panie Strapp. Ale świat nie kończy się na naszym wybrzeżu. – Widział, że Abe nie ma najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi. – O ile się orientuję, pan Morels ma w Europie córkę w wieku zamążpójścia.
– Ten kupiec paraduje w drewniakach. Czego ja miałbym chcieć od dziewczyny wychowanej przez takiego prostaka?
– Zrozumiejcież, malutcy, chytrość – powiedział Woźny. – A głupcy, obyczajcie się.
Abe pokręcił głową.
– Morels nie ma synów, panie Strapp. To ty odziedziczyłbyś jego interes jako mąż jego najstarszej córki. Spodziewam się też, że dla Eliasa Cainesa i jego żony sojusz ten okazałby się wyjątkowo trudny do przełknięcia. Ich egzystencja stałaby się mniej pewna, gdyby znaleźli się w zagrodzie z jednym dużym baranem zamiast dwóch owieczek.
– Mówisz, że mógłbym przejąć handel?
– Tak, lecz warunkiem są należyta roztropność i odpowiednie okoliczności. Całe wybrzeże może w końcu należeć do ciebie.
Był to jedyny punkt, w którym interesy tych dwóch mężczyzn okazywały się zbieżne. Woźny powracał do tego tematu przy każdej sposobności, mimo to Abe potrzebował całej zimy i większości lata, by przekonać się do tego, co uważał za osobisty projekt zarządcy. Kiedy już dokonała się w nim przemiana, stał się, co dla niego typowe, niecierpliwy jak dziecko, nalegając, by Morels wrócił z córką do Mockbeggar jesienią, nie zaś czekał na powrót wiosną zgodnie ze swymi zamierzeniami.
– Rejs późną jesienią nie będzie przyjemnym przeżyciem dla panny młodej – stwierdził Woźny.
Abe chwycił za krocze swoich spodni.
– Nie będzie pamiętać ani jednej chwili na morzu po swawolach na pokładzie statku – powiedział.
– Ufam, że oszczędzisz panu Morelsowi takiego okazywania swego entuzjazmu.
– Niech ten alfons wyda więc córkę za mnicha, skoro tak łatwo go urazić – zripostował Abe. I potrząsnął swoim przyrodzeniem po raz drugi.
Abe Strapp patrzył, jak kupiec z Jersey i jego córka wychodzą z kościoła. Poczuł, jakby świat, w którym pokładał wszystkie swoje nadzieje, oddalał się wraz z nimi. Za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, czy posiadł tę służącą, jak twierdziła Wdowa. Najprawdopodobniej. Każda była przecież identyczna.
– Panna Purchase złoży pozew o uznanie dziecka! – zawołała Wdowa z głębi kościoła. – I o wsparcie pieniężne!
Woźny wpatrywał się w swoje stopy, ściągając i rozciągając usta, jakby próbował zebrać dość śliny, by splunąć. Nie do końca pojmował jeszcze, jak skutecznie Wdowa przekreśliła plany małżeńskie i co miało z tego wyniknąć. Woda dokoła pełna była szczątków zniweczonych zamierzeń, a on szukał dostatecznie dużego kawałka, by się go uchwycić i utrzymać na powierzchni.
Po raz pierwszy w życiu Abe Strapp wychwycił w tym mężczyźnie ledwo wyczuwalne wahanie i nagle doznał w trzewiach zwierzęcego wzmożenia, larwalnego impulsu, by zaruchać kogoś na śmierć.
Dźgnął palcem Woźnego w klatkę piersiową.
– To twoja sprawka – powiedział.
– Pozostaje jedna możliwość do rozważenia – wtrąciła Wdowa. Dotarła do połowy nawy.
– Jaka mianowicie?
– Jesteśmy obecni i przygotowani do ceremonii ślubnej, czyż nie tak?
Clinch spojrzał na Wdowę, uśmiechającą się lekko w nawie. Wydawała się bezwzględna i spokojna.
– Nie słuchaj jej, panie Strapp.
– Testament nie określa przecież, kogo poślubisz, prawda? – wskazała Wdowa. – Powiedz teraz sakramentalne „tak”, a wrócisz do domu jako wyłączny właściciel spółki C. Strapp i Syn.
– Stracisz wszelkie widoki na interes Morelsa – przestrzegł Woźny.
– Na rany Chrystusa! – zakrzyknął Abe. – Przecież kupiec i tak nie pozwoli mi już tknąć swojej córki, prawda? A jakie ma znaczenie, kto leży pode mną w nocy?
Służąca z przerażeniem odrzuciła osobliwe oświadczyny.
– Nie mówiłaś, pani, że mam za niego wyjść – szepnęła.
– Ten człowiek – odparła Wdowa, wskazując ławę, w której Abe Strapp usadowił swoje pijane ciało – wkrótce stanie się najbogatszym kupcem na wybrzeżu.
Imogen Purchase spojrzała w głąb kościoła i z powrotem.
– Już nigdy nie będziesz musiała pracować w suszarni – ciągnęła Wdowa. – Ani chodzić z praniem nad Lustrzane Jezioro. Twoje dziecko będzie miało wszystko, czego dusza zapragnie.
Ze swego miejsca przy ołtarzu Woźny widział, że wyraz oporu powoli znika z twarzy dziewczyny, z całej jej postawy. Wszyscy odwrócili się w jego stronę, a Wdowa Caines skinęła głową.
Tak oto odbył się pierwszy ślub w Mockbeggar w nowym roku. Matterface i Heater stanęli za panem młodym, który wypowiedział „tak” i „amen”, a Wdowa Caines wystąpiła jako świadkowa Imogen Purchase.
– Ogłaszam was teraz mężem i żoną – powiedział Woźny w prawie pustym kościele.
Po wyjściu z kościoła kupiec z Jersey i jego córka przejechali przez całe Mockbeggar. Dziewczyna walczyła z zawrotami głowy, których nie czuła od pierwszych dni spędzonych jesienią na statku. Siedzieli w otwartych saniach, lecz nie odczuwała zimna. Była zszokowana tym, że oszczędzono ją minutę przed egzekucją.
W niewielkiej osadzie nie było widać żywej duszy, a spod śniegu wyglądały czarne skały i wzgórza. Wydawało się, że przemierzają świat pozbawiony kolorów, życia. Dziewczynę ogarnęło uczucie odrazy do tego miejsca. Nigdzie nie było ani skrawka równego terenu, a izby rybackie, magazyny, przybudówki i domy postawione na krzywych palach wyglądały jak drewniane owady przycupnięte na zboczach wzniesień, nad skalistą plażą i płyciznami w porcie. To skupisko wydawało się nietrwałym dziełem przypadku, które zmiecie do oceanu pierwszy większy sztorm. Dziewczyna wyobrażała sobie, jak fala biblijnych rozmiarów spada na brzeg i wciąga w głębiny całą osadę aż po ostatnią deskę.
Jej ojciec skierował konia i sanie w okolicę nad ogrodami Cainesa, dalej nad Lustrzane Jezioro i wzdłuż Skarpy nad Tinkershare Head do Nonsuch. Im bardziej oddalali się od kościoła, tym większa ulga ogarniała dziewczynę. W drodze do domu nie zamienili ani słowa, a potem córka poszła wprost do swojego pokoju, podczas gdy kupiec odpiął konia od sań i wprowadził go do stajni.
Usiadła na brzegu łóżka, z dłońmi w futrzanej mufce, czując złość, o jaką siebie nigdy nie podejrzewała. Związano ją i złożono na ołtarzu, a własny ojciec przyłożył jej nóż do szyi. Nagle dotarło do niej, że nie ma pojęcia, co w istocie oznacza przerwanie ceremonii. Czy jej zaręczyny z Abe’em Strappem są unieważnione? Czy nie zostanie zmuszona do poślubienia innego nieznajomego mężczyzny, z którym dożyje swych dni na tym surowym, niegościnnym wybrzeżu?
Zeszła na dół i zastała ojca siedzącego przy kominku. Opiekał jabłko na ruszcie, jak to miał w zwyczaju każdego dnia w południe, obracając owoc co pewien czas, aby podgrzać sok w miąższu. Z początku unikał jej wzroku wpatrzony w ogień. W pokoju unosił się zapach pieczonego jabłka, słodki i lekko octowy. Kupiec zdjął jabłko z rusztu na talerz, przekroił je i odwrócił się, by zaoferować połowę córce.
– Ostatnie tej zimy – oznajmił.
Nie wiedziała, co miał na myśli.
– Beczka pusta – powiedział. – Następne dopiero jesienią.
Nie uroniła jednej łzy podczas całej tej gehenny w kościele, ani przez wszystkie dni rzygania na morzu, ani po spojrzeniu w oczy przeznaczonemu dla niej mężczyźnie, ani razu podczas miesięcy kwarantanny, kiedy była odcięta od wszystkich i wszystkiego, co ukochała. Lecz teraz rozkleiła się na widok parującego pomarszczonego jabłka.
– Obiecaj mi – powiedziała wśród własnych szlochów – obiecaj, że wrócę do domu, do matki i sióstr.
Ojciec wydawał się prawie tak samo oszołomiony wydarzeniami dnia i swoją w nich rolą jak córka. Bezradnie skinął głową.
– Wiosną – odparł. – Obiecuję ci, że wrócisz wiosną.
W następnych dniach zajęła się czesaniem wełny, robieniem na drutach i pisaniem do matki i sióstr tęsknych listów o upadłym świecie, w którym się znalazła, w którym kobiety noszą stroje mężczyzn, a własny ojciec zachowuje się bojaźliwie jak mała dziewczynka. Żaden z tych listów nie został wysłany przed jej powrotnym rejsem na wiosnę, ale zwracanie się bezpośrednio do matki i sióstr przyniosło jej pociechę. I nawet gdy dopadła ją choroba, zmuszała się do pisania codziennie tak długo, jak dawała radę. Każdy list był niczym supeł na sznurze wiążącym ją z miejscem pochodzenia, z ludźmi, którzy ją wspierali, dlatego trzymała się dzielnie mimo słabnących sił.
W napadach najgorszej gorączki wielokrotnie prosiła o pióro i papier, choć szeroko otwartymi oczami wpatrywała się tępo w sufit, nie widząc nic. Ojciec siedział dzień i noc przy łóżku chorej córki i nierzadko spostrzegał, że wykonuje ona ruchy prawą ręką, jakby pisała słowa w powietrzu nad głową.
Anna Morels była ostatnią osobą na wybrzeżu, która umarła podczas zarazy tamtego roku, w Dniu Świętego Walentego. Woźny zapytał jej ojca o okoliczności pogrzebu, ale ten nie chciał słyszeć o pochowaniu dziecka na Nowej Fundlandii. Kazał ubrać córkę w jej suknię ślubną i umieścił ją w beczce wypełnionej rumem, po czym wieko zapieczętowano. Znalazł listy, które napisała, i przeczytał wszystkie przy kominku, w którym upiekł ostatnie jabłko w roku. Gdy skończył czytać, położył listy na węglach. Kartki i zawarte na nich myśli rozbłysły na krótko, po czym zgasły w dymie i popiele.
Zwłoki dziewczyny w dziwnym drewnianym sarkofagu załadowano na pierwszy statek płynący do Europy w maju następnego roku, podczas ostatniej śnieżycy w sezonie. Została odesłana do domu, aby być z matką i siostrami, jak jej obiecano. Był to jedyny prawdziwy akt dobroci, na jaki ojciec kiedykolwiek zdobył się wobec swojego dziecka.
Elias Caines umarł pod koniec października, ale odczytanie jego testamentu opóźniła trwająca zaraza morowa, która go zabiła. Dopiero trzy dni po ślubie Abe’a Strappa pan Aubrey Picco zaprosił Wdowę Caines i Mylesa Tavernera, wieloletniego księgowego i jedynego krewnego Eliasa w Nowym Świecie, aby wysłuchali ostatniej woli zmarłego.
Elias Caines był kwakrem z Plymouth i niemalże dożywotnim kawalerem. Jego późne małżeństwo stanowiło zaskoczenie dla wszystkich na wybrzeżu. Żona była od niego młodsza o co najmniej trzydzieści lat. Wychowała się w Kościele anglikańskim, lecz rok przed ślubem porzuciła tę wiarę, by uczęszczać na spotkania kwakrów. Kwakrzy mieli dziwne poglądy na temat miejsca kobiet w świecie – pozwalali, by duch przemawiał spontanicznie przez ich usta tak samo jak przez usta mężczyzn – nikt nie wątpił, że praktyka ta przypadła Wdowie do gustu. Dopiero po zamążpójściu jej nawrócenie wydawało się decyzją znacznie bardziej przemyślaną.
Ślub odbył się podczas jednego z dziwnych, cichych spotkań kwakrów w kancelarii, którą udostępnił Elias. Obecne było całe Towarzystwo Przyjaciół – zarządca firmy Aubrey Picco, jego żona i najmłodsze z ich dorosłych dzieci, Myles Taverner i jego rodzina, a także garstka służących, którzy przeszli na kwakryzm. Nie było przysięgi, obrączek ani kwiatów. Panna młoda i pan młody wstali z krzeseł, aby potwierdzić swoje pragnienie zawarcia małżeństwa, a wszyscy przyjaciele, którzy byli piśmienni, podpisali dokument potwierdzający ślubowanie pary.
Ludzie domyślali się, że starzec jest zdesperowany, by spłodzić dziedzica dla swojego majątku i interesu. Zarazem uważano powszechnie, że jego żonie brakuje pewnych nieuchwytnych kobiecych cech, co czyniło ją mało prawdopodobną kandydatką na matkę, zwłaszcza że była zanadto posunięta w latach, by pokładać w niej takie nadzieje. Niezależnie od przyczyny małżeństwo nie doczekało się potomstwa, gdy w sześćdziesiątym roku życia Eliasa zabiła choroba.
Pod każdym innym względem małżeństwo to było prawdziwym związkiem kwakrów, który, podobnie jak ich Kościół, nie miał przywódcy ani zwierzchnika. Pani Caines wniosła w posagu ślubnym szkuner Sukces o ładowności stu pięćdziesięciu ton oraz dwieście funtów szterlingów. Miała gibką rękę do pisania i głowę do liczb, co w oczach niektórych było podejrzane. Natychmiast zadomowiła się w przedsiębiorstwie Caines: Handel i Spedycja, wtrącając się w sprawy firmy z charakterystyczną pewnością siebie, której nie znosił Myles Taverner. Brak jej odpowiedniej przezorności, ostrzegł Eliasa. W każdej sytuacji pani Caines opowiadała się za najbardziej ryzykowną opcją, argumentując za zwiększeniem zadłużenia w celu sfinansowania rozwoju firmy, szukając rynków zbytu poza uznanymi nabywcami w Europie i Indiach Zachodnich. W najlepszym razie to arogancja, powiedział Myles, w najgorszym brawura.
Elias uśmiechnął się do krewniaka.
– A kiedy źle nami pokierowała?
– Pytanie powinno brzmieć, kiedy zacznie nami źle kierować – odparł Taverner.
– Wezmę pod uwagę twoje zastrzeżenia – powiedział Elias.
Jednak z każdym kolejnym sezonem starszy mężczyzna coraz bardziej ulegał wpływom żony, zwracając się do niej o radę w sprawie transakcji, inwestycji i strategii, nigdy nie podejmując ostatecznej decyzji przed zasięgnięciem jej opinii.
Jego pogrzeb odbył się w kościele anglikańskim, aby pomieścił się tłum pragnący oddać mu cześć. Elias był człowiekiem sprawiedliwym i hojnym, i to nawet w latach, gdy jego firma borykała się z trudnościami. Pożyczyłby nawet własny tyłek, gdyby ktoś nie miał na czym usiąść, mawiano o nim lekceważąco, jakby był pierwszym lepszym naiwniakiem. Lecz nikt nie kwestionował szczerości jego intencji i często wzywano go do rozsądzania sporów między zarządcami placówek a ich sługami, między jednym rybakiem a drugim. Dlatego podczas pogrzebu ławy były pełne, a przed otwartymi drzwiami stało jeszcze więcej żałobników. Nie było pieśni ani czytania z Pisma Świętego, nie było celebranta. Kwakrzy zasiedli ubrani w codzienną odzież, mężczyźni nosili kapelusze nawet pod dachem świątyni. Od czasu do czasu ktoś wstawał, by powiedzieć kilka słów o przyjacielu Eliasie, a głos zabrali nawet niektórzy członkowie Kościoła anglikańskiego.
Wdowa Caines siedziała w pobliżu trumny z przodu kościoła, nie w swoim codziennym stroju ani w żałobnej czerni, lecz w surducie koloru smoczej zieleni i prążkowanej kamizelce, męskich bryczesach i mężowskim kapeluszu z szerokim rondem. Zamówiła ten strój w Poole jako prezent ślubny dla Eliasa. Włożył go tylko raz i tylko po domu. Gdy wyraził zastrzeżenia, powiedziała mu, że to najnowszy trend w angielskim społeczeństwie.
Spojrzał po sobie.
– Dwie kieszonki na zegarki? – spytał.
– Ostatni krzyk mody – odparła żona.
Mężczyzna nosił to samo ubranie od blisko dwudziestu lat: kaftan, kamizelkę i bryczesy w rudobrunatnym kolorze. Spojrzał nieśmiało na swoją nową żonę. Zawsze był niskim mężczyzną i z biegiem czasu malał. Oczy mieli na tej samej wysokości i byli podobnej postury. Małżeństwo równych sobie. Tamtego dnia przywdziała odziedziczoną po matce zwykłą bawełnianą suknię z prostą koronkową falbanką na rękawach.
– Szczęśliwszy byłbym w twej sukni niż w tym stroju – powiedział.
To było najsurowsze napomnienie, na jakie było go stać. Schowała zatem ten ubiór. Ujrzał ponownie światło dzienne, gdy włożyła go na pogrzeb.
Niektórzy uznali to za bardzo osobliwy wyraz żałoby. Inni ujrzeli w tym świadectwo, że prawdą jest to, co od dawna podejrzewali – że jej kobiecości brak czegoś istotnego. Włożyła strój Eliasa, aby przywłaszczyć sobie jego słabnącą męskość i pokazać to światu.
Zdumienie i wstręt, jakie wzbudził jej wygląd na pogrzebie, mogłyby przerodzić się w coś mroczniejszego, gdyby pandemia nie pochłonęła powszechnej uwagi. Kilku żałobników obecnych przy pochówku Eliasa ledwo stało na nogach, a w następnych dniach dwa tuziny innych dopadła gorączka. W ciągu dwóch tygodni zmarło trzech mężczyzn i Woźny ogłosił przerwę w niedzielnych nabożeństwach. Wszyscy zaszyli się w swoich domach i chatach, wychodząc na zewnątrz tylko po wodę, drewno na opał lub aby skorzystać z wychodka.
W miesiącach panowania zarazy mało kto widywał Wdowę Caines. Ci, którym się ukazała, donosili, że była odziana w swój dziwaczny żałobny strój i kapelusz Eliasa. Odtąd nigdy nie widziano jej ubranej w coś innego niż surdut koloru smoczej zieleni i skórzane bryczesy.
Na odczytanie testamentu przybyła w grubym zimowym palcie męża. Pod spodem jednak była wystrojona zgodnie ze swoim nowym zwyczajem. Powiesiła palto na wieszaku przy drzwiach i usiadła obok kuzyna męża, a przed nimi na biurku Aubreya Picco leżał zapieczętowany dokument. Znajdowali się w tej samej kancelarii, w której Elias i Wdowa wzięli ślub. Dzień był przenikliwie chłodny, a północno-wschodni wiatr hulał po budynku, skrzypiąc krokwiami. Godzinę przed spotkaniem służący rozpalił w kancelarii ogień, który ogrzał nieco pomieszczenie, ale oddechy wciąż parowały w zimnym powietrzu.
Wdowa wyjęła glinianą fajkę i srebrne puzderko na tytoń. Ubiła główkę do pełna i podeszła do kominka, po czym przyłożyła płonącą szczapę do fajki.
Kiedy zajęła miejsce, Aubrey Picco powiedział:
– Nasz przyjaciel Elias mianował mnie wykonawcą swojej ostatniej woli i powierzył mi dołożenie starań, aby jego nieruchomości i pieniądze zostały rozdzielone zgodnie z jego życzeniem. Ufam, że oboje jesteście świadomi mojej roli w tej sprawie?
– Jestem świadom – odparł Taverner.
Wdowa skinęła głową.
– Testament ten został poświadczony notarialnie dwa lata temu przez Corneliusa Strappa na urzędzie sędziego okręgowego.
Taverner poruszył się na swoim miejscu.
– Byłem świadkiem sporządzenia testamentu przez Eliasa przed pięciu laty – powiedział.
– Ten dokument jest wyraźnie świeższej daty.
– Nic mi nie mówił o zmianie.
– Nawet ci, którzy są nam najbliżsi, mają sekretne komnaty, do których bronią nam dostępu – oświadczyła Wdowa.
Taverner zmierzył ją wzrokiem i odwrócił się z powrotem do Picco.
– Przywdziała ten niedorzeczny strój, który jest próżny, światowy, nienaturalny – stwierdził.
– Nie stosujemy żadnych zakazów dotyczących ubioru, Myles.
– Nie mam na sobie koronek ani falban, ani wstążek – odrzekła Wdowa. – Nie noszę pierścionków ani bransoletek. Mój naszyjnik służy jedynie do noszenia kluczy.
– To kwestia, którą należy się zająć na naszych spotkaniach – wskazał Aubrey. – Ma się nijak do wypełnianego w tej chwili przeze mnie zadania.
– Jestem pewna, że w swej ostatniej woli mąż mój zadbał o wszystkich tak, jak na to zasługują.
Aubrey podniósł kopertę, by pokazać ją ludziom po drugiej stronie biurka.
– Oto pieczęć sędziego – powiedział, a tamci dwoje skinęli głowami. Podważył nożem wosk i otworzył testament. Włożył okulary. – Ja, Elias Caines – zaczął czytać – z Mockbeggar, na wyspie Nowa Fundlandia, zawsze świadomy niepewności życia…
W swym testamencie Elias Caines przeznaczył skromne kwoty na budowę domu spotkań, w którym odbywałyby się nabożeństwa Towarzystwa Przyjaciół, a także dla trojga dzieci Mylesa Tavernera po osiągnięciu przez nie pełnoletności. Wobec braku bezpośredniego męskiego spadkobiercy pozostawił żonie cały swój doczesny majątek, dom, magazyny i ogrody w Mockbeggar, stanowiska rybackie i budynki na wybrzeżu, Sukces i pięć innych szkunerów, firmę Caines: Handel i Spedycja oraz wszystkie jej aktywa, a także wszelkie krowy, świnie, kaczki, kury i inny inwentarz, jaki znajdował się w posiadłościach w chwili jego śmierci.
– Podpisano: Wasz prawdziwy przyjaciel Elias Caines.
Taverner gwałtownie odwrócił głowę w stronę okna.
– Połowa firmy miała trafić do mnie – powiedział. – Słyszałeś, co dawniej mówił, przyjacielu Aubrey.
Zarządca uniósł ręce w geście bezradności.
– W tym dokumencie nie ma na to nijakich dowodów – odrzekł.
– Kobieta nie ma prawa być właścicielem nieruchomości.
– Jak wiesz, wiele jest rozstrzygnięć na mocy prawa, których nie popiera i nie uznaje Towarzystwo Przyjaciół. Lecz nawet wedle orzeczeń sądów brytyjskich w przypadku braku męskiego spadkobiercy wdowa może cieszyć się majątkiem zmarłego męża do czasu, gdy zostanie objęta ochroną prawną innego mężczyzny. Dopóki Wdowa Caines nie wyjdzie ponownie za mąż lub nie umrze, dopóty nawet Tajna Rada uznałaby, że firma należy do niej i może ona z nią zrobić, co uzna za stosowne. – Podniósł testament, by położyć go do wglądu na biurku. – To jest podpis Eliasa Cainesa – oznajmił. Wskazał nazwisko sędziego pokoju. – A to jest ręka Corneliusa Strappa. Rozpoznaję ją, podobnie jak ty, jestem tego pewien.
– Pracowałem u boku Eliasa, odkąd skończyłem dwadzieścia jeden lat – stwierdził kuzyn. – Pomogłem mu zbudować to potężne przedsiębiorstwo.
– Przedsiębiorstwa, któremu grozi postępowanie upadłościowe, nie nazwałabym potężnym – odparła Wdowa. – Gdyby nie posag, który wniosłam do firmy…
– Elias nigdy nie zażądałby posagu jako zaliczki na poczet małżeństwa.
– Ale też nie odmówił przyjęcia go, przyjacielu Myles.
– Przyjaciele, proszę – wtrącił się Aubrey Picco. Uniósł ręce pojednawczo. – Jesteśmy związani postanowieniami zawartymi w testamencie.
Taverner wpatrywał się we Wdowę. Wreszcie odwróciła głowę w jego stronę.
– Gdyby twój ojciec żył i mógł to zobaczyć – syknął.
– Zaprawdę to strata dla wszystkich, że nie ma go już wśród nas – odrzekła.
W następnej chwili kuzyn Eliasa opuścił kancelarię, a Wdowa Caines i Aubrey Picco siedzieli dalej w milczeniu. Gołe krokwie naprężały się pod wpływem wiatru niczym belki statku na morzu. Wyglądało, jakby siedzieli w bezruchu na niedzielnym spotkaniu, czekając, aż duch popchnie jednego z nich do zabrania głosu. A jeśli to się nie uda, z zadowoleniem pozwolą przemawiać ciszy w ich imieniu. Aubrey podniósł się zza biurka i stanął przy oknie wychodzącym na port. Kilkanaście statków na kotwicy. Dwa szkunery wciągnięte do zimowego suchego doku poniżej kancelarii.
– Jestem zaskoczony, bo Elias nie powiedział mi, że udał się do sędziego, aby wprowadzić zmiany w testamencie.
– To była moja sugestia – przyznała Wdowa. – Aby zyskać pewność, że postanowienia nie będą zakwestionowane na gruncie prawa.
Aubrey skinął głową na surowy świat oceanu i granitu, na bezlitosną zimową aurę.
Wdowa wstała i zdjęła palto z wieszaka.
– Myles nie ma głowy do interesów – stwierdziła. – Ledwo nadaje się do rachowania. Gdyby testament nie został poprawiony, wszyscy byśmy przez to zbiednieli.
Na pobliskim brzegu ciągnęła się przerywana linia lodu nagromadzonego przez wiatr i przypływ, wyglądająca jak mur arktycznej twierdzy, lśniąca na tle ciemnej wody w zatoce. Wtedy do Aubreya przemówił głos podobny do głosu ducha na spotkaniach kwakrów. „Mury twierdzy są bezużyteczne – powiedział. – Nieprzyjaciel już jest w środku”.
– Mam nadzieję, że pozostaniesz na stanowisku zarządcy – powiedziała Wdowa.
– Czy takie było życzenie naszego przyjaciela Eliasa?
– Inaczej bym nie prosiła.
Ponownie skinął głową, lecz nie odwrócił jej od okna.
W marcu podczas corocznego przemieszczania się z Morza Labradorskiego linią brzegową zawładnął napór lodu szeroki na wiele mil, ocierający się o brzeg swoim monumentalnym ciężarem. Port zablokowały kawały kry unoszące się i opadające na fali przypływu niczym stado owiec ocierających się o siebie w zagrodzie.
Do tego momentu Imogen Purchase z trudem znosiła ciążę. Chodzenie i stanie przez dłuższy czas na opuchniętych nogach było istną torturą. Każdego ranka miała mdłości, a woń gotowanego mięsa i uryny wywoływała u niej odruchy wymiotne. Kolejne dni były dla niej udręką. Jednak to prawie nieustanne niedomaganie chroniło ją przed zainteresowaniem ze strony męża.
W dniu ślubu pan młody padł zamroczony, gdy tylko wrócili do Wielkiego Domu. Po ich przybyciu na miejsce psy myśliwskie rozpętały piekło, ujadając, skacząc i ścigając się po schodach, kiedy Matterface i Heater kładli Abe’a do łóżka. Ci dwaj zabrali ogary ze sobą, burknąwszy coś o zapewnieniu nowożeńcom prywatności. W budynku nie było nikogo innego. Dwaj służący, którzy mieszkali i pracowali w Wielkim Domu, złożyli wymówienie po śmierci Corneliusa, a ich miejsce zajęły psy. Imogen siedziała i czekała w salonie, zastanawiając się nad nieprawdopodobną sytuacją, w której się znalazła.
Nad paleniskiem wisiało lustro szerokości całego kominka. Imogen nigdy wcześniej nie widziała lustra większego od swojej dłoni. Pracowała w domu Cainesa jako pokojówka, ale kwakier nie zezwalał na używanie lusterek, toteż dużo czasu w dniu swojego ślubu spędziła na patrzeniu na siebie. Poruszyła prawą ręką, a odbita postać poruszyła lewą. Podniosła lewą i obserwowała, jak prawa się unosi. Wgapiła się w szkło, próbując dostrzec jakąkolwiek wadę w podobiźnie. Wydawało się diabelską sztuczką, że świat istnieje w lustrze w najdrobniejszych szczegółach, zarazem jest idealnie na opak, przeciwny do zamierzonego przez Boga.
Kilka godzin później usłyszała, jak jej mąż woła Matterface’a i Heatera ze swojej sypialni. Zimowy dzień chylił się ku zmierzchowi i w domu zapadł mrok. Abe Strapp zszedł po schodach, mamrocząc coś do siebie, i nagle zatrzymał się na widok kobiety w ruchomym świetle ognia. Wstała, by się zaprezentować, jak przystało na służącą.
– Ty kto? – zapytał.
– Imogen Purchase – odparła, po czym się poprawiła: – Imogen Strapp.
Wykonał ruch ręką, wskazując, że powinna mówić dalej.
– Zostalim zaślubieni – powiedziała. – Ręką Woźnego. W kościele dziś rano.
Pomimo zapadającej ciemności zobaczyła na jego twarzy sekwencję zdarzeń powracającą w pamięci. Pokręcił głową.
– Ta sakramencka wiedźma.
– Ja tak nie chciałam – zapewniła Imogen. – To Wdowa mnie przymusiła. A ty się na to zgodziłeś, panie. Woźny zapisał nas w swojej księdze.
– Gotować umiesz?
– Gotować?
– Tak, gotować. Jezu, pomóż mi. Od miesięcy sam muszę robić za kuchtę, a mój żołądek przeklina już moje zęby.
– Ja umie gotować, pszepana – odparła.
Strapp przepadł po uprzątnięciu kolacji, a Imogen pościeliła sobie łóżko w pomieszczeniach dla służby na tyłach kuchni. Zamknęła drzwi przed psami i rozebrała się do bielizny w zimnym mroku. Nocną porą obudził ją mężczyzna wślizgujący się do jej łóżka.
– Pani Strapp – zabrzmiał głos. – Czy umiesz ugotować drób?
Lodowate dłonie już wsunęły się pod jej koszulę. Pił przez wiele godzin i w reakcji na skwaśniały oddech cuchnący alkoholem żołądek podszedł jej do gardła. Zakryła usta, by stłumić wymioty, a bezradne beknięcie towarzyszące mdłościom oraz mimowolny ruch jej mąż wziął za coś zupełnie innego.
Odwróciła się, uciekając od nieznośnej woni, a on wepchnął się w nią od tyłu.
– Masz wygląd brudnej łachmaniarki – powiedział.
Kiedy przyszedł do jej pokoju następnej nocy, nie potrafiła zmusić swojego ciała do uległości. Zwymiotowała na siebie, męża i pościel. Abe Strapp ryknął niby postrzelone w trzewia zwierzę, podskakując i zrywając z siebie nocną koszulę, jakby trawił ją ogień. Psy szczekały i skakały na zamknięte drzwi. Sklął dziewczynę i zamachnął się na nią pijacko, a ona zagrzebała się pod brudnymi kocami, by osłabić spadające na nią ciosy. Leżała tam jeszcze długo po jego odejściu, w całkowitym bezruchu, tylko serce waliło jej dziko w piersi. Psy Strappa najpierw okrążyły łóżko, potem wdrapały się na pościel, przelazły przez Imogen i zaczęły zlizywać wymiociny.
Następnego popołudnia do ich domu przyszedł Woźny.
– Chciałem pomówić z panem Strappem – oznajmił. Pochylił głowę. – Z pani mężem.
– Wyszedł z panami Matterface’em i Heaterem – odrzekła.
Zauważył ciemną opuchliznę wokół jej lewego oka i zastygł. Była sierotą sprzedaną do niewolniczej służby przez kościół parafialny w angielskim West Country. Przypominała bezpańskiego psa na ulicy miasta, kopanego na tyle często, że wystrzegał się każdego przechodnia. Woźnego gniewało to, że dziewczyna znalazła się w sytuacji, do której w oczywisty sposób nie dorastała. Wskazał ręką.
– Ten strój – powiedział. – Nie jest odpowiedni dla kobiety o twojej pozycji społecznej. Będziemy musieli znaleźć coś właściwszego.
Wbrew sobie Imogen uśmiechnęła się na tę myśl.
– Nie trzeba kupować teraz nic nowego – odparła. – Zaraz będę wielka jak beczka.
– Oczywiście. Mam na myśli chwilę, kiedy dziecko przyjdzie na świat.
Dziewczyna skinęła głową zarumieniona od wstydliwej przyjemności.
Upłynęły kolejne trzy dni, zanim Abe Strapp ponownie przyszedł do jej łóżka.
– Panie Strapp – odezwała się, gdy położył się na niej. – Czuję, że zbliża się choroba.
Wyszedł z pokoju z furią tak nagłą i gwałtowną, że zlękła się o swoje życie. Zastawiła drzwi komodą i przez całą noc nasłuchiwała. Nie wrócił jednak do jej pokoju i od tamtej pory nie złożył jej kolejnej nocnej wizyty. Co sprawiło, że warto było cierpieć w tych dniach napady nudności.
Nie ogłosiła tego, lecz mdłości skończyły się nieoczekiwanie na początku marca, tak samo nagle, jak pojawił się lód w porcie. W kilku pomieszczeniach w domu były lustra i czasem stawała przed nimi całkiem już przytomna. Wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała w nowych strojach, które jej obiecano, w sukniach, halkach, pończochach i butach odpowiednich do jej pozycji. Wydawało się jednak, że to wszystko wypadło całkiem na opak, odwrotnie, niż zamierzył Bóg.
Siedemnastego dnia w marcu każdego roku irlandzcy służący w Mockbeggar i Nonsuch porzucali wszelką pracę, zaszywali się w swoich chatach i pili mocne piwo, bimber lub inną gorzałkę z ziemniaka, aby uczcić Dzień Świętego Patryka. Mężczyźni i kobiety, a przy tym i niejedno dziecko upijali się na umór, inicjowali wspólne śpiewy, kłótnie, bójki na pięści i awantury. Paskudna pogoda w tym okresie roku zwykle ograniczała anarchiczne zamieszanie do domów świętujących, jednak tej wiosny dzień siedemnasty nastał przyjemny, a niebo było czyste. Wiatr wiejący od lodu w zatoce miał w sobie tchnienie zimy, nie był jednak na tyle gwałtowny, by pijani katolicy nie chcieli wystawić nosa z domu. Brak sędziego na wybrzeżu potęgował poczucie nieskrępowanej swobody.
Uroczystości rozpoczęły się przed świtem, a do południa Irlandczycy przeczesywali już ścieżki Mockbeggar, pół setki ludzi w luźnej grupie, wywracając szopy, goniąc owce i kury, śpiewając, wydzierając się wniebogłosy. Większość Anglików w Mockbeggar zabarykadowała drzwi i okiennice w oczekiwaniu, aż burza przeminie. Lecz dla niektórych była to nazbyt wielka pokusa, by się oprzeć, toteż pół setki innych wyszło ze swoich domów i tawern, by dołączyć do rozbuchanej kompanii.
Był to pierwszy Dzień Świętego Patryka w życiu Strappa jako legalnego właściciela ojcowskiej firmy kupieckiej i jako żonkosia. Żadna z tych zmian nie przyniosła mu spodziewanej satysfakcji. Publicznie narzekał na swoją szpetną żonę, która podstępem dostała się do jego domu i nie chciała nawet rozłożyć nóg, by tym sposobem zapłacić za utrzymanie. Skargi te nieuchronnie prowadziły do osoby Woźnego, którego kołtuńska próżność i jawne intryganctwo leżały u podstaw wszystkiego, co było nie do zniesienia w życiu Strappa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki