Uzyskaj dostęp do tej i ponad 200000 książek od 9,99 zł miesięcznie
21 kwietnia 1870 roku w Dilesi, mieście na beockim wybrzeżu, greccy rozbójnicy porywają czterech wysoko urodzonych Europejczyków, co staje się bezpośrednią przyczyną kryzysu na linii Grecja – Wielka Brytania. Po dziesięciu dniach mężczyźni zostają zamordowani. Wydarzenia te przeszły do historii jako masakra w Dilesi i zwróciły Europę przeciwko Grecji oraz odsłoniły głęboko zakorzenione powiązania polityków ze sprawcami.
21 kwietnia 2013 roku: brutalne morderstwo członków europejskiej trojki w jednym z hoteli w centrum Aten znów wywołuje falę niechęci wobec Grecji. Ta zaś, w samym środku wieloaspektowego kryzysu, po raz kolejny otrzymuje łatkę „czarnej owcy”. Zakodowana wiadomość zostawiona na miejscu zbrodni powiąże zdarzenie z masakrą w Dilesi.
Greccy rozbójnicy z przeszłości powracają do życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Charisowi
Rozdziały oznaczone literą „E” przedstawiają zdarzenia prawdziwe. Ze zrozumiałych względów zmieniono daty oraz nazwy miejscowości.
Dwie głowy były oparte na meblu obok telewizora Samsung LCD. Pochylone nieznacznie w lewo, z wyrazem błogości na twarzach. Skóra blada. Usta rozciągnięte niby w uśmiechu. Oczy zamknięte. Włosy sterczące, potargane – za nie chwyciła ręka zabójcy, by podnieść głowy wysoko niczym trofea, a potem umieścić je w widocznym miejscu. Krew gęsta, czarna, sącząca się ostatnimi kroplami z poszarpanych żył tworzyła niewielkie oka na obu krańcach drewnianego blatu. Błękitny dywan wchłonął, co ściekło. Ciemna plama zastygała, schła. Jedna z głów miała na czole ślad po kuli.
Bezgłowe ciała mężczyzn leżały na podłodze. W klatkę piersiową strzelano prawie z przyłożenia – raz do pierwszej z ofiar, trzy razy do drugiej. Gdy odcinano głowy, ofiary były martwe. Tam, gdzie szczerzyły się otwory przerżniętych szyj, krew rozlewała się aż po ścianę, wnikała w szpary drewnianego parkietu. Koszule oraz spodnie denatów zabarwiły się na czerwono od strug bryzgających spod ostrza, które gwałtownie i niedbale cięło mięśnie, nerwy i kości. Nóż uderzał z dużą siłą najpierw w dźwigacz i obrotnik, dwa szczytowe kręgi łączące czaszkę z kręgosłupem, oraz w nerwy rdzeniowe. Potem przesunął się ku przodowi i trafiając raz za razem, byle jak i byle gdzie, rozcinał płaty tarczycy, krtań, lewą i prawą tętnicę, nerw poprzeczny szyi, wewnętrzną i zewnętrzną żyłę szyjną, nerw potyliczny.
Ciała znajdowały się w odległości paru metrów od siebie, jedno zwrócone ku Akropolowi, drugie ku Pendeli1. Pomiędzy nie, w pustkę, upadł brelok z hotelowymi kluczami. W kącie leżał telefon komórkowy iPhone 5, a na fotelu opodal czarna teczka Moleskine Folio Professional wypchana dokumentami. Krew ochlapała białą ścianę, obrazy, kanapę, stół, dwie skórzane teczki Samsonite i papiery na biurku. W szklankach stojących przy pustej butelce perriera była wcześniej woda mineralna o smaku cytrynowym – teraz przez szklane ścianki przezierał płyn o różowawym odcieniu. Wytworny salon hotelowego apartamentu na jedenastym piętrze przypominał rzeźnię. Od trupów bił zapach śmierci, zapach strachu, brzęczący w gęstej ciszy jak mucha nad zgniłym mięsem.
Na stole stała taca z owocami – banany, kiwi, gruszki – butelką czerwonego wina i pasteli2. Przyćmione światło lamp w rogach salonu wzmagało aurę niesamowitości. Telewizor był włączony. Na ekranie pokrytym zaschniętymi, nieregularnymi czerwonymi pręgami korespondent stacji NET w Stanach Zjednoczonych relacjonował ostatnie doniesienia na temat ataku terrorystycznego podczas maratonu w Bostonie. Otwierały się kolejne okienka z zaproszonymi do programu komentatorami. Potem pokazano obrazki z Manolady3 – uprawa truskawek, szklarnie, strzały, krew na drodze, ktoś coś mówi. Nie słychać. Ustawiono opcję „bez głosu”.
Zasłony falowały w podmuchach popołudniowego wiatru wdzierającego się do wnętrza przez uchylone, przesuwne drzwi balkonu. Naprzeciw, w oddali, widniał Akropol. Z dołu, od alej Michalakopulosa4 i Króla Konstantyna, dochodził słaby szum samochodów. W łazience na podłodze leżał biały zakrwawiony ręcznik. Nad umywalką, przed lustrem, w szklance ze znakiem firmowym hotelu znajdowała się szczotka do zębów, a obok pasta Colgate Max White, przyrządy do golenia, klasyczny Shulton Old Spice w białej butelce z 1940. Kolekcjonerskiej.
Szkarłatna smuga ciągnęła się do sypialni, gdzie na dywanie leżało jeszcze jedno ciało. Rzucone niedbale, lekko obrócone na bok. Twarzą do góry. Szeroko otwarte oczy patrzyły na śmierć. Strzał w czoło. Krew już stężała i zasklepiła otwór po kuli. Także ku sypialni prowadziły krwawe ślady stóp na parkiecie i wykładzinie. Urywały się przed wielkim lustrem. Do szklanej powierzchni przylepiony był arkusz papieru formatu A4. Sporządzona na komputerze notatka brzmiała:
Zasada pierwsza:
Aste dua u!
Stać! Co strach wielki siało
w sercach podróżników.
21 kwietnia 2013
PS Klefci zrobili swoje w górach i zeszli do miast.
Jorgakisa dzieło!
1 Pendeli, Pentelejkon – góra leżąca częściowo w obrębie Wielkich Aten. Z kamieniołomów na jej północnym stoku pochodzi słynny biały marmur pentelicki, z którego zbudowano przetrwały do dziś kompleks świątyń na Akropolu. U stóp góry leży miejscowość Pendeli z XVI-wiecznym monastyrem Zaśnięcia Bogurodzicy. Przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczek.
2 Pasteli – batoniki ze sprasowanych ziaren i orzechów słodzonych miodem, na przykład sezamki.
3 Manolada – zagłębie truskawkowe Grecji na północno-zachodnim Peloponezie, opodal Patras. Mowa o strzałach oddanych przez właścicieli upraw do tłumu paruset imigrantów, głównie z Bangladeszu i Pakistanu, pracujących w nieludzkich warunkach, którzy domagali się zaległych wynagrodzeń.
4 Patrz: Słowniczek nazw – Ateny.
W Atenach dzisiaj, 23 dnia miesiąca kwietnia roku 1870, wezwany do stawienia się przed nami niżej wymieniony, przesłuchany został, jak następuje:
Pytanie: Nazwisko i tak dalej?
Odpowiedź: Periklís Lioris, ze wsi Wilia w Megaridzie5, dawniej rolnik z zawodu, wyznania prawosławnego.
Pyt.: Od kiedy trudnisz się zbójectwem?
Odp.: Od 1856. Po powstaniu w Tesalii przystałem do bandy Kalambalikisa. Tam poznałem Takosa Arwanitakisa. Potem, po zabójstwie Kalambalikisa, poszłem za nim.
Pyt.: W jakim celu podejmujecie zbójecki żywot?
Odp.: Aby się wzbogacić.
Pyt.: Gdzie przebywaliście przed przybyciem do Attyki?
Odp.: W Liwadii.
Pyt.: I co tam robiliście?
Odp.: Mieliśmy tam kryjówkę. Posłaliśmy po zapasy i przynieśli nam proch, tsaruchy6, lukumia, czterdzieści okad mąki, mięso, wino, gomółki sera i inne podarki.
Pyt.: Kto przyniósł?
Odp.: Nie wiem. Takos wiedział.
Pyt.: Dlaczego opuściliście to miejsce?
Odp.: Zdradzili nas. Żandarmi nas wytropili, trza było uciekać.
Pyt.: I z Liwadii dokąd się udaliście?
Odp.: Poszliśmy do Teb, a potem napadli na nas w Ritsonie, i jeszcze raz w Chimadiá. Tam nas ukryli pasterze, znajomi Takosa. Później poszliśmy do Megaridy. Tam zoczyliśmy pościgi, tośmy ruszyli do Pendeli i skryli się w Stamacie. Potem w Maratonie pięć dni kryli my się nad jakimś strumieniem. Raz nawet pościg przeszedł obok, ale nas nie obaczyli. Tam, w Maratonie, nazajutrz zasłyszeliśmy o lordach.
Pyt.: Po schwytaniu lordów poszedłeś z Christosem Arwanitakisem do Kifisji? Co możesz nam o tym powiedzieć?
Odp.: Christos chciał się tam spotkać z lady. Dostał od niej list i pierścień. On wysłał jej nóż wysadzany kamieniami i komboloi ze srebrnych paciorków. Napisał do niej, że bardzo chce się spotkać, porozmawiać. Obiecał to onemu Vynerowi. Rzekł o tym Takosowi. Tamten ani chciał słyszeć. „Czyś oszalał?”, mówił. „Tam wszędzie żandarmi ukryci będą. Jak pijawki przywrą do ciebie. Złapią cię”. Christos na to, że obiecał dzieciakowi spotkać się z jego matką, że go nie złapią, że jak mają lordów, to tamci się boją, by przypadkiem nie poszło co nie tak. Takos był przeciwny, gotował się ze złości, jął wrzeszczeć. „Cała okolica zajęta przez nich, w kajdanki cię zakują, nie będę mógł lordów zarżnąć, twoją głowę wezmą, a mnie zmuszą, bym ich puścił wolno”.
Christos uparty był jak osioł. I w końcu dał się przekonać Takos, coby tamten zrobił jak umyślił, niech się jeno strzeże, niech wyruszy przed świtem i w wielkiej tajemnicy, bo miejsce nie jest bezpieczne. Takos posłał wieść swoim szpiegom, pasterzom, by wsparcie dali Christosowi w razie potrzeby. Mnie zabrał Christos ze sobą, do pomocy. A w ślad za nami ruszył Chormowas, ubezpieczać z daleka. Takos nie chciał puścić Christosa samego. Uzbroiliśmy się po zęby i tak zabezpieczeni ruszyliśmy przed świtem.
Na miejscu byliśmy wcześniej niźli lady. Ukryliśmy się w leśnym gąszczu niedaleko mostu, za skałą. Opodal stał pasterz specjalnie posłany, człowiek Takosa.
Nasamprzód widać było w dali kurz, potem dosłyszeli my powóz. Stanął na moście i czekał. A potem lady wysiadła z jakimś człowiekiem odzianym po zachodniemu i jęła rozglądać się wkoło. Odziana była w długą, czarną suknię, którą trzymała ręką, coby jej po ziemi nie włóczyć. W głębi powozu obaczyliśmy jeszcze jakiś cień, ale kto zacz, nijak było dostrzec. Pomyśleli my, że to ukryci żandarmi, tośmy nie wyszli. Wtenczas zbliżył się do nich pasterz. Zapytali go – ten odziany po zachodniemu – czy widział gdzie Christosa Arwanitakisa. A on odrzekł: „Arwanitakis nie przychodzi, kiedy go czekają. Sam cię znajdzie, jak zechce”. Tamten rzekł to lady w jej języku. Wtenczas znów otworzyły się drzwi powozu i wysiadła z niego młoda pani. Podobna całkiem do dzieciaka, do Vynera, i do lady. Jak nic, jej córka. Spojrzałem na Arwanitakisa, stał zatumaniony. Zaślepiło go. Wzroku od niej nie odrywał. Od tej młodej, nie starej.
Wtenczas wsiedli wszyscy do powozu i pojechali do wioski. W kafenijach7 pod platanem, tego dowiedzieli my się później, lady rozpytywała wieśniaków o Arwanitakisów. Miała pełną sakiewkę. Wyjęła grosiwo i postawiła im flaszkę rakí. Ale nie dowiedziała się niczego. Takos miał tam pewnych ludzi. Już wcześniej im zapowiedział, coby język za zębami trzymali.
Siedzieli my w gąszczu jeszcze dwie godziny. Takos czekał nas w domu u naczelnika. Jakeśmy wracali, Christos nie odezwał się słowem. Inny człowiek był z niego, jak wrócił do Oroposu. Od tamtej chwili marzył tylko, aby ją obaczyć. Nawet gdy dzieciaka zabijał, to o niej myślał. Znałem to jego spojrzenie. Widziałem je już ongiś w Gardiki.
Wieczorem obaczyłem ich, jak gorzałkę pili i gadali, co mieli we zwyczaju, gdy jedni na czaty szli, a inni spać. Ja niespokojny byłem, tom i nie spał. Takos mówił, że ma ją zapomnieć. Straszył go rozmaicie. Oczy mu błyszczały wściekle. Chciał, by mu Christos parol dał, a tamten nic – nie chciał obiecać. Z dymem puści sprawę, teraz, gdy taka okazja się trafiła, srożył się Takos. Potem wstali rozgniewani i rozeszli się. „Drogo zapłacimy za te niesnaski, masz robić, co mówię”, rzekł jeszcze Takos. „Nie jestem twoją własnością”, odkrzyknął Christos. Rano ja też mu rzekłem, że nie robi dobrze. Zerknął ino wściekły i poszedł sobie. […]
5 Eparchía Megaridas (Mégara) – dawna prowincja w granicach obecnego nomosu (województwa) Attyki, część obszaru Attyki Zachodniej, z centralną siedzibą w historycznej Megarze.
6 Tsaruchy (gr.tsaruchia) – lekkie obuwie greckich wieśniaków i pasterzy z charakterystycznym pomponem na czubkach butów.
7 Kafenijo – tradycyjny grecki lokal, w którym przesiadują głównie mężczyźni, przy kawie i lokalnych trunkach, spędzając czas na dyskusjach lub grze w karty, tryktraka czy szachy.
Dzisiaj przyszły wieści z Aten. Matka dzieciaka przysłała mi pierścień z dyjamentami i napisała: „Zatrzymaj go, ale odeślij mi syna”. Ja też wysłałem jej podarek i odpowiedziałem: „Nie martw się, Pani, syn ma się dobrze i przesyła swój list. Zrób i ty, co możesz, żeby to skończyć jak najszybciej. Dziękuję za podarek. Przyjdę obaczyć się z Tobą”.
Nienawiść bez wątpienia nie tylko warunkuje wojnę, ale jest samą jej istotą.
Kornilios Kastoriadis
Oto, dlaczego to zrobiłem.
Nie żebym obudził się pewnego ranka i nagle ich znienawidził. Nienawiść wzbierała we mnie powoli, zatruwała mi duszę po kropelce, długie lata, od dzieciństwa. Od czasu… Nigdy nie przestanie mi brzmieć w uszach tamten suchy trzask i jeszcze nieraz zerwę się ze snu przerażony. Trach! Byłem przecież dzieckiem, do diabła, małym dzieckiem, nie miałem nawet dziesięciu lat. Trach! Przeklęta chwila. Tak, nienawiść wzbierała we mnie każdego dnia, ilekroć widziałem ich w telewizji, ilekroć słuchałem wiadomości. Te ich markowe garnitury, ta wytworność, te złote spinki u mankietów, kosztowne teczki. Gotowało się we mnie. Ich znienawidzony obraz tkwił mi w mózgu, cokolwiek robiłem, uporczywy, coraz bardziej natrętny.
Głodujące dzieci, samobójcy, bezdomni, których liczba rośnie w postępie geometrycznym. Półtora miliona bezrobotnych, dwa miliony osiemset tysięcy Greków żyjących poniżej progu ubóstwa, setki tysięcy opuszczających kraj, głównie młodych, w poszukiwaniu szczęścia gdzie indziej. Z powodu niedoli tych ludzi brzydzę się tamtymi i ich nienawidzę.
Nienawidzę ich, bo zniszczyli moje szczęśliwe dzieciństwo, a teraz niweczą moje marzenia.
Nienawidzę ich za to, co reprezentują, kogo reprezentują. Bankierów, cwaniaków uchylających się od płacenia podatków, maklerów giełdowych, skorumpowanych polityków, wielkich szefów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Europejskiego Banku Centralnego, trojki8. Zbójców nad zbójcami. Wszyscy oni z jednego gniazda żmij się wywodzą. I stamtąd atakują – kogo popadnie. Skutki ich nie obchodzą.
Mamy tu dwie rzeczywistości, dwa rodzaje ludzi, żyjących jedni obok drugich, dobrze to wiem. Biedotę i bogaczy.
Czytam o samobójstwach, zbieram zapiski, wycinki z gazet. W jednej teczce samobójstwa, w drugiej przestępstwa i morderstwa.
Próbuję zrozumieć ludzi, którzy z rozpaczy kładą kres swojemu życiu. Wyobrażam ich sobie, stawiam się na ich miejscu, wnikam w ich mózgi, staram się myśleć tak jak oni. Cierpienie, desperacja, krew i śmierć. Czytam o przestępstwach i morderstwach. Chcę pojąć te tragedie, zanurzyć się w ludzkiej niedoli. Chcę znienawidzić najsilniej jak się da, do granic możliwości, tych drani, którzy doprowadzili kraj do takiego stanu. „Polityka to systemowe zarządzanie nienawiścią”. Chcę nienawidzić, jak jeszcze nigdy.
Tak, nienawidzę ich. Nienawidzę po tysiąckroć. Nienawiść to połowa zemsty. Druga połowa…
8 Trojka – grupa złożona z przedstawicieli Komisji Europejskiej, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Europejskiego Banku Centralnego uczestniczących w procesie reformowania zadłużonych krajów strefy euro.
W dni powszednie Romanós Sergidis całą duszą oddaje się uniwersytetowi i studentom. W soboty i niedziele odpoczywa. Ogląda filmy gangsterskie, najchętniej stare, czarno-białe. Amerykańskie. I czyta klasyczne kryminały, głównie Georges’a Simenona. Człowieczek z Archangielska, Paryski ekspres, Narzeczona pana Hire, Zniknięcie pana Monde – te podobają mu się najbardziej.
Śpi do późnego ranka. A potem maraton filmów, książek i muzyki – z krótkimi przerwami na drobne zajęcia oraz zaspokojenie podstawowych potrzeb. Po południu półgodzinna gimnastyka. Rowerek i bieżnia treningowa z widokiem na Hymet i lasy Kiesarianí przy dźwiękach muzyki klasycznej. Barok: Bach, Vivaldi, Scarlatti. Każdej niedzieli w południe odwiedza dom rodzinny i starych rodziców. Zwyczaj zapoczątkowany po studiach w Szkocji stał się niepodważalną regułą. Ich dom – lokal w starej kamienicy – znajduje się ledwie dziesięć minut taksówką od jego mieszkania w dzielnicy Zografu.
Zawsze przychodzi z czymś słodkim i obowiązkową butelką wina. Oraz z gazetą pod pachą. Zawsze koło dwunastej. Jakąś godzinkę czyta gazetę, siedzi bez słowa w wygodnym fotelu i przekłada strony. Matka przygląda mu się bacznie, gdy szurając pantoflami, przechodzi raz po raz przez salon. Grymasy, powzdychiwania, szelest papieru. Ojciec siedzi naprzeciwko, milczy, pali, przegląda przerzucone wcześniej pobieżnie szpalty.
Potem matka daje sygnał: „Gotowe!”. Podchodzą do stojącego w rogu ciężkiego drewnianego stołu, dzieła ojca sprzed lat. Czas na wymianę nowin. Matka o Andonisie, bracie Romanosa mieszkającym w Anglii, „w tym roku też nas nie odwiedzi w wakacje, jadą podobno z żoną do Francji”, o chorobach i drożyźnie. Ojciec o dawnych kolegach budowlańcach, na przykład o Tripolitisie, którego spotkał przypadkiem na ulicy, o piwie, które wypili razem w kafenijo, o domach, które wznosili razem tu, nieopodal, „kiepska konstrukcja, tanie materiały, zawalą się przy pierwszym trzęsieniu ziemi”. On o wyjeździe do Włoch na konferencję w przyszłym tygodniu, „Zbójectwo w Grecji i we Włoszech w XIX wieku – podobieństwa i różnice”, więc niech go na darmo nie szukają.
Później znowu siadają obaj, ojciec i syn, w fotelach przy szklanej ścianie balkonu. Na starym gramofonie piosenki Kazandzidisa. Bezlitosne życie… Od młodych lat… Palą, sączą resztki wina, zawsze czerwonego, ze szczepu arikarás. Cyteryjskiego. Ze szczepu, który mieszkańcy Kuklutzás, wioski leżacej na obrzeżach Smyrny, kitiryjczycy z pochodzenia, przywieźli na rodzinną wyspę jeszcze przed katastrofą małoazjatycką9. Z kuchni dochodzi odgłos wody lejącej się do zlewu, pobrzękiwanie garnków, talerzy układanych jeden na drugim na suszarce. Romanós patrzy z piątego piętra na nowe bloki, skamieniałe olbrzymy zasnute rzadką mgłą, te, które zawalą się przy pierwszym trzęsieniu ziemi, na duże balkony, zaciągnięte zasłony, na czerwoną dachówkę skromnych uchodźczych domostw. Dostrzega czarne punkciki, stado szpaków lotem strzały przecinających niebo, by pospiesznie zniknąć między drzewami parku, skryć się przed deszczem. Później patrzy na deszcz, cienkie strużki zacinające ukosem, na krople podskakujące na parapecie z atłasowym brzękiem. W dole, na ulicach, szumią strugi wody spływającej z rynien i dookolnych wzgórz, liżą rynsztoki, znikają na zakrętach i w kanałach ściekowych.
Dziadek Romanosa znalazł się w Atenach jako dwunastolatek, z matką i siostrą. Wypędzeni ogniem i mieczem z Kuklutzás. Biedni jak myszy kościelne. Ojca stracili. Amelé taburú10. Nigdy więcej go nie widzieli. Dziadek, Romanós senior, żył i umarł w jednym z pobliskich domów, ubogim, maciupeńkim. Tam też urodził się ojciec Romanosa. „Niech ich Bóg pokarze tych oszustów, polityków. To ich robota. Interesom możnych tylko służyć umieją. Zatroszczyli się kiedy o maluczkich? Ba… W ogień ich rzucili, niech się spalą, niech cierpią”, mawia często. Pamięta okryte złą sławą słowa księcia Andrzeja, syna króla Jerzego I11, z grudnia 1921 roku, skierowane do Metaksasa12: „Warto oddać Smyrnę Kemalowi, niechby wyrżnął całą tę hołotę”. Tak, często powtarza tę wypowiedź, słowo w słowo, wypowiedź człowieka uczonego, wykształconego, wbił ją sobie w pamięć, i kręci głową z goryczą.
Ojciec spędził życie na placach budowy. Praca mozolna, zwyczajna, ale uczciwa, no i zawsze dniówkę płacili. Zawsze. Dzięki temu mógł wykształcić synów. Romanosa i jego brata. „Bądź rzetelny i uczciwy. Rzetelny i uczciwy, godny zaufania”, powtarzał starszemu synowi. „Żebyś nikogo w życiu nie skrzywdził”. Taka jest jego spuścizna. Pieniędzy, majątku nie zdobył. Nie miał wykształcenia, lecz o katastrofie czytał. Różne rzeczy. Chciał się dowiedzieć o życiu ojca i dziada, o słynnych różowych winogronach, o szczepie erp-kará – arikará – o winie z Kuklutzás. O swoich korzeniach. O utraconym raju. I wreszcie zrozumieć. Jak to się stało, jak mogło dojść do takiej tragedii? Kto za nią odpowiada? Kto i co kryje się za oficjalną wersją historii? Rozumując najprościej, wyrobił sobie własny pogląd. I jakimś dziwnym sposobem zamiłowanie tego prostego człowieka do historycznych dociekań przeniosło się na syna. Romanós Sergidis został historykiem, żeby badać przeszłość, odpowiadać na zadane pytania i stawiać pytania do udzielonych już odpowiedzi. Żeby sięgając w głąb czasu, nadać perspektywę własnemu, jakże krótkiemu, doczesnemu życiu.
Parę miesięcy po przejściu ojca na emeryturę Sergidis dostał zaproszenie na konferencję w Smyrnie. Chciał zabrać ze sobą rodziców. Bilety i pobyt w hotelu – w prezencie. Od niego. Matka nie chciała, ojciec pojechał. Odnaleźli rodzinną wioskę, dziś zwaną Altindağ, pytali o dom Sergidisów trochę po angielsku, trochę po turecku, trochę na migi. Nikt nie wiedział. Ojciec wiele słyszał od Romanosa seniora, drugie tyle wyczytał, ale tu, w Kuklutzás, niestety, niczego nie znalazł. Ani kościołów, ani destylarni, ani olejarni, ani ogromnych upraw słynnej winorośli. Tylko kamienny budynek szkoły z 1921 roku na głównym placu. Spacerowali, weszli do zrujnowanego kościoła, oglądali stare domy, pęknięcia na ścianach, kamienie, dachówki, zbutwiałe drewniane okiennice, pewnie wszystko greckie, usiedli na kawę przy placu. Tyle. Tylko tyle. W milczeniu wracali taksówką do Smyrny. Przez następne dwa dni ojciec był w kiepskim nastroju. Nie wychodził z hotelu. Zamknął się w sobie. Nawet na nabrzeże nie chciał pójść, tam, gdzie zginęło tylu ludzi. Nie, nie chciał. Nie dawał rady. „Bestie… bestie…”, powtarzał. Romanós wiedział, o kim ojciec mówi. „Niech ich Bóg pokarze…”.
Tak zwykle spędzają niedziele. Siedząc w fotelach, paląc, pijąc wino, przeplatając długie chwile milczenia komentarzami o bieżących wydarzeniach – o trojce, nowych środkach zaradczych, obniżkach emerytur, podatkowych haraczach. Potem dołącza do nich matka. Rozsiada się na kanapie. W grubych kościanych okularach, z przyborami do szycia. Nici, naparstek, igły, szpulki… Zaceruje skarpetkę, naprawi koszulę, obrzuci dół starej spódnicy zapomnianej od lat w szafie, obszyje serwetki, obrus. Sergidis patrzy na długie, krzywe palce, gdy uwijają się sprawnie, mimo zaawansowanego wieku, i nadają kształt chaosowi, porządkują nitki, łączą początek z końcem. Milczy i ona czas jakiś, wszyscy troje słuchają, jak zegar na drewnianym meblu w rogu tyka, kołysząc ich do snu. Ojciec ziewa, zamyka oczy, pochyla głowę.
Sergidis dobrze zna tę matczyną ciszę. Wie, jak walczy ze sobą, nim rozpocznie rozmowę. Nim znajdzie słowa. Nim je ułoży w stosownej kolejności. Ciągle ta sama śpiewka. Ona się zamartwia. Chciałaby go widzieć na ślubnym kobiercu. Powinien mieć rodzinę, żonę, dzieci. A dla niej wnuki. „Bo od tamtego pewnie się nie doczeka, nieudacznika jednego, i tej jego angielskiej żony, tej… tej… Tyle ryb w morzu, tę musiał wyłowić?”.
Sergidis senior otwiera oczy. „Dajże spokój, przesadzasz, sympatyczna jest. Skoro synowi się podoba, tobie nic do tego”, strofuje żonę. A ona dalej swoje. „Tej… tej…”.
„Lata lecą, chłopcze. Musisz się zdecydować. Znajdź sobie dobrą dziewczynę z naszych stron”, sprowadza rozmowę na to, co ją trapi. Co jej nie daje spokoju. Z początku Sergidis się denerwował. Ucinał rozmowę, nie będzie słuchał wskazówek dotyczących spraw osobistych. Zrobi, co zechce, z własnym życiem. Ojciec brał jego stronę. „Daj mu spokój. Dobrze chłopak mówi. Czemu pchasz nos gdzie nie trzeba?”.
Żal mu jej. Wie, że się dręczy, więc jej żałuje. Widzi wilgotniejące oczy matki i przykro mu, że się do niej odnosi szorstko. W końcu, niech tam, niech robi, co do niej należy. Ona tymczasem zawsze znajdzie sposób, by wrócić do tego samego, choćby i okrężną drogą. „Jorgos z szóstego piętra, syn pani Lukii, ma już drugiego synka. W środę mu żona urodziła. Pewnie Luká dadzą chłopcu na chrzcie, po babci”, powiada między jednym a drugim nakłuciem tkaniny igłą.
Sergidis przyjmuje te słowa z uśmieszkiem – zaczynają go bawić – z humorem, z cynizmem. „Wczoraj rano nie miałem zajęć, więc poszedłem na nabożeństwo. Na św. Andrzeja. Przed nami sporo świąt. Jutro wieczernia, nieszpory. Też pójdę. Blisko mam, po sąsiedzku”, mówi najpoważniej jak umie.
Matka spogląda na niego podejrzliwie. Nie rozumie, do czego syn pije. „Ty? Do kościoła? Co cię napadło? Chory jesteś? Do niedawna obok przejść było ci za wiele…”.
On ciągnie dalej: „A w okresie wielkanocnym pojadę na parę dni na górę Atos. Zajrzę do tamtejszego archiwum, poszukam kilku rzeczy do mojej książki”. Jeden z hersztów zbójeckich skrył się swego czasu na górze Atos, w „republice mnichów”, i tam zmarł samotnie w późnej starości, zapomniany. Organy ścigania szukały go gdzie się dało, na darmo, ślad po nim zaginął. Prawda wyszła na jaw, gdy od lat nie żył.
Matka upiera się przy swoim. „Musisz się wreszcie zdecydować, chłopcze”, powiada. I mocuje się z igłą i nitką, i szyje… dary dla przyszłej panny młodej.
On milknie, ona zerka na niego spod oka. Wtenczas on strzela z grubej rury. „Wiesz, mamo… Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu. Wstąpię do klasztoru. Rzucę uniwerek…”. Zemsta.
Ona wytrzeszcza oczy, otwiera usta. Powaga znika z twarzy syna, Romanós wybucha śmiechem, a matczyne serce wraca na swoje miejsce. Starsza pani unosi ręce, żegna się, dwa, trzy razy. Kocha ją, kocha matkę, ma do niej słabość. Tak, widzi, że się zadręcza, ale co ma zrobić? Wystarczy postanowić? Takie to proste?
Był naturalnie w różnych związkach przez te wszystkie lata. Przelotnych. I paru poważniejszych, które trwały dłużej, lecz przepadły w rutynie codzienności. Płomień zgasł w gmatwaninie uczuć, słów, wahań i wątpliwości.
Ale w ostatnich miesiącach nastąpiła zmiana. I chyba po raz pierwszy stanął przed dręczącym dylematem. Czy powinien wreszcie przekroczyć granicę kawalerskiego życia i znaleźć się po drugiej stronie? Spotyka się z pewną młodą kobietą. Ten związek go zadowala. Gdy są z sobą, niczego mu nie brakuje, czuje się spełniony, mógłby nawet powiedzieć, że jest szczęśliwy. Chce wierzyć, że i ona ma podobne odczucia. Ale czy łatwo zerwać z rzeczywistością, którą tak dobrze zna i w której tkwił tak długo? Nie wie.
9 Katastrofa małoazjatycka – klęska Grecji w wojnie z Turcją w latach 1919–1922, wywołanej Wielką Ideą połączenia w jeden organizm państwowy ziem zamieszkiwanych przez Greków, a będących ówcześnie pod administracją turecką. W wyniku przegranej Grecję ogarnął kryzys polityczny i gospodarczy. Rozejm przewidywał między innymi wymianę ludności. Z Turcji wysiedlono około półtora miliona Greków, z Grecji zaś paręset tysięcy Turków.
10Amelé taburú – bataliony pracy istniejące w Azji Mniejszej w czasie pierwszej wojny światowej i katastrofy małoazjatyckiej. Do przymusowej pracy w skrajnie trudnych warunkach kierowano mężczyzn w wieku 15–48 lat, głównie Greków i Ormian. Była to jedna z metod czystek etnicznych stosowana przez młodoturków Kemala Atatürka. W batalionach pracy straciły życie setki tysięcy Greków (przyp. autora).
11 Jerzy I (1845–1913) – król Greków w latach 1863–1913, z dynastii Glücksburgów.
12 Joanis Metaksás (1871–1941) – polityk prawicowy, generał, w latach 1936–1941 premier, sprawował władzę dyktatorską.
Apostolu siedzi u szczytu stołu. Naprzeciw żona Anna, po prawej i lewej synowie. Rzadko się to zdarza. Zwykle go nie ma. Teraz też dopiero wrócił z pracy. Jest niedziela. W trybie pilnym wezwano wszystkich na służbę, odwołano urlopy. Nawet nie zdążył się przebrać. Siedzi w mundurze, na naramienniku złota gwiazdka i znicz. Po zabójstwie przedstawicieli trojki tuż przed południem całą policję postawiono na nogi. Wizja lokalna na miejscu zbrodni w hotelu, zebranie za zebraniem do późnego popołudnia. Dopiero pod wieczór rozdzielono zadania, powołano odpowiedzialnych. Gdy sprawy zostały uporządkowane i gdy nadano im właściwy tok, gdy każdy zajął się swoją działką, ci „bez teki” dostali wolne – na razie.
Apostolu uśmiecha się. Usiłuje się uśmiechać. Synowie wypytują o poczwórne morderstwo. Oglądali wiadomości w telewizji, słyszeli syreny aut policyjnych i ambulansów niepokojących przez długie godziny centrum miasta i pobliskie dzielnice. Pandemonium. Apostolu nie odpowiada, nigdy nie odpowiada, nigdy nie rozmawia o sprawach służbowych w domu – gdy zdarzy się, że jest w domu. Taka jego powinność.
„Wiem tyle co wy”, mówi. Zawsze ta sama odpowiedź. Zawsze to samo kłamstwo. Chłopcy nie są głupi, kiwają głowami, wydymają usta niezadowoleni. Kłamstwo nieszkodliwe. A pozwala uniknąć niezręcznych sytuacji. Później zmienia temat. Zawsze tak robi, zmienia temat, wykręca się, miga.
A więc znowu Andros, Ammólochos. Tęsknota. Natrętne myśli. Kocha i wyspę, i rodzinną wioskę. Próbuje wpoić tę miłość dzieciom. W następnym miesiącu spędzą tam tydzień, Wielkanoc, u babci i dziadka.
– Znowu do tych starych domów nas zaciągniesz, do Wieży Janulisa, albo do źródła Jonakisa, albo do kapliczki Czterdziestu Męczenników. Znowu będziemy latać po pustkowiach i robić zdjęcia – narzeka młodszy.
Apostolu się uśmiecha. Obiecuje, że tym razem pokaże im miejsca, których jeszcze nie widzieli, jaskinię w Aladinú, Wieżę Bistisa, wodospady. Niesamowite wodospady. Próbuje ich czymś pozyskać. Pozwoli im robić zdjęcia swoją leicą. Mogą pojechać na plażę Zorkos, ustawić aparat na trójnogu, obserwować i fotografować pięćsetką ptaki, mewy, sokoły, a nawet rybołowy, jak szczęście dopisze.
– Nie chcecie? Zresztą… Zastanówcie się… Będą też furtalia, babcine omlety.
– To tylko… nic więcej – powiada starszy, uczeń drugiej klasy liceum.
– Nie tylko. A wielkanocne petardy? Ognie bengalskie? Prawdziwa wojna…
– Przestańcie marudzić – strofuje ich mama. – Od trzech lat nie byliśmy razem na Andros. I to z waszego powodu. Chociaż taniej byłoby… Zresztą babcia i dziadek mają prawo was zobaczyć od czasu do czasu. Nie możemy im tego odmawiać. Są już przecież starszymi ludźmi…
Pochylają się nad talerzami naburmuszeni, zajadają. Pieczony kurczak z ziemniakami. Coś mruczą, coś do siebie szepczą, wreszcie milkną. Widelce stukają niezręcznie o talerze. Słychać plusk wody nalewanej z karafki do szklanek.
– Byłam w biurze podróży. Kupiłam bilety – mówi Anna. – Zdrożały od poprzedniego tygodnia. W sumie o sześćdziesiąt euro. Zwykłe naciąganie ludzi.
Apostolu kręci głową. Żuje, przełyka. Ociera usta serwetką. Rozumie.
– Muszą wreszcie znaleźć jakiś sposób, żeby ukrócić te spekulacje – komentuje.
Potem pyta dzieci o szkołę, chwyta okazję, skoro ma chłopców przed sobą, jak im idzie, czy starszy nadal droczy się z nauczycielem historii?
– Nie znoszę go – odpowiada syn – nie wiem, co z tego wyniknie na koniec roku. Ale on ciągle ma coś przeciw Bizancjum. Gdyby mógł, nawet obecny kryzys zrzuciłby na Bizantyńczyków – skarży się i zaczyna przedrzeźniać profesora, zmieniając barwę głosu i wymachując komicznie rękoma. – „Wykorzystywali prostych ludzi, całe narody, sąsiednie kraje, byli bezwzględni i bogobojni do obrzydzenia” – i ciągnie dalej, niezmienionym już głosem, z pełną buzią. – A co najgorsze… To nie było żadne imperium greckie, tylko wielonarodowa mozaika, która musiała się rozpaść prędzej czy później.
Teraz Apostolu powstrzymuje śmiech. Bo wydaje mu się to śmieszne. Syn jest czupurny. Całkiem niepodobny do niego. On idzie przez życie z pochyloną głową. Tak było w szkole, na uniwersytecie, w szkole policyjnej i teraz, w czasie służby. Zawsze. Cieszy się z syna, który jest energiczny, wymagający. Podoba mu się taka postawa. Plus, który przyda się chłopakowi w tej dżungli.
– Wczoraj, wyobraźcie sobie, mówił nam, że Bizantyńczycy przyjmowali komunię świętą z dodatkiem farby zdrapanej z ikon albo rozdrobnionych kości świętych. Pewnie z komunistami trzyma. Albo jeszcze gorzej – z Syrizą13. W kółko się teraz takie głupoty słyszy, a to o Azji Mniejszej, a to o starożytnej grece… Nie wytrzymałem. Powiedziałem mu, że nie wiem, czy to, co mówi, jest prawdą, ale myślę, że coś takiego mogło się zdarzyć raz albo dwa, że to odosobnione przypadki. Nie powinien uogólniać. Bo nie takie było Bizancjum.
Apostolu wciąż się uśmiecha. Anna spogląda na niego surowo i wtrąca:
– No, pochwal go, powiedz, że dobrze robi. Niech się stawia. I bądź z niego dumny! Aż nam wreszcie do Złotego Świtu14 przystanie. W szkole się nie politykuje, rozumiesz, Jani? – kończy, zwracając się do syna.
Potem karci młodszego, który zapomniał o talerzu, tylko się gapi:
– A ty jedz!
Apostolu uznaje, że żona ma rację. Nie powinno tak być. Mówi do syna:
– Jednym uchem wpuszczaj, drugim wypuszczaj. Nie powinieneś wdawać się z nim w przepychanki, to w końcu twój nauczyciel. Cokolwiek mówi, trzeba go szanować. A kiedy…
Dzwoni komórka. Anna unosi głowę, spogląda na męża z żalem. Wie. Intuicja. Apostolu odwzajemnia spojrzenie. On także wie. Widzi numer. Odkłada widelec na talerz, serwetkę na stół. Wstaje, idzie do sypialni. A gdy wraca po dwóch minutach, rzuca „przykro mi”, widząc posępną minę żony. Musi natychmiast wyjść. Wzywają go. Sam Komendant Główny. Zostawia jedzenie w połowie, wychodzi.
Był już kiedyś w gabinecie Komendanta Głównego. Z innymi nowo awansowanymi policjantami. Krótkie zapoznanie, uścisk dłoni, rady. Był jednym z wielu. Teraz jest sam naprzeciw niego. I jego zastępcy. Czuje się mały, bardzo mały przy złotych naszywkach, diamentowych gwiazdkach, szabli skrzyżowanej z pałką, zniczach lśniących na epoletach. Generałowie i on, młodszy inspektor.
Tak, czuje się nieswojo. Jak pierwszego dnia w szkole, w podstawówce. Dziwne, że do tamtych lat pobiegły jego myśli. Zagubił się w czasie. Wciąż pamięta tamto szczególne zdenerwowanie, będzie je pamiętał do końca życia. Szedł drogą w górę, szybkim krokiem, z tornistrem na plecach. Zasapany. Bał się. Nie chciał się spóźnić. Często widywał przez płot nauczyciela stojącego na szkolnym dziedzińcu z rózgą w ręce. Wiedział. Dzieci mu opowiadały, pokazywały poranione ręce. Nie, nie chciał się spóźnić. „Rózgą nas uczy”, mówiły dzieci. Wyobrażał sobie tę scenę. Książka w jednej dłoni, witka w drugiej. Tak go kształcić będą.
I proszę, stoi przed komendantem. Jak uczniak. Stres. Pot. Serce wali. Komendant jest trochę po sześćdziesiątce, w dobrej kondycji, szpakowaty, lekko łysiejący. Głos ma niski, ochrypły. Patrzy na podwładnego przez chwilę, patrzy mu prosto w oczy. Jakby ze zdumieniem, z wahaniem. Trzyma w palcach pióro, złoty parker, puka nim nerwowo o blat biurka.
– A więc, Apostolu, moi współpracownicy mówią o panu w wyjątkowo pochlebnych słowach… – zaczyna i cichnie.
Znowu popatruje z ukosa, w zamyśleniu. Jakby powątpiewał, teraz gdy ma go przed sobą, czy wszystko, co o nim słyszał, to faktycznie prawda. Czy rzeczywiście jest taki sprawny?
– Przejrzałem pańską teczkę. I… przeczytawszy zawartość, utwierdziłem się w przekonaniu… Po studiach kontynuował pan naukę w Stanach Zjednoczonych w zakresie wykrywania masowych przestępstw pospolitych… Ale do rzeczy. Naczelnik wydziału zabójstw, w stopniu inspektora, właśnie złożył rezygnację. Mam ją tutaj – powiada szorstkim głosem i unosi w górę kartkę papieru. – Będę z panem szczery. Powierzyłem mu w południe sprawę poczwórnego zabójstwa w hotelu. I uprzedziłem go… Albo szybko wyjaśni tę sprawę, albo polecą głowy – jego zwłaszcza. Premier jest bardzo zaniepokojony. Wezwał mnie po południu w trybie nadzwyczajnym. Naciskają go. I Europejczycy, i Amerykanie. Chcą sprawców. Gdy wróciłem, naczelnik wydziału zabójstw przedstawił mi jakieś wyssane z palca przeszkody. Powody osobiste, zdrowotne, nie ma znaczenia. Ugiął się pod ciężarem odpowiedzialności. Natychmiast zażądałem, by złożył rezygnację. Dla policji greckiej ta sprawa jest sprawą honoru. A także kwestią najwyższej wagi dla bezpieczeństwa kraju. Rozmawiam z panem otwarcie. I proszę o szczerość z pańskiej strony. Chcę, żeby pan podjął się tego zadania. Jeśli odpowiedź będzie pozytywna, wyjdzie pan z tego gabinetu jako naczelnik wydziału zabójstw w stopniu inspektora. Pozostanie nam jedynie podpis ministra dotyczący awansu. Rozumie się, że jeśli się panu nie uda, przepadniemy obaj. Obu nas poślą do diabła. Udźwignie pan taki ciężar? Podejmie się pan? Oczekuję odpowiedzi teraz, zaraz.
Apostolu jest zaskoczony niespodziewaną propozycją komendanta. Błyskawicznie rozważa, jaki ma wybór. Zastanawia się parę sekund. Nie może zwlekać. Czas start! Musi zareagować. Szybko. Jak wtedy… Był zwykłym policjantem. Pamięta. Wtargnęli z kolegą do mieszkania w Kipseli. Broń gotowa do strzału. Mieli informację o narkotykach. On ruszył w stronę kuchni, kolega do sypialni. Wtedy padł strzał. Usłyszał „Aaa!”, przeciągłe, pełne bólu „Aaa!” kolegi. A potem głuchy odgłos upadającego ciała. Zawrócił do korytarza, zobaczył złoczyńcę z pistoletem w ręce – po pierwszym szykował się do drugiego strzału, by dobić leżącego policjanta, który broczył krwią i wytrzeszczonymi oczyma patrzył w twarz śmierci. Apostolu błyskawicznie podjął decyzję, nie zawahał się; dwukrotnie nacisnął spust, napastnik padł martwy. Potem wezwał karetkę. Kolega uszedł z życiem, cudem mu się udało. Kula w ramieniu. Lekka rana. Apostolu dostał pierwszy awans.
No cóż, myśli, wyzwanie, z przodu przepaść, z tyłu topiel. Co robić? Przywykł do wyzwań. Od lat stawiał pracę ponad wszystko, ponad siebie samego, ponad rodzinę. Dlatego szedł naprzód, dlatego awansował i dotarł do tego punktu. Nie bez ofiar. Bo ta postawa miała swoją cenę. Ale teraz nadarza się znakomita okazja, by wspiąć się na najwyższe szczeble hierarchii. I to szybko. Nie jest przesadnie ambitny. Niemniej całe życie czekał na tę chwilę. I oto przyszła. Wcześniej niż przewidywał. Szansa. Albo da sobie radę, albo się stoczy w otchłań i pociągnie za sobą rodzinę, jej przyszłość. Wielkie ryzyko.
Ale też… Czy może odmówić? Czy może zawieść zaufanie komendanta, zlekceważyć jego wolę i iść dalej jak gdyby nigdy nic? Czy może sprzeniewierzyć się służbie, którą pełnił rzetelnie, bez ustępstw i kompromisów przez wszystkie minione lata? Nie, nie może. Nie może tych lat zaprzepaścić. Odpowiedź brzmi: „nie może”. A odpowiedź dla komendanta musi brzmieć: „tak”. Suche „tak” wydobywa się z głębi trzewi, podchodzi do krtani, rozlega się niespodziewanie, jakby wypowiedziane przez kogoś innego, obcego. Bo to nie jego głos. Nie jego. Apostolu unosi głowę, patrzy na przełożonego wzrokiem jasnym i pewnym.
– Dołożę starań, panie komendancie! Zrobię, co w ludzkiej mocy, żeby pana nie zawieść.
13 Syriza – lewicowa, umiarkowanie eurosceptyczna partia polityczna. W 2015 r. zwyciężyła w wyborach parlamentarnych.
14 Złoty Świt – skrajnie prawicowa, uznawana za neonazistowską partia polityczna w Grecji.
Ojciec przychodził do domu niespokojny, roztargniony. Wracał z pracy ponury. Siadał z nami na werandzie na chwilę, żeby się tylko pokazać, powiedzieć „dobry wieczór”. Nie czuł się dobrze. Był zagubiony, pogrążony w swoim świecie. Mówiliśmy do niego, a on wpatrywał się, nieobecny, w pustkę, w miejskie światła, w gwiazdy na wysokim niebie.
A potem wstawał i odchodził. Zdawało się, że plecy mu ciążą, garbił się, ręce zwisały po bokach, jakieś brzemię niewidoczne, nie do udźwignięcia, przyginało go do ziemi. Zamykał się w swoim pokoju. Mama się zamartwiała, nie rozumiała. Widziałem to w jej smutnej twarzy. W jej pięknych niebieskich oczach, które traciły blask, mgliły się nagle gotowe trysnąć łzami. Tak, widziałem łzę drżącą w kąciku oka. Słyszała, jak późno w nocy przewraca się obok niej na łóżku. Jak wzdycha. A potem wychodzi na balkon, stąpając na palcach, żeby jej nie obudzić. Ze wzrokiem wbitym w odległy punkt na wschodzie, poza okupowaną częścią Nikozji, poza górami Pendadaktilos, palił papierosa za papierosem. Rano mama znajdywała popielniczkę pełną. Po brzegi. Popiół i niedopałki zgniecione, pogięte, ubite. Rothmans Royal. Co go gryzło, nie powiedział jej nigdy. Nie chciał. Wolał borykać się sam. Z pracą, ze stresem, z nowym sklepem, który zamierzał otworzyć? Może. Ale mama czuła, że nie o to chodziło. Ojciec nigdy się tak nie zachowywał. Teraz otwierała się między nimi przepaść. Mroczna, nad którą nie przerzucisz mostu. Wiedział, że nie jest wiarygodny, kiedy podaje byle usprawiedliwienie. Żeby się wykręcić. Prawdy dowiedzieliśmy się później. Gdy o tamtej szarej godzinie odszedł na zawsze.
Ojciec nie miał łatwego życia. Opuszczał rodzinną wieś, zwaną Święty Epiktet, na północy Cypru w popłochu, uciekając przed piekłem wojny. O porze, gdy najeźdźcy zbliżali się do pierwszych domów, wśród zgiełku i zamieszania, w chwili, gdy samoloty zniżały lot, gotowe zrzucić napalm, rzygać ogniem, siać śmierć, w dniu Proroka Eliasza15. Mokry od potu, śmiertelnie przerażony, biegł, żeby się ocalić. „Uciekaj w góry, dogonimy cię”, powiedzieli rodzice. Chcieli jeszcze zabrać parę rzeczy z kufra, wygrzebać ukryte w nim marne grosze. Siostra była na obozie w górach Tróodos. Daleko, nic jej nie groziło. Trzymał w rękach owinięte w skrawek starego prześcieradła pistolet i jatagan prapradziadka Drakosa. Ojciec wcisnął mu je do ręki w ostatniej chwili. „Pilnuj tego!”. Odprowadził go do drzwi, klepnął w plecy. „Leć!”. Pobiegł. Ściskał zawiniątko i biegł, biegł za ludźmi uciekającymi w panice. Miał ledwie dziesięć lat. Mijał samochody stojące w płomieniach, zwęglone zwłoki. Zapach spalonego ludzkiego ciała. Skamieniałe korpusy. Ramiona wzniesione wysoko, wyciągane do nieba. Wyraz grozy na zniekształconych twarzach. Boże mój, Boże! Potworność. Odwrócił głowę. Przyspieszył, byle uciec, oddychał z trudem. Popatrywał za siebie, lecz bliskich nie widział. Samotnie pokonał grzbiety Pendadaktilosu, zszedł na drugą stronę, dotarł do Nikozji. Znalazł schronienie w budynku szkoły podstawowej. Ścisk, ludzie upchani jak sardynki. Spał na podłodze, stał w kolejce po porcję strawy, zawsze trzymając w dłoniach cenne zawiniątko. Uważał, żeby go nie zgubić, żeby mu go ktoś nie wyrwał. Żeby nie przerwać nici łączącej go z korzeniami, z własnymi dziejami. Po paru dniach usłyszał w radiu komunikat Czerwonego Krzyża. Swoje nazwisko, nazwę wioski, którą utracił, którą musiał opuścić. Szukali go bliscy. Zdołali uciec, zanim bestia zacisnęła kleszcze, w ostatniej minucie. Znowu byli razem. Rzucił się matce w objęcia. Przytulony do matczynej piersi słyszał głuchy odgłos serca, które na powrót zaczęło bić, jej łzy kapały mu na policzki. A już myśleli, że nigdy więcej go nie zobaczą, że zginął w płomieniach. Mimo otaczającej ich śmierci, mimo wygnania i niedoli, tam, w obozie dla uchodźców, choć nie u siebie, znowu byli szczęśliwi. Ale nic już nie było takie jak dawniej. Nastał kres beztroskiego życia, kres dziecięcej naiwności, kres rajskiego szczęścia. Niewidzialna ręka, uzbrojona w ostrze, uderzyła na oślep i podcięła korzenie marzeń.
Długie miesiące mieszkali w namiocie, całe lata – w osiedlach dla wygnańców. Beton. Płyta wiórowa. Blacha falista. Mój dziadek zmarł w pokoiku wąskim jak cela więzienna. Nowotwór. Nieutulona tęsknota. W ostatnich chwilach, gdy śmierć brała zamach kosą, wydało mu się, że znów jest we własnym cytrynowym gaju. O zmierzchu. Że trzyma w ręce łopatę, że podlewa ogród. Czuł zapach wilgotnej ziemi i kwiatów cytryny. I usta ściągnięte bólem rozluźniły się. A przed ostatnim tchnieniem ułożyły się do nikłego uśmiechu. Tak umarł mój dziadek, uśmiechnięty. Babcia odeszła w ślad za nim po paru latach. Zdążyli jeszcze wydać za mąż siostrę mojego ojca. Po tygodniu młoda para wyjechała do Australii. Emigranci. Nakryli dwa, trzy stoły dla gości. Ubogi, ubożuchny weselny poczęstunek. Poczęstunek na pożegnanie. Babcia co rusz odchodziła na bok, pogrążona w smutku. Wilgotniały jej oczy. Taka radość… Nigdy więcej nie zobaczyli swojego domu, starego dostatniego domu z wielkim balkonem, nad brzegiem morza. Ani cytrynowego gaju dziadka. Ani tego.
Ojciec osierociał w ostatniej klasie liceum. Siostra chciała go zabrać do Australii. Przysłała zaproszenie, bilety. Nalegała. Nie chciał, uparł się, nie chciał emigrować. Parę lat mieszkał z ciotką. Zarzucił marzenia o studiach. Choć bardzo pragnął się uczyć, trudności były nie do pokonania. Chciał zostać geologiem, botanikiem, entomologiem, kimś takim. Kupił książki i czytał. Geomorfologia Cypru, endemiczne owady i rośliny. Fauna. Nie, nie mógł studiować. W dwudziestym roku życia, zaraz po służbie wojskowej, zaczął pracować. Najpierw za marną dniówkę. Ale z czasem zaoszczędził trochę grosza, zaciągnął pożyczkę i otworzył pierwszy sklep. „Jorgos Sokardís. Artykuły wędkarskie”. Miał bzika na punkcie łowienia ryb. Od dziecka. Sprzęt własnej roboty: żyłka przyczepiona do trzciny ściętej przy pobliskim strumyku, haczyk z zakrzywionego gwoździa. Po szkole rzucał tornister i pędził wędkować. Wysiadywał między skałami, na plażach, przy ustronnych zatoczkach w pobliżu wsi. Dwa kroki od morza – tam czuł się u siebie. Pasję zamienił w zawód. Sklepik dobrze się rozwijał, długi zostały spłacone. Poszedł więc dalej. Wielki sklep – sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Potem następny. Wkrótce Jorgos Sokardís, uchodźca, biedaczyna, który dotarł na nieokupowane tereny w jednych portkach i jednej koszuli, stał się wyłącznym importerem znanych artykułów wędkarskich. Firmy europejskie. Amerykańskie. Japońskie. Zaopatrywał sklepy w Nikozji, a potem i w innych miastach. W ciągu dziesięciu lat zbudował małe imperium. Za sprawą szczęścia i uporu. Entuzjazmu i wytrwałości.
Lubiłem buszować po sklepie, oglądać żyłki, ciężarki, kolorowe spławiki, haczyki, kołowrotki, wędziska. Sprzęt na każdy gust. I na każdą kieszeń. Zachodziłem tam popołudniami. Słuchałem opowieści wędkarzy, którzy przychodzili na zakupy. Przesadzali czy nie, mówili prawdę czy fantazjowali, wszystkie ich słowa przypominały mi baśnie z tysiąca i jednej nocy. Ojciec posuwał się w opowieściach jeszcze dalej. Znał nieskończenie wiele nieprawdopodobnych historyjek o łowieniu ryb. Zwykle szokujących. Opowiadał je w mojej obecności, mama go karciła. „Przy dziecku?”. Był znakomitym bajarzem. Myślę, że jak każdy wędkarz. Czytał wszystko, co się wiązało z wędkowaniem, co dotyczyło ryb i ich zachowania, aż wreszcie powstała w domu bogata specjalistyczna biblioteka.
Budował relacje z klientami. Był im wierny, a oni byli wierni jemu. Wymieniali się informacjami. Z niektórymi łowił ryby w soboty i niedziele. Na wędkę z brzegu albo na otwartym morzu, sieciami lub ciągnąc przynętę za płynącą łodzią. Doskonalił technikę poprzez lekturę, praktykę i eksperymenty. Był bardzo dobrym, znakomitym wędkarzem. Ryb nigdy nam nie brakowało.
Własnym staraniem i pasją zbudował także nasz dom. Górujący na jednym ze wzgórz Nikozji. Jego mały pałac. Prosty fronton, kamień, balkon przypominający dawny dom na wsi. Takim go chciał mieć, takie wskazówki dał architektowi. Troszczył się o szczegóły, codziennie doglądał majstrów. Pragnął patrzeć wieczorami na rozproszone w dole miejskie światła, na grzbiety przeciwległego Pendadaktilosu i marzyć. Za górami, u ich stóp, nad morzem, była jego wioska. Zamykał oczy i wyobrażał sobie, że znowu tam jest.
Sam zaprojektował ogród, sam kopał ziemię, sadził rośliny, podlewał je i zraszał, przycinał gałęzie. Letnimi popołudniami i wieczorami siadywaliśmy pod drewnianym daszkiem altany, którą sam zbudował. Wokół niej zasadził krzewy róż czerwonych, różowych, białych. W dole miasto, na wprost Pendadaktilos – ponury wieczorem, zraniony flagą okupanta, olśniewający w blasku słońca.
Potem nastał złoty okres giełdy. Najlepszy przyjaciel ojca, kolega z liceum, prowadził biuro maklerskie. Radził mu, jak inwestować. Ojciec nie mówił o tym mamie. Nikt o niczym nie wiedział. Tajemnica. Zainwestował niewielki kapitał. Tak się zaczęło. I jak to zwykle bywa, apetyt rósł w miarę jedzenia. Rosło też ryzyko. Przyjaciel namawiał, żeby inwestował więcej. Jeszcze więcej. Obiecywał, zaklinał się, że za dwa lata najdalej ojciec pomnoży kapitał do niewiarygodnych rozmiarów. „Jak ikra jesiotra, przyjacielu, czarny kawior!”, mówił, chichocząc. Używał języka, który ojciec rozumiał najlepiej. Spłaci dom, kupi lokale na sklepy, koniec z wynajmowaniem, zabezpieczy nas do końca życia, a ja będę mógł studiować na najlepszych zagranicznych uczelniach. Niespełnione marzenia ojca miały zrealizować się w moim życiu.
Notowania szły w górę, cały czas w górę. Ojciec brał pożyczki i inwestował. Wracał do domu w euforycznym nastroju. Przez dwa lata zarobi tyle, ile nie zarobił uczciwą pracą, własną krwawicą, przez piętnaście lat. Jesiotr. Czarny kawior. Zaczeka do końca roku, 1999, taką sobie wytyczył granicę, do brzasku nowego tysiąclecia, potem upłynni zyski i spłaci długi. Dopiero wtedy ogłosi nam wielką nowinę. Żeby ją uczcić, kupił bilety na wyprawę do Ameryki. Niespodzianka! Nowy Jork, Floryda, Miami, Teksas, Arizona i Wielki Kanion, Kalifornia, Los Angeles i San Francisco, Waszyngton.
I wtedy przyszło załamanie. Błyskawiczne. Wartość akcji spadała na łeb na szyję. Nikt nie kupował. Ojciec stracił wszystkie pieniądze. A wraz z nimi stabilność. To, co budował z takim trudem, runęło w jednej chwili. Wiedział, że jest bankrutem. Długi miał ogromne. Garbił się z każdym dniem coraz bardziej, kurczył, uginał. Na początku siadywał jeszcze z nami w ogrodzie, nie za długo, z przyzwyczajenia. Pogrążony w milczeniu. Czasem tylko szeptał coś bladymi ustami, jakby tracił głos. To zwarte, potężne ciało nie było już moim ojcem. Było cieniem. Powietrzem. Nie widział świateł miasta w dole, lecz chaos, niewyobrażalną pustkę, czeluść, która go pochłaniała. Potem człapał do swojego pokoju i zamykał się na długie godziny, samotny. W nocy wstawał z łóżka, tkwił na balkonie, palił aż do świtu.
Zmowa bankierów, maklerów i polityków wywołała katastrofę. W ciągu jednego roku połowa cypryjskich gospodarstw domowych zainwestowała na giełdzie łączną kwotę dwóch miliardów euro. Maklerzy ludzi wykorzystywali, bankierzy udzielali im pożyczek, politycy ich zachęcali, garstka cwaniaków zarobiła krocie kosztem rzeszy naiwnych i prostodusznych. Dwa miliardy euro trafiły w ręce grupy o najwyższych dochodach. Z wielką łatwością. Nikt nie poszedł za kratki, nikt nie został ukarany.
I pewnego wieczoru usłyszeliśmy: Trach! Przeklęty suchy odgłos, krótki i przenikliwy, przeszył powietrze, dotarł do naszych uszu. Trach!
Najpierw nie wiedzieliśmy, co się stało. Myśleliśmy, że coś spadło. Coś ciężkiego, dużego. Że się rozbiło. Mama poszła zobaczyć. Otworzyła drzwi pokoju, krzyknęła. Na jej twarzy zobaczyłem przerażenie. Oczy szeroko rozwarte, rozszalałe morze, mięśnie napięte, skóra biała jak płótno. Zajrzałem jej przez ramię, gdy wycofywała się przerażona. Zobaczyłem go, zobaczyłem ojca. Zgięty wpół, torsem leżał na biurku. Dokumenty, kolekcja drewnianych fajek, wszystko we krwi. Po ekranie komputera spływała jeszcze purpurowa strużka. W prawej skroni widniała dziura. Tamtędy weszła kula. Wyszła lewą skronią i utkwiła w ścianie. Na meblach, biurku, na podłodze krew, włosy, cząstki mózgu.
15 20 lipca 1974 r. Turcja dokonała inwazji na Cypr. Północna część wyspy, ponad 36 procent całego jej terytorium, okupowana jest przez Turcję do dziś.
Jakby porwała mnie jakaś fala i rzuciła daleko w morze. Byłem na ulicy Stadionu, przed witryną księgarni Ianosa, oglądałem nowo wydane tytuły. Literatura piękna, historia, eseje. Słyszałem ich. Najpierw niewyraźnie, głuchy szmer, nieokreślony. Pomruk tłumu, niby szum oceanu. Widziałem, jak się zbliżają. Pomyślałem, że zaszyję się w księgarni i tam przeczekam nawałnicę. Lecz moją uwagę przykuła ich niesamowita zaciekłość. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Znalazłem się między nimi niechcący, nie wiedząc kiedy. Oszołomiony, porwany przez wir, niezdolny uciec. Ci na przedzie posuwali się wolno, ci z tyłu – napierali. Krzyki. Hasła. Liderzy z megafonami. Nakładające się głosy, słowa. Muzyka. Pieśni bojowe. Widziałem usta, które otwierały się i zamykały, żyły nabrzmiałe pod chmurnym niebem gotowym spłynąć deszczem. Czerwień. Czerwień. Czerwona ludzka rzeka. Szturmówki, flagi, bluzy. Czerwone. Wszystko czerwone. Transparenty z hasłami o trojce, Unii Europejskiej, sprzedajnych politykach. Szał. Jeden wielki ryk, jazgot szeptów, słów, głosów, krzyków. Tłum parł jak stado, skowyczał, warczał, szczekał. Czułem, że upadnę, że stoczę się w lej wiru, że będę się kręcił i obracał, aż mnie pochłonie czarna dziura. Zamęt. Oszołomienie. Traciłem kontakt z rzeczywistością. To tylko czułem – oszołomienie.
Kątem oka widziałem ludzi w kapturach, kominiarkach, po prawej i lewej, gdzie tłum rzedł. Z plecakami. Przypominali dziwaczne stwory, co wychynęły znienacka z głębi ziemi na światło dnia. A potem rozległ się brzęk tłuczonych szyb, odgłos spadającego szkła. Czuło się dym, smród palonego plastiku. Płomienie buchnęły ze sklepów. Linia marszu się załamała. Ludzie biegli, pędzili przed siebie. Młodzi w czerwonych bluzach ściągali flagi, drzewcami i plastikowymi rurkami okładali zakapturzonych. Rzuciły się na nich także oddziały specjalne policji MAT. Chwilowe przymierze, fałszywa przyjaźń. Zepchnięto ich, robiąc miejsce strażakom. A ci, za pomocą pomp i agregatów, wodą i pianą tłumili ogień.
Dalej, przy Syntagmie – przy placu Konstytucji – jak na wojskowy rozkaz „Stój!” tłum znieruchomiał. Przed policyjnymi barierkami. MAT-owcy stali w zwartych szeregach, w pełnym uzbrojeniu, z tarczami. Metalowe zapory. Opodal, przy Królowej Zofii, policyjne wozy na chodniku. Pojazdy z armatkami wodnymi. W siedzibie Parlamentu, Starym Pałacu Królewskim, wisieli w oknach urzędnicy, może posłowie, i zadekowani tam, wysoko, próżnowali, obserwując tłum wypełniający ulice Filhellenów, Hermesa, Uniwersytecką, Królowej Zofii. Ludzie ciągnęli pod Parlament wszystkimi drogami. Efemeryczne strumienie, które pieniąc się i szumiąc groźnie, niosą pnie i spróchniałe kłody. Tłum rósł i gęstniał. Zaczęło siąpić. Wilgoć. Zimno. Para oddechów kłębiła się i niknęła w mżawce.
Zasunąłem zamek zielonej wojskowej kurtki. Wydobyłem kaptur i nasunąłem go na głowę. Patrzyłem na fronton pałacu. Neoklasycyzm. Monachium. Historia sztuki, drugi semestr. Przypomniałem sobie o pożyczce Ludwika I Wittelsbacha – znowu pożyczka – o „grzecznościowej ofercie” dla Grecji z zasobnego bawarskiego skarbca na budowę pałacu dla Ottona, żeby królewski synalek miał godne siedlisko, jakiś dach nad głową. Sto tysięcy złotych funtów ten pałac kosztował. Biedne państwo greckie takimi środkami nie dysponowało. Dla Bawarczyków – drobiazg. Ale w roku 1843, przy pierwszej nadarzającej się okazji, zażądano zwrotu, a państwo greckie zobowiązało się pożyczkę spłacić. No i naturalnie, po detronizacji Ottona i zjednoczeniu Niemiec, Bismarck tak długo straszył i groził, aż zwrot uzyskał. Gdzieżby odpuścił… Czyż nie za czasów Ottona, w roku 1836, niejaki Reichenbach, Christoph, bawarski oficer, objął kierownictwo Mennicy Królewskiej i bił pierwsze drachmy? A teraz, czy nie inny Reichenbach, Horst dla odmiany, także Niemiec, szef Task Force, specjalnego zespołu zadaniowego do spraw Grecji w Komisji Europejskiej, czy nie on teraz trzęsie Grecją? Wokół tego wszystkiego błądziłem myślami. Dopiero gdy stojący obok podstarzały emeryt zaczął wydzierać się na całe gardło, wróciłem do rzeczywistości.
Tłum wył. Co odważniejsi z czołówki wyżywali się na policjantach. Jedni im wymyślali, inni rzucali jajkami, jeszcze inni pomidorami, niektórzy pluli na MAT-owców z pierwszego szeregu. Potem zaczęto napierać. Z wściekłością odciągano barierki, ludzie chcieli się przedrzeć pod Parlament. Policjanci tupnęli buciorami, chwycili rytm jak wioślarze, jak konie w galopie, i ruszyli naprzód. Pojawiły się pierwsze rany na głowach, poszły w ruch gazy łzawiące. A później pierwsze koktajle Mołotowa. I znowu ci w kapturach i kominiarkach. Kawałki marmuru i kamienie przecinały powietrze, trafiając w policjantów.
Nabój z gazem łzawiącym potoczył się pod moje nogi. Błyskawicznie spowił mnie kolorowy dym. Poczułem go w płucach. Oczy zaczęły szczypać. Nie mogłem oddychać. Dusiłem się. Kaszlałem. Tłum się rozpierzchł. Klęczałem na asfalcie. Zakryłem oczy dłońmi. Pozostawały szeroko otwarte mimo bólu, mimo panicznych prób zaczerpnięcia odrobiny czystego powietrza, złapania oddechu. Bolały. Piekły. Łzawiły. Kiedy jakoś doszedłem do siebie, spostrzegłem, że jestem w oku cyklonu. MAT-owcy z jednej strony, zakapturzeni z drugiej – atakowali po dwóch, trzech, miotali ogniem. Dostrzegłem policjanta zmierzającego groźnie w moją stronę. Uniósł pałkę, gotów uderzyć. Ale wycofał się przed atakiem zakapturzonych. „Uciekaj!”, usłyszałem. Rzuciłem się biegiem za czarnymi postaciami, które znów zmuszono do odwrotu i które niknęły w pobliskich zaułkach. Uciekałem wraz z nimi. Hermesa, Ateny, kluczenie wąskimi uliczkami, Atinaidy, Skuzesa, plac św. Ireny, Eola, Byssy, Eurypidesa, Menandra. Na Tsaldarisa natknęliśmy się na radiowóz MAT-u. „Tędy! Dawaj!”, rzucił jakiś młodzik. Miał może ze dwadzieścia lat. Nie więcej. Odsłonił twarz. Był w podkoszulku z długim rękawem i białej bluzie. Wrzucił do śmietnika plecak i kominiarkę. „Czemu to wyrzucasz?”, spytałem. Argiris – tak miał na imię, jak się później dowiedziałem – spojrzał na mnie zdumiony. „No przecież…”. Wtedy zrozumiał. Nie byłem swój. Zrozumiał, gdy się odsłoniłem, gdy zrzuciłem kaptur kurtki. Przypadkiem znalazłem się na ich drodze. „Kurde, wziąłem cię za…”. Zaklął. Spojrzał na wóz policyjny stojący czterdzieści metrów dalej. Potem znowu na mnie. Zatrzepotał rzęsami. „Wtyczka jesteś? Glina?”, spytał wściekły. „Ani wtyczka, ani glina. Nienawidzę ich tak samo jak ty, człowieku. I ich, i ich szefostwa”. Uspokoił się, złagodniał. Przyglądał mi się jeszcze chwilę. Myślał. „Jak masz na imię?”. Powiedziałem. I dodałem, nie wiem po co, tak jakoś wyszło, że studiuję na wydziale filozoficznym. „Dobra, chodź”, powiedział. Zaufał mi. Z niewiadomego powodu. Może zobaczył we mnie nowego towarzysza, skoro na własnej skórze poczułem brutalność policji. Może połączyła nas wspólna nienawiść. Może we dwóch mieliśmy większe szanse się przedrzeć. Nie wiem…
Nie chciałem się plątać z anarchistami. Nigdy nie czułem do nich sympatii. Ale obraz policjanta zbliżającego się z uniesioną pałką, radiowóz przy Tsaldarisa… Nie miałem wyboru. Poszedłem za nim. Szybko przecięliśmy aleję i zniknęliśmy w ulicy Platei. Potem Metaksurgijo. Fabviera. Akominatosa. Plac Watis. Ulica Meyera. Acharnejska, Marny, Sturnarisa. Eksarchia. Całe kółko. Prawie godzina piechotą, żeby nie wpaść na gliniarzy i blokady. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Wreszcie wleźliśmy do jakiejś półpiwnicy, nory, jamy, przy Pulcherii, u stóp wzgórza Strefi. Czekało tam paru innych. Gdy otworzył drzwi, studiowali pożółkłe broszury. Odłożyli je. Czarni, wszyscy na czarno. Mroczni. Glany, spodnie, bluzy, kurtki. Czarne. Długie włosy zebrane gumkami recepturkami, łupież. „Spóźniłeś się i…”, zaczęli mówić do Argirisa, ale zdumieli się na mój widok. Podnieśli się z miejsc. Uspokoił ich. „W porządku. Przyjaciel!”. Weszli do maleńkiej kuchni. Zamknęli drzwi. Słyszałem, jak się kłócą. Zrozumiałem coś niecoś, że kilku złapali i zabrali na komendę. Potem wrócili i siedli naprzeciw mnie. Zajęli pozycje bojowe. Dwaj na krzesłach, dwaj na podłodze. Ściągnięte brwi. Ukradkowe, podejrzliwe spojrzenia. Chwila ciszy, zakłopotanie. Śmierdziało niemytymi ciałami, brudnymi skarpetkami i wilgocią. Gołe ściany. Płytki na podłodze z tłustymi plamami. Stół. Także zaplamiony. Łóżka musiały stać gdzie indziej. Widziałem zamknięte drzwi. Pewnie tam. Komuna. Znowu złapali broszury. Dimitrios Paparigópulos. Myśli pewnego zbójcy. Pierwszy anarchistyczny tekst napisany w Grecji. Dziś manifest krążący po stronach internetowych anarchistycznej ideologii.
Czym jest społeczeństwo? Zwałowiskiem podłości i knowań, zlepkiem zawiści i nienawiści, wylęgarnią wszelkiego zła. Prawo stworzono dla ucisku biednych, tych bez protektorów, tych maluczkich. Słabego prawo chroni rzadko, ale i słabi mają w tym społeczeństwie swoją siłę…
Takie i tym podobne fragmenty, dyrdymały, czytali na głos. Zapalili skręta z haszem i podawali go z rąk do rąk, w kółeczko, za porządkiem, kopcili czasem w milczeniu, zamyśleni, z pustym wzrokiem wbitym w ścianę, czasem rzucając jakieś słowo, frazę, jak zaklęcie, bez składu i ładu, bez sensu, wyrazy naładowane nienawiścią, samą nienawiścią. Gliny… Gliny… Co zdanie to „gliny”. Zęby zgrzytały, z oczu szły iskry. Społeczeństwo, partie, instytucje, komuniści, ci ze Złotego Świtu, ich szefowie. Idiotyzmy. Nie wiedziałem, że są ludzie, którzy mogą pałać nienawiścią aż tak bezdenną, tak ślepą. Pojąłem to tamtego dnia. Spotkałem się z nimi jeszcze parę razy w ich norze. Chodziliśmy na piwo w Eksarchii. Czułem, wiedziałem, że mnie wystawiają na próbę. Sondowali mnie. Krzywe spojrzenia, miny, półsłówka, poszeptywania. Nie, nie byłem swój. Jeszcze nie byłem. Ale powoli, gdy tak sobie siedzieliśmy i pili, zaczynali się otwierać. Partyzantka miejska, jak dokuczyć glinom, wolność dla bojowników, którzy gniją w więzieniach. I ulotki, wszędzie ulotki. Przyklejane do murów. Cały czas takie banialuki wygadywali. Konspiracja. Zabawa w chowanego. W podchody. W złodziei i policjantów. Hasła malowane czarną farbą. Dni okupacji.
Ja też ich sondowałem. Kto wieczerza z diabłem, długą łyżkę mieć musi. Chciałem nasycić się ich nienawiścią, ich obłędem, zajadłością wobec gliniarzy i ich mocodawców. Nienawiść! Nienawiść rodzi nienawiść, gwałt rodzi gwałt. I któregoś dnia wprost im to powiedziałem. Na chłodno. „Czemu by nie załatwić tych z trojki? Oszustów w garniturach i krawatach, którzy się tu panoszą, kraj nam niszczą. Nie wystarczą pociski Mołotowa ani rzucanie kamieniami w policjantów. Takie rzeczy to i dzieciaki potrafią!”.
Patrzyli na mnie zdumieni. Odchylili się w krzesłach. Skrzyżowali spojrzenia. Zastygli. Argirisa ogarnął histeryczny śmiech. Zaraźliwy. Uchachali się wszyscy. Myśleli, że żartuję. Nie żartowałem. W tamtych dniach rozmyślałem nad możliwością… Rodził mi się w głowie pewien plan… Spotkałem się z nimi jeszcze jeden raz. „Czemu by nie załatwić tych z trojki?”, spytałem. Mówiłem poważnie. Widać to było po mojej twarzy. Po nabrzmiałych żyłach, nabrzmiałych nienawiścią. Po spojrzeniu, w którym żarzyła się złość. Nie żartowałem. Zrozumieli. Tak, to właśnie miałem na myśli.
Wtedy padła najbardziej nieoczekiwana odpowiedź. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Nie, nie spodziewałem się. „Trojka nam pasuje”, powiedzieli. Bezrobocie, bieda, głód, samobójstwa, przestępstwa, ból, frustracja, protesty, to pierwsze objawy dezorganizacji społeczeństwa. Tyle lat czekali na taką okazję. „A jak ci się zdaje, dlaczego zyskujemy ostatnio coraz więcej zwolenników? Ruch anarchistyczny rośnie w siłę. Olbrzymieje”.
Tak mi powiedzieli. Więcej nie poszedłem na wzgórze Strefi. Partyzantka miejska. Bzdura! Szajs! Dziecinada, i tyle.
Sergidis idzie na randkę. Jak zawsze świetnie ubrany, zadowolony z siebie. Beżowa marynarka Gucciego, spodnie Levi’sa, krój klasyczny. Czarna koszula, eleganckie, skórkowe buty. Wszystko przywiezione z zagranicznych podróży. Seminaria, konferencje, wykłady w obcych krajach.
Wysiadł z taksówki na początku Hermesa. Chce się trochę przejść. Skręca w Katedralną. Długi, pewny krok. Miarowy. Oddech, krok. Oddech, krok. To mu pomaga myśleć. Jest w dobrym nastroju, widać to po chodzie, po wyglądzie, po lekkim uśmiechu, który ostatnio stale gości na jego twarzy. Ma ochotę zagwizdać piosenkę. Jednak rezygnuje. Przygląda się ludziom. Ktoś go pozdrawia. Odpowiada skinieniem głowy. Nie zna człowieka, pewnie student z uniwerku.
Myśli, cały czas myśli. Idzie i myśli. Musi podjąć decyzję. Mija rok od pierwszego spotkania z Kateriną. Przystaje pod witryną sklepu jubilerskiego. Ogląda. Powinien wreszcie, w tych dniach, coś postanowić. Od tygodnia nie przestaje się zastanawiać, a decyzji nie ma. Wzdycha. Co robić? Patrzy na pierścionki, wisiorki. Znowu na pierścionki. Złoto. Platyna. Srebro. Rzuca okiem na zegarek. Guess Chronograph GC. Urodzinowy prezent od Kateriny. Trzeba iść. Bo się spóźni. Na rogu Hypatii wyrasta przed nim żebrak. Zaplamione ubranie, bezzębne usta, wyciągnięta dłoń. Omija go. Robi dwa kroki… wraca. Może nagłe wyrzuty sumienia, może psychiczna euforia, może go motywuje szczera, acz spóźniona miłość do drugiego człowieka. Szuka w kieszeni. Znajduje zapomniane monety, kładzie je żebrakowi na dłoni.
Katerina jest wyjątkową osobą. Wspanialszej przez te wszystkie lata nie spotkał. Ładna, inteligentna, czuła, wrażliwa, rozsądna. Czego chcieć więcej? Kocha go. Widzi to, czuje. Tak, w najbliższych dniach trzeba tę sprawę załatwić.
Nie miała udanego życia. Była młodziutka, gdy poznała męża. Na uczelni. W Salonikach. Niejakiego… Takisa Karanikolasa. Dziewczyneczka jeszcze. Pierwsza miłość. Kolega z roku. Kawał drania. Naobiecywał jej, naopowiadał bajek. Książę na białym koniu, gruszki na wierzbie… Fanfaron i bajerant. Kuglarz do kwadratu, do niemożliwości. No i dała się nabrać, była zachwycona, zawrócił jej w głowie. Łobuz pierwszej wody. Regularnie ją zdradzał. Jeszcze przed ślubem. A ona nic, niczego nie pojmowała. Młoda, niedoświadczona. Co mogła wiedzieć o niewierności, o zdradzie? Dopiero, gdy się pobrali, gdy zaszła w ciążę, gdy trochę odchowała dziecko, przekonała się, jaka jest prawda. Przyłapała go na gorącym uczynku. Z koleżanką z pracy. Dziewczyną zaraz po szkole pomaturalnej. Dla sekretarek. Nawet dwudziestu lat nie miała. Siusiumajtka. Podsłuchała ich przez przypadek, gdy podniosła słuchawkę telefonu w kuchni. Świat okrył się mrokiem. Umawiali się na randkę w kafeterii na Pangrati. Powiedział, że wychodzi z kolegami. Ona na to, że pójdzie z dzieckiem do matki. Pocałował ją słodko. „Jesteś moją parą…”, zanucił do ucha. Poczuła na wargach jego ślinę. Zamknęła oczy, odwróciła głowę. Brzydziła się. Zostawiła dziecko u babci i pojechała dalej. Znalazła kafeterię i czekała opodal w samochodzie. Popołudnie. Przyjechali jego autem. Weszli do środka. Co za męczarnia… Każda sekunda była udręką. Uczepiła się kierownicy blada jak płótno, jak trup. Wyszli po godzinie, może półtorej. Zapadał zmrok, światło dnia gasło. Obejmowali się, całowali długo, namiętnie. Na jej oczach. Pochyliła się. Zrobiła im zdjęcie komórką, ręce jej drżały. Odjechali. Pojechała za nimi. Zatrzymali się w pobliskiej Ilisji. Weszli do kamienicy. Sprawdziła nazwiska przy domofonie, ale nic to nie dało.
Położyła dziecko spać wcześnie. Usiadła na łóżku. Rozpłakała się. Szlochała długo, nieprzerwanie, strumień łez, dusza w kawałkach. Świat się zawalił. Gorycz, ból, gniew. Wszystko naraz. Tyle czasu żyła w kłamstwie. Gdy wrócił, walizki były spakowane. Buty, ubrania, wrzucone byle jak, czyste pomieszane z brudnymi, przybory do golenia, szczotka do zębów, komputer. „Już jestem, skarbie”, zawołał od drzwi, niczego nie podejrzewając, hipokryta. Zobaczył ją. Stojącą między walizkami w salonie. Z opuchniętymi oczyma. Najpierw zbladł. Cień przemknął mu po twarzy. A potem zaczął udawać głupiego, odgrywać przedstawienie. „To nie tak, jak myślisz, jesteś w błędzie”. Pokazała mu z daleka fotografię. Twardy dowód. Postawiła ultimatum. „Masz godzinę!”.
Podniósł głos, podniósł rękę. „A ośmiel się tylko! Ośmiel się!”, powiedziała wyzywająco. Opuścił rękę. Pokonany. „Godzinę!”, powtórzyła. Przyznał się do wszystkiego. Niby skruszony. Niech mu da szansę. Przypadkowy związek, nic poważnego. Pierwszy i ostatni. Prosił o przebaczenie. Ona jest jego życiem, ona i dziecko. Zamknęła się w sypialni, przekręciła klucz. Wzięła komórkę. Wysłuchała wszystkiego jeszcze raz. Od początku. Nagrała rozmowę. Miała go w garści. Miała dowody.
Ale Takis nie wyszedł. Spał na kanapie. Słyszała, jak chrapie. Łobuz! Rano znów zażądała, by wziął walizki i się wyniósł. Bo jak nie, to pójdzie za nim do pracy i ośmieszy go przy wszystkich. Nie uwierzył. Nerwy, przejdzie jej, myślał. Póki nie zobaczył, jak wchodzi do firmy i szuka go wzrokiem. Zmartwiał. Wiedział, że szefowie szukają pretekstu do zwolnień. Podbiegł, chwycił ją za łokieć, odciągnął na bok. „Zwariowałaś?”. „Nie dotykaj mnie!”, krzyknęła ze złością, wyrwała się. Zrozumiał, że nie żartuje. Nie, nie żartowała. Obiecał, że w południe zabierze rzeczy. Tak zrobił. Wierząc, że to tymczasowe ustępstwo, krótka przerwa. Burza minie, ucichnie. Ale po południu Katerina wymieniła zamki. Dwa lata później dostali rozwód. Ostatecznie za obopólną zgodą. Uzgodnili wysokość alimentów, z dzieckiem będzie się widywał w weekendy.
Tak, stale ją oszukiwał. Teraz dopiero to pojęła. Tamtego wieczoru, gdy ich nakryła, wszystko ułożyło się w logiczną całość, zaskoczyło. Usprawiedliwienia. Późne powroty do domu. Praca zlecona dodatkowo w biurze. Wyczerpana bateria w komórce. Samochód się popsuł, więc musiał jechać do warsztatu.
Katerina wszystko Sergidisowi opowiedziała. Od początku do końca. Z własnej woli. Nie chciała żadnych cieni na ich związku. Powinna mu powiedzieć, była mu to winna. Tak, Katerina jest wspaniałą osobą. Błogosławił los, że ich drogi się spotkały. Rok w związku to niemało. Ale i niedużo. Jednak dobrze się już znali. Poznał też jej syna, Petrosa. Był u nich kilkakrotnie na kolacji. Wychodzili razem, we trójkę. Restauracja, kino, wycieczki. Sympatia była obustronna. Kibicowali tej samej drużynie. Panatinajkos. Obiecał Petrosowi, że którejś niedzieli zabierze go na mecz. W aleję Aleksandry, jak otworzą stadion po remoncie. Przyniesie mu szalik. To się dla dziecka lic