Niemartwi - Mikołaj Marcela - ebook + książka

Niemartwi ebook

Mikołaj Marcela

3,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Już przed apokalipsą nasz świat zaludniały żywe trupy...
Zestresowani pracownicy korporacji, wygłodniali konsumenci rynku, zatrudnieni na „śmieciówkach”, nienasyceni pożeracze śmieciowego jedzenia.
Zapętleni w niewolniczym kole pogoni za pieniądzem oraz szczęściem rodem z reklam.
Głodujący mieszkańcy Trzeciego Świata, wykluczeni z życia społecznego bezdomni i imigranci zatopieni w centrach zachodnich miast.
Widziałem ich każdego dnia przed apokalipsą.
Mijałem ich na ulicach, w metrze, siedziałem obok nich w ekskluzywnych restauracjach, obozach pracy przybierających postać klimatyzowanych biur.
Widziałem ich na ekranach telewizorów i na łamach plotkarskich serwisów...
Wszyscy oni nienawidzili tego, w co się przeistoczyli.
Prawdziwym wybawieniem dla wielu było dopiero ugryzienie niemartwych.


Zombie na ekranie – kinowym, telewizora czy komputera – sprawdzają się wyśmienicie. W prozie nie tak łatwo je okiełznać. Marcela nie dość, że dał radę, to opowiedział o zombie w naszych polskich realiach. I naprawdę jest się czego bać.
Kamil Śmiałkowski, naekranie.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 351

Rok wydania: 2015

Oceny
3,2 (5 ocen)
1
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Mikołaj Marcela

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.

Postaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistymi osobami, żyjącymi lub zmarłymi, jest przypadkowe.

Autor: Mikołaj Marcela

Tytuł: Niemartwi

Redakcja: Anna Willman

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład i projekt graficzny makiety: Jarosław Jabłoński

Ilustracje i projekt graficzny okładki: Marek Oleksicki, Ewa Godlewska

Redaktor prowadzący: Roman Książek

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2015

ISBN 978-83-7642-643-3

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Prolog

– Lena! Sły­szysz?! Nie umie­raj! Pro­szę, nie umie­raj!

Krzyk Mi­cha­ła był przy­tłu­mio­ny, jak­by do­cie­rał do niej z bar­dzo da­le­ka, choć jego usta i sze­ro­ko otwar­te z prze­ra­że­nia oczy znaj­do­wa­ły się tuż przy jej twa­rzy. Za­głu­sza­ło go dud­nie­nie i pul­so­wa­nie, któ­re roz­sa­dza­ło jej gło­wę. My­śli gna­ły jak osza­la­łe, jed­na za dru­gą. Nie mia­ła już siły wal­czyć. To, co mó­wią o śmier­ci, oka­za­ło się praw­dą: przed ocza­mi, ni­czym film pusz­czo­ny do tyłu, prze­su­wa­ły się jej sce­ny z ży­cia. Nie z ca­łe­go – je­dy­nie z jego ostat­nie­go aktu:

Mi­chał prze­sta­je wa­lić kol­bą pi­sto­le­tu w czo­ło ży­we­go tru­pa, le­żą­ce­go bez ru­chu na zie­mi. Ten wra­ca do ży­cia. Z ubra­nia Mi­cha­ła zni­ka­ją pla­my krwi, frag­men­ty tkan­ki mó­zgo­wej i ko­ści czasz­ki, któ­re po­wra­ca­ją na swo­je miej­sce w gni­ją­cym cie­le le­żą­cym pod Mi­cha­łem. Obaj pod­no­szą się z zie­mi. Mi­chał pa­trzy ze zgro­zą na umar­la­ka, a po­tem na wy­so­kie­go si­we­go męż­czy­znę po czter­dzie­st­ce, któ­ry z wy­ra­zem otę­pie­nia na twa­rzy spo­glą­da na Lenę. Ich spoj­rze­nia na mo­ment się spo­ty­ka­ją.

– Nie! – krzy­czy Mi­chał, pa­trząc, jak nie­mar­twy za­ta­pia zęby w skó­rze dziew­czy­ny. Gło­wa ży­we­go tru­pa, na któ­rej Mi­chał trzy­ma ręce, od­da­la się od bar­ku Leny.

Lena wi­dzi, jak ru­bi­no­wa pla­ma na jej ra­mie­niu ustę­pu­je miej­sca bie­li, a po­tem czu­je, jak gę­sta ciecz wpły­wa do góry po ra­mie­niu do szyi. Z jej ust wy­ry­wa się wrzask i w tym mo­men­cie ból ustę­pu­je, a twarz nie­mar­twe­go znaj­du­je się nad nią. Po­żół­kłe zęby, mię­dzy któ­ry­mi zwi­sa­ją za­schnię­te frag­men­ty mię­sa, za­ci­ska­ją się te­raz kom­pul­syw­nie przed jej ocza­mi. Żywy trup na­cie­ra, a ona go od­py­cha. To samo po­wta­rza się raz jesz­cze. Ką­tem oka do­strze­ga, jak Mi­cha­ło­wi nie­mal uda­je się chwy­cić za gni­ją­cą skó­rę na ra­mie­niu umar­la­ka, ale po chwi­li jego ręka się od­da­la, po­dob­nie jak on sam. Ona, le­żąc na zie­mi, za­czy­na się sza­mo­tać z nie­mar­twym. Czu­je, jak na­pie­ra na nią gni­ją­ce cia­ło ży­we­go tru­pa. Robi uni­ki, a on ata­ku­je. Jego cia­ło pod­ska­ku­je bez­wład­nie, a ona ko­pie go moc­no i z tru­dem od­su­wa od sie­bie kła­pią­cą tuż nad nią szczę­kę.

Mi­chał cofa się te­raz do scho­dów, zer­ka­jąc to na nią, to na wy­so­kie­go męż­czy­znę, któ­ry stoi jak spa­ra­li­żo­wa­ny. Trzech umar­la­ków oży­wa i pod­no­si się na nogi, a z ich ciał wy­la­tu­je kil­ka­na­ście po­ci­sków, po­wra­ca­ją­cych do dy­mią­cej lufy pi­sto­le­tu trzy­ma­ne­go przez męż­czy­znę w sza­rym pro­chow­cu. Obok nie­go stoi dru­gi męż­czy­zna, ubra­ny na czar­no, któ­ry wy­cią­ga z czasz­ki ży­we­go tru­pa wbi­tą w nią kol­bę ka­ra­bi­nu. Wo­kół nich tło­czy się ko­lej­na gru­pa nie­mar­twych. Na­stę­pu­je se­ria hu­ków.

– Nie!!! – wrzesz­czy męż­czy­zna w czer­ni.

Żywe tru­py roz­stę­pu­ją się, a spo­mię­dzy nich z ko­lan po­wsta­je ko­bie­ta – rów­nież cała w czer­ni – z jed­nym umar­la­kiem ucze­pio­nym w jej bar­ku, a dru­gim w brzu­chu. Ko­bie­ta krzy­czy, a żywe tru­py od­stę­pu­ją od niej. Pa­trzy w stro­nę Leny.

Lena od­bi­ja się od umar­la­ka, któ­ry leży na pod­ło­dze pod nią i obo­je sta­ją na no­gach. Za­czy­na się co­fać w stro­nę Mi­cha­ła, sto­ją­ce­go przy scho­dach i ob­ser­wu­ją­ce­go wal­kę czwór­ki osób z hor­dą umar­la­ków. Za­trzy­mu­je się do­pie­ro za jego ple­ca­mi i wte­dy do­strze­ga, że czter­dzie­sto­lat­ka za­cho­dzi od tyłu żywy trup. Dzie­li ich mniej niż metr. Umar­lak za­czy­na po­wo­li od­da­lać się od męż­czy­zny, któ­ry cały czas jest do nie­go od­wró­co­ny ple­ca­mi, po­dob­nie jak po­zo­sta­łych tro­je lu­dzi. Lena kła­dzie rękę na ra­mie­niu Mi­cha­ła, ści­ska­jąc je gwał­tow­nie i moc­no.

– To na­praw­dę on – wy­du­sza z sie­bie.

Wle­pia wzrok w czter­dzie­sto­lat­ka. Ten na mo­ment oglą­da się w jej stro­nę, ich spoj­rze­nia spo­ty­ka­ją się. Męż­czy­zna po­now­nie sku­pia się na ata­ku­ją­cych go ży­wych tru­pach. Jej głos brzmi tak, jak­by zo­ba­czy­ła du­cha. I tak rze­czy­wi­ście jest.

– To on…

Stoi na szczy­cie scho­dów. Ciar­ki co­fa­ją się po­wo­li w górę jej krę­go­słu­pa, a gę­sia skór­ka ustę­pu­je. Po­miesz­cze­nie wy­peł­nia ogłu­sza­ją­cy huk wy­strza­łów oraz upior­ne wy­cie ży­wych tru­pów. Pod­ło­ga jest ską­pa­na we krwi i usła­na nie­ru­cho­my­mi tru­chła­mi nie­mar­twych. Cofa się o kil­ka stop­ni w dół – aż do po­ło­wy scho­dów.

Mi­chał mija ją, zbie­ga­jąc ty­łem na par­ter. Gło­śny trzask. Od­wra­ca się i wi­dzi, jak kra­ta, unie­moż­li­wia­ją­ca umar­la­kom zbli­ża­ją­cym się do scho­dów wej­ście na pię­tro, otwie­ra się. Zbie­ga na dół. Dło­nie jej i Mi­cha­ła spla­ta­ją się. Łą­czy je sil­ny uścisk. Czu­je szyb­kie bi­cie ser­ca i pul­so­wa­nie żył. Jej nogi są jak z waty. Stoi, a jej za­trwo­żo­ny wzrok utkwio­ny jest w od­da­la­ją­cych się od niej i Mi­cha­ła nie­mar­twych. Czu­je, jak treść jej żo­łąd­ka, któ­rą mia­ła już nie­mal w ustach, cofa się w głąb ukła­du po­kar­mo­we­go. Prze­peł­nia ją obrzy­dze­nie na wi­dok ży­wych tru­pów – pierw­szy raz od wie­lu mie­się­cy. W gło­wie ma tyl­ko jed­ną myśl.

Kie­dyś pra­gnę­ła śmier­ci, ale te­raz chce po pro­stu żyć. Tak dłu­go, jak to tyl­ko moż­li­we: przez ko­lej­ny dzień, mie­siąc albo rok. Jed­no jest pew­ne: nie chce zgi­nąć już te­raz i to w ta­kim miej­scu.

1

Spę­dzi­ła w War­sza­wie całe ży­cie z wy­jąt­kiem ostat­nich kil­ku­na­stu mie­się­cy. Mia­sto za­wsze tęt­ni­ło ener­gią. Sa­mo­cho­dy, ro­we­ry, mo­to­ry, ko­mu­ni­ka­cja miej­ska i pie­si – wszyst­ko w cią­głym ru­chu od rana do nocy, jak róż­ne ro­dza­je krwi­nek, bez któ­rych ten wiel­ki miej­ski or­ga­nizm prze­stał­by funk­cjo­no­wać. Tak mó­wił jej tata, kie­dy była małą dziew­czyn­ką. Wte­dy jego sło­wa wy­da­wa­ły się jej ta­jem­ni­cze, nie do koń­ca ro­zu­mia­ła, o co mu cho­dzi, na­wet gdy swo­ją hi­sto­rię uzu­peł­niał ilu­stra­cja­mi z pod­ręcz­ni­ków do bio­lo­gii, któ­rych w ich domu ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło. Te­raz to po­rów­na­nie brzmia­ło po­etyc­ko, ale i pro­fe­tycz­nie.

War­sza­wa le­ża­ła bez ży­cia po za­wa­le, któ­ry do­tknął ją i resz­tę świa­ta pra­wie dwa lata temu. Do tej pory jed­nak nie wi­dzia­ła jej tak pu­stej i ci­chej, na gra­ni­cy wy­krwa­wie­nia. Może tyl­ko raz, na zdję­ciach i fil­mie pod­czas jed­nej z wy­cie­czek szkol­nych do mu­zeum. Ale to było co in­ne­go. Te­raz mia­ła wra­że­nie, jak­by była czę­ścią tam­tych zdjęć i fil­mu. Kie­dy opusz­cza­ła War­sza­wę, or­ga­nizm jesz­cze wal­czył z cho­ro­bą, pró­bo­wał ją po­ko­nać top­nie­ją­cy­mi za­so­ba­mi ludz­kich leu­ko­cy­tów. Jed­nak to, co ją za­ata­ko­wa­ło było ni­czym rak, o któ­rym prze­czy­ta­ła nie­daw­no w jed­nej z ksią­żek ro­dzi­ców. Tak jak on, cho­ro­ba nisz­czy­ła „ludz­ką” krew, de­ge­ne­ro­wa­ła ko­mór­ki or­ga­ni­zmu i prze­kształ­ca­ła w coś, co za­czy­na­ło zwal­czać całe cia­ło. Do­pie­ro te­raz do­strze­ga­ła, jak wiel­kie spu­sto­sze­nie po­czy­ni­ła nie tyl­ko w ukła­dzie krwio­no­śnym, ale i wszyst­kich in­nych sys­te­mach or­ga­ni­zmu.

War­sza­wa na­dal bro­ni­ła się dziel­nie mimo przy­tła­cza­ją­cej prze­wa­gi li­czeb­nej prze­ciw­ni­ków. Ale była już zmie­nio­na nie do po­zna­nia. Jej ob­li­cze zde­for­mo­wa­ły wal­ki, któ­re to­czy­ły się nie­prze­rwa­nie od kil­ku­na­stu mie­się­cy, choć na po­cząt­ku są­dzo­no, że po­trwa­ją naj­wy­żej kil­ka ty­go­dni. Bra­ły w nich udział dzie­siąt­ki ty­się­cy miesz­kań­ców, z cze­go zde­cy­do­wa­na więk­szość zo­sta­ła prze­mie­nio­na w umar­la­ków i za­si­li­ła sze­re­gi ar­mii nie­mar­twych. Ob­lę­że­nie trwa­ło, a nie­licz­ni, któ­rzy oca­le­li, na­dal zma­ga­li się z nim na zglisz­czach daw­nej sto­li­cy Pol­ski.

Mia­sto bro­czy­ło krwią i ju­chą, było w ru­inie, ale jesz­cze nie umar­ło. Uświa­do­mi­ły jej to wy­buch i krót­ka se­ria z ka­ra­bi­nu, któ­re były jak strza­ły de­fi­bry­la­to­ra ude­rza­ją­ce gdzieś w sa­mym środ­ku War­sza­wy. Wi­docz­nie tam na­dal to­czy­ły się wal­ki. Ko­lej­na se­ria z ka­ra­bi­nu i kil­ka krót­kich wy­strza­łów z pi­sto­le­tu. Te­raz znacz­nie bli­żej. In­stynk­tow­nie scho­wa­ła się w za­uł­ku. Chwi­lę póź­niej mi­nął ją truch­tem męż­czy­zna. Był za­krwa­wio­ny. Z jego ra­mie­nia i ple­ców są­czy­ła się bru­nat­na gę­sta ciecz, któ­ra prze­mo­czy­ła try­ko­to­wą ko­szul­kę. Za­raz za nim prze­bie­gli oni. Ci­che jęki. Po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła ich z tak bli­ska. To nie byli lu­dzie, przy­naj­mniej nie tacy, jak ona. Było w nich coś dziw­ne­go, ale nie wzbu­dzi­li jej lęku. Ra­czej… współ­czu­cie? Ich wi­dok dzia­łał przy­gnę­bia­ją­co, może dla­te­go.

Na­stęp­ny huk wy­strza­łu i cha­rak­te­ry­stycz­ny klik oznaj­mia­ją­cy wy­czer­pa­nie ma­ga­zyn­ka. Po­tem tyl­ko krót­kie „Nie!” i prze­ra­ża­ją­cy wrzask, od któ­re­go ugię­ły się pod nią nogi. Na­gle ogar­nął ją strach. Wy­chy­li­ła się z za­uł­ka i spoj­rza­ła w stro­nę, z któ­rej do­szedł ją krzyk męż­czy­zny. Jego dy­go­czą­ce cia­ło sta­no­wi­ło wie­czor­ną ucztę dla tych, któ­rzy je przy­ci­ska­li do zie­mi. Sta­ła i pa­trzy­ła. Pew­nie trwa­ła­by tak znacz­nie dłu­żej, gdy­by nie ko­lej­ny ludz­ki sko­wyt, któ­ry prze­szył po­wie­trze wkrót­ce po krót­kiej sal­wie z bro­ni pal­nej. To on przy­wró­cił jej czu­cie w no­gach i lo­gicz­ne my­śle­nie. Mu­sia­ła ru­szać.

Była na Żwir­ki i Wi­gu­ry, w każ­dym ra­zie tak jej się wy­da­wa­ło. Upew­ni­ła się, spo­glą­da­jąc na nie­bie­ską ta­blicz­kę wciąż przy­twier­dzo­ną do zruj­no­wa­ne­go bu­dyn­ku. Do miej­sca prze­zna­cze­nia mia­ła ja­kieś pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia mi­nut. A przy­naj­mniej tak by było, gdy­by nie mu­sia­ła uwa­żać na żywe tru­py – ko­mór­ki ra­ko­we wy­nisz­cza­ją­ce mia­sto i jego miesz­kań­ców. Wbie­gła w Ra­cła­wic­ką i na­tych­miast scho­wa­ła się za po­zo­sta­wio­nym na po­bo­czu sa­mo­cho­dem. Na środ­ku uli­cy męż­czy­zna i ko­bie­ta pró­bo­wa­li bro­nić się przed ko­lej­ną gru­pą nie­mar­twych, któ­ra ota­cza­ła ich, ję­cząc gło­śno. Po­my­śla­ła, że po­win­na im po­móc, mia­ła prze­cież nóż, któ­ry cały czas moc­no ści­ska­ła w dło­ni, ale w tej sa­mej chwi­li spo­strze­gła pla­mę krwi na zie­mi. Ko­bie­ta, już ugry­zio­na, sła­nia­ła się na no­gach. Męż­czy­zna pod­trzy­my­wał ją ra­mie­niem, naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak rów­nież zo­stał zra­nio­ny. Ich śmierć, a wła­ści­wie nie­śmier­tel­ność, była kwe­stią cza­su.

Wy­bra­ła inną dro­gę. Cza­sa­mi cho­dzi­ła nią z dziad­ka­mi na spa­cer i za­wsze wy­da­wa­ła jej się baj­ko­wa, zwłasz­cza gdy dzia­dek opo­wia­dał o pięk­nie na­tu­ry – mi­ja­nych drze­wach, kwia­tach i pta­kach. To on za­ra­ził jej tatę mi­ło­ścią do bio­lo­gii i che­mii, mi­ło­ścią, któ­ra z ko­lei zbli­ży­ła go do jej mamy. Te­raz jed­nak tra­sa utra­ci­ła daw­ną ba­śnio­wość – uli­ce, bu­dyn­ki i po­jaz­dy po­grą­żo­ne były w roz­kła­dzie jak wszyst­ko do­oko­ła. Czar prysł.

Z Miesz­czań­skiej skrę­ci­ła w Ukry­tą. Była nie­mal na miej­scu. Jesz­cze tyl­ko kil­ka­set kro­ków dzie­li­ło ją od pro­gu ro­dzin­ne­go domu. Ta myśl ty­leż mo­bi­li­zo­wa­ła ją do dal­sze­go wy­sił­ku, co pa­ra­li­żo­wa­ła. Oba­wia­ła się wi­do­ku, jaki za­sta­nie w miej­scu, któ­re opusz­cza­li w po­pło­chu kil­ka­na­ście mie­się­cy temu. Oko­li­ca była opu­sto­sza­ła, ale nie za­uwa­ża­ło się znisz­czeń. Wszyst­ko zo­sta­ło tu po sta­re­mu – przy kra­węż­ni­ku sta­ły za­par­ko­wa­ne sa­mo­cho­dy, w za­bru­dzo­nych oknach zwi­sa­ły smęt­nie fi­ran­ki, w od­da­li ma­ja­czy­ły blo­ki. Bra­ko­wa­ło je­dy­nie lu­dzi. To, że coś jest nie tak, zdra­dza­ły rów­nież za­ro­śnię­te chwa­sta­mi ogród­ki wy­zie­ra­ją­ce zza ogro­dzeń do­mów oraz za­pusz­czo­ne pu­blicz­ne traw­ni­ki.

– Uwa­żaj! – krzyk­nął ktoś za nią.

Od­wró­ci­ła się i z prze­ra­że­niem stwier­dzi­ła, że w jej kie­run­ku zmie­rza je­den z nie­mar­twych. Przed prze­mia­ną mu­siał być eme­ry­tem, przy­po­mi­nał jej dziad­ka ze stro­ny mamy, ale na jego twa­rzy próż­no było szu­kać ła­god­ne­go uśmie­chu, jaki wy­chy­lał się co chwi­la spod su­mia­ste­go wąsa jej przod­ka. Twarz ży­we­go tru­pa była nie­na­tu­ral­nie wy­krzy­wio­na, a w jego ustach tkwi­ła wy­glą­da­ją­ca jak nowa sztucz­na szczę­ka. Ze­sta­wie­nie roz­kła­da­ją­ce­go się cia­ła i śnież­no­bia­łe­go por­ce­la­no­we­go uzę­bie­nia ro­dzi­ło jesz­cze bar­dziej upior­ne wra­że­nie, niż w przy­pad­ku in­nych nie­mar­twych, stra­szą­cych gni­ją­cy­mi zę­ba­mi. Mi­mo­wol­nie wy­da­ła z sie­bie pisk. Tyl­ko tyle mo­gła zro­bić. Mia­ła wra­że­nie, że jej nogi za­to­pi­ły się w as­fal­cie uli­cy. Za­mknę­ła oczy.

Usły­sza­ła trzask. Roz­war­ła nie­pew­nie po­wie­ki. Żywy trup le­żał na zie­mi, przy­gnie­cio­ny przez chu­de­go męż­czy­znę w oku­la­rach, któ­ry szar­pał się z sil­niej­szym od nie­go prze­ciw­ni­kiem.

– Ucie­kaj! – wrza­snął.

– Ale… – To był bar­dziej jęk niż pró­ba od­po­wie­dzi.

– Ucie­kaj, sły­szysz?!

Za­nim męż­czy­zna zdą­żył do­koń­czyć, sztucz­na szczę­ka za­głę­bi­ła się w jego rękę, aż po­cie­kła krew. Wrzask prze­szedł w ryk. Męż­czy­zna ude­rzył dło­nią w gło­wę ży­we­go tru­pa, ale ten na­dal gryzł. Wy­mie­rzył ko­lej­ny cios, ale już słab­szy. Jego krew bar­wi­ła na czer­wo­no gra­fit as­fal­tu. Ro­zej­rza­ła się do­oko­ła w pa­ni­ce i do­pie­ro te­raz przy­po­mnia­ła so­bie o nożu. Bez na­my­słu, z ca­łej siły wbi­ła go w gło­wę ży­we­go tru­pa, wierz­ga­ją­ce­go tuż przy jej no­gach. Jego cia­ło opa­dło na uli­cę i prze­sta­ło się ru­szać. Po­wtó­rzy­ła cios. A po­tem jesz­cze raz.

Od­dy­cha­ła szyb­ko. Męż­czy­zna pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie za­ta­mo­wać krwo­tok dło­nią. Pod­niósł się z tru­dem. Błęd­nym wzro­kiem po­pa­trzył naj­pierw na nią, a po­tem na ranę. Za­to­czył się.

– Mogę nóż? – za­py­tał sła­bym gło­sem.

Na­gle po­czu­ła się bar­dzo zmę­czo­na. Nie mia­ła siły opo­no­wać, dla­te­go po pro­stu mu go po­da­ła. Męż­czy­zna spoj­rzał na nóż, a po­tem znów na nią.

– Jak masz na imię?

Le­d­wo go usły­sza­ła. Mru­czał pod no­sem, pa­trząc w zie­mię.

– Lena – wy­du­si­ła po chwi­li.

– Lena… Ład­nie. Miło było cię po­znać – wy­szep­tał z tru­dem i ile tyl­ko miał siły w nie­ugry­zio­nej ręce, wbił ostrze noża w śro­dek czo­ła. Osu­nął się na zie­mię.

Prze­cią­głe­mu pi­sko­wi, jaki znów z sie­bie wy­da­ła, to­wa­rzy­szy­ło te­raz drże­nie ca­łe­go cia­ła. Szyb­ko jed­nak się opa­no­wa­ła i za­kry­ła usta dłoń­mi. Wciąż dy­go­cząc, ro­zej­rza­ła się, spraw­dza­jąc, czy nie ścią­gnę­ła uwa­gi in­nych ży­wych tru­pów, ale nie do­strze­gła żad­ne­go ru­chu. Kuc­nę­ła i przy­cią­gnę­ła nogi do pier­si. Za­mknę­ła oczy i zro­bi­ła głę­bo­ki wdech, pró­bu­jąc wy­przeć z pa­mię­ci to, cze­go przed chwi­lą była świad­kiem.

Nie wie, ile tam tak trwa­ła bez ru­chu. Ni­g­dy póź­niej nie po­tra­fi­ła od­two­rzyć tam­tych wy­da­rzeń. W koń­cu jed­nak wsta­ła i ru­szy­ła w stro­nę domu ro­dzin­ne­go. Jesz­cze tyl­ko kil­ka­dzie­siąt me­trów… Bram­ka była uchy­lo­na, a na po­dwór­ku ni­ko­go nie było. W środ­ku pew­nie też nie, choć cią­gle się łu­dzi­ła, że wej­dzie do domu i za­sta­nie tam ro­dzi­ców.

Kie­dy ostat­ni raz wi­dzia­ła się z nimi, tuż po wy­bu­chu apo­ka­lip­sy, po­kłó­ci­li się. Czę­sto się z nimi kłó­ci­ła, bo chcia­ła, żeby spę­dza­li z nią wię­cej cza­su i po­świę­ca­li się tyl­ko jej, za­miast pra­co­wać do nocy. Dla­te­go na ogół ła­ma­ła ich za­ka­zy i za­cho­wy­wa­ła się zu­peł­nie ina­czej, niż by so­bie tego ży­czy­li. Ob­ra­ża­ła ich i z pre­me­dy­ta­cją za­ognia­ła każ­dy ko­lej­ny kon­flikt – szcze­gól­nie w ostat­nim roku przed po­cząt­kiem apo­ka­lip­sy. Mia­ła na­dzie­ję, że w ten spo­sób zwró­ci na sie­bie ich uwa­gę, że będą mu­sie­li ja­koś za­re­ago­wać, coś zro­bić… Ale prze­li­czy­ła się. Może uzna­li, że ich nie ko­cha albo że nie po­tra­fią jej zro­zu­mieć, w każ­dym ra­zie zo­sta­wi­li jej wy­cho­wa­nie ko­cha­ją­cym dziad­kom, by za­jąć się tym, co było dla nich zro­zu­mia­łe – pra­cą. Te­raz ża­ło­wa­ła, że kie­dy­kol­wiek pod­nio­sła głos na ro­dzi­ców, i da­ła­by wszyst­ko, by jesz­cze raz się z nimi zo­ba­czyć.

Nie­pew­nie uchy­li­ła drzwi i we­szła do środ­ka. Pod­ło­ga za­skrzy­pia­ła pod jej sto­pa­mi, tak że dreszcz prze­biegł jej po ple­cach. W domu pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza. To było coś no­we­go po­śród tych czte­rech ścian, bo za­wsze albo kłó­ci­ła się z ro­dzi­ca­mi, albo oni gło­śno roz­ma­wia­li z przy­głu­chy­mi dziad­ka­mi, albo dziad­ko­wie traj­ko­ta­li z nią jak na­krę­co­ne ka­ta­ryn­ki. Te­raz czu­ła się tak, jak­by to już nie był jej dom, jak­by prze­stał nim być z po­wo­du tej ci­szy. Nie po­zna­wa­ła go, choć się nie zmie­nił.

Wszyst­ko było tak, jak to po­zo­sta­wi­li. Przy­naj­mniej tak jej się wy­da­wa­ło do mo­men­tu, aż spo­strze­gła prze­wró­co­ną do­nicz­kę z uschnię­tym cy­kla­me­nem per­skim – chlu­bą bab­ci. Pa­mię­ta­ła, że kie­dy opusz­cza­li w po­pło­chu miesz­ka­nie, do­nicz­ka sta­ła bli­sko okna. Te­raz za­su­szo­ny ni­czym mu­mia kwiat le­żał na dy­wa­nie. A za­tem ktoś tu mu­siał być w cią­gu ostat­nich mie­się­cy. Jej ser­ce za­bi­ło szyb­ciej. Ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo. Kuch­nia. Tam jesz­cze nie za­gląd­nę­ła. Się­gnę­ła po nóż, ale… Uświa­do­mi­ła so­bie, gdzie go zo­sta­wi­ła. I na­tych­miast prze­sta­ła o tym my­śleć. Wy­tę­ży­ła słuch, lecz nie wy­chwy­ci­ła na­wet szme­ru. Uspo­ko­iła się i we­szła do kuch­ni.

Sta­nę­ła w wej­ściu. Na­prze­ciw­ko niej przez okno wy­glą­da­ła ko­bie­ta o kru­czo­czar­nych, dłu­gich wło­sach – ta­kich, ja­kie mia­ła jej mat­ka. Jej loki kon­tra­sto­wa­ły ze śnież­no­bia­łym ki­tlem la­bo­ra­to­ryj­nym. Ko­bie­ta sta­ła od­wró­co­na do niej ple­ca­mi, więc nie mia­ła pew­no­ści, czy to mat­ka, do­pó­ki na le­wym nad­garst­ku nie doj­rza­ła srebr­nej bran­so­let­ki, tej sa­mej, któ­rą tata Leny po­da­ro­wał żo­nie w dzie­sią­tą rocz­ni­cę ślu­bu. To mu­sia­ła być ona. Jej ser­ce znów wa­li­ło jak osza­la­łe, tym ra­zem z ra­do­ści. To był cud!

– Mamo… – wy­szep­ta­ła nie­pew­nie. Żad­nej re­ak­cji… – Mamo – po­wtó­rzy­ła gło­śniej.

Ko­bie­ta po­wo­li, me­cha­nicz­nym ru­chem, od­wró­ci­ła się w jej stro­nę. Ale to już nie była jej mat­ka. Po­grą­żo­na w roz­kła­dzie zma­sa­kro­wa­na twarz, cia­ło po­kry­te śla­da­mi ugry­zień, ki­tel ską­pa­ny we krwi… To coś za­ję­cza­ło i zro­bi­ło krok w jej stro­nę. Cof­nę­ła się prze­ra­żo­na i w tej sa­mej chwi­li usły­sza­ła za ple­ca­mi gło­śne za­wo­dze­nie. Obej­rza­ła się przez ra­mię i zo­ba­czy­ła, że w jej kie­run­ku po­dą­ża­ją trzy żywe tru­py. Nie mia­ła gdzie uciec. Bra­ko­wa­ło jej tchu, nie mo­gła na­wet krzyk­nąć. Chcia­ła się po­mo­dlić, ale za­po­mnia­ła słów, choć kie­dy była mała, co wie­czór przed snem po­wta­rza­ła z bab­cią: „Anie­le Boży, stró­żu mój…”. Boże, jak to le­cia­ło, jak to le­cia­ło? – po­wta­rza­ła przez krót­ką chwi­lę w my­ślach, pod­czas gdy umar­la­ki zbli­ża­ły się do niej. Zło­ży­ła ręce do mo­dli­twy i sło­wa same się wy­po­wie­dzia­ły: „Anie­le Boży, stró­żu mój, ty za­wsze przy mnie stój. Rano, wie­czór, we dnie, w nocy, bądź mi za­wsze ku po­mo­cy, strzeż du­szy, cia­ła mego, za­pro­wadź mnie do ży­wo­ta wiecz­ne­go…”. Nim wy­po­wie­dzia­ła w my­ślach „Amen”, żywy trup, któ­ry nie­gdyś był jej mat­ką, do­tknął jej ra­mie­nia i za­skrze­czał obrzy­dli­wie. Od­ru­cho­wo za­ci­snę­ła po­wie­ki…

Ale nic się nie sta­ło. Trwa­ła tak jesz­cze kil­ka se­kund, lecz w koń­cu od­wa­ży­ła się otwo­rzyć oczy. Nie­mar­twi trwa­li w miej­scu jak ro­bo­ty, któ­rych sys­tem ope­ra­cyj­ny się za­wie­sił. Po­ru­szy­ła się trwoż­li­wie, lecz nie za­ata­ko­wa­ły. Prze­sta­ły zwra­cać na nią uwa­gę. Cze­ka­ła jesz­cze parę mi­nut spa­ra­li­żo­wa­na stra­chem, ale nic się nie zmie­ni­ło. W koń­cu żywe tru­py od­da­li­ły się – każ­dy w swo­ją stro­nę. Do­pie­ro te­raz po­czu­ła, że cie­pły mocz spły­wa jej po udzie. Od­wle­ka­ła ja­ki­kol­wiek ruch, cze­ka­jąc, aż nie­mar­twi opusz­czą jej dom i wte­dy pę­dem rzu­ci­ła się do wyj­ścia.

Bie­gła przed sie­bie, byle da­lej. Mi­ja­ła ko­lej­nych umar­la­ków, lecz ża­den nie pró­bo­wał jej za­ata­ko­wać. Za­trzy­ma­ła się, gdy za­bra­kło jej tchu. Nie mia­ła po­ję­cia, gdzie jest. Opar­ła się o ścia­nę bu­dyn­ku, cięż­ko dy­sząc. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła, że na uli­cę wy­le­gła garst­ka lu­dzi, tych, któ­rzy przez całą woj­nę trwa­li w ukry­ciu – w piw­ni­cach, na stry­chach albo za­ba­ry­ka­do­wa­ni w swo­ich miesz­ka­niach. Ktoś za­gwiz­dał i wy­dał okrzyk ra­do­ści, jak­by to był Nowy Rok. Obok niej prze­bie­gło dwóch męż­czyzn. Je­den z nich za­trzy­mał się przy niej.

– Już nie mu­sisz ucie­kać! – wo­łał pod­nie­co­ny.

– Co się sta­ło? – wy­dy­sza­ła zdez­o­rien­to­wa­na.

– Prze­sta­li ata­ko­wać! To ko­niec! Ro­zu­miesz? To ko­niec apo­ka­lip­sy!

Męż­czy­zna nie­mal tań­czył z ra­do­ści. Uśmiech­nął się i po­biegł za ko­le­gą.

– Prze­sta­li ata­ko­wać? Jak to? – za­py­ta­ła sama sie­bie sła­bym gło­sem.

Zro­bi­ło jej się ciem­no przed ocza­mi. Osu­nę­ła się na zie­mię. Przy­mknę­ła po­wie­ki.

2

Po­wi­nien być mar­twy. Ale na­dal żył. Ta myśl nie­ustan­nie po­ja­wia­ła się z każ­dym po­wro­tem świa­do­mo­ści. Była ni­czym au­to­ma­tycz­ne przy­po­mnie­nie, któ­re­go nie da się wy­łą­czyć, jak slo­gan wni­ka­ją­cy w umysł tak głę­bo­ko, że mi­mo­wol­nie po­wta­rza się go pod no­sem. I cho­ciaż sły­szał tę myśl już nie dzie­siąt­ki czy set­ki, ale ty­sią­ce razy, nie po­tra­fił się do niej przy­zwy­cza­ić.

Le­żał z za­mknię­ty­mi ocza­mi, a do­oko­ła nie­go trwa­ła mar­twa ci­sza. Ten krót­ki mo­ment za­wie­sze­nia i uśpie­nia świa­ta tuż po prze­bu­dze­niu lu­bił naj­bar­dziej. Po chwi­li po­czuł jed­nak przez przy­mknię­te po­wie­ki pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca i usły­szał, jak nie­me do­tąd kró­le­stwo na­tu­ry bu­dzi się do ży­cia za oknem jego chat­ki. Jak zwy­kle za­sta­na­wiał się, czy jest sens wsta­wać, w koń­cu nie miał żad­nych pla­nów, żad­nych obo­wiąz­ków i mógł prze­żyć ko­lej­ny dzień, nie wy­cho­dząc z domu. Ale wie­dział też do­sko­na­le, że mimo to jak co dzień zej­dzie z ha­ma­ka i wy­ko­na se­rię ru­ty­no­wych, nie do koń­ca po­trzeb­nych czyn­no­ści, bo to wła­śnie ru­ty­na za­pew­nia­ła mu w mia­rę nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie. Inna spra­wa, czy kto­kol­wiek był­by skłon­ny oce­niać jego ży­cie w ka­te­go­riach nor­mal­no­ści. Miał to jed­nak gdzieś, jak wszyst­kich lu­dzi.

Osta­tecz­nie wstał, bo ni­g­dy nie po­tra­fił po­now­nie za­snąć po prze­bu­dze­niu. Raz prze­rwa­ny sen już nie wra­cał. Za­sta­na­wiał się in­ten­syw­nie, co ma do zro­bie­nia. Cze­ka­ło go jed­nak to, co zwy­kle – śnia­da­nie, pra­nie, po­szu­ki­wa­nie opa­łu, może ja­kieś po­lo­wa­nie i ewen­tu­al­nie drob­ny re­mont chat­ki. Re­mon­ty, no wła­śnie… Ze­ska­ku­jąc z ha­ma­ka, w ostat­niej chwi­li unik­nął prze­wró­ce­nia sto­ją­cej na środ­ku pu­ste­go po­ko­ju drew­nia­nej misy wy­peł­nio­nej po brze­gi wodą. Na­wy­ki mają też ne­ga­tyw­ną stro­nę – każ­da, na­wet naj­drob­niej­sza zmia­na może zbu­rzyć co­dzien­ny po­rzą­dek. Zu­peł­nie za­po­mniał o na­czy­niu, w któ­rym ze­brał się deszcz z prze­cie­ka­ją­ce­go da­chu. Są­dząc po ilo­ści wody, w nocy mu­sia­ło moc­no pa­dać. Wy­da­wa­ło mu się, że przez sen sły­szał na­wet grzmo­ty, ale je­śli już spał, to jak za­bi­ty, więc rów­nie do­brze za oknem mo­gła trwać apo­ka­lip­sa, a on i tak obu­dził­by się do­pie­ro wraz z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca. Dziu­ra w da­chu była ty­leż pro­ble­mem, co zba­wie­niem – dzię­ki niej miał świe­żą wodę, któ­rą mógł prze­myć twarz. Mimo wszyst­ko da­chem trze­ba było się za­jąć, po­dob­nie jak przy­go­to­wa­niem no­wych strzał, bo po­przed­nie­go dnia zła­mał ko­lej­ną w cza­sie po­lo­wa­nia. Ale wszyst­ko to po roz­grzew­ce. Zro­bił trzy­dzie­ści pom­pek, na­stęp­nie chwy­cił z dę­bo­wej de­ski le­żą­cej na pod­ło­dze ka­wa­łek pie­cze­ni z ze­szłe­go wie­czo­ra i wy­szedł przed cha­tę.

W po­bli­żu jak na za­wo­ła­nie po­ru­szy­ły się za­ro­śla, a zza nich wy­ło­nił się bia­ły wilk. Pa­mię­tał ich pierw­sze spo­tka­nie i wy­mia­nę spoj­rzeń gdzieś w sa­mym środ­ku Biesz­cza­dów. Mimo po­cząt­ko­we­go stra­chu i nie­uf­no­ści od razu po­czuł, że będą przy­ja­ciół­mi. O ile oczy­wi­ście jest moż­li­wa przy­jaźń mię­dzy czło­wie­kiem a wil­kiem. Nie wie­dział zresz­tą, co tak na­praw­dę ich łą­czy­ło, ale coś na pew­no. Obaj byli wy­rzut­ka­mi – zwie­rzę­ta­mi stad­ny­mi, któ­re z róż­nych wzglę­dów stro­ni­ły od in­nych przed­sta­wi­cie­li swo­je­go ga­tun­ku. Sa­mot­ni­ka­mi, któ­rzy cho­dzą wła­sny­mi ścież­ka­mi. Cza­sa­mi miał wra­że­nie, że do­brze czu­ją się je­dy­nie w swo­im to­wa­rzy­stwie, choć – po­dob­nie jak wilk – nie był skłon­ny albo nie po­tra­fił tego oka­zać. Kil­ka lat temu, kie­dy jesz­cze czy­tał książ­ki i ga­ze­ty, wpadł mu w ręce po­rad­nik sur­wi­wa­lo­wy na­pi­sa­ny przez ko­bie­tę. Od dziec­ka lu­bił tego typu lek­tu­ry, a ta była wy­jąt­ko­wa. Au­tor­ka opi­sy­wa­ła w niej, jak za­miesz­ka­ła w chat­ce w środ­ku lasu z dzi­kiem i ry­siem. Wte­dy uznał to za nie­war­ty uwa­gi szczyt dzi­wac­twa i za­miast do­koń­czyć lek­tu­rę, spraw­dził ru­bry­kę spor­to­wą. Te­raz, kie­dy jego je­dy­nym przy­ja­cie­lem był wilk-al­bi­nos, któ­ry wpraw­dzie nie był jego współ­lo­ka­to­rem, ale co­dzien­nie rano przy­cho­dzi go od­wie­dzić i spoj­rzeć mu głę­bo­ko w oczy, zro­zu­miał, że uzna­nie cze­goś za dzi­wac­two to tyl­ko kwe­stia per­spek­ty­wy i czę­sto przy­cho­dzi mo­ment, w któ­rym to, co wy­da­wa­ło się dzi­wac­twem, oka­zu­je się czymś nie tyl­ko nor­mal­nym, ale i po­żą­da­nym. A z miej­sca, z któ­re­go te­raz spo­glą­dał, wilk wy­da­wał mu się bliż­szy od wszyst­kich lu­dzi, ja­kich po­znał w ży­ciu. Czło­wiek czło­wie­ko­wi wil­kiem, a wilk czło­wie­ko­wi czło­wie­kiem? Py­ta­nie, czy on sam był jesz­cze czło­wie­kiem…

Z roz­my­ślań wy­rwał go po­mruk przy­ja­cie­la. Od­ru­cho­wo rzu­cił mu po­zo­sta­ły ka­wa­łek pie­cze­ni. Na ogół nie prze­cho­wy­wał je­dze­nia w cha­cie, bo za­pach mię­sa mógł spro­wa­dzić nie­pro­szo­nych go­ści. Wilk ta­kim nie był.

Pa­trzył, jak jego przy­ja­ciel do­stoj­nie pod­cho­dzi do mię­sa, do­kład­nie je ob­wą­chu­je i po­że­ra jed­nym kę­sem, a po­tem ru­szył truch­tem przed sie­bie. Świe­że­go za­pa­chu lasu o po­ran­ku nie dało się po­rów­nać z ni­czym in­nym. Był dla nie­go jak nar­ko­tyk, któ­ry spra­wiał, że krew za­czy­na­ła szyb­ciej krą­żyć w ży­łach, od­dech przy­spie­szał, a cia­ło od­zy­ski­wa­ło ener­gię. Pod­krę­cił tem­po do peł­ne­go bie­gu, stą­pa­jąc lek­ko po le­śnym ru­nie. Bły­ska­wicz­nie mi­jał ko­lej­ne drze­wa, za­głę­bia­jąc się w pusz­czę.

Na­gle za­stygł w miej­scu. Mi­nę­ła chwi­la, za­nim umysł prze­ka­zał in­for­ma­cję, dla­cze­go nogi ze­sztyw­nia­ły, zmy­sły się wy­ostrzy­ły, a mię­śnie na­pię­ły. To był głos. Ludz­ki. A może tyl­ko mu się zda­wa­ło? W za­sa­dzie nie po­win­no go to dzi­wić, w koń­cu i tu miesz­ka­ją lu­dzie, ale omi­jał ich sze­ro­kim łu­kiem i nie pa­mię­tał już, kie­dy ostat­nio ko­goś wi­dział. Wy­ostrzył słuch. Te­raz był pe­wien, że kil­ka­set me­trów da­lej grup­ka lu­dzi pro­wa­dzi roz­mo­wę, bu­dzą­cą spo­re emo­cje szcze­gól­nie u ko­bie­ty. By unik­nąć spo­tka­nia, ru­szył sprin­tem w lewo, zmie­nia­jąc stan­dar­do­wą tra­sę bie­gu.

Kie­dy wró­cił do chat­ki, wil­ka już nie było. Od­dy­cha­jąc cięż­ko, usiadł na pro­gu. Od­czu­wał ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój, a może na­wet pa­ni­kę. Zda­wał so­bie spra­wę, że przyj­dzie taki dzień, gdy znów usły­szy ludz­ki głos albo na­wet spo­tka na swo­jej dro­dze czło­wie­ka. Wie­dział o tym, ale mimo wszyst­ko te­raz, po raz pierw­szy od mie­się­cy, a może na­wet lat, do­tar­ło do nie­go, że jego uciecz­ka od ludz­ko­ści może do­biec koń­ca. Że go zna­leź­li i nic już nie bę­dzie ta­kie jak wcze­śniej. Jak w przy­pad­ku ple­mion od­kry­wa­nych w la­sach Ama­zo­nii, tro­pi­kach czy na wy­spach, a na­stęp­nie wy­nisz­cza­nych przez od­kryw­ców. Mar­twił się, że to wła­śnie spo­tka jego mi­kro­ko­smos, któ­ry z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią ukry­wał w pusz­czy. Na do­brą spra­wę nic nie wska­zy­wa­ło na to, by spo­tka­ni lu­dzie mo­gli do­trzeć w po­bli­że jego chat­ki, ale sam po­wrót świa­do­mo­ści ich ist­nie­nia na­pa­wał go mie­sza­ni­ną lęku i wstrę­tu.

Od­dech szyb­ko się usta­bi­li­zo­wał, co z po­cią­gnę­ło za sobą ja­sność umy­słu. Uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem, my­śląc o tym, cze­go wła­śnie nie­daw­no do­świad­czył. Do­oko­ła znów pa­no­wa­ła ci­sza, prze­ry­wa­na od cza­su do cza­su bu­cze­niem owa­da lub świer­go­tem pta­ków. Pod­niósł się i wszedł do środ­ka. Z de­ski le­żą­cej na zie­mi znik­nę­ła resz­ta pie­cze­ni. Wi­docz­nie wil­ko­wi przy­padł do gu­stu jego nowy prze­pis, co mu schle­bia­ło, bo jego przy­ja­ciel był jak na dzi­kie zwie­rzę wy­jąt­ko­wo wy­bred­ny. Nie­mniej za­ist­nia­ła sy­tu­acja zmu­sza­ła go do uda­nia się na po­lo­wa­nie. To była ko­lej­na rzecz, któ­ra łą­czy­ła go z wil­kiem – obaj byli dra­pież­ni­ka­mi, a ich die­ta wy­ma­ga­ła mię­sa.

Trud­no po­wie­dzieć, czy to na­gły głód, czy chęć za­głu­sze­nia cza­ją­ce­go się w nim nie­po­ko­ju, zro­dzi­ły pra­gnie­nie na­tych­mia­sto­we­go uda­nia się na łowy, mimo że wciąż jesz­cze od­czu­wał tru­dy po­ran­ne­go bie­gu. Po­lo­wa­nie po­mo­gło­by mu wy­łą­czyć my­śle­nie, a tego dnia tego wła­śnie po­trze­bo­wał. Chwy­cił sto­ją­cy w rogu po­ko­ju ci­so­wy łuk i koł­czan ze strza­ła­mi. Był szcze­gól­nie dum­ny z tego pierw­sze­go. Miał wie­le ro­dza­jów bro­ni, żad­na jed­nak nie wy­da­wa­ła mu się tak do­sko­na­ła jak ten zwy­kły łuk. Po­świę­cił jego wy­ko­na­niu wię­cej cza­su niż ja­kiej­kol­wiek in­nej rze­czy, któ­ra wy­szła spod jego rąk. A było ich na­praw­dę wie­le.

Przed po­lo­wa­niem na­le­ża­ło spraw­dzić wny­ki. Miał ich kil­ka – za­rów­no pro­stych pę­tli, jak i wny­ków na­pi­na­nych, ale wszyst­kie były pu­ste. Ob­szedł kil­ka miejsc, w któ­rych za­zwy­czaj po­lo­wał, jed­nak las jak­by opu­sto­szał – miał wra­że­nie, że nie tyl­ko on, ale i zwie­rzę­ta prze­stra­szy­ły się nie­po­żą­da­nej obec­no­ści czło­wie­ka i skry­ły się przed jego spoj­rze­niem. Nie miał jed­nak w zwy­cza­ju od­pusz­czać, dla­te­go ru­szył poza swo­je sta­łe te­re­ny ło­wiec­kie. Przez te kil­ka lat pusz­cza sta­ła się jego do­mem i świet­nie się w niej orien­to­wał – wie­dział, gdzie jest, i miał świa­do­mość, że co­raz bar­dziej od­da­la się od tego, co uwa­żał za swo­ją stre­fę bez­pie­czeń­stwa. Nie pa­mię­tał, kie­dy ostat­ni raz za­pusz­czał się w te re­jo­ny, o ile w ogó­le kie­dy­kol­wiek tu do­tarł.

Ale opła­ci­ło się. Ką­tem oka do­strzegł ruch po swo­jej pra­wej stro­nie i za­marł. To był za­jąc. Wpraw­nym, spo­koj­nym ru­chem za­ło­żył strza­łę na cię­ci­wę i wy­mie­rzył w sza­ra­ka. Ten za­strzygł usza­mi i spoj­rzał w jego stro­nę. Pa­trzył te­raz w oczy za­ją­ca, jak nie­gdyś spo­glą­dał w oczy bia­łe­go wil­ka. Ale to było inne spoj­rze­nie – za­jąc prze­czu­wał, że jest ofia­rą, a on wie­dział, że jest dra­pież­ni­kiem. Cię­ci­wa na­pię­ła się, a od­dech unor­mo­wał…

I wte­dy usły­szał krzyk. Nie, to nie był krzyk – to był wrzask. Znał ten dźwięk. To od­głos ago­nii, umie­ra­nia. Za­jąc uciekł spło­szo­ny, a on ro­zej­rzał się do­oko­ła. Ryk do­szedł zza jego ple­ców. To był mło­dy męż­czy­zna, może na­wet dziec­ko. Od­dech znów ga­lo­po­wał w jego pier­si, a dłoń moc­no za­ci­snę­ła się na ci­so­wym łuku. Co miał zro­bić? Ktoś ko­nał w po­bli­żu, a on mógł mu po­móc. Ale nie chciał. Za­gryzł war­gę i przy­mknął oczy, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. Wol­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie, wy­pa­tru­jąc za­ją­ca. Co­kol­wiek dzia­ło się za jego ple­ca­mi, nie była to jego spra­wa. Tym bar­dziej że tego typu wrzask zwia­sto­wał kło­po­ty.

Za­trzy­mał go ko­lej­ny krzyk – tym ra­zem dziew­czy­ny. Po chwi­li po­wtó­rzył się jesz­cze raz. Choć sta­wiał opór ca­łym sobą, coś ka­za­ło mu rzu­cić się pę­dem w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził sko­wyt. Od daw­na nie czuł tego cze­goś, my­ślał, że to w nim już umar­ło, a jed­nak na­dal było sil­ne, sil­niej­sze od nie­go. Biegł, ile miał sił w no­gach, prze­dzie­ra­jąc się przez gę­sty las. Jed­na z ga­łę­zi zra­ni­ła go do krwi. Za­trzy­mał się do­pie­ro na skra­ju nie­wiel­kiej po­la­ny. Przez chwi­lę my­ślał, że śni.

Na środ­ku po­la­ny pło­nę­ło ogni­sko, a wła­ści­wie stos o kil­ku­me­tro­wych pło­mie­niach. W znacz­nej od­le­gło­ści od nie­go sta­ły dwie oso­by w dłu­gich, zie­lo­no­brą­zo­wych sza­tach przy­po­mi­na­ją­cych sza­ty li­tur­gicz­ne nie­okre­ślo­ne­go ob­rząd­ku re­li­gij­ne­go. Nie spo­sób było stwier­dzić, czy byli to męż­czyź­ni, czy ko­bie­ty, ich twa­rze ukry­te były bo­wiem pod kap­tu­ra­mi. Pew­ne było je­dy­nie to, że pa­trzy­li na trze­cią po­stać – po­staw­ne­go męż­czy­znę odzia­ne­go w łach­ma­ny, któ­ry stał zwró­co­ny do nie­go ple­ca­mi. Męż­czy­zna trzy­mał mło­dą dziew­czy­nę, jesz­cze na­sto­lat­kę. Dziew­czy­na, na wpół żywa, reszt­ką sił pró­bo­wa­ła ta­mo­wać upływ ru­bi­no­wej krwi pły­ną­cej z jej szyi, krew jed­nak nie­ubła­ga­nie są­czy­ła się spod pal­ców na jej ubra­nie i tra­wę. Do­pie­ro te­raz za­uwa­żył, że ciem­na krew spły­wa tak­że z jej roz­cię­te­go przed­ra­mie­nia. Jed­na z po­sta­ci w sza­tach zbli­ży­ła się do dziew­czy­ny i chwy­ci­ła ją za ra­mię, jak­by chcia­ła jej do­dać otu­chy, ale za­miast tego na­cię­ła no­żem jej ra­mię. Obok nich na zie­mi le­żał mar­twy chło­pak z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Jego szy­ja była po­szar­pa­na, jak­by do­pa­dło go wy­głod­nia­łe dzi­kie zwie­rzę.

Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li do­tar­ło do nie­go, że na po­la­nie jest jesz­cze ktoś. To była ko­lej­na dziew­czy­na, naj­młod­sza z ca­łej trój­ki. Ku jego prze­ra­że­niu, przy­glą­da­ła się ze spo­ko­jem, jak męż­czy­zna rzu­ca cia­ło dru­giej ofia­ry nie­mal u jej stóp. Za­miast ucie­kać, zro­bi­ła krok w jego stro­nę, uf­nie pa­trząc mu w oczy. Jej mil­cze­nie i brak stra­chu wy­da­wa­ły się czymś po­twor­nym, do mo­men­tu, kie­dy męż­czy­zna od­wró­cił się na tyle, by mógł do­strzec jego twarz. Zro­zu­miał, że nie­słusz­nie bał się je­dy­nie lu­dzi, bo ist­nie­je coś jesz­cze gor­sze­go od nich. Męż­czy­zna bo­wiem je­dy­nie przy­po­mi­nał czło­wie­ka – jego wy­chu­dzo­ne cia­ło i zde­for­mo­wa­na twarz po­grą­żo­ne były w roz­kła­dzie, a w mar­twym spoj­rze­niu cza­iła się pust­ka. Nie­po­rad­ny­mi ru­cha­mi, przy­po­mi­na­ją­cy­mi dzia­ła­nie ro­bo­ta we wcze­snych sta­diach te­stów, nie­ubła­ga­nie zbli­żał to, co kie­dyś było jego rę­ka­mi, do twa­rzy dziew­czy­ny.

Na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy na­piął łuk. Strza­ła mie­rzy­ła już w ser­ce kre­atu­ry, kie­dy po­wie­trze prze­szył strzał z ka­ra­bi­nu snaj­per­skie­go. Po­cisk świ­snął tuż obok nie­go. Usły­szał za ple­ca­mi głu­chy ło­skot. Obej­rzał się. Na zie­mi, tuż za nim, le­ża­ła inna roz­kła­da­ją­ca się kre­atu­ra z roz­trza­ska­ną czasz­ką. Za­nim zdą­żył to za­na­li­zo­wać, usły­szał sze­lest do­bie­ga­ją­cy z krza­ków. Od­ru­cho­wo za­sło­nił się łu­kiem, w ostat­niej chwi­li do­strze­ga­jąc ko­lej­ne­go po­two­ra, któ­ry rzu­cił się na nie­go, kła­piąc za­ja­dle szczę­ką. Pró­bo­wał go ode­pchnąć, ale ten na­pie­rał na nie­go z nie­ludz­ką siłą. Zęby kre­atu­ry były tuż przy jego szyi, gdy z im­pe­tem coś od­rzu­ci­ło ją na kil­ka me­trów. Zro­zu­miał, że to coś, to jego przy­ja­ciel – wilk. Ko­lej­ny po­cisk prze­szył po­wie­trze, tym ra­zem tra­fia­jąc w drze­wo. Nie za­sta­na­wiał się jed­nak nad tym, bo nie było chwi­li do stra­ce­nia. Ru­szył bie­giem w stro­nę dziew­czy­ny, za­nim kto­kol­wiek na po­la­nie zo­rien­to­wał się, co się dzie­je.

Po­sta­cie w sza­tach chcia­ły za­re­ago­wać, po­dob­nie jak dziew­czy­na, ale było za póź­no. Rzu­cił się na nią i prze­wró­cił na zie­mię. Upa­dła bez­wład­nie na tra­wę. Ką­tem oka do­strzegł błysk noża w dło­ni odzia­ne­go w sza­ty na­past­ni­ka. Prze­tur­lał się, uni­ka­jąc cio­su, od­ru­cho­wo zła­pał strza­łę i wbił jej grot głę­bo­ko w szy­ję ata­ku­ją­ce­go. Z jego ust do­był się prze­raź­li­wy ryk, a gdy upadł w kon­wul­sjach na zie­mię, opa­da­ją­cy kap­tur ujaw­nił twarz męż­czy­zny przed trzy­dziest­ką. Jego to­wa­rzysz stał jak spa­ra­li­żo­wa­ny. Nie ru­szył się, po­dob­nie jak dziew­czy­na, któ­ra naj­praw­do­po­dob­niej stra­ci­ła przy­tom­ność, ude­rza­jąc gło­wą o twar­de pod­ło­że. Po chwi­li ock­nę­ła się, a kie­dy zro­zu­mia­ła, że nie może już po­móc swo­je­mu kom­pa­no­wi, po­bie­gła w stro­nę lasu. Po­tknę­ła się jed­nak i prze­wró­ci­ła, ale na­tych­miast ze­rwa­ła się na rów­ne nogi. Za­nim zdą­żył za­re­ago­wać, znik­nę­ła za za­sło­ną drzew.

Chciał za nią biec, gdy po­czuł, że coś miaż­dży mu bark. Ob­ró­cił wzrok i zo­ba­czył, że roz­kła­da­ją­ca się kre­atu­ra, o któ­rej za­po­mniał, trzy­ma go za ra­mię i na­chy­la się, by go ugryźć. Na­piął mię­śnie, szy­ku­jąc się do cio­su i w tym mo­men­cie usły­szał ko­lej­ny wy­strzał. Chwy­cił le­żą­cy na zie­mi za­krwa­wio­ny nóż i za­nim na­past­nik, chwi­lo­wo od­rzu­co­ny w tył siłą wy­strza­łu, po­no­wił atak, za­to­pił ostrze w sa­mym środ­ku jego czo­ła. Po­twór ru­nął bez ży­cia na zie­mię.

Ro­zej­rzał się do­oko­ła, dy­sząc cięż­ko. Od­ru­cho­wo chwy­cił łuk i strza­łę. Wzdry­gnął się na wi­dok ciał le­żą­cych wo­kół sto­su. Po­wró­ci­ły wspo­mnie­nia, któ­re daw­no już wy­parł z pa­mię­ci. A przy­naj­mniej tak mu się zda­wa­ło. Ci, któ­rzy chcie­li zro­bić krzyw­dę dziew­czy­nie, albo nie żyli, albo ucie­kli. Gdzieś w po­bli­żu musi być też ktoś, kto ma do­bre in­ten­cje i chce po­móc. Ale czy na pew­no? – po­my­ślał. „Pie­kło wy­bru­ko­wa­ne jest do­bry­mi in­ten­cja­mi”, mó­wi­li jed­ni, „po­dob­no pie­kło to inni”, mó­wi­li dru­dzy. Oka­za­ło się, że i jed­ni, i dru­dzy mie­li ra­cję. A po­two­ry, z któ­ry­mi się ze­tknął, oraz ta po­la­na i wciąż bu­cha­ją­ce na niej pło­mie­nie, jak naj­bar­dziej ko­ja­rzy­ły się z cze­lu­ścia­mi pie­kiel­ny­mi.

Za­ro­śla po prze­ciw­nej stro­nie po­la­ny po­ru­szy­ły się, a za­raz po­tem wy­ło­ni­ły się spo­mię­dzy nich dwie po­sta­cie pę­dzą­ce w jego stro­nę. Ni­ski, tęgi męż­czy­zna, a za nim mło­da, wy­so­ka bru­net­ka z ka­ra­bi­nem snaj­per­skim w dło­niach. Ko­bie­ta szyb­ko wy­prze­dzi­ła męż­czy­znę.

Pod­biegł do dziew­czy­ny le­żą­cej na tra­wie bez ży­cia. Od­dy­cha­ła, choć, tak jak po­dej­rze­wał, stra­ci­ła przy­tom­ność. Nad­bie­ga­ją­ca ko­bie­ta coś do nie­go wo­ła­ła. Ką­tem oka do­strzegł, że za­trzy­mu­je się i kie­ru­je broń w jego stro­nę. Dzie­li­ło ją od nie­go jesz­cze do­bre kil­ka­dzie­siąt me­trów. Bły­ska­wicz­nie na­piął łuk i wy­pu­ścił strza­łę, któ­ra za­głę­bi­ła się w ra­mie­niu ko­bie­ty. Ka­ra­bin upadł na tra­wę, a ona sama prze­wró­ci­ła się z krzy­kiem. Męż­czy­zna bie­gną­cy za nią za­trzy­mał się i przy­padł do niej. Ko­bie­ta wiła się, krzy­cząc wście­kle.

My­ślał go­rącz­ko­wo. Nie ro­zu­miał, co się wy­da­rzy­ło na po­la­nie, ale jed­ne­go był pe­wien – dziew­czy­na nie była tu bez­piecz­na. Sta­rał się od­su­wać od sie­bie myśl, że mógł­by ją wziąć do sie­bie. Nie był na to ani przy­go­to­wa­ny, ani go­to­wy. Ni­g­dy nie bę­dzie. Coś jed­nak mu­siał zro­bić. Co­kol­wiek. A je­śli nie on, to coś, co w prze­szło­ści przej­mo­wa­ło nad nim kon­tro­lę w chwi­lach za­wa­ha­nia. To coś wła­śnie za­czy­na­ło dzia­łać. Pod­niósł z zie­mi nie­przy­tom­ną dziew­czy­nę i prze­rzu­cił ją so­bie przez ra­mię. Już się nie za­sta­na­wiał. Biegł, ile miał sił w no­gach w stro­nę swej cha­ty.

3

Wik­tor Stra­chow­ski był, jest i bę­dzie de­tek­ty­wem. Wszy­scy wciąż mu to po­wta­rza­li, choć nie mu­sie­li. Wi­dział to każ­de­go ran­ka w lu­strze, kie­dy pa­trzył na swo­ją znisz­czo­ną twarz z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi i nie­dba­łym za­ro­stem. Czuł to w swym od­de­chu, w któ­rym obec­na była de­li­kat­na woń al­ko­ho­lu – praw­dzi­wej mi­ło­ści jego ży­cia.

Był de­tek­ty­wem w tych po­pie­przo­nych cza­sach, tak jak był nim w nie­co mniej po­pie­przo­nej epo­ce przed apo­ka­lip­są (zresz­tą, czy kie­dy­kol­wiek świat nie był po­pie­przo­ny?). Kie­dy Bóg roz­dzie­lał ta­len­ty, jemu ewi­dent­nie po­ską­pił tych naj­lep­szych, któ­re do­sta­ły się jego ko­le­gom i ko­le­żan­kom. Nie był ani spe­cjal­nie przy­stoj­ny, ani nie­prze­cięt­nie in­te­li­gent­ny. Nie miał żad­nych zdol­no­ści, któ­re czy­ni­ły­by go wy­jąt­ko­wym. A jed­nak na po­cie­sze­nie coś do­stał: ta­lent roz­wią­zy­wa­nia za­ga­dek. No do­bra, do­stał też ta­lent do pi­cia, choć nie był pe­wien, czy to po­wód do dumy. Tak więc, choć nie do­stał może od Stwór­cy zbyt wie­le, zgod­nie z przy­po­wie­ścią o ta­len­tach, przez całe ży­cie sta­rał się to po­mna­żać. Jak? Na przy­kład, roz­wią­zu­jąc spra­wy, któ­re bez nie­go naj­pew­niej po­zo­sta­ły­by nie­roz­wią­za­ne. Przed apo­ka­lip­są pra­co­wał w kry­mi­nal­nych, gdzie wie­le spraw było kwe­stią ży­cia i śmier­ci. Dzi­siaj dla ta­kich jak on było mniej ro­bo­ty, ale na­dal sta­rał się słu­żyć tym, co miał. Wie­dział, gdzie i jak szu­kać, gdy trze­ba było coś od­na­leźć. Czuł, kie­dy na­le­ży my­śleć lo­gicz­nie, a kie­dy słu­chać in­tu­icji. Po­tra­fił zło­żyć do kupy nie­pa­su­ją­ce do sie­bie kloc­ki. A do tego był pie­przo­nym mi­strzem ła­mi­głó­wek, za­rów­no sza­rad, jo­lek i su­do­ku (już w dzie­ciń­stwie psuł ma­mie przy­jem­ność roz­wią­zy­wa­nia krzy­żó­wek w ga­ze­tach, wy­peł­nia­jąc je za­raz po za­ku­pie), jak i za­ga­dek kry­mi­nal­nych.

Za­gad­ką na dziś było we­zwa­nie od sze­fa, An­drze­ja Strze­lec­kie­go, prze­wod­ni­czą­ce­go For­tu Wil­no. Za­sta­na­wia­ją­ce było to, że Wik­tor miał się u nie­go po­ja­wić za­le­d­wie dwa dni po po­wro­cie z mi­sji. Za­zwy­czaj do­sta­wał kil­ka dni wol­ne­go, żeby mógł się na­cie­szyć ro­dzi­ną. Tym ra­zem po­dob­no spra­wa była pil­na. Miał na­dzie­ję, że nie wią­za­ła się z ko­lej­nym wy­jaz­dem, któ­re jego żona od pew­ne­go cza­su co­raz go­rzej zno­si­ła. Wszyst­ko za­czę­ło się od tej se­rii po­now­nych ata­ków, dwa mie­sią­ce temu. Prze­ra­zi­ły ją. Po­tem były ko­lej­ne, a te­raz…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej