Niebezpieczne związki - Pierre Choderlos de Laclos - ebook

Niebezpieczne związki ebook

Pierre Choderlos de Laclos

4,5

Opis

Z listów bohaterów powieści de Laclosa wyłania się obraz arystokracji osiemnastowiecznej Francji. Sztucznego towarzystwa przywdziewającego teatralne maski, dla którego miłość traci swoje znaczenie, stając się jedynie wyrachowanym flirtem, grą towarzyską, podniecającą intrygą, synonimem pożądania. Mężczyźni są cyniczni i impertynenccy, kobiety - okrutne i wyrachowane. Nie ma tu miejsca dla czułości i niewinności. Ci, którzy pragną kochać naprawdę, są krzywdzeni i wykorzystywani. Nie mają szansy znaleźć szczęścia w zepsutym świecie gorących zmysłów i zimnych serc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
legimizbiq

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna 😍
00

Popularność




Od tłu­ma­cza

Piotr Ambroży Fran­ci­szek Cho­der­los de Lac­los uro­dził się w Ame­nis, w 1741 r., z rodziny miesz­czań­skiej. Jako młody chło­piec oka­zy­wał zami­ło­wa­nia lite­rac­kie, dzie­dziczne w tym domu. Jed­nakże w XVIII w. lite­ra­tura nie sta­no­wiła jesz­cze zawodu, zatem młody Lac­los, po odby­ciu stu­diów, zostaje w dwu­dzie­stym roku życia ofi­ce­rem arty­le­rii. Łatwość pióra i zręcz­ność w skła­da­niu madry­ga­łów uczy­niły go pożą­da­nym gościem pary­skich salo­nów; w nich też zapewne gro­ma­dzi zawczasu mate­riały do przy­szłego arcy­dzieła. W 1774 r. zwraca na sie­bie uwagę zgrabną sztuczką List do Mał­gosi; trzy lata póź­niej pisze operę komiczną, jed­nak bez szcze­gól­nego powo­dze­nia. W 1778 r.wysłany na pro­win­cję jako ofi­cer inży­nie­rii, buduje fort na wyspie Aix; tam też, może aby roz­pro­szyć nudę zapa­dłego kąta i orzeź­wić myśl wspo­mnie­niem błysz­czą­cego pary­skiego świata, pisze Nie­bez­pieczne związki.

Dzieło uka­zało się w 1782 r. i zyskało nie­by­wałe powo­dze­nie. Była to jedyna książka, jaką Lac­los napi­sał. Póź­niej – jeśli używa pióra – to jedy­nie na bro­szury i arty­kuły poli­tyczne. Powiew nad­cią­ga­ją­cej rewo­lu­cji nie sprzyja snadź pło­dom czy­stego arty­zmu. Może zra­ziła Lac­losa i pie­czo­ło­wi­tość poli­cji, która umie­ściła jego książkę na indek­sie i ska­zała ją na znisz­cze­nie jako „roz­wią­złą i nie­oby­czajną”.

W 1789 r. Lac­los, na pole­ce­nie pani de Gen­lis, otrzy­muje miej­sce sekre­ta­rza księ­cia Orle­anu. Nie­ba­wem staje się prawą ręką księ­cia, duszą jego poli­tyki; fama, nie zawsze zresztą spraw­dzona, przy­pi­suje auto­rowi Nie­bez­piecz­nych związ­ków autor­stwo wielu intryg prze­ciw pra­wej dyna­stii, jakie knuł kokie­tu­jący z ludem, ambitny Filip Égalité. Rów­no­cze­śnie ze swoim panem Lac­los wstę­puje do klubu jako­bi­nów. Prze­wod­ni­czy klu­bowi w dniu uchwa­le­nia detro­ni­za­cji Ludwika XVI. W 1791 r. reda­guje „Jour­nal des Amis de la Con­sti­tu­tion”. Po ogło­sze­niu Repu­bliki wraca do armii jako gene­rał bry­gady; w 1793 r. dostaje się w Paryżu do wię­zie­nia; ratuje go pro­tek­cja Robe­spierre’a, któ­remu podobno Lac­los ukła­dał jego mowy. Nie­ba­wem znaj­duje się po raz wtóry w wię­zie­niu, z któ­rego dopiero 9 Ther­mi­dora zostaje osta­tecz­nie uwol­niony. Przy­dzie­lony do kor­pusu gene­rała Moreau, udaje się do Włoch, gdzie umiera w Taren­cie w 1803 r. na sta­no­wi­sku gene­ral­nego inspek­tora arty­le­rii.

Jedyna książka, jaką Lac­los zosta­wił, stoi w rzę­dzie trwa­łych bogactw lite­ra­tury fran­cu­skiej. Jest ona podwój­nie cie­kawa: raz jako nie­po­rów­nany wyraz doby, w któ­rej powstała i którą maluje, po wtóre jako arcy­dzieło psy­cho­lo­gii, mające mało sobie rów­nych. Całą książkę wypeł­niają jedy­nie sprawy miło­ści, tak jak wypeł­niały one życie „towa­rzy­stwa” owej epoki, któ­rej „kto nie znał, ten nie wie, co to sło­dycz życia”, jak wzdy­cha póź­niej jeden z jej nie­do­bit­ków. Naj­ra­sow­sza szlachta fran­cu­ska, zamknięta od cza­sów Ludwika XIV w zło­tej klatce dworu i ska­zana na przy­mu­sową bez­czyn­ność, odsu­nięta stop­niowo od poli­tyki, od admi­ni­stra­cji, nie znaj­duje natu­ral­nych upu­stów dla swych sił życio­wych. Bujna mło­dzież, nie­zbyt gar­nąca się do służby woj­sko­wej, wyma­ga­ją­cej w nowo­żyt­nym swym prze­obra­że­niu za wiele kar­no­ści, dają­cej zbyt wiele utru­dzeń, a za mało zaszczy­tów, zużywa tem­pe­ra­menty w łowach i tych innych łowach, w któ­rych rolę osa­czo­nej zwie­rzyny gra kobieta. Przy­gody miło­sne – oto godne szranki dla naj­szla­chet­niej­szych przy­mio­tów, oto pole popisu dla odwagi, zręcz­no­ści, żądzy sławy. Iluż wiel­kich dyplo­ma­tów, iluż bez­i­mien­nych wiel­kich poli­ty­ków, zręcz­niej­szych niż Dubois, prze­ni­kliw­szych niż Ber­nis, wśród tej gro­madki ludzi, któ­rzy uwie­dze­nie kobiety czy­nią jedy­nym celem swo­ich myśli, wielką sprawą życia! Ile stu­diów, wytrwa­ło­ści, umie­jęt­no­ści, namy­słu! Ile kom­bi­na­cji roman­to­pi­sa­rza i stra­te­gika!…”1, pod­czas gdy część tej Fran­cji XVIII w. filo­zo­fuje, zaj­muje się zagad­nie­niami eko­no­mii, poli­tyki, nauki, dla dru­giej czę­ści miłość staje się tre­ścią życia, roz­mów, lite­ra­tury, ulu­bioną zabawą towa­rzy­ską, przed­mio­tem ambi­cji – wszyst­kim.

Oczy­wi­ście bóstwo to, obła­ska­wione w ten spo­sób i spro­wa­dzone ze świą­tyni do budu­aru, samo też nie mogło się uchro­nić od pew­nych prze­obra­żeń. Cechą miło­ści w XVIII w. (zanim prze­nikną wpływy Russa) jest odar­cie jej ze wszyst­kich zasłon. Ani śladu tu z owego ubó­stwie­nia, jakim była oto­czona w wieku Ludwika XIV; ani śladu z owego języka peł­nego czci i kultu dla kobiety, osła­nia­ją­cego swymi reli­gij­nymi nie­mal for­muł­kami całą mate­rialną stronę miło­ści. To wszystko odpada; miłość staje się syno­ni­mem pożą­da­nia, prze­lot­nej skłon­no­ści, „wymianą dwóch kapry­sów i zetknię­ciem dwóch naskór­ków”, wedle dosad­nego okre­śle­nia Cham­forta. Zmie­nia się zwłasz­cza styl miło­ści. W XVII w. naj­bar­dziej pło­cha Celi­mena czuje się w obo­wiązku pokry­wać prze­lotne fan­ta­zje swej nie­na­sy­co­nej zalot­no­ści fra­ze­olo­gią wiel­kich uczuć; w XVIII w., prze­ciw­nie, nawet praw­dziwe uczu­cie ukrywa się wsty­dli­wie pod maską obo­jęt­no­ści i cyni­zmu. Jeżeli przy­wdziewa jesz­cze nie­kiedy szaty tru­ba­dura, czyni to jedy­nie chyba przez roz­pu­stę umy­słową, aby – jak Val­mont w sto­sunku do pani de Tourvel – szu­kać w tej zaba­wie świe­żych pod­niet dla wyschłego serca. Syn­tezą epoki staje się gło­śne zda­nie Buf­fona: „Jedyną rze­czą coś wartą w miło­ści jest jej strona fizyczna”; cały balast uczu­ciowy odpada, zazdrość nawet wycho­dzi z mody, osą­dzona jako śmieszny i nie­cy­wi­li­zo­wany prze­ży­tek. Kobieta, rada nie­rada, dostraja się do nowego stylu. Dawna bogini, która, jak słynna Julia d’Angen­nes, kró­lowa pałacu Ram­bo­uil­let, czter­na­ście lat kazała wzdy­chać do sie­bie, nim uwień­czyła wytrwałe służby, dziś godzi się na znaczne skró­ce­nie czasu obo­wią­zu­ją­cych zalo­tów. Wedle powszech­nie gło­szo­nego mnie­ma­nia, „wystar­czy kobie­cie trzy razy powie­dzieć, że jest ładna, aby za pierw­szym razem podzię­ko­wała, uwie­rzyła za dru­gim, a wyna­gro­dziła za trze­cim”. Przy­pu­ściw­szy nawet, że kobieta – szcze­gól­nie trudna lub począt­ku­jąca jesz­cze w tur­nie­jach miło­snych – opiera się dłu­żej, niż jest w zwy­czaju, wów­czas zaloty trwają dwa tygo­dnie, mie­siąc wresz­cie, aż nad­cho­dzi chwila, w któ­rej dama uka­zuje się ze swym wiel­bi­cie­lem w loży Opery i w ten spo­sób – wedle zwy­czaju, cere­mo­nii pra­wie, uświę­co­nej przez świa­towe panie XVIII w. – przed­sta­wia nie­jako ofi­cjal­nie towa­rzy­stwu uwień­czo­nego kochanka.

W tur­nie­jach tych kobieta prze­cho­dzi nie­raz i do czyn­nej roli. W pustkę uczu­cio­wego życia wci­ska się przede wszyst­kim próż­ność. Pozy­cja towa­rzy­ska kobiety zależy nie­mal od tego, aby przy­kuć do sie­bie, bodaj prze­lot­nie, męż­czy­znę będą­cego w danej chwili na świecz­niku. Męż­czy­zna „w modzie” – oto magiczne słowo bar­dziej zwy­cię­skie niż mło­dość, niż uroda. Taki męż­czy­zna może po kobie­tach dep­tać, pomia­tać nimi, urok jego będzie się jedy­nie wzma­gał. Co rano, budząc się, zasta­nie przy łóżku pakiet listów miło­snych, które – jak książę Riche­lieu – rzuci nie­dbale do skrzynki z napi­sem: „Listy, któ­rych nie mia­łem czasu prze­czy­tać”. Po śmierci tego nestora zło­tej mło­dzieży zna­le­ziono pięć nie­roz­pie­czę­to­wa­nych listów, bła­ga­ją­cych w imie­niu pię­ciu wiel­kich dam o jedną godzinę jego nocy.

O wzglę­dach dla kobiet nie ma w tym wieku „galan­te­rii” mowy, jak rów­nież nie ma mowy o dys­kre­cji. Życiem swoim, każ­dym jego dniem two­rzyć aneg­dotę, która mogłaby się stać ucie­chą i zabawą salo­nów – oto marze­nie wszyst­kich tych petit-maître’ów; oto, czym mie­rzy się ich war­tość i uzna­nie w świe­cie, oto szcze­ble, po któ­rych wstę­puje się na tron męż­czy­zny „w modzie”, boha­tera dnia. Przy­goda Pre­vana i jego trzech „nie­roz­łącz­nych” (List LXXIX) – tak typowa dla XVIII w. przez swą czy­stość linii i syme­trię – to jeden z wzo­rów tego, jak byśmy dziś powie­dzieli, sportu. Miej­sce sen­ty­men­tal­nej gwary zaj­muje u męż­czyzn zuchwal­stwo, imper­ty­nen­cja, sma­ga­nie szy­der­stwem naj­tkliw­szych potrzeb serca. Posiąść kobietę ani jed­nym czul­szym sło­wem nie budu­jąc pomo­stu do uspra­wie­dli­wie­nia jej sła­bo­ści; wię­cej nawet, sta­wia­jąc jej przed oczy wspo­mnie­nie czło­wieka, któ­rego kocha i zdra­dza – oto zna­mienny rys inte­lek­tu­al­nej roz­pu­sty wyzię­błych don Juanów. Do wyso­ko­ści dogmatu pod­nie­siona jest zasada, aby nie zry­wać z kobietą, póki się nie posiada w ręku środ­ków zgu­bie­nia jej.

Nie wszyst­kim z owych salo­no­wych zdo­byw­ców dany był w snu­ciu przy­gód dar twór­czej ory­gi­nal­no­ści. I moda miała tu swoje słowo. A słowo to brzmiało cza­sem para­dok­sem wcale inte­re­su­ją­cym: przy­kła­dem teo­ria – stwo­rzona na popar­cie prak­tyki przez współ­cze­snego salo­no­wego filo­zofa – iż naj­wyż­szy dowód wzglę­dów i deli­kat­no­ści daje kobie­cie ten, kto ją bie­rze gwał­tem; w prze­ci­wień­stwie bowiem do nie­śmia­łego i wycze­ku­ją­cego kochanka „sza­nuje jej wsty­dli­wość i skru­puły i bio­rąc całą winę na sie­bie, oszczę­dza jej dłu­giej męczarni stop­nio­wych ustępstw oraz bole­snego poczu­cia, iż uchy­bia samej sobie”2.

Kobiety, o ile czują się na siłach, nie zostają w tyle za męż­czy­znami. Słab­sze stają się ich łupem, sil­niej­sze zawczasu uczą się roz­po­zna­wać „w dzi­siej­szym kochanku jutrzej­szego wroga” i wypra­co­wują całą sztukę, jak z pierw­szego wyssać wszyst­kie sło­dy­cze, nie wyda­jąc się dru­giemu w ręce. Zna­mienna pod tym wzglę­dem jest przy­goda pani de Mer­teuil z Prévanem (List LXXXV) i jej auto­bio­gra­fia (List LXXXI), do któ­rej, wedle zda­nia współ­cze­snych, autor aż nazbyt wiele miał dokoła sie­bie wzo­rów. W roz­pu­ście umy­sło­wej, w bez­względ­nym zło­śli­wym okru­cień­stwie kobieta w pew­nym swoim typie prze­cho­dzi nie­mal męż­czy­znę. Przej­muje od niego udo­god­nie­nia życiowe: „Dla hodo­wa­nia swo­ich przy­jem­no­ści sta­rają się mieć ustronne domki, zupeł­nie na wzór sekret­nych dom­ków ówcze­snych mod­ni­siów. Gniazdko takie kobieta sama tajem­nie nabywa i urzą­dza; odźwierny jest z jej ramie­nia i wyboru, aby wszystko było na jej usługi i nic nie krę­po­wało jej swo­body, gdy zechce oszu­kać bodaj swego kochanka”3.

Oczy­wi­ście przy tej łatwo­ści obco­wa­nia płci, przy tym nad­uży­ciu miło­snych wra­żeń i upo­jeń tępieją zmy­sły, chłod­nie wyobraź­nia. Stąd don Juan XVIII w. musi szu­kać coraz ostrzej­szej zaprawy dla zuży­tego pod­nie­bie­nia: „W sto­su­nek męż­czy­zny do kobiety wśli­zguje się jakby jakaś bez­li­to­sna poli­tyka, jakby ujęty w reguły sys­tem gubie­nia. Zepsu­cie staje się sztuką, w któ­rej skład po równi wcho­dzą: okru­cień­stwo, wia­ro­łom­stwo, zdrada, kunszt tyra­nii. Makia­we­lizm wci­ska się w miłostki, staje się ich domi­nu­jącą nutą. Jest to chwila, w któ­rej Lac­los kre­śli z natury swoje Nie­bez­pieczne związki, ową książkę prze­dziwną i okropną zara­zem, która jest tym dla moral­no­ści miło­snej we Fran­cji XVIII w., czym trak­tat o Księ­ciu dla moral­no­ści poli­tycz­nej Włoch w XVI w.”. Ten rys okru­cień­stwa w miło­ści jest zna­mienny dla epoki: prze­su­nąw­szy się z dzie­dziny moral­nej w fizyczną, doj­dzie w mar­ki­zie de Sade do naj­peł­niej­szego wyrazu.

Oto tło, na któ­rym roz­grywa się histo­ria Nie­bez­piecz­nych związ­ków. Ude­rza­jąco silna i zwarta jest budowa tej książki. Pisana w listach z zacho­wa­niem całej wytwor­nej sztuki epi­sto­lar­nej, tak wysoko sto­ją­cej współ­cze­śnie, mimo to nie zawiera, można powie­dzieć, ani jed­nego zby­tecz­nego zda­nia; każde ma swoją wagę, każde jest sub­tel­nym dotknię­ciem pędzla, wzbo­ga­ca­ją­cym całość obrazu o jakiś nowy i cie­kawy szcze­gół. Na for­mie listów nie cierpi rów­nież w niczym akcja powie­ści: bieg jej, na wskroś dra­ma­tyczny, zawią­zuje się mocno i jasno już na pierw­szych kart­kach, pły­nie w skrę­tach i powi­kła­niach, aby ku koń­cowi pomknąć wart­kim pędem ku kata­stro­fie. Akto­rów na sce­nie zale­d­wie kil­koro; jed­nakże węzły pomię­dzy nimi poza­dzierz­gane są tak mister­nie i róż­no­rod­nie, iż wyczer­pują nie­mal całą psy­cho­lo­gię miło­ści we wszyst­kich jej rodza­jach, obja­wach i odcie­niach.

Nad akcją domi­nuje postać mar­gra­biny de Mer­teuil, w któ­rej rączce zbie­gają się wszyst­kie nici intrygi. Jest to jeden z nie­wąt­pli­wie naj­sil­niej zary­so­wa­nych typów kobie­cych żyją­cych w lite­ra­tu­rze: istota o rów­nie gorą­cych zmy­słach, jak oschłym sercu, mądra i prze­ni­kliwa tak, iż Val­mont, razem z całą swoją eks­pe­ry­men­talną psy­cho­lo­gią, jest przy niej i w jej rękach ist­nym dziec­kiem; owa „uro­cza mar­kiza” robi chwi­lami wra­że­nie wprost nie­po­ko­jące. Pani de Mer­teuil to mimo mło­dego wieku wete­ran zahar­to­wany jak stal w owej nie­ustan­nej woj­nie miło­snej, jaką było życie „towa­rzy­stwa” XVIII w., a w któ­rej dla peł­nego suk­cesu nie wystar­czyło ryce­rzowi posiąść kobiety, lecz trzeba było – mówiąc ówcze­snym języ­kiem – ją zgu­bić. Epoka, w któ­rej spo­łecz­nie kobieta była pozba­wiona wszel­kich praw, fak­tycz­nie zaś, w panu­ją­cej kla­sie, stała nie­mal ponad pra­wem, musiała wyda­wać takie typy.

Part­ne­rem pani de Mer­teuil jest wiceh­ra­bia de Val­mont, cie­kawy zwłasz­cza przez domieszkę inte­lek­tu­al­nego dyle­tan­ty­zmu: zapo­wiedź typu, który tyle miej­sca miał zająć w póź­niej­szej lite­ra­tu­rze. Gene­alo­gię jego można by wywieść ponie­kąd od don Juana Moliera, od któ­rego wsze­lako Val­mont jest bar­dziej wątły, a przy­naj­mniej wydaje się takim przy sil­niej­szej o wiele indy­wi­du­al­no­ści pani de Mer­teuil. Kore­spon­den­cja tych dwojga wypeł­nia główną część książki. W niej, zagrze­wa­jąc się wza­jem w prze­wrot­no­ści i zepsu­ciu, snują wspól­nie swoje plany; w niej czer­pią oboje pod­nietę i zado­wo­le­nie miło­ści wła­snej z czy­nów ska­za­nych z natury swo­jej na mrok tajem­nicy; jedno sta­nowi dla dru­giego publicz­ność. Róż­nica w tym, że pani de Mer­teuil, odda­jąc się przy­jem­no­ści tych przy­ja­ciel­skich zwie­rzeń, nie prze­staje ani na chwilę być panią swo­ich myśli i uczyn­ków, nie prze­staje być sobą, pod­czas gdy Val­mont, można by powie­dzieć, cały czas „zgrywa się” dla swej part­nerki i, na prze­mian gła­skany pochleb­stwem i sma­gany drwiną, daje się pro­wa­dzić jak dziecko na pasku, nie tra­cąc ani na chwilę prze­ko­na­nia o swej rze­ko­mej sile. Pochło­nięty o wiele wię­cej, niż sam mniema, uro­kiem pani de Tourvel, Val­mont wie­lo­krot­nie w zwie­rze­niach swo­ich zadra­snął panią de Mer­teuil w spo­sób, któ­rego mu ni­gdy nie prze­ba­czy. Odtąd póty na nim wygrywa, póty go drażni i kusi, aż jej poświęci kochaną kobietę, by w zamian – rzecz naj­strasz­niej­sza dla boha­tera pokroju Val­monta – zostać wystrych­nię­tym na dudka. Wów­czas, na chwilę, niby dwa wspa­niałe dra­pieżne zwie­rzęta, stają naprze­ciw sie­bie do walki, walki, w któ­rej Val­mont pada, zanim zdo­łał się opa­trzeć, jak dalece był jeno igraszką w ręku tej strasz­nej kobiety.

Nie mniej mistrzow­sko i pew­nie nakre­ślone są inne posta­cie dra­matu. Dan­ceny to sama mło­dość razem z jej nie­win­no­ścią i bra­kiem cha­rak­teru, z całą gran­de­lo­kwen­cją i emfazą w miło­ści, która w pró­bie życio­wej oka­zuje się nie tyle miło­ścią danej kobiety, ile potrzebą miło­ści samej. Autor idzie za nim krok w krok w śli­skim labi­ryn­cie tej mło­dzień­czej psy­cho­lo­gii; nie oszczę­dza bied­nemu kawa­le­rowi ani jed­nego kłam­stewka, aby wresz­cie ustami Val­monta wydać wyrok, który brzmi tym okrut­niej, że istot­nie Dan­ceny jest szla­chet­nym i sym­pa­tycz­nym chłop­cem: „Oto ludzie! Wszy­scy jed­nako zbrod­ni­czy w swo­ich zamy­słach; nie­do­łę­stwu, jakie wkła­dają w ich prze­pro­wa­dze­nie, nadają miano uczci­wo­ści!”. Domi­nu­ją­cym rysem bog­danki Dan­ceny’ego, Cesi, jest na wskroś kobieca podat­ność, ska­zu­jąca ją na to, iż zawsze będzie tym, czym zro­bią ją sil­niej­sze dło­nie. W swo­ich praw­dzi­wych „dzie­jach grze­chu”, od pen­sjo­narki świeżo wypusz­czo­nej z klasz­toru aż po powrót do furty klasz­tor­nej, prze­bywa ten kawa­łek życia jako led­wie że świa­doma i led­wie że winna zabawka w zbrod­ni­czych rękach. Jej matka, pani de Volan­ges, to wyborny typ osoby trosz­czą­cej się o cały świat i jego naprawę, a śle­pej na to, co się dzieje w jej wła­snym domu. Cechą jej, jak wielu osób spe­cja­li­zu­ją­cych się w cno­cie, jest pewna próż­ność, którą pani de Mer­teuil wyzy­skuje po mistrzow­sku. Pani de Tourvel, w pierw­szej poło­wie książki, nie­cier­pli­wiąca nieco swą zabój­czo rezo­nu­jącą dosko­na­ło­ścią, w dru­giej, kiedy prze­cho­dzi całe pie­kło mąk i upo­ko­rzeń, wzru­sza­jąca jest siłą uczu­cia i bez­względ­no­ścią odda­nia. Wresz­cie stara pani de Rose­monde, uro­cza tym wdzię­kiem, który owej epoki był naj­prze­dziw­niej­szym kwia­tem i nad któ­rym, zda się, ani wiek, ani cho­roba nie miały wła­dzy.

Pomię­dzy tymi to oso­bami roz­grywa się akcja powie­ści. Intryga jej, stresz­czona, nie dałaby w żad­nej mie­rze obrazu dzieła. Tajem­nica arty­zmu mie­ści się tutaj nie w wiel­kich liniach, ale w szcze­gó­łach, w prze­pro­wa­dze­niu. Val­mont kocha panią de Tourvel, która go ubó­stwia, Dan­ceny kocha Cecy­lię de Volan­ges i posiada wza­jem jej serce; zda­wa­łoby się, że z tej podwój­nej sie­lanki nie spo­sób wykrze­sać nic zaj­mu­ją­cego. W jaki spo­sób Val­mont depce serce swej uko­cha­nej, tak iż staje się przy­czyną jej śmierci; dla­czego po dro­dze łamie życie małej Cesi i sam ginie z ręki Dan­ceny’ego, to tajem­nica mar­gra­biny de Mer­teuil i głę­bo­kiej poli­tyki jej kobie­cego makia­we­li­zmu. Pani de Tourvel ośmie­liła się tchnąć w Val­monta uczu­cie o tkliw­szym i szla­chet­niej­szym wyra­zie, niż je żywił kie­dyś dla pani de Mer­teuil – więc zgi­nie. Nie ma dla niej ratunku ani prze­ba­cze­nia. Val­mont dra­snął nie­zręcz­nie panią de Mer­teuil wynu­rze­niami swej miło­ści dla innej i odwa­żył się pokrzy­żo­wać kaprys jej dla Dan­ceny’ego – więc zgi­nie. Cesia jest narze­czoną czło­wieka, który nie­gdyś ośmie­lił się pierw­szy porzu­cić panią de Mer­teuil, zatem hańba jej jest posta­no­wiona, wno­sząc ją w dom przy­szłego męża, pomści tę znie­wagę. Oto kobieta-demon, salo­nowy wpraw­dzie, ale jeden z naj­bar­dziej raso­wych, jakie wydała lite­ra­tura. A jaka miła, jaka mądra! Dostać się w jej ręce nie radzę, ale poroz­ma­wiać z nią życzę każ­demu.

Cie­kawe były koleje tej książki. Wkrótce po uka­za­niu się entu­zja­stycz­nie powi­tana przez jeden z bystrzej­szych umy­słów kry­tycz­nych tej epoki, Grimma, zyskuje olbrzy­mią poczyt­ność i roz­głos, nie wolny jed­nak od przy­mieszki skan­dalu4. Ska­zane na znisz­cze­nie przez poli­cję, zapo­mniane póź­niej wśród wul­ka­nicz­nych wstrzą­śnień two­rzą­cego się nowego spo­łe­czeń­stwa, dzieło to znika z hory­zontu na lat nie­mal sto. Sainte-Beuve zale­d­wie o nim wspo­mina, roman­tycy obrzu­cają je wzgardą. Ku koń­cowi XIX w., w epoce roz­kwitu psy­cho­lo­gicz­nego romansu, imię autora Nie­bez­piecz­nych związ­ków nabiera nowego bla­sku. Autor Kwia­tów grze­chu, Bau­de­la­ire, który nie mógł pozo­stać nie­czuły na nie­zdrowy urok wydzie­la­jący się z kart tej powie­ści, opa­trzył ją nastę­pu­ją­cym nad­pi­sem: „Ta książka, jeżeli parzy, parzyć może jedy­nie na kształt lodu”. Dziś powieść ta sta­łaby się nie­chyb­nie, „z buzią w ciup”, na pół­kach mię­dzy kla­sy­kami, gdyby nie to, że histo­rycy lite­ra­tury wciąż poboż­nie odże­gnują się od jej wspo­mnie­nia. Prze­bywa zatem dotąd w regio­nach „lite­ra­tury gor­szą­cej”, zalot­nie a nie­po­ko­jąco z dala strzy­gąc okiem w stronę Pas­cala i Bos­su­eta. Spo­tkają się kie­dyś…

Kra­ków, 1912

1. E. i J. de Gen­co­urt, La Femme au XVIII siécle (przyp. tłum.). [wróć]

2. Crébillon-syn, Igraszki kącika przy kominku. Noc i chwila (przyp. tłum.) [wróć]

3. E. i J. De Gon­co­urt, l. c. (przyp. tłum.). [wróć]

4. „… Nie ma w isto­cie książki, nie wyłą­cza­jąc Crébillona i jego naśla­dow­ców, w któ­rej ska­że­nie zasad i oby­cza­jów tego, co nazywa się wiel­kim świa­tem, byłoby odma­lo­wane z więk­szą natu­ral­no­ścią, śmia­ło­ścią i dow­ci­pem; nie można się tedy dzi­wić, iż mało którą nowość przy­jęto z takim zapa­łem; jesz­cze mniej należy się dzi­wić temu, iż kobiety czują się obo­wią­zane obu­rzać na tę książkę. Mimo całej przy­jem­no­ści, jaką mogła im spra­wić jej lek­tura, nie była ona wolna od żądła: w jaki spo­sób czło­wiek, który tak dobrze je zna, a tak źle docho­wuje ich tajem­nicy, nie miałby ucho­dzić za potwora?” [„Cor­re­spon­dance Littéraire”, kwie­cień 1782] (przyp. tłum.). [wróć]

Przed­mowa nakładcy

Przed­mowa nakładcy1

Poczu­wamy się do obo­wiązku uprze­dze­nia czy­tel­ni­ków, że mimo tytułu dzieła nie ręczymy za auten­tycz­ność tego zbioru, a nawet mamy poważne przy­czyny mnie­mać, iż jest on jedy­nie pro­stym powie­ścio­wym zmy­śle­niem.

Co wię­cej, zdaje się nam, że autor, mimo iż wyraź­nie zabiega o praw­do­po­do­bień­stwo, zni­we­czył je sam, i to bar­dzo nie­zręcz­nie, przez wybór epoki, w któ­rej umie­ścił opi­sy­wane wypadki. W isto­cie, więk­szość osób, które wpro­wa­dza, tak mocno szwan­kuje na punk­cie oby­cza­jów, iż nie­po­dobna przy­pusz­czać, aby żyły w naszym stu­le­ciu, w stu­le­ciu filo­zo­fii, w któ­rym roz­le­wa­jąca się na wszyst­kie strony oświata uczy­niła, jak każ­demu wia­domo, męż­czyzn tak peł­nymi zacno­ści, a kobiety wzo­rami skrom­no­ści i cnoty.

Sądzimy zatem, iż jeżeli wypadki opi­sane w tym dziele mają jakiś pod­kład prawdy, mogły się one zda­rzyć jedy­nie albo w innym miej­scu, albo w innym cza­sie. Mamy wielce za złe auto­rowi, że uwie­dziony wyraź­nie nadzieją wzbu­dze­nia żyw­szego inte­resu czy­tel­nika przez więk­sze zbli­że­nie się do swego kraju i epoki ośmie­lił się, we współ­cze­snych kostiu­mach i w świe­tle naszych sto­sun­ków, odma­lo­wać oby­czaje tak bar­dzo nam obce.

Aby, o ile w naszej mocy, uchro­nić zbyt dobro­dusz­nego czy­tel­nika od pułapki, którą zasta­wiono jego łatwo­wier­no­ści, poprzemy nasz pogląd pew­nym rozu­mo­wa­niem. Przed­kła­damy mu je z całą ufno­ścią, gdyż wydaje się nam prze­ko­ny­wa­ją­cym i nie­od­par­tym; a mia­no­wi­cie: te same przy­czyny musia­łyby prze­cież spro­wa­dzać te same skutki, a prze­cież nie widu­jemy dzi­siaj, aby panna mająca sześć­dzie­siąt tysięcy fun­tów rocz­nej renty wstę­po­wała do klasz­toru, ani też, aby jaka pre­zy­den­towa, do tego młoda i ładna, umie­rała ze zgry­zot sumie­nia.

1. Przed­mowa nakładcy jest rów­nież pióra Lac­losa i sta­nowi jedy­nie iro­niczną misty­fi­ka­cję czy­tel­nika (przyp. tłum.). [wróć]

Część pierw­sza

List I

Cecy­lia Volan­ges do Zofii Car­nay w klasz­to­rze urszu­la­nek w ***

Widzisz, droga przy­ja­ciółko, że dotrzy­muję słowa i że cze­peczki i stro­iki nie pochło­nęły tak dalece mego czasu, aby mi go zawsze nie zostało dla cie­bie. A prze­cież w tym jed­nym dniu napa­trzy­łam się wię­cej stro­jów niż przez cztery lata, które spę­dzi­ły­śmy razem w klasz­to­rze. Mama zasięga we wszyst­kim mego zda­nia; czuję, że jestem w jej oczach daleko mniej pen­sjo­narką niż poprzed­nio. Mam wła­sną pannę słu­żącą, pokój i salo­nik wyłącz­nie dla sie­bie; piszę do cie­bie na ślicz­nym biu­reczku, do któ­rego dosta­łam klucz i gdzie mogę cho­wać i zamy­kać, co mi się podoba. Mama oznaj­miła, że będę ją widy­wała codzien­nie przy wsta­wa­niu; wystar­czy, jeżeli będę ucze­sana do obiadu, wów­czas uwia­domi mnie co dzień, gdzie mam się z nią spo­tkać po połu­dniu. Resztą czasu mogę roz­po­rzą­dzać do woli; mam swoją harfę, rysunki i książki, jak w klasz­to­rze; z tą róż­nicą, że nie ma matki Anun­cjaty, która by mi sypała bury, i że gdy­bym chciała, mogła­bym nic nie robić od rana do wie­czora; że jed­nak nie mam przy sobie mojej Zosi, z którą bym mogła śmiać się i gawę­dzić, wolę skra­cać czas jakimś zatrud­nie­niem.

Jest led­wie piąta; z mamą mam się spo­tkać dopiero o siód­mej; czasu więc było aż nadto, gdy­bym tylko miała coś do zwie­rze­nia! Ale jesz­cze nic nie wiem; gdyby nie przy­go­to­wa­nia, na jakie patrzę co dzień, i nie mnó­stwo robot­nic, które kręcą się tu wyłącz­nie dla mnie, mogła­bym myśleć, że nikomu się nie śni wyda­wać mnie za mąż i że to była zwy­kła gada­nina poczci­wej Józefy. Jed­nakże matka powta­rzała mi czę­sto, że panienka powinna zosta­wać w klasz­to­rze aż do chwili zamąż­pój­ścia, że skoro mnie ode­brano, Józefa musi chyba mieć słusz­ność.

Jakiś pojazd zatrzy­mał się przed bramą i mama kazała mnie zawo­łać natych­miast do sie­bie. Czyżby to miał być… Jestem nie­ubrana, ręce mi drżą i serce tłu­cze się we mnie. Pytam panny słu­żą­cej, czy nie wie, kto jest u matki. „Ow­szem – odparła – pan G***”. To mówiąc, zaczęła się śmiać. Och, mam jakieś prze­czu­cie, że to on. Wrócę zaraz, aby ci opo­wie­dzieć, jak się wszystko odbyło. Wiem już przy­naj­mniej, jak się nazywa. Spie­szę, aby nie dać na sie­bie cze­kać zbyt długo. Do widze­nia, za małą chwi­leczkę.

Toż będziesz sobie żar­to­wać z głu­piut­kiej Cesi! Och, jak się zawsty­dzi­łam! Ale i ty była­byś się zła­pała tak samo.

Wszedł­szy ujrza­łam czarno ubra­nego pana, który stał koło mamy. Ukło­ni­łam się naj­wdzięcz­niej i zatrzy­ma­łam się niby wro­śnięta w posadzkę. Możesz sobie wyobra­zić, jak mu się przy­glą­da­łam!

„Pani mar­gra­bino – rzekł do matki, odda­jąc mi ukłon – córeczka pani jest zachwy­ca­jąca i tym żywiej przy­cho­dzi mi odczu­wać łaskę, jaką mnie pani darzy”.

Na tak wyraźne oświad­czyny poczę­łam drżeć na całym ciele, nie mogłam się utrzy­mać na nogach; szczę­ściem spo­strze­głam fotel; usia­dłam, cała czer­wona i pomie­szana. Led­wiem zdą­żyła to uczy­nić, już czło­wiek ten zna­lazł się u moich kolan. Wów­czas twoja biedna Cesia stra­ciła do reszty głowę; byłam, jak mówi mama, zupeł­nie nie­przy­tomna. Zerwa­łam się, wyda­jąc prze­raź­liwy krzyk… ot, jak wtedy, pod­czas burzy, pamię­tasz? Na to mama par­sk­nęła śmie­chem, mówiąc: „Co tobie, dziecko? Usiądźże i podaj panu nogę”. Moja złota, poka­zało się, że ten pan to po pro­stu… szewc. Nie umiem ci opi­sać, jak się zawsty­dzi­łam; na szczę­ście nikogo nie było prócz mamy. Sądzę, iż skoro wyjdę za mąż, ni­gdy nie wezmę już tego szewca.

Przy­znaj, że my, doprawdy, dużo wiemy o świe­cie! Do widze­nia. Już bli­sko szó­sta; panna słu­żąca mówi, że czas się ubie­rać.

Do widze­nia, Zosiu droga; kocham cię tak, jak gdy­bym jesz­cze była w klasz­to­rze.

PS Nie wiem, przez kogo posłać list; zacze­kam, aż przyj­dzie Józefa.

Paryż, 4 sierp­nia 17**

List II

Mar­kiza de Mer­teuil do wiceh­ra­biego de Val­mont w zamku ***

Wra­caj, drogi wiceh­ra­bio, wra­caj; cóż ty tam robisz, co możesz robić u sta­rej ciotki, która cały mają­tek zapi­sała już tobie? Ruszaj natych­miast w drogę: potrzebny jesteś!

Przy­szła mi do głowy wspa­niała myśl i tobie pra­gnę powie­rzyć jej wyko­na­nie. Tych kilka słów powinno by wystar­czyć; aż nazbyt zaszczy­cony wybo­rem, powi­nien byś sta­wić się z całym pośpie­chem, aby na kola­nach ode­brać me roz­kazy. Ale ty nad­uży­wasz mej dobroci nawet wów­czas, kiedy prze­sta­łeś z niej korzy­stać; w wybo­rze, jaki mam przed sobą, albo wiecz­nej nie­na­wi­ści, albo bez­gra­nicz­nego pobła­ża­nia, jedy­nie szczę­ściu swemu zawdzię­czasz, iż dobroć moja bie­rze górę.

Zatem spie­szę wta­jem­ni­czyć cię w swoje zamy­sły, lecz przy­siąż, że, jako wierny rycerz, nie pogo­nisz za inną przy­godą, póki tej nie dopro­wa­dzisz szczę­śli­wie do końca. Jest ona zaprawdę godna boha­tera: masz słu­żyć razem miło­ści i zemście; sło­wem, będzie to jeden czyn wię­cej do two­ich pamięt­ni­ków; tak, pamięt­ni­ków, gdyż chcę koniecz­nie, aby kie­dyś uka­zały się w druku, i sama podejmę się je spi­sy­wać.

Ale zostawmy je na razie, a wróćmy do tego, co mnie w tej chwili zaprząta.

Pani de Volan­ges wydaje za mąż córkę: to jesz­cze tajem­nica, ale zwie­rzyła mi ją od wczo­raj. I kogo, myślisz, wyszu­kała na zię­cia? Hra­biego de Ger­co­urt. Któżby powie­dział, że ja mam zostać kuzynką Ger­co­urta? Wście­kłam się po pro­stu. Jak to! Nie domy­ślasz się jesz­cze? O nie­po­jętna głowo! Czyż­byś mu już prze­ba­czył przy­godę z inten­den­tową? A ja, czyż nie wię­cej mam jesz­cze przy­czyn gnie­wać się nań, ty potwo­rze?1 Nie panuję nad gnie­wem i nadzieja zemsty roz­po­ga­dza mą duszę.

Sto razy musiała ci się dać we znaki, jak i mnie, owa uro­czy­sta nadę­tość, z jaką Ger­co­urt roz­pra­wia o tym, co za przy­mioty musi posia­dać jego przy­szła żona, oraz głu­pia zaro­zu­mia­łość, która mniema, iż on wła­śnie zdoła unik­nąć nie­unik­nio­nego losu. Znasz jego śmieszną wiarę w klasz­torne wycho­wa­nie i jesz­cze śmiesz­niej­szy bodaj prze­sąd co do chłod­nego tem­pe­ra­mentu blon­dy­nek.

W isto­cie mogła­bym się zało­żyć, że mimo sześć­dzie­się­ciu tysięcy renty małej Volan­ges ni­gdy nie przy­szłoby mu na myśl mał­żeń­stwo, gdyby panna była bru­netką lub gdyby się nie cho­wała w klasz­to­rze. Prze­ko­najmy go zatem, że jest tylko głup­cem i… czymś wię­cej: zostałby nim z pew­no­ścią prę­dzej czy póź­niej; nie o to się też kło­pocę; lecz byłoby zabawne, gdyby już od tego zaczął. Jakże byśmy się przed­nio bawili naza­jutrz, sły­sząc, jak się chełpi! Bo będzie się cheł­pił z pew­no­ścią; a przy tym, skoro już raz ty pokie­ru­jesz pierw­szymi kro­kami tej dziew­czyny, trzeba by dziw­nego nie­szczę­ścia, aby Ger­co­urt nie stał się z cza­sem, jak tylu innych, przed­mio­tem zabawy całego Paryża.

Zresztą boha­terka tego nowego romansu zasłu­guje w zupeł­no­ści na twoje sta­ra­nia: jest naprawdę ładna; ot, dzie­ciak pięt­na­sto­letni, istny pączek róży; nie­praw­do­po­dob­nie naiwna i bez naj­mniej­szej sztuki; ale was, męż­czyzn, taka rzecz nie odstra­sza; ma przy tym w oczach jakąś tkliwą omdla­łość, doprawdy bar­dzo obie­cu­jąca. Dodaj do tego, że ja ją pole­cam; nie pozo­staje ci nic, jak tylko podzię­ko­wać i posłu­chać.

List ten doj­dzie do two­ich rąk jutro rano. Roz­ka­zuję, abyś jutro o siód­mej wie­czór zja­wił się u mnie. Nie przyj­muję nikogo przed ósmą, nawet mego panu­ją­cego kawa­lera; on nie ma dosyć głowy na tak ważne przed­się­wzię­cie. Widzisz, że mnie miłość nie zaśle­pia. O ósmej zwrócę ci swo­bodę, o dzie­sią­tej zaś wró­cisz, aby wie­cze­rzać wraz z pięk­nym przed­mio­tem two­ich zabie­gów: matka i córka będą jutro u mnie.

Do widze­nia! Minęło już połu­dnie. Nie­ba­wem prze­stanę się tobą zaj­mo­wać.

Paryż, 4 sierp­nia 17**

List III

Cecy­lia Velan­ges do Zofii Car­nay w klasz­to­rze urszu­la­nek w ***

Niczego się jesz­cze nie dowie­dzia­łam, droga. Wczo­raj było u mamy dużo gości. Mimo cie­ka­wo­ści, z jaką przy­pa­try­wa­łam się towa­rzy­stwu, zwłasz­cza panom, wynu­dzi­łam się strasz­li­wie. Wszy­scy, męż­czyźni i kobiety, przy­glą­dali mi się, a potem szep­tali sobie do ucha; wie­dzia­łam dosko­nale, że roz­ma­wiają o mnie: czu­łam, że się czer­wie­nię, a nie mogłam się powstrzy­mać. Bar­dzo zła byłam na sie­bie, bo uwa­ża­łam, że gdy się przy­glą­dają innym kobie­tom, one się nie czer­wie­nią. A może to tylko dla­tego nie widać po nich, że się różują, bo trudno chyba nie zaczer­wie­nić się, kiedy męż­czy­zna wpa­truje się tak natar­czy­wie.

Naj­wię­cej nie­po­ko­iło mnie to, że nic nie wiem, co oni sobie wszy­scy o mnie myślą. Zda­wało mi się, że dosły­sza­łam parę razy słowa ładna, ale na pewno sły­sza­łam rów­nież nie­zręczna; i to musi być prawda, gdyż pani, która to mówiła, jest krewną i przy­ja­ciółką matki; zdaje się, że i do mnie nabrała od razu dużo sym­pa­tii. To jedyna osoba, która tro­chę roz­ma­wiała ze mną. Jutro mamy być u niej na kola­cji.

Sły­sza­łam jesz­cze póź­niej, jak jakiś pan (jestem pewna, że mówił o mnie) ode­zwał się do dru­giego: „Niech­że to jesz­cze doj­rzeje, zoba­czymy tej zimy”. Może to on wła­śnie ma się ze mną żenić, ale to by zna­czyło, że dopiero za cztery mie­siące! Chcia­ła­bym bar­dzo wie­dzieć, jak jest w isto­cie.

Przy­szła wła­śnie Józefa, aby zabrać list; mówi, że jej pilno. Ale muszę ci opo­wie­dzieć jeden jesz­cze przy­kład mojej nie­zręcz­no­ści. Och, zdaje mi się, że ta pani ma słusz­ność!

Po kola­cji wszy­scy zasie­dli do gry. Usa­do­wi­łam się tuż koło mamy; nie wiem, jak to się stało, ale zasnę­łam pra­wie natych­miast. Obu­dził mnie gło­śny wybuch śmie­chu. Nie wiem, czy ze mnie się śmiano, ale przy­pusz­czam. Mama pozwo­liła mi iść do sie­bie, czym mi zro­biła wielką przy­jem­ność. Wyobraź sobie, było już po jede­na­stej! Do widze­nia, Zosiu droga, kochaj zawsze mocno swoją Ceśkę. Zarę­czam ci, że świat nie jest tak zabawny, jak mi się wyda­wał w marze­niach.

Paryż, 4 sierp­nia 17**

List IV

Wiceh­ra­bia de Val­mont do mar­kizy de Mer­teuil w Paryżu

Roz­kazy twoje, mar­kizo, są cza­ru­jące; spo­sób, w jaki je wyda­jesz, jesz­cze bar­dziej uro­czy; przy tobie, pani, był­bym zdolny poko­chać despo­tyzm. Nie pierw­szy to raz, jak ci wia­domo, ubo­le­wam, że nie jestem już twym nie­wol­ni­kiem; mimo nazwy potwora, jaką mnie obda­rzasz, naj­mi­lej wspo­mi­nam czasy, kiedy zaszczy­ca­łaś mnie słod­szymi imiony. Czę­sto nawet marzę o tym, aby zasłu­żyć je na nowo i aby już do końca dni wytrwać u two­ich stóp, pani, dając światu przy­kład sta­ło­ści. Ale waż­niej­sze prze­zna­cze­nia wołają nas w tym życiu; losem naszym jest zdo­by­wać; trzeba iść tedy drogą, jaką nam pisano. Może kie­dyś, na schyłku naszego zawodu, spo­tkamy się jesz­cze; bo – niech mi wolno będzie powie­dzieć bez urazy – ty, śliczna mar­kizo, postę­pu­jesz co naj­mniej rów­nym kro­kiem, i od czasu jak, roz­łą­czyw­szy się ku pożyt­kowi świata, nie­siemy naszą ewan­ge­lię każde na swoją rękę, zdaje mi się, że w tym posłan­nic­twie miło­ści ty wię­cej ode mnie zdo­by­łaś już wyznaw­ców. Znam twoje poświę­ce­nie, twą pło­mienną żar­li­wość; zaprawdę, gdyby to bóstwo miało nas sądzić po dzie­łach, ty była­byś kie­dyś patronką dużego mia­sta, gdy twój przy­ja­ciel i sługa zostałby led­wie pokąt­nym świę­tym jakiej mizer­nej wio­seczki. Ten budu­jący styl musi cię nieco dzi­wić, mar­kizo, nie­praw­daż? Ale już od tygo­dnia nie sły­szę innego, nie mówię innym; co wię­cej, aby się w nim dosko­na­lić, muszę ci być, pani, nie­po­słusz­nym.

Nie gnie­waj się, mar­kizo, i wysłu­chaj. Tobie, skarb­niczce tajem­nic mojego serca, powie­rzę naj­więk­szy zamiar, jaki kie­dy­kol­wiek uro­dził się w mej gło­wie. Do cze­góż ty chcesz mnie użyć? Bym uwiódł młodą dziew­czynę, która nic nie widziała, o niczym nie ma poję­cia; która byłaby mi wydana na łup bez żad­nej obrony; którą wpra­wiłby w upo­je­nie pierw­szy hołd w życiu, a cie­ka­wość popro­wa­dzi­łaby szyb­ciej jesz­cze niż miłość. Dwu­dzie­stu mogłoby dojść do celu nie gorzej ode mnie. Zupeł­nie ina­czej w przed­się­wzię­ciu, które mnie zaprząta: tutaj powo­dze­nie zapew­nia mi tyleż chwały co roz­ko­szy! Miłość, która gotuje się wień­cem przy­stroić mą głowę, waha się sama mię­dzy mir­tem a lau­rem lub raczej połą­czy oba, aby god­nie uczcić zwy­cię­stwo. Ty sama, piękna przy­ja­ciółko, sta­niesz prze­jęta świę­tym podzi­wem, i wykrzyk­niesz z zapa­łem: „Oto, zaprawdę, mąż wedle serca mojego”.

Znasz, mar­kizo, pre­zy­den­tową de Tourvel, jej poboż­ność, jej miłość mał­żeń­ską, jej surowe zasady. Oto for­teca, do któ­rej szturm przy­pusz­czam; oto godny mnie nie­przy­ja­ciel, oto cel.

A jeśli chlub­nej ceny nie się­gnę zwy­cię­stwa,

Zdo­będę bodaj zaszczyt darem­nego męstwa.

Można cyto­wać liche wier­sze, gdy są pióra wiel­kiego poety2.

Dowiedz się zatem, że pre­zy­dent bawi w Bur­gun­dii, dokąd udał się dla waż­nego pro­cesu (mam nadzieję, że ze mną prze­gra jesz­cze waż­niej­szy). Nie­po­cie­szona poło­wica ma zostać tutaj przez czas żało­snego wdo­wień­stwa. Codzienna msza, biedni w oko­licy, ranna i wie­czorna modli­twa, samotne prze­chadzki, nabożne roz­mowy z moją starą ciotką i od czasu do czasu nudna par­tia wiska miały sta­no­wić jedyne jej roz­rywki. Tuszę, że uda mi się zago­to­wać jej inne, nieco bar­dziej oży­wione. Dobry anioł przy­wiódł mnie tutaj dla jej i mego szczę­ścia.

Sza­lony! Żało­wa­łem doby, którą musia­łem poświę­cić rodzin­nej powin­no­ści. Jakże czuł­bym się uka­rany, gdyby mi ktoś dziś kazał wra­cać do Paryża! Na szczę­ście potrzeba czte­rech osób, aby grać w wiska, że zaś jest tu pod ręką jedy­nie pro­boszcz, moja nie­śmier­telna ciotka nale­gała bar­dzo, abym jej daro­wał choć kilka dni. Zga­du­jesz, mar­kizo, że nie dałem się pro­sić. Nie wyobra­żasz sobie, jak poczci­winka roz­pływa się nade mną od tego czasu, a zwłasz­cza jak jest zbu­do­wana tym, iż regu­lar­nie zja­wiam się na codzien­nych modłach i na mszy. Ani podej­rzewa, jakiemu bóstwu niosę hołdy.

Oto więc od czte­rech dni pochła­nia mnie namięt­ność. Znasz mnie; wiesz, czy umiem żywo pra­gnąć, czy umiem dawać sobie rady z prze­szko­dami; ale nie wiesz, jak bar­dzo osa­mot­nie­nie wzmaga gorączkę pra­gnie­nia. Żyję wyłącz­nie jed­nym: myślę o niej we dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się oca­lić od śmiesz­no­ści zako­cha­nia: dokąd bowiem nie zdoła zapro­wa­dzić nie­za­spo­ko­jone pra­gnie­nie? O słodka syto­ści! Przy­zy­wam cię dla mego szczę­ścia, a zwłasz­cza spo­koju. Jakież to szczę­ście dla nas, że kobiety tak słabo się bro­nią! Ina­czej byli­by­śmy sta­dem kor­nych nie­wol­ni­ków. W tej chwili ogar­nęło mnie uczu­cie głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści dla kobiet łatwych, które to uczu­cie naj­prost­szą drogą zawio­dło mnie do two­ich stóp, mar­kizo. Pochy­lam się do nich, aby uzy­skać prze­ba­cze­nie, i koń­czę zbyt długi list; do widze­nia, uro­cza przy­ja­ciółko, i bez urazy.

Z zamku ***, 5 sierp­nia 17**

List V

Mar­kiza de Mer­teuil do wiceh­ra­biego de Val­mont w zamku ***

Czy wiesz wiceh­ra­bio, że twój list prze­kra­cza dozwo­lone gra­nice zuchwal­stwa i że mia­ła­bym prawo obra­zić się? Dowiódł mi jed­nak zara­zem, iż stra­ci­łeś zupeł­nie głowę, i to jedno oca­liło cię od mego obu­rze­nia. Jako wspa­nia­ło­myślna i tkliwa przy­ja­ciółka zapo­mi­nam o mej znie­wa­dze, aby myśleć jedy­nie o twoim nie­bez­pie­czeń­stwie, i jak­kol­wiek nudną jest rze­czą prze­ma­wiać do roz­sądku, i na to się odważę przez wzgląd, iż bar­dzo snadź tego potrze­bu­jesz.

Ty, zdo­by­wa­jący pre­zy­den­tową de Tourvel! Cóż za pocieszny kaprys! Poznaję twoją wariacką głowę, która umie tylko pra­gnąć tego, co wydaje się nie­po­do­bień­stwem. Cóż ty widzisz w tej kobie­cie? Rysy regu­larne, jeżeli chcesz, przy­znaję, ale bez cie­nia wyrazu; nie­źle zbu­do­wana, ale bez wdzięku, ubrana wprost śmiesz­nie! Te chu­s­teczki, które opa­tu­lają jej piersi, ten biust się­ga­jący gdzieś pod brodę! Powia­dam ci, jako przy­ja­ciółka: wystar­czy­łoby ci mieć już nie dwie, ale jedną kobietę tego pokroju, by stra­cić całą repu­ta­cję. Przy­po­mnij sobie tylko dzień, w któ­rym ona kwe­sto­wała u Św. Rocha, kiedy tak dzię­ko­wa­łeś mi, że ci dostar­czy­łam tego wido­wi­ska. Widzę ją jesz­cze, jak się pro­wa­dzi pod rękę z tą dłu­go­włosą tyczką, gotowa prze­wró­cić się przy każ­dym kroku, jak wiecz­nie zawa­dza o czy­jąś głowę swym łok­cio­wym robro­nem, jak się rumieni przy każ­dym ukło­nie! Któż by wów­czas powie­dział, że tobie się zachce kie­dyś tej kobiety? Ech, wiceh­ra­bio! Ty sam zaru­mień się ze wstydu i opa­mię­taj się zawczasu. Przy­rze­kam ci solenną tajem­nicę.

A zresztą zasta­nów się nad zawo­dami, jakie cię cze­kają! Co za rywala wypad­nie ci zwal­czać? Męża! Czy nie upo­ka­rza cię już samo zesta­wie­nie? Cóż za hańba, jeżeli ponie­siesz klę­skę, a w razie zwy­cię­stwa jak mało zaszczytu! Wię­cej powiem: nie spo­dzie­waj się żad­nej przy­jem­no­ści. Czyż można zaznać jej ze skrom­ni­siami? Mówię oczy­wi­ście o szcze­rych: czy­ste nawet w godzi­nie upo­je­nia zawsze dadzą ci tylko jakieś pół roz­ko­szy. To zupełne odda­nie, ten szał zmy­słów, w któ­rym roz­kosz oczysz­cza się wła­snym bez­mia­rem, ta naj­wyż­sza łaska miło­ści, to wszystko jest im zupeł­nie nie­znane. Prze­po­wia­dam ci – w przy­pusz­cze­niu naj­szczę­śliw­szym – twoja pre­zy­den­towa będzie sądziła, iż wszystko uczy­niła dla cie­bie, racząc cię tak, ja raczy swego mał­żonka: w mał­żeń­stwie zaś, choćby naj­czul­szym, zostaje zawsze dwoje, a nie jedno. Tutaj rzecz ma się jesz­cze o wiele gorzej: twoja skrom­ni­sia jest nabożna, i to ową naboż­no­ścią kumo­szek, która ska­zuje kobietę na wieczne dzie­cięc­two. Może uda ci się nagiąć tę zaporę, lecz nie pochle­biaj sobie, byś ją zni­we­czył; zwy­cię­żysz może miłość Boga, lecz nie obawę przed dia­błem; skoro trzy­ma­jąc kochankę w ramio­nach uczu­jesz, iż serce jej bije, będzie ono biło ze stra­chu, a nie z miło­ści. Gdy­byś poznał tę kobietę wcze­śniej, może był­byś coś z niej zro­bił, ale dziś ta lala ma dwa­dzie­ścia dwa lata, a już bli­sko dwa lata, jak wyszła z mąż. Wie­rzaj mi, wiceh­ra­bio, gdy kobieta „zapu­ści” się do tego stop­nia, trzeba ją zdać jej losowi; na zawsze zosta­nie tylko kwoczką.

I dla tego uro­czego przed­miotu odma­wiasz mi posłu­szeń­stwa, zako­pu­jesz się żyw­cem w gro­bowcu swej ciotki i wyrze­kasz się przy­gody naj­roz­kosz­niej­szej w świe­cie i naj­wię­cej wró­żą­cej ci chwały? Cóż za fatal­ność chce, aby ten Gre­co­urt zawsze miał pierw­szeń­stwo przed tobą? Słu­chaj, mówię bez gniewu, ale w tej chwili skłonna była­bym uwie­rzyć, żeś nie­wart swo­jej repu­ta­cji, przede wszyst­kim zaś jestem skłonna ode­brać ci moje zaufa­nie. Nie umia­ła­bym zwie­rzać swo­ich tajem­nic kochan­kowi pani de Tourvel.

Dowiedz się zresztą, że mała Volan­ges zdą­żyła już zawró­cić komuś w gło­wie. Młody Dan­ceny sza­leje za nią. Śpie­wali kie­dyś razem: ta gąska śpiewa o wiele lepiej, niżby przy­stało wycho­wa­nicy klasz­toru. Mają prze­cho­dzić z sobą różne duety i sądzę, że, co do niej, chęt­nie gotowa by się dostroić do uni­sona; ale ten Dan­ceny to dzie­ciak, straci drogi czas na gru­cha­niu i do niczego nie doj­dzie. Osóbka jest, ze swej strony, dosyć dzika i gdyby nawet coś się stało, będzie to o wiele mniej zabawne, niż gdy­byś ty się chciał tym zająć; toteż wście­kła jestem i z pew­no­ścią zro­bię scenę kawa­le­rowi, skoro się pojawi. Radzę mu, aby był potulny; w tej chwili nic by mnie nie kosz­to­wało zerwać z nim na dobre. Jestem pewna, że gdyby mi przy­szło do głowy teraz go rzu­cić, byłby w praw­dzi­wej depre­sji, a nic mnie tak nie bawi, jak te miło­sne roz­pa­cze; z pew­no­ścią nazwałby mnie „prze­wrotną”. To słowo „prze­wrotna” zawsze robiło mi przy­jem­ność; jest to po sło­wie „okrutna” naj­słod­sza nazwa dla ucha kobiety, a mniej ciężko przy­cho­dzi na nią zapra­co­wać. Doprawdy, muszę zasta­no­wić się poważ­nie nad tym zerwa­niem. No i sam widzisz, czego sta­łeś się przy­czyną! Niech to spad­nie na twoje sumie­nie. Do widze­nia. Chciej mnie pole­cić modłom pre­zy­den­to­wej.

Paryż, 7 sierp­nia**

List VI

Wiceh­ra­bia de Val­mont do mar­kizy de Mer­teuil w Paryżu

Czyż nie ma na świe­cie kobiety, która by nie nad­uży­wała wła­dzy, jaką zdo­bę­dzie? Więc i ty, ty, którą nazy­wa­łem tak czę­sto naj­po­błaż­liw­szą przy­ja­ciółką, i ty zrzu­casz się z roli i nie wzdry­gasz się ranić mnie tak dotkli­wie w przed­mio­cie mych uczuć! Jakimi rysami ośmie­lasz się malo­wać panią de Tourvel!… Któ­ryż męż­czy­zna życiem by nie przy­pła­cił tego zuchwal­stwa? Na któ­rąż inną kobietę nie ścią­gnę­łoby to przy­naj­mniej bole­snego odwetu? Przez litość! Nie wysta­wiaj mnie na tak cięż­kie próby; nie ręczę, czy bym je prze­trzy­mał. W imię przy­jaźni zacze­kaj, aż będę miał tę kobietę, jeżeli chcesz ją zohy­dzać. Czy nie wiesz, że jedy­nie roz­kosz ma prawo zdej­mo­wać z oczu prze­pa­skę miło­ści?

Ale co ja mówię? Czyż pani de Tourvel potrze­buje pomocy złu­dzeń? Nie; aby być godną uwiel­bie­nia, wystar­czy jej być sobą. Zarzu­casz jej, że się źle ubiera; chęt­nie wie­rzę: wszel­kie ubra­nie jej szko­dzi, wszystko, co ją zakrywa, ujmuje jej wdzięku. Dopiero w pro­sto­cie domo­wego stroju staje się naprawdę cza­ru­jąca. Dzięki strasz­li­wym upa­łom, jakie nam tu doku­czają, zwy­kły szla­fro­czek płó­cienny pozwala mi podzi­wiać jej krą­głą i gibką kibić. Cie­niutki muślin zale­d­wie przy­sła­nia piersi; spoj­rze­nia moje, prze­lotne, lecz bystre, zdo­łały już ogar­nąć ich nie­zrów­nane kształty. Twarz, powia­dasz, nie ma wyrazu. I cóż mia­łaby wyra­żać, gdy nic nie prze­ma­wia do jej serca? Nie, to pewna, nie spo­tkasz u niej, jak u naszych zalot­niś, owego kłam­li­wego spoj­rze­nia, które cza­ruje nas nie­kiedy, a zawo­dzi zawsze. Ona nie umie pokry­wać pustki zdaw­ko­wych wyra­zów wyuczo­nym uśmie­chem; cho­ciaż posiada ząbki naj­ład­niej­sze na świe­cie, śmieje się tylko z tego, co ją bawi. Ale trzeba widzieć w cza­sie naj­nie­win­niej­szej igraszki, ile w tej twa­rzy odbija się naiw­nej i szcze­rej weso­ło­ści! Jak wobec nie­szczę­śli­wego, któ­remu śpie­szy z pomocą, spoj­rze­nie jej zwia­stuje czy­stą radość i dobroć tak pełną współ­czu­cia! Trzeba widzieć przede wszyst­kim, jak przy naj­mniej­szym sło­wie pochwały lub kom­ple­mentu maluje się na jej nie­biań­skiej twa­rzy cudowne zakło­po­ta­nie zgoła nie­pod­ra­bia­nej skrom­no­ści!… jest skromna i nabożna: stąd wno­sisz, iż musi być zimna i bez­duszna? Ja myślę zupeł­nie ina­czej. Jakież dary tkli­wo­ści trzeba posia­dać, aby je prze­le­wać aż na wła­snego męża i kochać stale przed­miot stale nie­obecny? Jakie­goż sil­niej­szego dowodu mogła­byś jesz­cze pra­gnąć? A jed­nak umia­łem posta­rać się jesz­cze o inny.

Pokie­ro­wa­łem wspólną prze­chadzkę w ten spo­sób, że trzeba było nam prze­być dość głę­boki rów; pani zaś de Tourvel, jak­kol­wiek bar­dzo zręczna, jest jesz­cze bar­dziej bojaź­liwa; poj­mu­jesz, że, jako skrom­ni­sia, lęka się każ­dego fał­szy­wego kroku! Trzeba się było zatem powie­rzyć mej pomocy, i oto wcie­le­nie skrom­no­ści zna­la­zło się w mych obję­ciach. Nasze przy­go­to­wa­nia i prze­prawa sta­rej ciotki pobu­dziły do gło­śnego śmie­chu roz­ba­wioną pre­zy­den­tową; skoro zaś ją z kolei unio­słem w górę, ramiona nasze, dzięki mej zręcz­nej nie­za­rad­no­ści, oplo­tły się wza­jem. Przy­ci­sną­łem ją do piersi i w tej kró­ciut­kiej chwili uczu­łem, że jej serce bije żyw­szym tęt­nem. Rumie­niec okra­sił twa­rzyczkę; pełne skrom­no­ści zakło­po­ta­nie prze­ko­nało mnie dosta­tecz­nie, że serce jej zabiło z miło­ści, a nie ze stra­chu. Ciotka popeł­niła tę samą omyłkę co i ty, mar­kizo, i rze­kła: „Prze­stra­szyła się dzie­cina”; lecz cudowna pro­stota dzie­ciny nie pozwo­liła jej na kłam­stwo, toteż odparła naiw­nie: „Och, nie! Tylko…”. To jedno słowo oświe­ciło mnie. Od tej chwili słodka nadzieja zajęła miej­sce okrut­nego nie­po­koju. Będę miał tę kobietę; odbiorę ją mężowi, który nie jest jej godzien, ośmielę się ją wydrzeć nawet Bogu, któ­rego uwiel­bia. Cóż za roz­kosz być kolejno powo­dem i zwy­cięzcą jej wyrzu­tów! Ani mi w gło­wie nisz­czyć prze­sądy, które ją pętają! One to przy­spo­rzą mi szczę­ścia i chwały zara­zem. Niech wie­rzy w cnotę, lecz niech ją dla mnie poświęci; niech z prze­ra­że­niem patrzy na wła­sny upa­dek, nie­zdolna zatrzy­mać się w dro­dze, i nie­chaj, mio­tana wyrzu­tami, nie umie zapo­mnieć o nich ani ukryć się przed nimi ina­czej niż w moich ramio­nach. Wów­czas nie­chaj mi powie: „Ubó­stwiam cię”; zgoda: ona jedna ze wszyst­kich kobiet będzie godna wymó­wić to słowo. Będę w isto­cie Bogiem, któ­rego uwiel­biła nad wszystko.

Bądźmy szcze­rzy: w sto­sun­kach naszego światka, zarówno chłod­nych, jak łatwych, to, co nazy­wamy szczę­ściem, wszak jest zale­d­wie przy­jem­no­ścią. Mam ci się przy­znać, mar­kizo? Byłem pewny, iż serce moje zwię­dło już zupeł­nie; nie znaj­du­jąc w sobie nic, jak tylko zmy­sły, ubo­le­wa­łem nad swą przed­wcze­sną zgrzy­bia­ło­ścią. Pani de Tourvel wró­ciła mi czer­wone złu­dze­nia mło­do­ści. Przy niej nie trzeba mi nawet posia­da­nia, abym się czuł szczę­śliwy. Jedyna rzecz, która mnie prze­raża, to czas, jaki zaj­mie cała ta przy­goda; bo nie ważył­bym się nic zda­wać na los przy­padku. Próżno przy­wo­dzę sobie na pamięć moje szczę­śliwe zuchwal­stwa; nie mogę się zde­cy­do­wać na tę drogę. Abym się czuł zupeł­nie szczę­śliwy, ona musi mi się oddać; a to nie jest byle co!

Pewien jestem, mar­kizo, że podzi­wia­ła­byś moją ostroż­ność. Nie wymó­wi­łem jesz­cze słowa „miłość”, ale już zdo­ła­li­śmy dotrzeć do zaufa­nia i sym­pa­tii. Aby ją okła­my­wać jak naj­mniej, a zwłasz­cza aby uprze­dzić plotki, które mogłyby dojść do jej uszu, sam, niby to obwi­nia­jąc się, opo­wie­dzia­łem parę swo­ich naj­bar­dziej gło­śnych figiel­ków. Uśmia­ła­byś się, sły­sząc, z jaką pro­sto­dusz­no­ścią ona prawi mi kaza­nia. Pra­gnie, powiada, nawró­cić mnie. Ani jej w gło­wie świta, ile ją będzie kosz­to­wała ta próba. Daleka jest od przy­pusz­cze­nia, że prze­ma­wia­jąc (to jej styl) imie­niem nie­szczę­snych, które ja zgu­bi­łem, ujmuje się z góry za wła­sną sprawą. Ta myśl nasu­nęła mi się wczo­raj w cza­sie jej kaza­nia; nie mogłem odmó­wić sobie przy­jem­no­ści prze­rwa­nia jej zapew­nie­niem, że mówi jak pro­rok. Do widze­nia, uro­cza przy­ja­ciółko! Widzisz, że nie jestem jesz­cze zgu­biony bez ratunku.

PS Ale, czy biedny kawa­ler nie ode­brał sobie życia z roz­pa­czy? Doprawdy, mar­kizo, ty masz w sobie sto razy wię­cej szel­mo­stwa ode mnie i gdy­bym posia­dał nieco miło­ści wła­snej, czuł­bym się głę­boko upo­ko­rzony.

***, 9 sierp­nia 17**

List VII

Cecy­lia Volan­ges do Zofii Car­nay3 w klasz­to­rze urszu­la­nek w ***

Jeżeli dotąd nie pisa­łam nic o moim mał­żeń­stwie, to dla­tego że ani na jotę wię­cej nie wiem niż pierw­szego dnia. Przy­zwy­cza­jam się nie myśleć o tym i czuję się wcale dobrze. Pra­cuję dużo nad śpie­wem i harfą; mam uczu­cie, że bar­dziej je polu­bi­łam od czasu, jak nie mam już nauczy­ciela, lub ina­czej, odkąd dosta­łam o wiele lep­szego i mil­szego. Kawa­ler Dan­ceny, ten pan, o któ­rym ci mówi­łam, że śpie­wa­łam z nim u pani de Mer­teuil, jest tak uprzejmy, że przy­cho­dzi do nas co dzień i śpiewa ze mną całymi godzi­nami. Bar­dzo jest miły. Śpiewa jak anioł i układa prze­śliczne melo­die, do któ­rych sam pisze słowa. Wielka szkoda, że on jest kawa­le­rem mal­tań­skim! Myślę, że gdyby się oże­nił, żona jego byłaby bar­dzo szczę­śliwa… Ma w sobie jakąś cza­ro­dziej­ską sło­dycz. Ni­gdy nie ma się wra­że­nia, aby pra­wił kom­ple­menty, a mimo to wszystko, co mówi, gła­dzi po sercu tak mile. Cią­gle mnie za coś łaje, za muzykę, jak i za inne rze­czy, ale umie wło­żyć w każdą naganę tyle przy­mil­no­ści i humoru, że nie­po­dobna go nie polu­bić. Wystar­czy, żeby na cie­bie popa­trzył, a już masz wra­że­nie, że chce ci powie­dzieć coś bar­dzo przy­jem­nego. A przy tym jest ogrom­nie grzeczny. Na przy­kład wczo­raj; był pro­szony na jakiś wielki kon­cert, a prze­cież wolał zostać cały wie­czór u mamy. Bar­dzo się ucie­szy­łam, bo kiedy jego nie ma, nikt się do mnie nie odzywa i nudzę się; kiedy on jest, cały czas śpie­wamy i roz­ma­wiamy ze sobą. Zawsze ma mi coś do powie­dze­nia. On i pani de Mer­teuil to jedyne dwie sym­pa­tyczne osoby. Ale teraz bądź zdrowa, droga; przy­rze­kłam, że wyuczę się na dziś aryjki z bar­dzo trud­nym akom­pa­nia­men­tem, a nie chcia­ła­bym zro­bić mu zawodu. Posie­dzę nad tym, dopóki on nie przyj­dzie.

7 sierp­nia 17**

List VIII

Pre­zy­den­towa de Tourvel do pani de Volan­ges

Trudno mi wyra­zić pani, jak jestem wdzięczna za dowód ufno­ści, któ­rym mnie zaszczy­casz, i jak żywo mnie obcho­dzi zamę­ście panny de Volan­ges. Z całej duszy, z całego serca życzę jej szczę­ścia, któ­rego jest godna. Nie znam hra­biego de Ger­co­urt, ale skoro na niego padł tak zaszczytny wybór, mogę mieć o nim jedy­nie naj­lep­sze wyobra­że­nie. Poprze­staję, pani, na życze­niu, aby to mał­żeń­stwo uwień­czone było rów­nie pomyśl­nym skut­kiem jak moje, które rów­nież jest twoim dzie­łem i za które każdy dzień pomnaża mą wdzięcz­ność. Oby szczę­ście twej córki, pani, stało się nagrodą za to, które ja otrzy­ma­łam z twej ręki; oby naj­lep­sza z przy­ja­ció­łek mogła być i naj­szczę­śliw­szą z matek!

Szcze­rze zmar­twiona jestem, że nie mogę oso­bi­ście zło­żyć ci, pani, tych życzeń, a zara­zem, czego bym bar­dzo pra­gnęła, zapo­znać się z panną de Volan­ges. Doznaw­szy od cie­bie tyle praw­dzi­wie macie­rzyń­skiej dobroci, mam prawo spo­dzie­wać się, że znaj­duję u niej tkliwą przy­jaźń sio­stry, na którą będę się sta­rała zasłu­żyć.

Przy­pusz­czam, iż zostanę na wsi przez całą nie­obec­ność pana de Tourvel. Sko­rzy­sta­łam z tego czasu, aby się nacie­szyć towa­rzy­stwem czci­god­nej pani de Rose­monde. Cza­ru­jąca osoba: sędziwy wiek nie ode­brał jej nic z daw­nego uroku; zacho­wała całą weso­łość i żywość. Ciało jej jedy­nie liczy osiem­dzie­siąt cztery lata; duch nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia.

Samot­ność naszą oży­wiło nieco przy­by­cie sio­strzeńca pani de Rose­monde, wiceh­ra­biego de Val­mont, który ma zamiar pozo­stać tu kilka dni. Zna­łam go jedy­nie z roz­głosu, który nie­zbyt zachę­cał do bliż­szego pozna­nia; zdaje mi się jed­nak, że pan de Val­mont wię­cej jest wart od swo­jej repu­ta­cji. Tu, gdzie wir świa­to­wych uciech nie wie­dzie go na poku­sze­nie, bar­dzo trzeźwo patrzy na sie­bie i z rzadką pro­stotą przy­znaje się do błę­dów. Roz­ma­wia ze mną nie­raz nader roz­sąd­nie, a ja roz­trzą­sam mu sumie­nie, i to bar­dzo surowo. Pani, która go znasz, przy­znasz, iż nawró­ce­nie takiego czło­wieka byłoby pięk­nym dzie­łem; nie wąt­pię jed­nak, że mimo wszyst­kich obiet­nic poprawy tydzień Paryża wystar­czy, aby zapo­mniał o moich kaza­niach. Przy­naj­mniej ten czas, który tu spę­dzi, będzie sta­no­wił prze­rwę w jego zwy­kłym try­bie, co wyj­dzie tylko na korzyść, jeżeli nie jemu, to innym. Pan de Val­mont wie, że piszę w tej chwili do pani, i prosi, abym jej przed­ło­żyła wyrazy naj­głęb­szego sza­cunku. Chciej przy­jąć i moje z dobro­cią, która ci jest wła­ściwa, i racz nie wąt­pić ni­gdy o naj­szczer­szych uczu­ciach, z jakimi mam zaszczyt etc.

***, 9 sierp­nia 17**

List IX

Pani de Volan­ges do pre­zy­den­to­wej de Tourvel w zamku ***

Nie wąt­pi­łam ni­gdy, młoda i piękna przy­ja­ciółko; ani o twej przy­jaźni, ani o szcze­rym udziale we wszyst­kim, co mnie doty­czy. Nie po to też, aby poru­szać tę mate­rię, która, sądzę, na zawsze jest usta­lona, odpo­wia­dam jesz­cze na twą odpo­wiedź; ale nie mogę pomi­nąć spo­sob­no­ści prze­sła­nia ci kilku słów tyczą­cych wiceh­ra­biego de Val­mont.

Wyznaję, że nie spo­dzie­wa­łam się spo­tkać kie­dy­kol­wiek z tym nazwi­skiem w two­ich listach. Zaprawdę, cóż może ist­nieć wspól­nego pomię­dzy nim a tobą? Nie znasz tego czło­wieka; i skąd mogła­byś mieć poję­cie o duszy roz­pust­nika? Mówisz mi o jego rzad­kiej pro­sto­cie; och, tak! Pro­stota pana de Val­mont musi być w isto­cie dość rzadka! W jesz­cze wyż­szym stop­niu fał­szywy i nie­bez­pieczny niż gładki i pełen powabu, ni­gdy od naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści nie uczy­nił kroku, nie powie­dział słowa bez jakie­goś zamiaru, ni­gdy zaś nie powziął zamiaru, który by nie był nie­uczciwy lub zbrod­ni­czy. Znasz mnie, droga przy­ja­ciółko; wiesz, że ze wszyst­kich cnót, jakie sta­ram się sobie przy­swoić, naj­wy­żej cenię pobłaż­li­wość. Toteż gdyby Val­mont dzia­łał w pory­wie namięt­no­ści, gdyby, jak tylu innych, dał się pocią­gnąć błę­dom swego wieku, wów­czas potę­pia­jąc uczynki, zacho­wa­ła­bym współ­czu­cie dla jego osoby i cze­ka­ła­bym w mil­cze­niu, czy nie przyj­dzie czas, w któ­rym opa­mię­ta­nie wróci mu sza­cu­nek uczci­wych ludzi. Ale w Val­mon­cie nie ma tego wszyst­kiego: postę­po­wa­nie jego jest wyni­kiem zasad. Umie on dosko­nale obli­czyć, na ile beze­ceń­stwa może pozwo­lić sobie męż­czy­zna, nie gubiąc się w oczach świata; toteż aby bez­kar­nie dać folgę swej zło­ści i okru­cień­stwu, obrał sobie kobiety na ofiary. Nie pró­buję nawet poli­czyć, które uwiódł, ale ile zgu­bił po pro­stu!

Przy cichym i bogo­boj­nym życiu, jakie pro­wa­dzisz, nie dociera do cie­bie wieść o owych gor­szą­cych przy­go­dach. Mogła­bym opo­wie­dzieć nie­jedną, która by ci zadrżeć kazała ze zgrozy; ale spoj­rze­nia twoje, czy­ste jak twoja dusza, zbru­ka­łyby się od takich obra­zów; spo­kojna, że Val­mont ni­gdy nie będzie dla cie­bie nie­bez­pieczny, nie potrze­bu­jesz takiego pan­ce­rza, aby się obro­nić. To jesz­cze mogę ci powie­dzieć, że ze wszyst­kich kobiet, które miały nie­szczę­ście stać się celem jego zabie­gów, uwień­czo­nych powo­dze­niem lub nie, każ­dej gorzko przy­szło opła­ki­wać tę nie­bez­pieczną zna­jo­mość. Jedyna mar­kiza de Mer­teuil sta­nowi wyją­tek; ona jedna umiała mu się oprzeć, a zara­zem nało­żyć hamu­lec jego nie­go­dzi­wo­ści. Wyznaję, że ten rys naj­wię­cej przy­nosi jej zaszczytu w moim poję­ciu; to jedno wystar­czy­łoby już, aby w oczach świata w całej pełni oku­pić parę lek­ko­myśl­no­ści, jakie miano jej do zarzu­ce­nia w począt­kach wdo­wień­stwa4.

Jak bądź się rze­czy mają, moja uro­cza przy­ja­ciółko, z prawa wieku, doświad­cze­nia, a przede wszyst­kim przy­jaźni, na jedno muszę ci zwró­cić uwagę; mia­no­wi­cie, że w Paryżu zdo­łano już zauwa­żyć nie­obec­ność Val­monta. Jeżeli się roz­głosi, iż spę­dził czas w wyłącz­nym towa­rzy­stwie ciotki i twoim, twoja dobra sława znaj­dzie się w jego rękach: naj­więk­sze nie­szczę­ście, jakie może się zda­rzyć kobie­cie. Radzę ci więc, uproś ciotkę, aby go nie zatrzy­my­wała dłu­żej; gdyby się opie­rał, sądzę, iż powin­naś bez waha­nia ustą­pić mu miej­sca. Ale cze­muż miał by tam sie­dzieć? Po co mu się zako­py­wać na wsi? Gdy­byś kazała śle­dzić jego kroki, odkry­ła­byś z pew­no­ścią, że dom ciotki obrał jedy­nie jako wygodne schro­nie­nie dla jakiejś miłostki w oko­licy. Ale gdy nie w waszej mocy zapo­biec złemu, poprze­stańmy na tym, aby ubez­pie­czyć bodaj samych sie­bie.

Do widze­nia, droga przy­ja­ciółko; mał­żeń­stwo córki opóź­nia się nieco. Hra­bia de Ger­co­urt, któ­rego ocze­ki­wa­li­śmy z dnia na dzień, donosi, że pułk jego wysłano na Kor­sykę; że zaś trwają tam jesz­cze roz­ru­chy, nie­po­do­bień­stwem mu będzie uwol­nić się przed zimą. Bar­dzo mi to nie w smak; w zamian pocie­szam się nadzieją, że będziemy miały przy­jem­ność ujrze­nia cię na weselu; przy­kro mi było, iż miało się obyć bez cie­bie. Do widze­nia; masz we mnie, bez czczych zapew­nień, zawsze oddaną przy­ja­ciółkę.

PS Chciej mnie przy­po­mnieć pani de Rose­monde, którą kocham tak, jak na to zasłu­guje.

Paryż, 11 sierp­nia 17**

List X

Mar­kiza de Mer­teuil do wiceh­ra­biego de Val­mont w zamku ***

Czy dąsasz się na mnie wiceh­ra­bio? Czy może umar­łeś albo, co nie­mal na jedno wycho­dzi, żyjesz jedy­nie dla swej pre­zy­den­to­wej? Ta kobieta, która ci wró­ciła złu­dze­nia mło­do­ści, wróci wkrótce rów­nież i jej śmieszne prze­sądy. Oto już czu­jesz się nie­śmia­łym nie­wol­ni­kiem; lepiej przy­znaj od razu, iż jesteś po pro­stu zako­chany. Wahasz się uciec do szczę­śli­wego zuchwal­stwa. W ten spo­sób postę­pu­jesz sobie zupeł­nie bez zasad, zda­jąc wszystko na los przy­padku, a raczej kaprysu. Czyż­byś już nie pamię­tał, że miłość jest jak medy­cyna jedy­nie sztuką poma­ga­nia przy­ro­dzie? Widzisz, że cię pobi­jam wła­sną bro­nią; nie rosnę zbyt­nio w pychę z tej przy­czyny, boć to naj­ła­twiej­szy spo­sób pobi­cia męż­czy­zny na głowę. Musi ci się oddać, powia­dasz; no dobrze, musi, to pewna, toteż odda się jak inne, z tą róż­nicą, że zrobi to nie­zgrab­nie i bez wdzięku. Ale żeby skoń­czyła na odda­niu, naj­lep­szy spo­sób jest zacząć od wzię­cia. Jakimż dzie­ciń­stwem miło­ści jest to śmieszne odróż­nie­nie! Mówię „miło­ści”, bo ty jesteś zako­chany wiceh­ra­bio. Mówić ina­czej, zna­czy­łoby oszu­ki­wać cię, zna­czy­łoby ukry­wać przed tobą twą cho­robę. Powiedz mi więc, sen­ty­men­talny kochanku: te kobiety, które w życiu mia­łeś, czy ty myślisz w isto­cie, że je gwał­ci­łeś? Ależ choćby która z nas miała naj­więk­szą ochotę oddać się komu, choćby nam nie wiem jak było do tego pilno, i tak trzeba jakie­goś pozoru; a czyż może ist­nieć wygod­niej­szy niż ten, który pozwala odgry­wać rolę sła­bej istoty ule­ga­ją­cej sile? Co do mnie, przy­znam się, iż w kam­pa­nii miło­snej naj­wy­żej cenię żywy i dobrze prze­pro­wa­dzony atak, w któ­rym wszystko postę­puje po sobie w porządku, choć szybko; który nie zosta­wia nas ni­gdy w tym kło­po­tli­wym poło­że­niu, aby­śmy same musiały napra­wiać nie­zręcz­ność nie­przy­ja­ciela; atak, który pozwala zacho­wać pozory prze­mocy w tym nawet, na co same się godzimy, i zręcz­nie gła­ska dwie nasze arcy­sła­bostki: chwałę obrony i przy­jem­ność porażki. Wyznaję, ten talent, rzad­szy o wiele, niżby można mnie­mać, zawsze zyski­wał moje uzna­nie i nie­raz zda­rzyło mi się ulec, jedy­nie aby uwień­czyć męstwo zasłu­żoną nagrodą.

Ale ty, ty, który jesteś już sobą, ty postę­pu­jesz tak, jak­byś oba­wiał się zwy­cię­stwa. Ech, odką­dże ty podró­żu­jesz w ten spo­sób, popa­sa­jąc co chwilę, bocz­nymi dróż­kami? Mój przy­ja­cielu, gdy chcesz doje­chać do sta­cji, bierz konie pocz­towe i jazda! Gościń­cem! Ale zostawmy ten przed­miot, który drażni mnie tym wię­cej, że pozba­wia mnie przy­jem­no­ści ujrze­nia cię rychło. Przy­naj­mniej pisuj czę­ściej i donoś o wszyst­kim w miarę postę­pów. Czy wiesz, że już prze­szło dwa tygo­dnie pochła­nia cię ta śmieszna miłostka i że zdo­ła­łeś przez ten czas zanie­dbać wszyst­kie inne obo­wiązki?

Ale, ale, gdy mowa o zanie­dba­niu: przy­po­mi­nasz mi, wiceh­ra­bio, ludzi, któ­rzy zasię­gają regu­lar­nie wia­do­mo­ści o cho­rych przy­ja­cio­łach, lecz ni­gdy nie są cie­kawi odpo­wie­dzi. Koń­czysz ostatni list pyta­niem, czy kawa­ler nie roz­stał się ze świa­tem. Ja nie odpo­wia­dam, a ty prze­sta­jesz się o to trosz­czyć. Czyż zapo­mnia­łeś, że mój kocha­nek jest, już z urzędu, twoim naj­ser­decz­niej­szym przy­ja­cie­lem? Ale uspo­kój się: nie umarł; lub gdyby mu się to miało przy­tra­fić, to chyba z nad­miaru szczę­ścia. Bie­da­czek mój, jakiż on tkliwy! Cóż to za uro­dzony kocha­nek! Jak on umie żywo czuć i wyra­żać uczu­cia! W gło­wie mi się kręci na samo wspo­mnie­nie. Doprawdy, bez­miar szczę­ścia, jaki on znaj­duje w prze­ko­na­niu o mojej miło­ści, gotów mnie jesz­cze do niego przy­wią­zać.

Tego samego dnia, w któ­rym – jak ci pisa­łam – obu­dziła się we mnie chętka zerwa­nia z kawa­le­rem, ileż szczę­ścia cze­kało go jesz­cze! A prze­cież w chwili gdy mi go oznaj­miono, roz­my­śla­łam zupeł­nie poważ­nie nad spo­so­bem dopro­wa­dze­nia go do roz­pa­czy. Nie wiem, kaprys czy inna przy­czyna, ale ni­gdy nie wydał mi się tak uro­czy. Mimo to przy­ję­łam go kwa­śno. Liczył, że spę­dzi ze mną ze dwie godziny, zanim drzwi otwo­rzą się dla wszyst­kich. Powie­dzia­łam, że wycho­dzę; zapy­tał, dokąd? Odmó­wi­łam odpo­wie­dzi. Zaczął nale­gać. „Tam, gdzie pana nie będzie” – odpar­łam opry­skli­wie. Szczę­ściem dla sie­bie, sta­nął jak ska­mie­niały; gdyby był wyrzekł jedno słowo, wybu­chłaby nie­chyb­nie scena i skoń­czy­łoby się zerwa­niem. Zdzi­wiona tym mil­cze­niem, zwró­ci­łam nań oczy bez innego zamiaru, przy­się­głam, jak tylko, aby zoba­czyć jego minę. Spo­strze­głam na tej ślicz­nej twa­rzy ten smu­tek zara­zem głę­boki a tkliwy, któ­remu, sam przy­zna­łeś, trudno w isto­cie się oprzeć. Ta sama przy­czyna wywo­łała ten sam sku­tek: znów poczu­łam się zwy­cię­żona. Od tej chwili poczę­łam jedy­nie myśleć nad spo­so­bem oczysz­cze­nia się w jego oczach. „Wycho­dzę w pew­nej spra­wie – rze­kłam łagod­niej – w spra­wie doty­czą­cej i pana; ale nie pytaj o nic. Wie­cze­rzam w domu, przyjdź, a dowiesz się wszyst­kiego”. Wtedy dopiero odzy­skał mowę, ale nie pozwo­li­łam mu mówić. „Śpie­szę się bar­dzo – rze­kłam. – Zostaw mnie; do zoba­cze­nia”. Poca­ło­wał mnie w rękę i wyszedł.

Aby mu powe­to­wać to roz­sta­nie, może aby powe­to­wać je samej sobie, wpa­dam na myśl zapo­zna­nia go z moim dom­kiem, o któ­rego ist­nie­niu nie miał poję­cia. Dzwo­nię na wierną Wik­to­rię. Dostaję migreny, każę oznaj­mić wszyst­kim, że kładę się do łóżka; zostaw­szy wresz­cie sama z mą powier­nicą, stroję się za pannę słu­żącą, gdy ona prze­biera się za lokaja. Następ­nie Wik­to­ria spro­wa­dza do bramy ogro­do­wej dorożkę i pomy­kamy w drogę. Przy­byw­szy do świą­tyni miło­ści, wyszu­kuję negli­żyk naj­po­wab­niej­szy, jaki posia­dam, po pro­stu roz­koszny, naj­zu­peł­niej wła­snego pomy­słu: nie pozwala nic oglą­dać, a wszyst­kiego każe się domy­ślać. Przy­rze­kam ci prze­słać wzór dla pre­zy­den­to­wej, skoro ją już uczy­nisz godną takiego rynsz­tunku.

Po tych przy­go­to­wa­niach, gdy Wik­to­ria zaj­muje się resztą, odczy­tuję jeden roz­dział Sofy5, jeden list Helo­izy i dwie powiastki La Fon­ta­ine’a, aby dostroić roz­ma­ite struny, jakie zamie­rzam potrą­cić. Tym­cza­sem kawa­ler zja­wia się u mnie, jak zawsze nie­cier­pliwy. Szwaj­car odpra­wia go, oznaj­mia­jąc, że jestem nie­zdrowa: pierw­sza nie­spo­dzianka. Rów­no­cze­śnie oddaje bile­cik ode mnie, ale nie przeze mnie pisany, zgod­nie z mą roz­tropną zasadą. Kawa­ler otwiera i widzi rękę Wik­to­rii: „Punkt o dzie­wią­tej, na bul­wa­rze, naprze­ciw kawiarni”. Udaje się na miej­sce; tam lokaj­czyk, któ­rego rolę odgrywa wciąż Wik­to­ria, każe mu odpra­wić powóz i iść za sobą. Cały ów roman­tyczny apa­rat miał ten sku­tek, iż roz­pa­lił głowę mego kawa­lera, roz­pa­lona zaś głowa ma zawsze swoje zalety. Przy­bywa wresz­cie oszo­ło­miony zdu­mie­niem i miło­ścią. Aby mu pozwo­lić przyjść nieco do sie­bie, prze­pro­wa­dzam go chwilę po ogro­dzie, następ­nie kie­ruję ku domowi. Widzi sto­lik i dwa nakry­cia; obok posłane łóżko. Prze­cho­dzimy do przy­stro­jo­nego odświęt­nie budu­aru. Tam, na wpół z roz­my­słu, na wpół ze szcze­rego serca, oto­czy­łam go ramio­nami i osu­nę­łam mu się do kolan. „O mój naj­droż­szy – rze­kłam – aby ci zgo­to­wać słodką nie­spo­dziankę, popeł­ni­łam tę zbrod­nię, iż uda­nym gnie­wem spra­wi­łam ci przy­krość i na chwilę pozba­wi­łam cię widoku uko­cha­nej. Prze­bacz mi winy, a oku­pię je potęgą miło­ści”. Możesz sobie wyobra­zić sku­tek tej sen­ty­men­tal­nej prze­mowy. Kawa­ler, uszczę­śli­wiony, pod­niósł mnie co żywo i roz­grze­sze­nie moje zostało przy­pie­czę­to­wane na tej samej oto­mance, na któ­rej ty i ja pie­czę­to­wa­li­śmy tak wesoło i w ten sam spo­sób wie­czy­ste zerwa­nie.

Ponie­waż mie­li­śmy przed sobą całe sześć godzin, a posta­no­wi­łam sobie, iż czas ten upły­nie mu w nie­zmą­co­nej roz­ko­szy, powścią­gnę­łam jego unie­sie­nia. Powabna zalot­ność zajęła miej­sce goręt­szej czu­ło­ści. Ni­gdy jesz­cze nie doło­ży­łam tylu sta­rań, aby się komuś podo­bać, ni­gdy też nie byłam rów­nie zado­wo­lona z sie­bie. Po kola­cji, na prze­mian dzie­cinna i pełna roz­sądku, swa­wolna i tkliwa, nie­kiedy nawet nieco wyuz­dana, sta­ra­łam się obcho­dzić z lubym niby z suł­ta­nem zasia­da­ją­cym pośród swego seraju, w któ­rym ja gra­łam kolejno rolę roz­ma­itych fawo­ryt. W isto­cie jego wie­lo­krotne hołdy, jak­kol­wiek wciąż przyj­mo­wała je ta sama kobieta, skła­niały się do stóp coraz to nowej kochanki.

Wresz­cie o brza­sku trzeba się było roz­łą­czyć; co bądź kawa­ler powia­dał, czy­nił nawet, aby temu prze­czyć, roz­sta­nie to było dlań rów­nie potrzebne jak bole­sne. Gdy nade­szła chwila ostat­niego poże­gna­nia, wzię­łam klucz do szczę­snego ustro­nia i wrę­cza­jąc mu go, rze­kłam: „Zgo­to­wa­łam je tylko dla cie­bie; słusz­nym jest, abyś był jego panem: rze­czą Ofiar­nika jest roz­po­rzą­dzać Świą­ty­nią”. W ten spo­sób zręcz­nie uprze­dzi­łam podej­rze­nia, jakie mogłoby mu nasu­nąć to zagad­kowe nieco posia­da­nie sekret­nego domku. Znam kawa­lera i nie lękam się, aby do sank­tu­arium wpro­wa­dził inną kobietę, gdyby mnie zaś przy­szła fan­ta­zja zago­ścić tam bez niego, pozo­staje mi zawsze drugi klucz w odwo­dzie. Chciał za wszelką cenę umó­wić następną schadzkę, ale za wiele mi wart jesz­cze mój kawa­ler, abym go chciała zuży­wać tak szybko. Można sobie pozwo­lić na takie wybryki jedy­nie z kimś, kogo się ma zamiar nie­ba­wem porzu­cić. On tego nie wie, bie­da­czek, ale na szczę­ście ja wiem za nas oboje.

Widzę, że już trze­cia rano i że napi­sa­łam cały tom usiadł­szy dla skre­śle­nia paru słó­wek. Oto co może czar przy­ja­ciel­skiej ufno­ści; ona też spra­wia, że ty mi jesteś zawsze naj­droż­szy ze wszyst­kich; ale jeśli mam wyznać prawdę, mil­szy jest mi dziś mój kawa­ler.

12 sierp­nia 17**

List XI

Pre­zy­den­towa de Tourvel do pani de Volan­ges w Paryżu

Surowy twój list, sza­nowna przy­ja­ciółko, prze­ra­ziłby mnie z pew­no­ścią, gdy­bym, na szczę­ście, nie znaj­do­wała tutaj wię­cej rękojmi bez­pie­czeń­stwa, niż ty mi kre­ślisz, pani, przy­czyn do obawy. Ów groźny pan de Val­mont, który ma być postra­chem kobiet, odło­żył, zdaje się, swe mor­der­cze bro­nie, zanim prze­stą­pił mury tego zamku. Daleki od jakich bądź zamy­słów, wyzbył się nie­mal wszel­kiej kokie­te­rii; talenty uro­czego świa­towca, które przy­znają mu nawet wro­go­wie, zni­kły pra­wie, aby zosta­wić jedy­nie przy­mioty dobrego i sym­pa­tycz­nego chłopca. Widać wiej­skie powie­trze jest przy­czyną tego cudu. O jed­nym mogę panią upew­nić, mia­no­wi­cie mimo że pan de Val­mont prze­bywa bez­u­stan­nie w moim towa­rzy­stwie i nawet zdaje się w nim podo­bać, nie wymknęło mu się dotąd ani jedno słowo, które by bodaj tro­chę trą­ciło oświad­czy­nami, ani jedna z owych alu­zji, na jakie pozwa­lają sobie wszy­scy męż­czyźni, nie mając nawet jak on warun­ków na ich uspra­wiedliwienie. Ni­gdy nie zmu­sza mnie do owej bacz­no­ści, jaką musi dziś roz­wi­jać każda sza­nu­jąca się kobieta, aby powstrzy­mać zapędy ota­cza­ją­cych męż­czyzn. Umie nie nad­uży­wać weso­ło­ści, którą pro­mie­niuje dokoła. Lubi może nadto chwa­lić, ale czyni to w spo­sób tak deli­katny, że zdo­łałby Skrom­ność samą oswoić z pochleb­stwem. Sło­wem, gdy­bym miała brata, pra­gnę­ła­bym, aby był taki, jakim pan de Val­mont tutaj się przed­sta­wia. Wiele kobiet życzy­łoby sobie może wyraź­niej­szego nad­ska­ki­wa­nia z jego strony; co do mnie, wyznaję, wdzięczna mu jestem, iż umiał mnie oce­nić dość dobrze na to, by mnie nie sta­wiać w ich licz­bie.

Ten obraz pana de Val­mont różni się bez wąt­pie­nia bar­dzo od wize­runku, który ty mi nakre­śli­łaś; mimo to oba mogą być wierne, zależ­nie od czasu. On sam przy­znaje, iż popeł­nił wiele błę­dów; może i świat dorzu­cił nie­jedno na jego rachu­nek. Ale nie­wielu męż­czyzn zda­rzyło mi się spo­tkać, któ­rzy by mówili o uczci­wych kobie­tach z więk­szym sza­cun­kiem, powie­dzia­ła­bym, pra­wie uwiel­bie­niem. Z listu pani wno­szę, że przy­naj­mniej ta jego cnota nie jest obłudą. Spo­sób, w jaki się odnosi do pani de Mer­teuil, jest tego dowo­dem. Czę­sto mówi o niej, a zawsze z takimi pochwa­łami i akcen­tem tak szcze­rego przy­wią­za­nia, iż mnie­ma­łam do pani listu, że to, co on nazywa ich przy­jaź­nią, jest, w grun­cie, miło­ścią. Wyrzu­cam sobie obec­nie sąd tak nie­baczny, w któ­rym pono­szę tym więk­szą winę, ile że pan de Val­mont sam nie­jednokrotnie dokła­dał sta­rań, aby uchro­nić tę zacną osobę od takich podej­rzeń. Wyznaję, iż uwa­ża­łam jedy­nie za dys­kre­cję to, co było z jego strony uczciwą szcze­ro­ścią. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś, kto jest zdolny do rów­nie sta­łej przy­jaźni dla kobiety tak god­nej sza­cunku, nie może być bez­na­dziej­nym lek­ko­du­chem. Poza tym nie wiem, czy owo sta­teczne pro­wa­dze­nie się, jakiego tu daje dowody, zawdzię­czamy jakiejś miło­stce w oko­licy, jak pani przy­pusz­cza. Jest wpraw­dzie parę powab­nych kobiet w sąsiedz­twie, ale pan de Val­mont wycho­dzi z domu w ogóle mało, wyjąw­szy rano: mówi, że idzie polo­wać. To prawda, rzadko przy­nosi zwie­rzynę, ale zapew­nia, iż bar­dzo zeń nie­zręczny myśliwy. Zresztą, nie­zbyt się trosz­czę, co on może robić poza domem; jeżeli pra­gnę­ła­bym wie­dzieć, to jedy­nie, aby mieć jedną przy­czynę wię­cej prze­chy­le­nia się do twego zda­nia lub też prze­ko­na­nia cię o słusz­no­ści mego.

Co się tyczy rady two­jej, droga przy­ja­ciółko, abym posta­rała się o skró­ce­nie pobytu pana de Val­mont, wyznaję, że nie wiem, czy ośmie­li­ła­bym się pro­sić jego ciotkę, aby odmó­wiła gościny sio­strzeń­cowi, zwłasz­cza że jest doń bar­dzo przy­wią­zana. Przy­rze­kam jed­nak – jedy­nie, by iść za twą radą, a nie z istot­nej potrzeby – że chwycę się jakiejś spo­sob­no­ści i spró­buję przed­ło­żyć tę prośbę albo jej, albo wprost jemu. Co się mnie tyczy, mąż mój wie, iż mia­łam zamiar zostać tutaj do jego powrotu, i zdzi­wiłby się, nie bez słusz­no­ści, gdy­bym tak lekko odmie­niła posta­no­wie­nie.

Roz­pi­sa­łam się może zbyt długo, ale zda­wało mi się, że winna jestem praw­dzie owo pochlebne świa­dec­two dla pana de Val­mont, świa­dec­two, któ­rego w two­ich oczach, pani, bar­dzo potrze­bo­wał. Nie­mniej szcze­rze wdzięczną jestem za przy­jaźń, która podyk­to­wała ci twoje prze­strogi. Jej rów­nież zawdzię­czam wszyst­kie miłe słowa, jakimi mnie obda­rzasz z oka­zji mał­żeń­stwa córki. Dzię­kuję ser­decz­nie za zapro­sze­nie, ale mimo całej przy­jem­no­ści, jaką sobie obie­cuję po chwi­lach spę­dzo­nych w pani towa­rzy­stwie, poświę­ci­ła­bym je chęt­nie, gdyby przez to panna de Volan­ges prę­dzej mogła stać się szczę­śliwą, o ile w ogóle może być nią bar­dziej niż teraz, przy boku matki, tak god­nej jej czu­ło­ści i sza­cunku. Podzie­lam z nią oba te uczu­cia i pro­szę, abyś raczyła przy­jąć to zapew­nie­nie ze zwy­kłą dobro­cią.

Mam zaszczyt etc.

*** 13 sierp­nia 17**

List XII

Cecy­lia Volan­ges do mar­kizy de Mer­teuil

Dono­szę pani, że mama jest cier­piąca; nie wycho­dzi dzi­siaj i muszę dotrzy­my­wać jej towa­rzy­stwa, nie będę więc miała zaszczytu towa­rzy­szyć pani do Opery. Zapew­niam panią, o wiele bar­dziej żałuję, że nie będę razem z panią, niż całego wido­wi­ska. Mam nadzieję, że pani nie wątpi o tym, bar­dzo o to pro­szę. Ja panią tak kocham! Czy będzie pani tak dobra powie­dzieć panu kawa­le­rowi Dan­ceny, że nie mam zbiorku, o któ­rym mówił, i że jeżeli może go przy­nieść jutro, sprawi mi wielką przy­jem­ność? Gdyby przy­szedł dziś, powie­dziano by mu, że nas nie ma w domu: mama nie chce nikogo dziś przyj­mo­wać. Mam nadzieję, że jutro będzie jej już lepiej.

Mam zaszczyt etc.

13 sierp­nia 17**

List XIII

Mar­kiza de Mer­teuil do Cecy­lii Volan­ges

Bar­dzo jestem zmar­twiona, ślicz­notko, że nam się tak nie składa, ale mam nadzieję, że spo­sob­ność jesz­cze się powtó­rzy. Wywiążę się z twego zle­ce­nia wobec kawa­lera Dan­ceny, który z pew­no­ścią bar­dzo się trapi wia­do­mo­ścią, że mama chora. Jeżeli pani de Volan­ges zechce mnie przy­jąć jutro, przyjdę dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa. Wyzwiemy we dwie kawa­lera de Bel­le­ro­che6 do walki w pikietę, a ogry­wa­jąc go, będziemy miały na domiar przy­jem­no­ści satys­fak­cję z przy­słu­chi­wa­nia się, jak śpie­wasz ze swoim miłym nauczy­cie­lem. Jeżeli to doga­dza matce i tobie, ręczę za sie­bie i za moich kawa­le­rów. Do widze­nia, moja śliczna; pozdro­wie­nia dla dro­giej pani de Volan­ges. Ści­skam was z całego serca.

13 sierp­nia 17**

List XIV

Cecy­lia Volan­ges do Zofii Car­nay w klasz­to­rze urszu­la­nek w ***

Nie pisa­łam wczo­raj, droga Zosiu, ale nie nad­miar przy­jem­no­ści jest tego przy­czyną, możesz mi wie­rzyć. Mama była chora, nie opu­ści­łam jej cały dzień ani na chwilę. Wie­czo­rem, kiedy zna­la­złam się w swoim pokoju, nie mia­łam głowy do niczego; czym prę­dzej poło­ży­łam się, aby się upew­nić, że dzień się już skoń­czył: jesz­cze mi się ni­gdy nie wydał rów­nie długi. To nie zna­czy, abym nie kochała mamy, ale nie wiem, co to takiego. Mia­łam iść do Opery z panią de Mer­teuil; kawa­ler Dan­ceny z nami. Wiesz dobrze, że to są dwie osoby, które lubię naj­wię­cej w świe­cie. Skoro nade­szła godzina, o któ­rej się zaczyna przed­sta­wie­nie, serce mi się ści­snęło mimo woli. Wszystko mi zbrzy­dło nagle; pła­ka­łam, pła­ka­łam tak, że nie mogłam się powstrzy­mać. Na szczę­ście mama leżała w łóżku i nie mogła widzieć. Jestem pewna, że kawa­ler Dan­ceny był także zmar­twiony; ale on miał przy­naj­mniej na pocie­chę wido­wi­sko i ludzi; to cał­kiem co innego.

Na szczę­ście mama dziś ma się lepiej i pani de Mer­teuil przyj­dzie z kawa­le­rem Dan­ceny i innym jakimś panem; ale pani de Mer­teuil przy­cho­dzi zawsze bar­dzo późno, a jak się jest tak długo samej, to strasz­nie nudno. Dopiero jede­na­sta. Prawda, że muszę pograć tro­chę na har­fie; przy tym toa­leta zaj­mie także nieco czasu, bo chcia­ła­bym być dziś dobrze ucze­sana. Zdaje się, matka Anun­cjata miała słusz­ność: kiedy czło­wiek zaczyna żyć w świe­cie, robi się zalotny. Od kilku dni strasz­nie chcia­ła­bym ład­nie wyglą­dać, a ze smut­kiem widzę, że nie jestem tak ładna, jak mi się daw­niej wyda­wało; przy tym przy kobie­tach, które się różują, strasz­li­wie się traci. Na przy­kład pani de Mer­teuil; widzę dobrze, że wszy­scy męż­czyźni uwa­żają ją za ład­niejszą ode mnie: to mnie nie­zbyt mar­twi, bo ona mnie bar­dzo lubi; a przy tym zapew­nia mnie, że kawa­le­rowi Dan­ceny ja się wię­cej podo­bam. Bar­dzo szla­chet­nie z jej strony, że mi to powie­działa! Zda­wało mi się nawet, że jest z tego rada. Tego to już nie rozu­miem. Jak ona mnie lubi! A on!… Och, tym to strasz­nie się cie­szę! Toteż zdaje mi się, że wystar­czy mi na niego popa­trzeć, aby już stać się ład­niejszą. Patrza­ła­bym też cią­gle, gdy­bym się nie lękała spo­tkać jego oczu; za każ­dym razem, kiedy mi się to przy­trafi, mie­szam się zaraz i jakoś mi się robi przy­kro; ale to nic.

1. Aby zro­zu­mieć ten ustęp, trzeba wie­dzieć, że hra­bia de Ger­co­urt opu­ścił mar­kizę de Mer­teuil dla inten­den­to­wej ***, która poświę­ciła dla niego wice-hra­biego de Val­mont, i że wów­czas mar­kiza i wicehra­bia zbli­żyli się do sie­bie. Ponie­waż zda­rze­nie to sięga znacz­nie wcze­śniej niż wypadki, o któ­rych mowa w niniej­szych listach, przeto autor uwa­żał za sto­sowne pomi­nąć całą dotych­cza­sową kore­spon­den­cję (przyp. aut.). [wróć]

2. La Fon­ta­ine’a (przyp. aut.). [wróć]

3. Aby nie nad­uży­wać cier­pli­wo­ści czy­tel­nika, autor pomija wiele listów w tej codzien­nej kore­spon­den­cji; podaje jedy­nie te, które wydały mu się potrzebne do zro­zu­mie­nia biegu wypad­ków. Z tego samego powodu pomija rów­nież wszyst­kie listy Zofii Car­nay i wiele listów innych osób bio­rą­cych udział w tych wyda­rze­niach (przyp. aut.). [wróć]

4. Błąd, w jakim pozo­staje pani de Volan­ges, świad­czy nam, że podob­nie jak inni zbrod­nia­rze Val­mont umiał nie wyda­wać swo­ich wspól­ni­ków (przyp. aut.). [wróć]

5. Romans Crèbillona-syna, tre­ści nie­zmier­nie swo­bod­nej (przyp. tłum.). [wróć]

6. Ten sam, o któ­rym mowa w listach pani de Mer­teuil do Val­monta (przyp. aut.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki