Nie zostawiaj mnie - Magdalena Kułaga - ebook + audiobook

Nie zostawiaj mnie ebook i audiobook

Magdalena Kułaga

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sam zostaje aniołem stróżem. Po otrzymaniu zaszczytnej funkcji nie trzyma się nakazów, samodzielnie wybierając człowieka, którym ma się opiekować. Czy punk i gej mogą się porozumieć? Anioł stróż wybrał nie tego człowieka. Dawid jest opętany przez diabła...

Rocznik 1976, z Będzina. Ekonomista. Zadebiutowała pierwszą książką fantasy pt. Uzdrowiciel. Cienie przeszłości. Jej pasją są: rodzina, rysunek i oczywiście pisanie. Uwielbia czarną kawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 35 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Magdalena Kułaga & e-bookowo

Projekt okładki: OKOVABI Katarzyna Jackiewicz 

ISBN 978-83-8166-041-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja

Rozdział 1

Nagła śmierć to zerwanie wszelkich więzów z życiem.

Nawet fakt, że potem stałem się aniołem nie zaleczył otwartych ran na moim sercu, które bić już nie powinno.

Tak wiele to teraz znaczy. Jakby wypuszczono mnie wreszcie z niekończącego się labiryntu w otwartą przestrzeń! Już nigdy nie umrę. Nie zacznę się starzeć. Powinienem się już cieszyć!

Gra w życie zakończona. Oto inny wymiar. Nieskończone Królestwo Boże.

Nie potrafię zapomnieć. To mój błąd. Moje przekleństwo i błogosławieństwo. Jestem inny. Nigdy nie stanę się po prostu obserwatorem. Nie umarłem jako nudziarz, jako gapowicz, który tylko patrzy, bez brudzenia sobie rączek. Zawsze kierowałem się intuicją czy też instynktem, jakkolwiek by to nazwać. Lecieć na ratunek? Proszę bardzo! Trzeba komuś przywalić? Też ja.

Najchętniej wszystko zrobiłbym od razu. Ale po kolei. Najpierw ustalę czas i miejsce. Potem obiorę cel. Właśnie w tej kolejności. Nie obchodzi mnie, że czegoś nie powinienem. Szczerze mówiąc… mam to gdzieś! Czekałem na taką okazję wystarczająco dużo czasu. Wreszcie urwałem się z tego niebieskiego obłoczka i wylądowałem na ziemi!

Jestem tutaj! Ponownie we własnym kraju. Nareszcie!

Pewnym krokiem, mocno stawiając stopy w nowiuteńkich czarnych glanach, ruszyłem do hipermarketu, gdzie mnie skierowano. Czemu akurat tam, w tym miejscu i czasie? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Teraz jestem pewien, że zadziałało przeznaczenie.

Zaledwie przekroczyłem próg, zobaczyłem kobietę, która zmierzyła mnie spłoszonym spojrzeniem. Z pewnym zaskoczeniem zrozumiałem, że podziwia moją urodę. Usłyszałem nieco jej myśli, nim w oszołomieniu uderzyła ciałem w zasuwające się drzwi.

Trochę przesadziłem! Nie umiem wyglądać inaczej. Zaleta aniołów. Wygląd ma być perfekcyjny. Wydumane słowo, ale prawdziwie oddaje treść! Zielone oczy, ciemne włosy, idealna cera. Pełen komplet! Jak to u aniołów.

Miałem to wszystko. Nie mam nawet swoich pieprzyków. To dziwaczne, bo pamiętam, że miałem takie dziwaczne obok lewego oka. Tworzyły półokrąg. W sumie je lubiłem, chociaż był czas, że kiedyś mnie wnerwiały. Taki wygląd może trochę drażnić. Nikt przecież nie jest tak doskonały. Każdy ma defekt. To w pewien sposób dowodzi, że wszyscy podlegamy tym samym prawom natury. A tu nic. Buzia gładka jak u lalki. Ciało w idealnej harmonii. W pierwszych chwilach nieśmiertelności, gdy wreszcie minął żal, a potem ogromna euforia, czułem duże rozdrażnienie tym stanem. Nie jestem i nigdy nie byłem doskonały. Moja babcia byłaby w tym nowym życiu lepsza ode mnie. Ona zawsze wierzyła. Modliła się. Chodziła do kościoła. A ja? Na religiach skutecznie drażniłem księdza. Nie chodziłem do kościoła, jak kazano, lecz czekałem obok kościoła, jak mi stanowczo zabraniano. Na tyłach budynku zawsze wiedziono ciekawe życie towarzyskie. Podobnie w parku łączącym kościół ze średniowiecznym zamkiem. Swoją osiemnastkę obchodziłem z  kumplami na cmentarzu. Niezła to była impreza… Organista, który nas przyłapał, nie był tak szybki, jak myślał. Przez jakiś czas miał podejrzenia co do mnie, bo wzrok go nieco zawiódł w ciemnościach, ale ja udawałem chodzącą niewinność i nawet pomogłem mu w paru przykościelnych sprawach. Nic na mnie nie miał. W sumie gość był w porządku i nawet go lubiłem, a na cmentarzu wszyscy zachowaliśmy się grzecznie jak panienki. Nie porzuciliśmy ani jednej butelki po piwie. Wszystko ze sobą zabraliśmy. Inne to były czasy, inna kultura osobista i wychowanie niż teraz.

Dwa lata później już nie żyłem…

Moja siostra przechodziła przez przejście dla pieszych, po tym, jak pożegnała się ze mną. Po drugiej stronie znajdował się przystanek, a ona była w ósmym miesiącu ciąży. Robiła to najzupełniej legalnie, na zielonym świetle.

Nie wiem, co sobie myślał tamten kierowca. Czy uznał, że skoro ze względu na swój stan idzie wolniej, uda mu się ją wyprzedzić? Czy może zaskoczyły go zmieniające się światła, zbyt szybka jazda, zbyt małe doświadczenie i totalna głupota w jednym? Nie wiem i już nigdy się tego nie dowiem. W desperackim geście, w ogóle się nie zastanawiając, wybiegłem na przejście i  odepchnąłem ją do przodu. Widziałem jeszcze jak ktoś chwyta ją już bezpieczną, chroniąc przed upadkiem. A potem było tylko uderzenie i nastąpiła absolutna ciemność…

A teraz powróciłem. W zupełnie obce mi miejsce.

To pewnie po to, by zostawić wszystko za sobą.

Mimo to dobrze jest wrócić. Wierzcie mi, życie w niebie jest mocno przereklamowane. Chmurki, urokliwe pejzaże, śpiewające chórki, pogodni ludzie. Cholera, zwyczajne życie nie jest takie! Jak mamy posmakować chwil szczęścia, skoro nie czujemy smaku klęski? Jak docenić piękno wokół siebie, gdy nie można się nim z nikim bliskim podzielić? Ani nowe przyjaźnie, ani spotkania z kilkoma krewnymi czy nawet dawnymi znakomitościami, takimi jak Einstein, nie potrafiły wypełnić pustki. Michał wyjaśnił mi, że często dzieje się tak z tymi, którzy zginęli nagle, pozostawiając na ziemi niedokończone sprawy i zmarnowane lata życia za sobą. Moja dusza za bardzo trzymała się ziemi. Ponieważ szybko dałem do zrozumienia, że tak przesłodzony i pozbawiony trosk styl życia mocno mnie rozczarowuje, a nawet popisałem się kilkoma aktami buntu przeciw białym szatom i radosnym śpiewom aniołków, jako jednostka jeszcze nieprzystosowana, zostałem tu zesłany z powrotem. Wydaje mi się, że nawet z pewną ulgą. Kłopotliwa była ze mnie dusza. Nie chciałem iść dalej. I zadawałem zbyt wiele pytań, na które nie chciano mi odpowiedzieć, podobno dla mojego dobra.

Pomimo moich najszczerszych chęci nie udało mi się wkurzyć Michała. Facet jest zupełnie nieżyciowy. Wykazuje zbyt wiele zrozumienia. Gabriel to co innego. Ten w którymś momencie miał mnie ochotę wysłać do samego czyśćca. Obaj stwierdzili, że ziemia będzie lepszym rozwiązaniem. Ludzie tak mi się dadzą we znaki, że wrócę szybko i z należytą pokorą. Jedynie Michał ostrzegał mnie przed demonami i nieco się martwił. Ale sam wiedział, że tu nudziłbym się nieomal śmiertelnie. Więc przed powrotem nieco mnie podszkolił.

Powiedzieć że jestem dobry to mało.

W hipermarkecie biły po uszach muzyka i gwar. Grupy ludzi, gdyby ścisnąć ich razem jak sardynki, tworzyłyby spory tłum. Czego tu nie było! Najwyraźniej włóczenie się po obiekcie należało do obowiązujących przyjemności.

I stwarzało okazję do ulegania pokusom.

Karma dla pomniejszych diabełków, które rozproszyły się po pasażu i lokalach jak wszy. Pierwszy zauważył mnie, nim zrobiłem jakieś pięć następnych kroków. Wyszczerzyłem się do niego bezczelnie, co początkowo próbował zignorować, ale one przecież nie należą do spokojnych. Długo tak nie wytrzymał.

Mijając go, usłyszałem gniewny syk. Niewidzialny dla innych, nakłaniał właśnie jakiegoś śmiertelnika do zakupu dodatkowego jedzenia w barze, którego jeść nie powinien, tak był już spasiony. Nieszczęsna duszyczka o słabej woli wyrzucałaby sobie, że znów uległa pragnieniu, gdy tymczasem chciała schudnąć, by znaleźć sobie kogoś i więcej nie czuć się samotnym.

Teraz to ja się wnerwiłem. Nienawidzę tych zagrań jak cholera!

Więc gdy przechodziłem, pstryknąłem palcami. Diabeł spojrzał mi w oczy i wreszcie trochę się spłoszył. Na tych małych to działa. Odrobina boskiej mocy i są gotowi błagać, chociaż trochę walczą. Jak ten.

– Spieprzaj! – syknął mi.

Zarzuciłem zasłonę, by zniknąć, po czym błyskawicznie chwyciłem go za kark. Mocno trzymając, odszedłem z nim od nieszczęsnego grubaska i pchnąłem, aż się przewrócił na drugim końcu pasażu. Zawsze fascynuje mnie w takich wypadkach reakcja ludzi. Niczego nie widzą. Nie są nawet odrobinę świadomi rozgrywających się obok nich wydarzeń. Ale kiedy jeden z nas sunie mordą po kafelkach podłogi aż do końca sklepu, bez przerywania swoich czynności usuwają mu się z drogi, jakby go wyczuwali! To wygląda naprawdę niesamowicie!

Odwróciłem się. Grubas wciąż się wahał. Nic dziwnego, minęło dopiero kilkanaście sekund.

I tak jest dobry, że tyle wytrzymał.

Podszedłem do niego pod osłoną niewidzialności i szepnąłem mu do ucha:

– Do diabła z tym!

W sercu mężczyzny i na jego twarzy zagrało i zalśniło. Tak! Rzuci to! Tym razem pochwyciłem jego marzenie i wzmocniłem. Tym razem już wytrzyma!

Wiktoria!

Uśmiechnął się, a ja zobaczyłem grymas złości na twarzy diablika, który zmierzał z powrotem. Zrozumiał, że przegrał potyczkę. Wykrzywiłem się do niego słodko i lekko dotknąłem człowieka. Odetchnął z ulgą, jakbym zdjął mu z ramion wielki ciężar, chociaż tylko podtrzymałem jego motywację.

Odwróciłem się i zobaczyłem, jak żonata kobieta ulega podszeptom demona i zgadza się w milczeniu na propozycję stojącego obok mężczyzny. Uśmiechnął się z aprobatą, a ona z niepewnością. Będzie tego później żałować. Płakać i rozpaczać. Prawda wyjdzie na jaw. Będzie żal i rozwód. Ich dwójka dzieci bardzo to przeżyje, bo jej mąż jest dobrym ojcem, choć ją samą zaniedbuje. To będzie prawdziwa tragedia.

Ruszyłem do przodu, a wtedy diablik, który ją podkusił znalazł się naprzeciw mnie i zastąpił mi drogę.

– Zaraz! – zawołał – Tak dobrze to nie ma! W tył zwrot i w swoją stronę, zuchu, bo ci pióra powyrywam!

– Z drogi! – syknąłem mu.

Kobieta poszła za mężczyzną. Za chwilę znikną mi z oczu. Nie, nie, nie! To nie może się stać! Po prostu nie może!

– Nowicjusz – mruknął lubieżnie diabeł, którym rzuciłem – Wygrałeś potyczkę, ale przegrałeś wojnę, kochany!

Fatalnie. Rzeczywiście przegrałem. Straszny, okropny cios.

– Puszczajcie mnie! – zawołałem pełen złości, gdy obaj mnie przytrzymali. I to był błąd, głupi, dziecinny i niepotrzebny. Tak z nimi nie wygram.

– My do niego grzecznie, a on na nas krzyczy – zauważył przekornie diabeł kobiety, która odchodziła coraz dalej.

Co robić? Co robić, do KN?!

– I na dodatek bije – zauważył drugi, pocierając brodę z niesmakiem.

– Do swoich, kochaniutki! – rzekł mi pierwszy – Zamknij się z nimi w kościele i słuchaj starych bab jak oni, a nam w drogę nie wchodź. Sam tu nie wygrasz!

– Podobała się jazda? – zapytałem go zaczepnie, czując, że zaraz eksploduję z frustracji – No to jeszcze raz!

I w następnej chwili ponownie pojechał mordą po kafelkach pasażu. Tym razem jednak nie miałem czasu na obserwację reakcji ludzi. Wolałem ratować tę nieszczęsną kobietę przed życiowym błędem.

Niestety, nie mogłem tak po prostu lecieć jej na pomoc. Drugi zasyczał gniewnie, a oczy nabiegły mu czerwienią.

– Bójka, tak? – zapytał.

Poczułem mrowienie na plecach. Nie, nie był tego wart. Na dodatek straciłbym cenny czas, o co najwyraźniej mu chodziło. Stawka była zbyt duża.

– Nie – sięgnąłem do kieszeni spodni i wyciągnąłem telefon komórkowy – Telekomunikacja!

Boski aparat namierzył jej komórkę, a potem w tempie światła komórkę jej męża i odnalazł numer. Michał nauczył mnie obsługi, żebym był na czasie z technologią, inaczej nie wiedziałbym, co robić. Od czasu mojej śmierci technika poszła ostro do przodu. Ledwo się z nią zapoznałem. Trochę się martwiłem, że to nie wypali, bo pierwszy raz korzystałem z tej komórki.

W następnej chwili jej telefon zadzwonił.

– Odbierz! – poprosiłem cicho.

Miałem nadzieję, że to wystarczy.

Diabeł zaklął szpetnie, gdy wyciągnęła telefon z torebki i spojrzała na numer. Nawet z tego miejsca widzieliśmy jej wyraz twarzy. Pomieszanie, niepewność, poczucie winy.

– I tak jest moja – rzucił w moją stronę.

Spiąłem się w napięciu. Wahała się. Telefon zamilkł, nim zdecydowała się go odebrać. Wsłuchałem się w odgłosy ludzi i po chwili wychwyciłem właściwy. Spotęgowałem go tak, by usłyszała go w tym tłumie niczym wystrzał.

Powiedz coś klimatycznego, coś klimatycznego…

– Wracamy do domu, mamo? – zapytała dziewczynka o głosie podobnym do jej córeczki.

Doskonale!

Dziewczynka szła z mamą niedaleko od niej i jej potencjalnego kochanka, który zatrzymał się nieco zniecierpliwiony. Miał gdzieś, co dalej będzie z losem kobiety, gdy to zrobią. Liczyła się przyjemność i satysfakcja, że będzie odtąd miał ją w garści. Pod pewnymi względami był gorszy nawet od diabła, który ją skusił, bo w przeciwieństwie do tamtego miał zamiar czerpać z jej poczucia winy dłuższą przyjemność.

Ktoś powinien go trzasnąć. Niestety, z powodu obecnego stanowiska, to nie mogłem być ja. Normalnie w życiu zdarzyło mi się raz czy dwa wdać się w bójkę. Oczywiście nie z mojej winy. To oni zaczęli… Prawie mógłbym przysiąc. Jestem przecież aniołem, tak?

– Sztuczki! – syknął diabeł ze złością.

Kobieta zamarła i spojrzała na dziewczynkę z matką. Wiedziałem, że cel został osiągnięty, nim zwróciła się do mężczyzny. Po krótkiej rozmowie po prostu się oddalił, rozczarowany i wściekły, że plan nie wypalił. Uśmiechnąłem się do niej z czułością, chociaż nie mogła mnie teraz widzieć.

Była uratowana. I także się z tego cieszyła. A jej radość dosłownie ogrzewała moje serce.

Nie będę cytował słów diablika, bo w zasadzie nie powinienem kląć, choćby powtarzając. Nie żebym się specjalnie tych zasad trzymał. To raczej one rozpaczliwie próbują trzymać się mnie. Ale spróbujmy przez chwilę poudawać, że jestem takim naprawdę dobrym i grzecznym aniołkiem z aureolą nad głową, jak na obrazkach.

Albo nie, dajmy temu spokój…

– Rozejrzyj się, aniołku – rzucił ze złością diabełek – Spójrz uważnie! Bo zapewniam cię, że wszystkim nie pomożesz!

Miał rację, nie ma co kryć.

Na stoisku obok mnie sprzedawczyni oszukiwała klientów na pieniądzach i nie czuła się z tego powodu winna. Kierownik baru nieopodal zarządził pracownikom, by sprzedali klientom przeterminowane mięso hamburgerów, bo minął przecież dopiero jeden dzień od daty ważności. W sklepie, za namową innych towarzyszy mojego diabła, ludzie kupowali ochoczo rzeczy, których w zasadzie nie potrzebowali, choć nie było ich na nie stać. Inny podszepnął jakiemuś mężczyźnie, by ukradł kilka rzeczy, choć wiedział, że sprawa się wyda, bo tamten nie miał do tego za grosz talentu.

Przypadki pokus mnożyły się i mnożyły bez końca, zaciskając mi pętlę na szyi. Ze wszystkich stron jawnie działali słudzy złego. I nie było nikogo podobnego do mnie…

– Jesteś tu sam – przytaknął diabeł moim myślom.

– Jestem Samuel. Nie aniołek czy słoneczko! Zapamiętaj to sobie! – wypaliłem. Swoje nowe imię wymówiłem po raz pierwszy, próbując się przy tym nie skrzywić. Gabriel upierał się, że do mnie pasuje. Kto daje dziś tak na imię dziecku ?! Ale, żeby załagodzić stosunki między nami, które znacznie się popsuły, odkąd podpaliłem mu szatę przed koncertem dla wszystkich świętych i za namową wyrozumiałego Michała, zgodziłem się na to imię. Ten krok, jak i kilka innych, miał mi pomóc odciąć się od przeszłości. To niestety działa. Z czasem coraz trudniej będzie mi przypomnieć sobie prawdziwe imię, choć wspomnienia zostaną, złagodzone i podobno bezbolesne. Nie mówiono mi, jak wiele czasu ma upłynąć. Pewnie cały ocean. Zamierzam bronić się do ostatniej chwili. Choć pewnie niektórym wydawałoby się to głupie i niepotrzebne.

Diabeł przyjrzał mi się w zamyśleniu.

– Samuel – wykrzywił się, smakując to imię językiem i z nonszalancją poprawiając stylowy kapelusz – Zerog. Mistrz następnej rozgrywki – ukłonił się.

– Chciałbyś – mruknąłem.

– Nie bawimy się już?

– Nie po to tu przyszedłem.

– Jaki formalista, patrzcie go! – wsparł się o mnie swobodnie, zapalając cygaro – Ale jak znajdziesz chwilę czasu, zagramy znowu?

– Dla mnie to nie jest gra. I nigdy nie będzie – odparłem z pełnym przekonaniem i naiwnością żółtodzioba.

Właśnie to skłoniło Michała, by wyszkolił mnie na anioła.

Zadziorny, pewny swego, uparty jak osioł. Gabriel coś tam mruczał, że jestem dopalony. Zupełnie nie rozumiem, o co też mogło mu chodzić…

– Wszystko tu jest grą – odparł na to.

Skinął mi głową i odszedł, po drodze zgarniając swojego złego kumpla, który wreszcie zostawił mnie w spokoju, chociaż na pożegnanie posłał mi lubieżnego całusa.

Mieli robotę, nie chcieli sobie mną zawracać głowy.

A ja miałem swoje zadanie.

Najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, gdzie jestem i który mamy rok. Rozejrzałem się za źródłami tych informacji. Stoisko z telewizorami. Wiadomości. Nieistotne, o czym mówili. Liczyła się data u dołu ekranu.

Spojrzałem uważnie i nogi ugięły się pode mną.

Ukląkłem, bo czułem, że nie dam rady spokojnie stać.

Ludzie omijali mnie, tak jak wcześniej diabła, którym rzuciłem. Zapomniałem o ich istnieniu. Przestało mnie to na chwilę obchodzić. Nie widzieli mnie. Akurat to było mi teraz bardzo na rękę.

Minęło dwadzieścia lat od mojej śmierci…

Zaledwie i aż dwadzieścia lat!

Oni pewnie wciąż żyją! Moja rodzina. I jeśli Gabriel poważnie myślał, że sobie odpuszczę, to grubo się mylił! Czułem to. Świat nie zmienił się aż tak bardzo, jak przypuszczałem, choć telewizory robiły niezłe wrażenie. Moda też była nieco inna. Ale to nie były aż tak wielkie zmiany, jakich się spodziewałem. To było tylko dwadzieścia lat ! Nie dwieście, nie sto nawet! Biała karteczka z podłogi, która okazała się być porzuconym paragonem poinformowała mnie, że jestem czterysta kilometrów od rodzinnego domu, w miejscu, w którym nigdy nie byłem, daleko od wszystkiego, co mogłoby mi być znajome.

Telefon zadrgał mi w dłoni. Wiadomość.

SAMUEL. ODPUŚĆ. TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ. G.

Co ty nie powiesz!?

No tak. Nie teraz, nie teraz! Nie mogę w tej chwili o tym myśleć. Jeszcze gotowi mnie ściągnąć z powrotem. Tu był mój człowiek. Musiałem go znaleźć. Potem zajmę się tamtym. Potem. Najpierw muszę namierzyć mój cel.

Dwadzieścia lat…

Zobaczyłem go. Młody mężczyzna. Z siostrą. Stała odwrócona do mnie plecami. Rozmawiali o kawie. Wybierali rodzaje. Mówili coś o kawiarence. Rozmowa toczyła się zupełnie swobodnie. Ci dwoje dobrze się rozumieli. Przeszli już okres dorastania i napięć, prowadzących do kłótni o byle co. To było tak znajome… Boleśnie znajome.

– Boli mnie głowa – powiedział nagle do siostry, jakby ten ból sprawiał mu cierpienie nie do opisania, którego nagle nie mógł już znieść – Chodźmy stąd. Proszę cię…

Cierpiał tak wyraźnie i pobladł tak bardzo, że nawet moje serce ścisnęło współczucie. Jego siostra zmartwiła się o niego tak bardzo, że porzuciła wszelkie inne sprawy i wzięła go pod ramię, by wyprowadzić z hipermarketu, pozostawiając wózek z zakupami własnemu losowi. Ale nie tylko jego słowa i zachowanie zwróciły moją uwagę. Poczułem mrowienie skrzydeł na plecach, gdy tylko na niego spojrzałem. Niebezpieczeństwo. Jak to możliwe? Wejrzałem w jego serce. Należał do rzadkiego gatunku tych dobrych ludzi, jakich ze świecą można by teraz szukać. A jednak ogarniała mnie groza, gdy na niego patrzyłem. Budził we mnie wolę walki i niepokój. Moje skrzydła chciały się uwolnić i rozbłysnąć bielą boskiej mocy.

Coś stanowczo było nie tak.

Telefon zadrgał znowu.

SAM, TWÓJ CZŁOWIEK JEST DZIAŁ DALEJ. G.

Mój człowiek był tutaj!

Telefon zadzwonił melodyjnie.

– Sam – usłyszałem głos Michała – To nie jest twoje zadanie.

– O co chodzi, M?

Patrzyłem na nich. Wyglądali tak zwyczajnie. A jednak nie mogłem pozbyć się tego niepokoju. Mrowiło mnie na widok tego chłopaka. Tylko dlaczego?!

– Uciekaj stamtąd, Sam – odparł Michał z powagą, jakiej nigdy dotąd u niego nie słyszałem – To nie jest sprawa dla ciebie.

Jeszcze się nie zdarzyło, żebym posłuchał, gdy ci dwaj mi czegoś zakazują. Między innymi dlatego tu wróciłem.

– O co chodzi? Odpowiedz mi – poprosiłem spokojnie.

– Znam ten ton – odparł Michał – Nie wiesz, co ci grozi, Sam. Nie życzyłbym ci tego. Wybrałem ci inne zadanie…

– Zaczekaj… – przerwałem mu, wiedząc już, że nic z niego nie wydobędę. Podjąłem ostateczną decyzję – Zdaje się, że coś przerywa! Zdzwonimy się!

Przerwałem połączenie, nim zdołał zaprotestować.

Siostra mężczyzny odwróciła się w moją stronę.

Zobaczyłem najpiękniejsze brązowe oczy na świecie... Choć pewnie jej uroda pozostałaby niedostrzeżona przez wybrednych. Ja nie patrzyłem tylko na jej twarz. Byłem ponad to, odkąd pamiętam. Miała najpiękniejszą duszę na świecie. Cudowny głos. I te oczy… Oczy, które mnie z nią związały.

Jakby nagle uderzył we mnie grom!

Umiem słuchać serca.

Niewielu to potrafi. Z całą pewnością jest to rzadkie wśród ludzi zjawisko. Lecz częste wśród aniołów.

Każdym nerwem czułem, że grozi mi poważne niebezpieczeństwo. Ale nie dbałem o to. Temu człowiekowi groziło jeszcze większe. Kryło się w jego pobliżu zło, które bałem się choćby nazwać w myślach. Ale jestem, jaki jestem. Nie odpuszczam. Jak wtedy, z tym wypadkiem. Nie zastanawiam się, jakie to będzie miało konsekwencje dla mnie.

Nie mogłem go tak zostawić.

Po prostu nie mogłem.

Cokolwiek miało się wydarzyć.

To on był moim zadaniem.

Właśnie sam je sobie wyznaczyłem.

Rozdział 2

Podstawowym i najważniejszym problemem było teraz wkręcenie się do ich życia.

Najpierw poczyniłem pewne obserwacje. Ponieważ czasu miałem pod dostatkiem i jeśli tego chciałem, żadna ludzka potrzeba snu, jedzenia czy innych czynności mną nie kierowała, przez kolejne dni obserwowałem życie mojego człowieka, oczywiście w osłonie niewidzialności.

Miał na imię Dawid.

Mieszkał z rodzicami w przytulnym domku jednorodzinnym. W jego życiu, nie licząc rodziny, nie było osoby bliskiej jego sercu i widziałem, że ta samotność mu doskwiera, chociaż rodzicom i siostrze się z tego nie zwierzał. Weronika wiedziała jednak, kiedy był przygnębiony z tego powodu. Nie potrafił maskować przed nią uczuć tak dobrze, jak by tego chciał.

Dziwny nieco był za to stosunek rodziców do niego samego. Matka jakby bała się reakcji ojca, gdy syn głośno się śmiał, czy był w jej oczach jakby zbyt uprzejmy lub nazbyt gadatliwy. Bała się – to może byłoby wielkie słowo. Obawiała się jego reakcji. Nie rozumiałem tego. Sama była wzorem matki, kochała syna mocno i była z niego dumna. Ojciec po prostu zachowywał się tak, jakby wolał pewne sprawy zachować w tajemnicy. Najlepiej było nie poruszać ich w jego obecności. Rodzina i sam Dawid źle to sobie interpretowali. Myśleli, że owe tajemnicze sprawy związane z Dawidem mogłyby wzbudzić gniew u ojca rodziny. Tymczasem on zwyczajnie czułby się wtedy po prostu zażenowany, a nawet zawstydzony przy innych. Myśl o tych rzeczach wzbudzała w jego duszy pewien niesmak i obrzydzenie, które ukrywał przed synem i rodziną, nie chcąc ranić ich uczuć. Zaczynałem się domyślać istoty tej tajemnicy. I prawdę mówiąc podzielałem uczucia Tadeusza, bowiem tak miał na imię ojciec rodziny. We mnie też to budziło mieszane uczucia.

Dawid był osią nakręcającą dom. Dzięki temu, jakim był człowiekiem, towarzyskim i obdarzonym ogromnym ciepłem, rodzina żyła w harmonii, nie licząc tej dziwnej tajemnicy, a otoczenie, w szczególności zaś kobiety, takie jak przyjaciółki Weroniki czy jej matki, a także klientki najfajniejszego miejsca, które zobaczyłem, a będącego jednocześnie biblioteką, kawiarnią i kwiaciarnią w zgodnym trójkącie, po prostu go uwielbiało. To pozytywny wpływ tego otoczenia i tworząca pewien mur obronny sympatia, jaką go darzono, dawała mu siłę. Byli mężczyźni, którzy zachowywali się podobnie jak jego ojciec, niektórzy wręcz darzyli go niechęcią czy nawet wrogością. Przy każdej z tych postaw Dawid zachowywał się tak naturalnie, jak tylko potrafił, choć w głębi duszy był spięty, jakby ciągle się kontrolował. Był sam, a to znaczyło bardzo wiele w takiej sytuacji. Nawet rodzina i przyjaciele nie potrafią czasem zrobić tego, co potrafi kochająca cię bliska osoba. To jej wsparcie jest najwspanialszą tarczą obronną, iskrą budzącą płomienie i wyciągniętą ręką w jednym. Nic nie może się z tym równać.

I często nic nie może tego zastąpić.

W życiu Dawida zdarzyło się coś przykrego w ostatnim czasie. Nie wnikałem w to, choć mogłem. Każdy miał prawo do tajemnic. Być może, jeśli uda mi się zbliżyć, sam mi opowie. Muszę dać ludziom szansę na opowieści o sobie. Wnikanie w ich serca przychodzi mi zbyt łatwo, pozwala na głębsze zrozumienie, ale traci się w tym najistotniejszą część, jaką jest relacja z człowiekiem. Ja nie chciałem być tylko obserwatorem. Chciałem zrozumieć i działać. Dlatego w tej sprawie nakazałem sobie cierpliwość.

Jedna rzecz sprawiała, że czułem lęk.

Gdy nadchodziła noc, Dawid witał ją z obawą. Budziła strach tym, co ze sobą przynosiła. W ciągu siedmiu nocy, gdy go obserwowałem, tylko dwie udało mu się przespać spokojnie, i to wyłącznie dlatego, że widząc jego męczarnie, zdecydowałem się przy nim czuwać.

Noce poprzedzające moje wizyty spędzał dręczony koszmarami. Pierwszą noc, gdy stałem pod jego oknem, szarpał się we śnie, broniąc się przed kimś. Nie trwało to zbyt długo, jakby tym razem rzeczywiście zdołał go odpędzić, i wkrótce zasypiał głęboko. Rano rozpamiętywał to w myślach, lecz wkrótce rytm dnia, spotkania, praca w kwiaciarni i inne obowiązki rozproszyły te myśli. Gdy jednak wieczorem spacerował ze swym ulubieńcem, labradorem – powracały. Kolejne noce wyglądały podobnie, aż w końcu nastąpiła ta, po której zdecydowałem, że odtąd będę przy nim czuwał, zaniepokojony tymi snami.

To wtedy Teodor, dotąd śpiący ze swym panem w nogach, lub według psiego widzimisię u jego boku, zerwał się gwałtownie, stając na nogi, po czym zaczął warczeć. Dawid rzucał się we śnie bardziej niż zwykle. Walczył z czymś, czego nie był tej nocy w stanie pokonać, zbyt zmęczony psychicznie, by stawić temu wystarczający opór. Miarowe warczenie Teodora, ciche i ostrzegawcze, nie było skierowane na niego. Pies warczał, wyczuwając czyjąś wrogą obecność, która zagrażała jego panu, i był gotów stanąć w jego obronie, gdyby tylko zobaczył źródło zagrożenia.

Nigdy nie wpadał w taki stan w mojej obecności. Już pierwszego dnia, gdy towarzyszyłem im obu na spacerze, zaakceptował mnie swym prostym, psim sercem, kiedy dotknąłem jego głowy. Dawid dziwił się wtedy, że pies szczeka radośnie, machając ogonem, jakby kogoś witał, choć byli sami, jak mu się zdawało. Teodor mi ufał. Dlatego gdy zjawiłem się wtedy w pokoju, spojrzał na mnie, jakby szukał pomocy. Jego warkot ucichł i przeszedł w błagalne skomlenie. Gdy podszedłem do łóżka, na którym Dawid zmagał się z nieznanym złem, pies polizał moją dłoń, wykazując się tym samym niemal ludzką desperacją. Nigdy nie zawiódłbym takiego zaufania. Sam miałem kiedyś psa, kundelka o imieniu Toffi. Był mi bardzo oddany. Musiał bardzo przeżyć moje zniknięcie. Biedne zwierzę nigdy się pewnie nie dowiedziało, czemu je opuściłem. Gdy myślałem o tym, jak boleśnie musiało za mną tęsknić, czego mogłem być pewien, czułem napierające łzy. W zasadzie łzy wciąż jeszcze pojawiały się w moich oczach, nie tylko na jego wspomnienie, lecz także wtedy, gdy tęsknota za domem stawała się trudna do zniesienia. Cholera, przez bycie aniołem stałem się strasznie wrażliwy! Wcześniej nie byłoby mowy o tym, bym beczał tak na zawołanie. A w każdym razie nie zdarzało mi się to tak często jak teraz.

Dusze, którym przerwano drogę życia tak mają. A ja byłem pod tym względem szczególnie upierdliwy. Któregoś razu Gabriel nieco złośliwie zaczął rozważać, czy nie zesłać mnie na miejsce wypadku w postaci pokutującej duszy, która nie ujrzała jeszcze światła. Może jeszcze by mi dodano parę łańcuchów dla efektu. Nie był to zbyt dobry żart, ale i też dawałem facetowi tyle okazji do utraty anielskiej cierpliwości, że nie dziwiłem się temu przytykowi specjalnie. Oczywiście nie mógł tego zrobić, nawet gdyby chciał. Ale był taki moment, że nawet takiego powrotu pragnąłem, zwłaszcza na początku.

Tamtej nocy usiadłem więc na łóżku za przyzwoleniem wiernego psa i dotknąłem czoła Dawida, chcąc nareszcie znaleźć źródło jego koszmarów.

Poczułem, jak przez ciało przechodzą mi ciarki, a serce kurczy się w lęku o jego nieśmiertelną duszę.

To była moja pierwsza rozpaczliwa reakcja. Nim uchwyciłem się myśli, niczym tonący w burzliwych odmętach oceanu, po której odzyskałem nadzieję i odrobinę spokoju.

Pomyślałem o Niej. O Tej, która naprawdę mi pomogła zaraz po śmierci. I nigdy we mnie nie zwątpiła. A ja nigdy nie zwątpiłbym w Nią. Nigdy. Wątpiłem nie raz, nawet po śmierci, ale nie w Nią. Była moją opoką. Wiara w Nią łączyła mnie z bliskimi, których pozostawiłem, a którzy zawsze, gdy tylko pragnęli wsparcia, wierzyli, że właśnie Ona, której los ludzi był drogi, przyjdzie z pomocą. Moja babcia Jej wierzyła. Matka szukała u Niej pociechy w nieszczęściu. A ja, pamiętając o tym, jak wiele znaczyła dla nas, z radością i ulgą oddałem się Jej w opiekę po nagłej śmierci, gdy rozpaczliwie tęskniłem i pragnąłem powrotu.

To właśnie teraz był chyba najwłaściwszy moment, by zacząć się modlić. Jak wtedy, w tamtych pierwszych chwilach.

– Pod Twoją obronę… – zacząłem drżącym głosem, a moje szare skrzydła zmaterializowały się. Zakazałem im lśnić pełnią mocy – …uciekamy się, święta Boża Rodzicielko…

Głupi, ślepy, naiwny aniołek! Jak mogłem stać i czekać tak długo?! Jak mogłem na to pozwalać? Czemu nie próbowałem tego powstrzymać od razu? Co ze mnie za anioł?!

Anioł na pokaz, który przyszedł tu pozwiedzać? Cholera, przecież obiecałem sam sobie, że w żadnym razie nie będę jak te inne kołki! A jednak stoję jak baranowca! Kiedyś właśnie tak, tylko przez wzgląd na matkę, która nie cierpi przeklinania, określałem wyjątkowego debila, a moi koledzy ochoczo przejęli to słowo do swojego słownika. Baranowca, czyli baran i owca w jednym. Łatwo dopowiedzieć sobie, co miałem na myśli.

Jak mam walczyć z kimś takim, do cholery?

O żesz, w co ja się wpakowałem! A ten Dawid? Biedny chłopak… Jak to możliwe, że miał siłę z nim walczyć? Musi być kimś naprawdę niezwykłym, pełnym wiary. Perełką w morzu naszych czasów.

– Proszę… – wyszeptałem, gdy skończyłem modlitwę, a Dawid się uspokoił, chwilowo wolny od koszmaru – proszę, pomóż mi go ratować. Pomóż mi ratować tego człowieka. Pomóż mi, pomóż. Proszę Cię. Proszę.

Czułem, jak ciężar zła napiera na moje serce. Wolna, miażdżąca siła, drwiąca z moich skromnych możliwości. Michał miał rację tylko w jednym: nie byłem na to gotów. Nie tego się spodziewałem i prawdę mówiąc, z początku ogarnął mnie strach. Ale to nie był powód, by zrezygnować. Taki właśnie jestem. Radośnie pcham rękę w ogień, gdy jest taka konieczność. Ja nie poddaję się tak łatwo. Nie ja. Cokolwiek stanie się ze mną, to nic w porównaniu z tym, co może stać się z Dawidem. Ja przynajmniej już nie mogę umrzeć. Ten etap mam już za sobą. Przeszedłem na drugą stronę szybciej, niż chciałem.

Tak naprawdę… to nie ogień jest najgorszy.

Cichy szept do ucha ukoił moje serce. Ze łzami w oczach ująłem dłoń Dawida.

– Dobrze – zgodziłem się na łagodną prośbę. Otoczyła mnie miłość, łagodna i ciepła.

Po chwili wymówiłem pierwsze słowa, w spokojnej ciszy nocnej, wśród cieni i snów:

– Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach…

Szepcząc modlitwę, myślałem o tym, jak bardzo chcę pomóc Dawidowi. Nigdy dotąd nie starałem się, by modlitwa zabrzmiała szczerze i z wiarą.

– …Chociażbym chodził ciemną doliną,  zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…

Miałem mocne podstawy, by wierzyć. Widziałem nie tylko aniołów i świętych w blasku bożej łaski.

Widziałem ponurą otchłań, gdzie dusze cierpią w wiecznej, niekończącej się beznadziei tak bardzo, że nawet jeśli wielu z nich zrobiło coś nieporównywalnie złego, nawet jeśli była to nieopisana zbrodnia, przez głowę przebiega myśl, czy naprawdę taka kara jest nauką i sprawiedliwością. Bo co, jeśli można było coś zrobić, zmienić coś, by poczuli szczery żal za swoje uczynki, gdy tymczasem po śmierci skowyczą z wściekłości na wszystko i wszystkich, odsunięci, upodleni, zdeptani i zdruzgotani?

To boli.

Widziałem piekło.

Żal było mi tych ludzi, nawet jeśli robili rzeczy niewybaczalne. Ponieważ zdarzało się, że robili też rzeczy dobre za swego życia. I zaprzepaścili swoje szanse, by zmienić drogę przeznaczenia. Zniszczyli najcenniejszy dar, jakim było ich życie, jedno jedyne, krzywdząc niewinnych. Ponieśli karę za te uczynki. Niestety słuszną.

Nie znaczy to, że w pełni godziłem się z tym wyrokiem. Nie tylko ja cierpiałem patrząc na nich. Wielu tych dobrych po mojej stronie, z których część uznano za błogosławionych czy świętych, cierpiało wraz ze mną. To było trudne do zniesienia. Bolała nas nasza bezradność w obliczu tego cierpienia.

Tak. Ludzie popełniają błędy. Popełniają zbrodnie. Są niewyobrażalnie okrutni. Nawet wiedząc o tym, nie jest mi w to łatwo uwierzyć. Michał powiedział mi, że dobry człowiek nigdy tego nie zrozumie. To dla niego po prostu niewyobrażalne. Tak, to prawda.

Ale myślę, że on nigdy nie zrozumie nas – ludzi. Niewyobrażalne? Nie.

To właśnie część naszej natury. Nawet najłagodniejszy człowiek miewa w końcu chwile złości. Nawet najgorszy bandyta zrobi nieoczekiwanie coś dobrego.

Jesteśmy ludźmi. Stworzono nas jako potworów i świętych. Dobrych i bez sumienia.

W końcu przecież… Stworzono nas na podobieństwo…

Gabriel nie lubi, jak tak mówię.

Wiem już, czemu mówiono za mojego życia o płaczu i zgrzytaniu zębów tych, którzy ciężko w swym życiu zgrzeszyli.

Tak umiera dobro w piekle…

Nie znajdzie się też nic ludzkiego w tych, którzy pilnują cierpiących, gnębionych nieszczęśników. Bo nie stworzono ich na podobieństwo ludzi. Nie są też już podobni do Boga. Dobroć, nawet znikoma, nie leży w ich naturze. Czysta nienawiść jest ich esencją.

Są naszą zgubą. Najgorsi zawsze próbują zaciągnąć duszę dobrego człowieka na dno piekieł.

Sama próba jest już potworną udręką dla takiej duszy. Potępieńcy wiedzą, że zasłużyli na swój los. Dobra dusza broni się. Broni z całych sił.

I bywa, że przegrywa… Gdy podkopią jej wiarę. Ugaszą miłość.

Wreszcie – odbiorą nadzieję.

Nic nie cieszy ich bardziej niż takie zwycięstwo.

Wiedziałem już, co dręczy Dawida.

Właśnie ujrzałem samego diabła.

Rozdział 3

Trzymałem się go, niewidzialny jak dotąd, gotów stanąć do walki w jego obronie. Teodor nam towarzyszył. Jego zachowanie dziwiło nie tylko Dawida, ale traktowano to bardziej z rozbawieniem niż niepokojem. Wierny towarzysz człowieka był gotów wejść nawet do toalety, gdzie ja już się nie wybierałem z poczucia przyzwoitości, i nie był zadowolony, gdy mu tego zabroniono. Dawida szczerze niepokoiło zachowanie psa. On jeden wyczuwał przyczynę czujności Teodora, kojarząc ją ze swoimi koszmarami.

– Teodor – zagadał, gdy pies usiadł przy nim w łazience – Ty coś wiesz, piesku?

Obaj spojrzeliśmy na niego z powagą. Milczenie psa stało się dla Dawida bardziej wymowne niż jakiekolwiek inne zachowanie. Teodor nie zamachał nawet ogonem. Po prostu spojrzał na niego, niczym człowiek stojący przy nich i bez ustanku zastanawiający się, co robić dalej. Nie wiedziałem, co robić. Wyczuwałem, że zło w żadnym razie nie opuściło Dawida, on też o tym wiedział. Sprawdzało nas. Sprawdzało mnie. Obecność boskiego posłańca nie była mu na rękę, ale to nie mogło starczyć na długo. Wierność psa tylko je bawiła. Gardziło nim, jego oddaniem. Było mu wstrętne.

Telefon milczał.

Sprzeciwiłem się. Mam za swoje!

– Wyczuwam cię – wyszeptałem do złego.

Poczułem wrogość, od której skrzydła zamrowiły na moich plecach. Uspokoiłem je. Jeszcze nie. Nie teraz. Niech myśli. Niech moja obecność go niepokoi. Dopóki skupia uwagę na mnie, nie dręczy Dawida. Niech się pomęczy.

Musiałem wejść jakoś w życie tego chłopaka, znaleźć jakiś sposób. Jak najszybciej.

– Dawidzie… – Weronika weszła do łazienki. Drzwi pozostawił otwarte, podświadomie mnie tam zapraszając – O… Teodor, też tu jesteś? Cały czas przy panu dzisiaj, tak? – pogłaskała psa. Odsunąłem się odruchowo, choć ona, podobnie jak ludzie w sklepie, wiedziała podświadomie jak iść, by na mnie nie wdepnąć – Zostawiłam tu komórkę? – zapytała z nadzieją.

– Na umywalce – odparł, próbując zabrzmieć swobodnie jak zawsze – Siostra, nie strasz z rana, bo się kompleksów nabawię – wskazał na czerwony biustonosz – jedyną rzecz, jaką miała na sobie od pasa w górę. Już wcześniej na ten widok otworzyłem usta, a odbicie w lustrze upewniło mnie, że mam bardzo interesującą minę jak na anioła, więc je zamknąłem.

– To ty masz taki stanik?

– A co, chcesz może przymierzyć? – zażartowała swobodnie, całując go w policzek i zabierając komórkę z umywalki – Szybciej, śpiochu! I nie zapomnijcie się ogolić!

Przez chwilę, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca pomyślałem, że mówi też o mnie.

Dopiero gdy głaszczący Teodora Dawid się roześmiał, zrozumiałem jej żart z nutą rozczarowania. Była tak blisko. I jednocześnie tak daleko.

Wtedy nagle to zobaczyłem.

Na lustrze za Dawidem pojawiła się rysa.

Jej długość rosła i rosła, aż nagle usłyszałem zgrzyt i uchwyty puściły.

Trzask pękającego o posadzkę szkła rozległ się w całym domu. Bez namysłu odepchnąłem Dawida w stronę drzwi, a Teodor uskoczył do tyłu. Odłamki uderzające o posadzkę mogły ich poranić. Nie chciałem ryzykować.

Serce Dawida, zaskoczone nagłym hukiem na moment zamarło, zupełnie jak moje. Teodor zaszczekał z niepokoju, starannie omijając fragmenty lustra rozsypane na podłodze.

Domownicy zbiegli się szybko. Pomimo incydentu z żalem zauważyłem, że Weronika założyła już na siebie bluzkę. Trochę szkoda…

– Jak to możliwe? – zdziwił się tymczasem ojciec rodziny – Przecież dobrze je umocowałem.

Rozgorzała dyskusja, sprawdzano szkody, jak zwykle w takich wypadkach. Weronika i matka dociekały, czy Dawid nic sobie nie zrobił. Ojciec drążył, czy przypadkiem nie opierał się o lustro. Zwykłe reakcje po pierwszym szoku. Obserwowałem ich, także zaniepokojony, chociaż z zupełnie innych powodów. Czułem, że to nie koniec.

I właśnie wtedy usłyszałem ten głos po raz pierwszy.

– Wyczuwam cię – szepnął mi wprost do ucha. Dokładnie tak. Szepnął. Nie musiał krzyczeć. Już to wystarczyło, by moje skrzydła rwały się do ukazania pełni swej mocy, jak zawsze miało się dziać w obliczu naszych przeciwników.

Oczy Dawida zmieniły wyraz. I kolor.

Smoliście czarne, bez widocznych białek, spojrzały na Weronikę. Nienawistne i nieustępliwe, bez jednego choćby mrugnięcia. Obce.

Tak odmienne od jego zwykłej natury, że wywołało we mnie prawdziwy wstrząs. Jeszcze przed chwilą podzielał zaniepokojenie rodziny nagłym wypadkiem z lustrem. A teraz stał się wrogiem, i to swojej własnej siostry. Przeskok z jednego nastroju do drugiego był szokujący. I nikogo nie pozostawił obojętnym.

– Dawid? – wyszeptała matka, wystraszona jego nieludzkim wręcz zachowaniem.

Czułem ich strach. Czułem zło mego przeciwnika. Oczy Dawida nawet na moment nie zmieniły wyrazu. Patrzył na Weronikę, jakby chciał ją skrzywdzić, i to w najgorszy z możliwych sposobów.

Bała się choćby odezwać. Po raz pierwszy w swym życiu bała się swego zwykle pogodnego, spokojnego brata, który nigdy nie podniósł na nią ręki. Najbardziej przerażało ją to, że wciąż na nią patrzył. Jakkolwiek się poruszyła, śledził ją tym okrutnym spojrzeniem, pozbawionym ludzkich uczuć.

Tym razem nie powstrzymałem skrzydeł. Powstrzymałem ich moc, jedynie dlatego, by nie porazić nią zgromadzonych tu ludzi i Teodora, który znów zaczął miarowo warczeć, niepokojąc rodzinę jeszcze bardziej.

– Dawid… – wyszeptała Weronika ze łzami w oczach.

Dawid zaczął drżeć. Wewnątrz toczył walkę z demonem, który żądał, by rzucił się na swoją siostrę z odłamkiem lustra w ręku. Natarczywie, tonem nie podlegającym najmniejszej dyskusji. Nagły atak na jego umysł, niewyobrażalnie okrutne życzenie demona, który żądał dla niej śmierci w męczarniach, zamiast sprawić, że ze strachu ugnie się pod jego wolą, wywołał w Dawidzie desperacką próbę stawienia oporu, motywowaną miłością do ukochanej siostry. Podziwiałem tę walkę. Miał w sobie więcej siły, niż mógłbym podejrzewać.

Podszedłem bliżej, a wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Zupełnie jakby bariera niewidzialności nagle przestała istnieć. Czarne oczy demona patrzyły wprost na mnie, ponad ramieniem ojca Dawida.

– W imię Boga najwyższego…– zacząłem więc bez strachu, podbudowany wewnętrznym oporem Dawida – odejdź precz! Nakazuję ci!

Dawid – nie Dawid, wykrzywił wargi w potwornym, nieludzkim grymasie. Ojciec wyciągnął ręce, by go pochwycić. Ten odepchnął go z niewiarygodną siłą. Kobiety krzyknęły w przestrachu. Weronika cudem uniknęła jego rąk, gdy rzucił się na nią z żądzą mordu, zawartą w tym nieludzkim spojrzeniu. Wskoczyłem pomiędzy nich i pochwyciłem jego dłonie. Wrzasnął nieludzko, klękając na odłamkach szkła.

Jeszcze nie. Nie. Nie mogę się teraz ujawnić!

– Dawid! – krzyknąłem.

– Pomóż mi! – zawołał w udręce, tym samym dając mi do zrozumienia, że widzi mnie i wie, kim jestem. Ponieważ stałem między nim a Weroniką, pomyślała, że mówi do niej. Jak wszyscy zresztą.

Boże, on mnie widział!

– Nie zostawię cię! – odparłem mu z mocą. Po mojej stronie była potęga, czułem ją całym istnieniem, czułem moc skrzydeł, które jaśniały z każdą chwilą. W końcu ich blask zaczęli dostrzegać ludzie.

– Co to jest? – zapytał Tadeusz, odsuwając się ze zdumieniem.

Matka przeżegnała się w trwodze. Weronika zasłoniła usta, by nie krzyknąć, zaskoczona i uniesiona jednocześnie blaskiem bożej chwały.

Zostawił go nagle. Zupełnie jakby odciął sznurki marionetce i jak ona Dawid upadłby bezwładnie na pokrytą szkłem posadzkę łazienki, gdybym nie spowolnił upadku. Pozwoliłem, by pochwycił go ojciec, wyrywając się z odrętwienia.

– Mam was obu – rzekł demon do mojego ucha.

Milczałem chwilę, zły, że zrobił Dawidowi krzywdę. Zły, że próbował skrzywdzić Weronikę. I zranił jego ojca. Nie! Nie będzie miał żadnego z nas!

– I tu się mylisz! – odparłem z lodowatym spokojem.

Nie wiedziałem, że stać mnie na coś takiego! Z pewnością nie był to szczyt moich możliwości, czułem to. Tylko czy ktoś mnie wspierał?

Dawid znalazł się w szpitalu.

Gdy siedziałem przy jego łóżku, w pokoju, gdzie miał spędzić dobę na obserwacji, pozbawiony swojskiej obecności Teodora i rodziny, którą poproszono, by choremu zapewniono spokój po badaniach, mogłem wreszcie odczuć, jak bardzo sam byłem tą niespodziewaną sytuacją wytrącony z równowagi. Jak dotąd moje reakcje niewiele odbiegały od ludzkich i nic w tej kwestii nie ulegało zmianie. Wciąż całym sobą bardziej czułem się człowiekiem. To w tym przypadku było zapewne moją słabością, ale i siłą jednocześnie. Dobrze mi z tym było. Dobrze było czuć się tak żywym.

Archanioł jednak zmiótłby tego demona z powierzchni ziemi…

Dlaczego Dawid?

Dlaczego miałem wrażenie, że jednak jestem tu sam, choć wyczuwałem pewne wsparcie?

Pytania mnożyły się w mojej głowie. Czy pozostawiono Dawida samemu sobie? Czy zastąpiłem kogoś, kto miał mu pomóc, czy może miało nikogo tu nie być?

Dlaczego Dawid był z tym sam? Przecież tak bardzo potrzebował pomocy!

Wyciągnąłem telefon.

– Michał… – powiedziałem, gdy tylko się odezwał – Dawid jest opętany…

Poczułem, jak ściska mnie w gardle, gdy tylko to powiedziałem. Te słowa porażały. Nikt wokół nie wiedział wtedy lepiej ode mnie, co to naprawdę oznacza. Nie widzieli tego, co ja już zdążyłem zobaczyć. Nie byli przygotowani na to, co miało nastąpić. Dawid był opętany przez diabła. Boże mój… Dlaczego? Dlaczego to zawsze spotyka tych dobrych ludzi, a nie bydlę jedno z drugim, które jawnie sobie zasłużyło? Czemu zawsze cierpią niewinni?

– Dlaczego nikt mu nie pomaga?

– Ty mu pomagasz – odparł łagodnie Michał.

I dalej nic. Żadnych wyjaśnień. Milczał. Czułem, że wciąż jest po tamtej stronie, ale nie powiedział ani słowa więcej. Jakby nagle mu ich zabrakło.

– Do tej pory ciągle się wtrącaliście – dogadałem mu nieco zrzędliwie – A teraz cisza. O co chodzi? Powiedz mi!

– Nie mogę, Samuelu – odparł przygnębionym tonem.

To nie było normalne. To w ogóle nie było normalne! Michał przybity? Pokonany?

Ten ton budził we mnie nieopisany lęk. Michał był nieustraszony, był silny. Przyszły wojownik apokalipsy. Diabła pogromca! A ten ton… Ten ton… O Boże, Boże!… Co się dzieje?!

– Sam – powiedział cicho – Wierzę w ciebie. Jesteś moją nadzieją…

Nim znalazłem na to właściwej odpowiedzi, rozłączył się.

Zamarłem z nagłej trwogi. Ale tylko na chwilę. Pozwoliłem sobie na dwa uderzenia serca w panicznym strachu o to, że tracę nad wszystkim kontrolę, a świat stanowczo chce mi zwalić coś ciężkiego na łeb. Działo się coś niedobrego. Już to przeczuwałem, chociaż nie znałem jeszcze rozmiarów katastrofy, która nadchodziła. Dawid był opętany, lecz nikt z nieba nie przybył mu z pomocą, a mnie przecież początkowo kierowano do kogoś zupełnie innego. Czułem to, rozpaczliwie czułem, że za tym kryje się coś więcej i jest to o wiele bardziej przerażające niż każde inne opętanie, o którym słyszałem. Zło, które się w nim kryło, było potężne jak jasna cholera, a teraz niewiarygodnie cierpliwe, nieustępliwe powoli wbijało swe szpony w jego duszę, próbując też rozpracować mnie. Nie zajmie mu to wiele czasu, byłem pewny. Prosty ze mnie chłopak i nie tak trudno mnie rozgryźć, choćbym nie wiem jak się starał. Jedno, co na pewno jest moją siłą, to odwaga. Michał zawsze mi o tym mówił. Tego nigdy mi nie brakowało. Ale teraz, właśnie teraz poczułem ogarniający mnie lekki dreszczyk paniki. Nie, nie miałem zamiaru uciec. Czułem jednak, że tym razem stanę naprzeciw czegoś, z czym pewnie nigdy nie miałem się mierzyć i byłbym głupcem, gdybym choć odrobinę się nie bał. Bardziej jednak bałem się o Dawida i byłem zły, że sprawy idą tym torem, a moje skłonne do pomocy każdemu serce gwałtownie domagało się odpowiedzi na kilka pytań.

– Gabriel? – zapytałem cicho.

Telefon zadrgał po chwili.

JESTEM – otrzymałem odpowiedź.

I nastała cisza.

– To wszystko? – zapytałem ze zdziwieniem, wprost nie mogąc w to uwierzyć. Jak to? Skąd ta nagła zmiana, ta zwięzłość informacji?

Powoli docierała do mnie gorzka, nieubłagana prawda o sytuacji. Zaryzykowałem kolejne pytanie do moich mentorów i przez dłuższy czas czekałem na ich odpowiedź, przybity przeciągającym się milczeniem. Już ją znałem, lecz wciąż jej nie rozumiałem.

Nie zostawię go.

Cholernie dużo będzie mnie to kosztowało, czułem to. Ale zdania nie zmienię.

Telefon zawibrował. Gabriel. Niezbyt lubił ze mną rozmawiać, teraz zaczynałem tego żałować. Tych wszystkich rzeczy, które mu powiedziałem. Dość ostro wymienialiśmy czasem poglądy. Ale teraz zaczynało mi niemal brakować tych jego pouczeń.

SAM, MOŻESZ LICZYĆ NA MOJE DUCHOWE WSPARCIE I NIEUSTAJĄCĄ MODLITWĘ. NIE MOŻEMY STANĄĆ U TWEGO BOKU, ALE CZASEM MOŻEMY WSPIERAĆ CIĘ RADĄ.

– Dlaczego? – zapytałem cicho.

Otrzymana odpowiedź była dość tajemnicza. Dwuznaczna.

BÓG JEST SĘDZIĄ SPRAWIEDLIWYM…

– Cytujesz mi Prawdy Wiary? – zapytałem w oszołomieniu, czując przyspieszone bicie serca, zawsze ożywające w momencie.

PAMIĘTAJ O NICH, NIM ZWĄTPISZ.

W milczeniu przypomniałem sobie je wszystkie. I wtedy do mnie dotarło. To była wskazówka! Te słowa miały być moją tarczą, laską i podporą w jednym. Miały być moją siłą przeciwko złu, z którym będę musiał się zmierzyć. Mam je sobie powtarzać bez końca i wierzyć. Wyryć w swoim sercu. I nie wątpić.

„Jest jeden Bóg. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za złe karze”.

A dalej jeszcze lepiej…

„Łaska Boska jest do zbawienia koniecznie potrzebna”.

Jeśli zwątpię i ugnę się pod wolą Złego, Dawid będzie zgubiony. Dlaczego jednak to ja mam go bronić? Czemu nie było tu jego anioła? Czemu wreszcie jestem z tym sam?

Te pytania to wątpliwości, których pewnie mieć nie powinienem. Nawet ja to przeczuwałem. Powinienem być pewny swego i mieć zaufanie. Nie wątpić. Wierzyć. Problem w tym, że nie bardzo wierzyłem w siebie. Czy potrafię wzbudzić w sobie tyle pokory? Czy dam radę to wszystko udźwignąć? Nigdy tego nie robiłem, nigdy nawet nie myślałem o tym. Miałem być jak te anioły na obrazach. Pewny i mocny wiarą. A jednak… To ja właśnie miałem tu być. To ja, właśnie ja, dzięki bożej Opatrzności miałem stanąć u boku Dawida. Miałem go wybrać i wybrałem. Sam dokonałem wyboru. Wolna wola. Uparta na wpół ludzka jeszcze dusza. Tarcza Dawida. Ale za aprobatą niebios…

„Dusza ludzka jest nieśmiertelna”.

– Rozumiem – powiedziałem. Po prostu, wiedząc już, jakie w naszym przypadku ma znaczenie ta prawda – Ale mogę sobie nadal przeklinać? Nawet nie wiecie, jak to pomaga w takich chwilach – dodałem sarkastycznie – Cholernie pomaga.

Telefon zadrgał w odpowiedzi. Trochę z obawą zajrzałem w wiadomość.

GDYBYŚ STAŁ SIĘ INNY, ZANUDZIŁBYŚ MNIE. G.

Uśmiechnąłem się przekornie.

Dawid poruszył się. Wyczuliłem zmysły, ale demon siedział cicho. Teraz jeszcze mogłem ostrożnie odetchnąć.

Otworzył oczy. Miały znów swój brązowy kolor.

Nie widział mnie. Tym razem nie pozwoliłem na to. Dość na razie przeżył. Ostrożnie z emocjami. Powoli…

Próbowano dać mu jakiś lek na uspokojenie, lecz widocznie nie działał jak trzeba. Powinien spać. Teraz jednak po prostu patrzył przed siebie ze smutkiem, a jego spojrzenie niczym paleta barw malarza oddawało emocje z wnętrza jego duszy. Cierpiał.

Wszystko, co przeżył w swoim życiu, nie przygotowało go na to, co stało się dzisiaj. W jego głowie strach i lęk o siebie mieszał się z podobnymi odczuciami w stosunku do bliskich. Myślał o tym, jak przerażająco bliski był tego, by skrzywdzić Weronikę. Ile nagłej, niepohamowanej, a przede wszystkim właściwie nieuzasadnionej, lecz potężnej złości czuł do niej. Złości i gniewu, czego bał się ogromnie. Wiedział, że gniew nie pochodził od niego. Ta myśl drążyła niemal dziurę w jego sercu. Rozum starał się ogarnąć coś, co ledwie był w stanie przyjąć. Pośród tego chaosu jedna, jedyna myśl lśniła nagłą nadzieją, dając mu pewną pociechę.

Ja byłem tą myślą.

Biedaczysko! Też sobie znalazł pociechę!

– Widziałem go – powiedział do siebie.

Był sam. Łóżko obok wciąż było wolne, a za ścianą słychać było wieczorny serial ze szpitalnego telewizora. To była pora, gdy już nie było mowy o odwiedzających.

Jego oczy zalśniły od łez.

– Miał skrzydła – dodał cicho.

Poczułem ciepło w sercu, poruszony jego cierpieniem i cichą, rozpaczliwą nadzieją.

Mówił do siebie, ponieważ wiedział, że nikt mu raczej nie uwierzy. To był jego sposób na ogarnięcie tego wszystkiego. Normalnie też bym mu nie uwierzył. Nawet blask, który przecież widzieli wtedy wszyscy, już pewnie został wyjaśniony jako omam, załamanie światła czy coś takiego. Znane sztuczki. Ludzie zawsze kombinują. Ja sam wciąż kombinuję. Zastanawiałem się nad następnym ruchem. Nie mogłem znieść jego poczucia samotności w tym wszystkim. Nawet szpital przyłożył do tego rękę, odcinając go od bliskich i umieszczając samego na sali. Choć z drugiej strony Dawid cieszył się z tej namiastki prywatności. Cieszył się i bał jednocześnie, wraz z nadchodzącą nocą.

– Czy to był mój anioł? – zapytał z nadzieją samego Najwyższego – Nie porzuciłeś mnie?

Zgodnie z jego własnymi przypuszczeniami odpowiedziała mu cisza. Tylko ja byłem nieco zawiedziony tym milczeniem.

Ostatnie światła słońca napełniały jego serce lękiem. Zewsząd otaczał go ożywiony świat, inni ludzie rozmawiali ze sobą w swoich szpitalnych salach, a tymczasem wydawało się, że wokół niego tworzy się odcinająca go od wszystkiego bańka, zamykająca go w jego własnym, prywatnym koszmarze wraz z nadejściem nocy. Odsuwająca go od reszty świata. Chociaż wiedział, że wystarczy wcisnąć guzik czy nawet krzyknąć, by ktoś go usłyszał, zaczynał się bać, że to nie wystarczy. Że nic i nikt go nie uratuje tej nocy. Że straszna siła, która wtargnęła w jego duszę, zrobi coś jeszcze gorszego niż dotąd i nikt mu nie pomoże. A co gorsza, może byłoby lepiej, by nikt nie przychodził mu z pomocą, bo zło, które sięgało w jego duszę, zdolne było do rzeczy najgorszych.

– Jesteś tu? – zapytał błagalnie – Powiedz, że jesteś. Proszę. Powiedz coś.

Nasłuchiwał, a ja się wahałem. Naprawdę nie chciałem go tak zostawiać. Nie umiem stać z boku. I nie chciałem. Jeśli taka jest właśnie robota anioła stróża, to ja się na to nie piszę! Ja nie jestem takim aniołem. W ogóle nie jestem żadnym aniołem, którego dotąd widziałem, czy o nim słyszałem. Jestem jedyny w swoim rodzaju. Jestem Aniołem, Który Zawsze Pakuje Się W Kłopoty. Jeśli do tej chwili nie było takiej posady w niebie, to właśnie ją wymyśliłem. Ja nie stoję z boku. Niech sobie postoją inni. Innymi słowy, nie umiem usiedzieć na tyłku, jak mawiał Gabriel. Tylko co mam teraz powiedzieć? Cóż, to raczej nie zabrzmi zbyt anielsko… Chyba że…

– Jestem tu – powiedziałem łagodnie – Będę przy tobie tej nocy. Nie bój się.

Dobra, jakoś wybrnąłem. Dobry początek.

Dawid wstrzymał oddech z zaskoczenia, by po chwili odetchnąć powoli z wyraźną ulgą.

Rozglądał się wokół, pewny, że mnie usłyszał, chociaż wciąż nie pozwoliłem, by mnie zobaczył. Wyraźnie bał się, że mnie urazi, więc musiałem przejąć inicjatywę.

– Nie bój się mnie – dodałem.

Cholera, jak w podręczniku dla dzieci! Grzeczny aniołek z nieco przypaloną aureolą. No, ale jakoś zacząć musiałem. Oczywiście jego reakcja mnie zaskoczyła. Dawid nie wiedział, jak zwrócić się do anioła i jednocześnie aż się palił, żeby to zrobić, więc milczał w swej niepewności.

– Jestem Samuel – przedstawiłem się w końcu litościwie, gdy milczenie się przeciągało.

Przełknął nerwowo ślinę.

– A ja Dawid – odparł nieśmiało.

Daleko tak nie zajdziemy. Westchnąłem z rezygnacją:

– Dobra, pokażę się.

Uniósł brwi w zaskoczeniu, ale nie wyrzekł ani słowa. Z wolna pokazałem mu się, najpierw jako zarys człowieka, potem coraz wyraźniej, aż wszelkie różnice zniknęły. Zerknął w milczeniu za moje plecy. No tak, skrzydła. Pewnie, każdy chce zobaczyć skrzydła.

– To ty… – szepnął w końcu.

Chciałem rzucić jakiś żart, pewnie niezbyt oryginalny. Spojrzałem mu jednak w oczy i poczułem, jak wzruszenie ściska mnie za gardło. Miał w sobie tyle nadziei! Tyle radości, że mnie widzi! Wręcz go dławiła, jakbym przerósł jego oczekiwania. Wciąż myślał tylko: „On tu jest! On naprawdę tu jest! Nie jestem sam”. To zdanie było naszpikowane emocją tak ogromną, że nie znajdowałem właściwych słów przez dłuższą chwilę. Nigdy nie zdarzyło mi się dotąd sprawić komuś tyle radości samym swoim przybyciem. A gdy już zobaczyłem, jak po policzku Dawida spływa łza, poczułem, że sam jestem niebezpiecznie bliski tego, żeby się rozkleić.

– Witaj, Dawid – powiedziałem w końcu z pewnym trudem.

– Witaj – odparł – Chyba powinienem wstać, prawda? Uklęknąć… – ujął cienką szpitalną kołdrę, by spełnić swój zamiar. Ani myślałem mu na to pozwolić. I nie tylko dlatego, że wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. Cienie pod oczami i przekrwione oczy nadawały mu dość upiorny wygląd.

– Nie wygłupiaj się – powiedziałem, całkiem nie w języku aniołów, na co spojrzał na mnie z zaskoczeniem i lekkim rozbawieniem. Już zauważyłem, że ma poczucie humoru. Strasznie bolało mnie, że musiał tyle przejść – Tu nie ma żadnych królów! Po prostu leż i odpoczywaj. Powinieneś.

– Aha – stwierdził w duchu, że nie będzie się przecież sprzeczał z niebiańskim posłańcem i zrezygnował z pokłonów na moją cześć – Wybacz panie moje zachowanie. Jestem…

– Z tym panem też daj spokój – uśmiechnąłem się – Przecież się przedstawiłem, co nie? Samuel, pamiętasz?

– Tak – rozluźnił się nieco, zaskoczony moja wypowiedzią – Wybacz, pytanie Samuelu…

– Sam. To wystarczy. Jestem nowoczesny – wyszczerzyłem się.

Błazen ze mnie czasem, zgadza się.

Przez chwilę Dawid wyglądał tak, jakby zaraz miał parsknąć śmiechem, ale taktownie się powstrzymał. Już kochałem tę jego siłę. Wciąż jeszcze potrafił się śmiać. Jak bardzo to wszystko go zmieni?

– Sam, okej – przytaknął dyplomatycznie, przezornie unikając mojego spojrzenia – Przepraszam, ale gdzie są twoje skrzydła?

– Nie zawsze je ujawniam – odparłem ogólnikowo.

Przyjrzał mi się z namysłem, przypominając sobie chwile w łazience. Zlitowałem się więc i ujawniłem je zaraz, nie pozwalając im zalśnić bielą boskiej mocy. Zrobiły na nim kolosalne wrażenie. Nie krył swego zachwytu.

– Są piękne – zauważył – I teraz jakby… szare?

– Muszą takie być. Ich blask mógłby cię oślepić – wyjaśniłem.

– O Boże… – szepnął.

Wciąż nie mogłem przywyknąć do myśli, że dla zwykłych ludzi jestem teraz mistycznym zjawiskiem, zwiastunem, boskim posłańcem. Ja nawet nie czułem się dobrze w nowej skórze, której kazano mówić do siebie Samuel. Nie byłem Samuelem. Nie w pełni. Byłem wciąż sobą. Bardziej człowiekiem niż aniołem, pomimo skrzydeł i boskiej niemal mocy. Sobą sprzed dwudziestu lat. A nie jakimś Samuelem. Wciąż ciężko było mi uwierzyć, że tamto życie jest już za mną i być może nie ma powrotu. Czas mnie zatrzymał. Czy tak trudno było uwierzyć, że tęsknię za swoim życiem?

Usłyszałem coś w tle. Jakby warknięcie. Dawidowi jednak nic się nie stało. Gdy drgnął, zrozumiałem, że odczuł ten gniew. W mojej obecności czuł się jednak pewniej. Tylko na jak długo miało to wystarczyć? Musiałem już myśleć o naszej przyszłości.

Wyciągnął rękę, by ich dotknąć. Pozwoliłem mu. Wciąż mógł to zrobić, bez bólu.

Pióra przesuwały mu się pomiędzy palcami. Zauważyłem, jak zmienia się jego nastrój. Z cichego zachwytu przeszedł w smutek, gdy pomyślał, że nie zasłużył na taką łaskę po tym, co dziś się zdarzyło.

– To nie była twoja wina – zapewniłem go więc łagodnie.

Kiedy nauczyłem się tak gadać? To chyba wpływ Michała.

Spojrzał na mnie z mieszaniną smutku i powagi.

– Znasz moje myśli?

Skinąłem głową. Nie mogłem kłamać. Anioły nie kłamią. Co najwyżej nie mówią wszystkiego. Tak jest bardziej dyplomatycznie.

Jego oczy nie zmieniły wyrazu. Domyślał się, że tak właśnie będzie. W końcu byłem tym, kim byłem. Wszystko, co kiedyś usłyszał czy przeczytał, dawało mu wiedzę, że potrafimy bez problemu wejrzeć w ludzkie serca.

– Chciałem zabić Weronikę – szepnął w cichej trwodze.

Strach na samą myśl o tym, jak bliski był tego czynu, odbijał się echem w jego duszy, gdy wyrzekł na głos te słowa. Zawierały w sobie, w każdej literze i brzmieniu głosu, ciężkie brzemię poczucia winy. Obwiniał się, choć nie powinien. Czułem, jak walczył. Powiedziałem mu to. Inni tego nie widzieli, ale czy nie wystarczy mu na razie pociecha, że chociaż ja o tym wiedziałem?

– Wystarczy – odparł z cichym westchnieniem – Sam, co teraz będzie? Co będzie ze mną?

To była najtrudniejsza odpowiedź, jakiej musiałem udzielić. W tym czy w tamtym życiu.

Znów pomyślałem o mojej babci, którą tak bardzo kochałem. Co ona by mu powiedziała?

Jaką dałaby mu nadzieję, że przetrwa to wszystko?

Gdyby mógł ją poznać…

Zostawiłem na razie te myśli. Nie mogłem teraz myśleć o sobie, bo tam mnie one zapędzały. Mój świat, moje życie, jeśli wciąż istnieje, byłoby zagrożone, podobnie jak jego. Wystarczyło, że demon zauważył moje zainteresowanie Weroniką. Wyczuł nas obu. Mógłbym sobie zaprzeczać ile dusza zapragnie, ale tak właśnie było.

– Musisz być silny – odparłem najbardziej łagodnie, jak potrafiłem, ponieważ od razu wyczułem, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Prawie się załamał w pierwszej chwili.

– Więc to nie koniec? – zapytał łamiącym się głosem – Nawet skoro tu jesteś?

Spojrzałem na niego ciepło.

– Wierzysz w Boga?

– Czy wierzę w Boga? – zapytał nieco oszołomiony – Jeśli nawet do tej chwili moja wiara była, sam wiesz… – wzruszył ramionami – To teraz… Wiem, co się ze mną dzieje, Sam. I mam rację, prawda? – skinąłem głową – Zawsze wierzyłem – odparł z powagą – Chociaż odsunąłem się trochę od Niego…

– Modlisz się jeszcze?

– Często – powiedział szczerze – Nikt o tym nie wie, zwłaszcza ojciec. Ale nikt nie może mi tego zabronić. To taka moja rozmowa. Trochę dlatego, że świruję ostatnio z… innych przyczyn – w myślach usłyszałem o samotności – Tak. Modlę się.

Ojciec zabroniłby mu tego? A raczej… Ojciec uważał, że coś stoi na przeszkodzie w wyznawaniu wiary przez Dawida. Niemal miałem już pewność, o co chodziło.

Pośród tych wszystkich ludzi, przy kochającej matce i siostrze i gronie sympatycznych przyjaciółek, Dawid skrycie rozmawiał z Bogiem, czując się samotny. Miałem nadzieję, że mi o tym opowie, choć wystarczyłoby wczuć się lepiej…

– Nie rób mi tego – poprosił spokojnie, chociaż w głębi czuł się nieco rozdrażniony tym, że mogę odkryć tak wiele. Wiedział, o czym pomyślałem. Wyczuł to. Z każdą chwilą coraz bardziej się rozumieliśmy. Nie mogłem tego popsuć.

– Nie będę – obiecałem zgodnie z prawdą.

– O co chodzi z tą modlitwą?

– Nie przestawaj tego robić. I musisz w to wierzyć. Wierzyć mocno, że naprawdę kierujesz swą modlitwę do Boga.

– Ale ja wierzę – odparł szczerze. Tak, to nie ulegało wątpliwości – To co, mam wstąpić do zakonu? Zostać księdzem?

– Nie pozwoli ci – odrzekłem, może trochę zbyt brutalnie.

Otworzył szerzej oczy i zamilkł w nagłym lęku. Po chwili kiwnął potakująco głową. Coraz bardziej rozumiał powagę swojej sytuacji.

– Będziesz przy mnie? – zapytał po dłuższej chwili milczenia, gdy już zdołał się nieco opanować. Doceniałem jego starania. Bardzo.

– Tak.

– Będzie gorzej, prawda?

– Dużo gorzej.

Spojrzał mi w oczy, bardzo tym przybity. Bez wahania go objąłem. Miałem w nosie, czy wygląda to dziwnie lub niestosownie. Dawid tego potrzebował. Nie bronił się. Nie płakał w moich ramionach. Cierpiał w milczeniu, zdrętwiały z lęku.

Siedzieliśmy tak długo, w milczeniu, wewnątrz naszego małego świata. W myślach odsyłałem wszystkich, którzy chcieli teraz zajrzeć do jego sali, by znaleźli jakieś inne ważne sprawy na ten moment. Chciałem dać mu tę chwilę wytchnienia.

– Sam – powiedział w końcu – Jeśli podniosę rękę na Weronikę albo kogoś innego, obiecaj, że nie pozwolisz mi ich skrzywdzić. Obiecaj mi. Cokolwiek się stanie.

– Obiecuję, że nie pozwolę ich skrzywdzić – odparłem z powagą – Wiem, że to nie byłeś ty. Wtedy, w łazience, rozumiesz? Zawsze będę wiedział.

– To dobrze – wyczułem jego ulgę – Nie masz pojęcia, jak się z tego cieszę…

– Mam, uwierz.

Uśmiechnął się po raz pierwszy, przez łzy, zrozumiawszy aluzję.

– No tak…

– Masz jakieś pytania?

Spojrzał na mnie podniesiony na duchu.

– Całe mnóstwo.

– Pytaj więc.

– Mogę?

– Nawet powinieneś.

– A ty? – zapytał – Nie masz żadnych?

– Mam parę.

– A myślałem, że jestem dla ciebie jak otwarta księga.

– Nie do końca – uśmiechnąłem się, widząc już iskierki wesołości w jego oczach – Mam jedno… Czy mogę pojawić się w twoim życiu jako człowiek? Przyjaciel lub ktoś taki…

Przyjrzał mi się z zagadkowym namysłem. Przysiągłbym, że zastanawia się nad tym, co powie jego ojciec…

– Obiecałeś mi – pogroził mi palcem na poły żartobliwie, niewątpliwie rozpoznając moje spojrzenie, gdy próbowałem dociec głębiej, o czym myśli.

– Zły nawyk – zauważyłem.

Uśmiechnął się bez udziału oczu, pochłonięty tym problemem bez reszty.

– Coś wymyślę – obiecał z powagą.

Z zewnątrz dobiegło nas szczekanie. Otwarte z powodu ciepłego wieczoru rozpoczynającego się lata okno niosło echem ten odgłos. Byłem pewny, że go znam, zanim jeszcze Dawid się odezwał.

– Teodor? – zdziwił się – Sam, czy to Teodor?

Wstałem, choć nie musiałem tego sprawdzać, by wiedzieć. Na niewielkim trawniku, pod krzakiem dzikiej róży siedział czarny labrador. Na mój widok wstał, by zamachać ogonem, po czym szczeknął. Przyłożyłem palec do ust i wyrzekłem cicho, wiedząc, że za sprawą anielskiej mocy moje słowa dotrą do niego:

– Bądź cicho, bo cię wygonią.

Teodor posłusznie położył się pod krzakiem, a nawet skulił uszy, żeby jeszcze mniej się rzucać w oczy. Tak, sprawiłem, że mnie usłyszał i cieszyłem się, że posiadam tę umiejętność. Jeden z plusów bycia aniołem. Możesz robić różne niesamowite rzeczy, których wcześniej nie mógłbyś zrobić.

Dawid nie wytrzymał. Zwlókł się z łóżka i stanął u mego boku. W milczeniu pokazałem mu kryjówkę Teodora. Obaj zobaczyliśmy radosne machanie ogonem, już z ukrycia. Nastająca ciemność kamuflowała psa doskonale. Głos Dawida zadrżał ze wzruszenia.

– Czeka na mnie.

Znów myślał o tym, co stało się dziś rano, wdzięczny w duchu wiernemu przyjacielowi, że pomimo wszystko jest mu tak oddany.

– Teodor zna prawdę – powiedziałem mu na pocieszenie.

– Ale Sam, on nie może przecież tu zostać! – powiedział – Będą go szukać. I zmarznie. Przecież nie będzie tu siedział całą noc!

– Noc jest ciepła. Deszczu nie będzie – uspokoiłem go w tej kwestii, w duchu uśmiechając się na jego troskę o pupila – A on chce tu czekać. Jeśli zaś chodzi o rodzinę… Masz tu swój telefon, prawda? Do kogo zadzwonisz, żeby powiedzieć o Teodorze? Do rodziców? Czy do Weroniki?

Na dźwięk jej imienia serce Dawida przyśpieszyło. Znów ogarnęło go poczucie winy, echem odbijając się na jego twarzy. Pomyślał też o swoim ojcu, którego rzucił wtedy na ścianę. Widział, w czasie tego, jak tu byli, że ojciec wciąż odczuwał skutki tamtego uderzenia, choć starał się tego nie okazywać. Myśl o Weronice sprawiała mu jednak dotkliwy ból, większy, niż chciał okazać. Cierpiał bardziej niż na myśl o ojcu. To, co wtedy zrobił, pomimo moich słów, wciąż nie dawało mu spokoju.

– Zadzwoń do niej – podpowiedziałem mu – Powiedz jej o Teodorze. Powiedz, co czujesz.

– Nie będzie chciała ze mną rozmawiać.

– Ona już ci wybaczyła – uspokajałem go – Ucieszy się, zobaczysz. Wciąż myśli o tobie tak, jak przedtem. Wierzy, że dostałeś jakiegoś ataku. Znalazła już na tamto zdarzenie wiele wytłumaczeń w swoim sercu.

Dawid patrzył na Teodora, drżąc z ukrytych emocji.

– Zadzwoń – nakazałem mu łagodnie.

Kiwnął potakująco głową. Sięgnął po telefon. Opadał z sił, potrzebny mu był dobry sen. Miałem zamiar mu w tym pomóc, gdy tylko skończy rozmowę. Czułem, że będzie po niej bardzo rozstrojony. Bardzo pragnął porozmawiać z siostrą. Potęgujące się emocje podczas wybierania numeru niemal groziły wybuchem. Spojrzeniem poprosił, bym przy nim został. Uśmiechnąłem się lekko, by go podtrzymać na duchu, bo jedynie na to potrafiłem się teraz zdobyć. Czułem się nieco skrępowany na myśl o tym, że będę uczestniczył w tak osobistej rozmowie. W końcu nigdy przedtem nie pełniłem takiej roli.

– Tak? – nie musiałem przykładać ucha, by usłyszeć głos Weroniki – Dawid?

– Wera… – zaczął łamiącym się głosem. I w tym momencie wszelkie tamy, które starał się utrzymać, puściły nagle, a słowa wylały się rozpaczliwą, błagalną falą, rozdzierającą serce – Wera, przepraszam cię! Tak bardzo cię przepraszam! Nie chciałem tego! Proszę, musisz mi uwierzyć!

– Dawid… – zaczęła mówić, przejęta jego rozpaczliwym, błagalnym łkaniem – Dawid, posłuchaj…

– Nie chciałem cię skrzywdzić… – przerwał jej. Głos rwał mu się z emocji, a ręce trzęsły się jak u epileptyka. Przepraszał ciągle, nie mogąc powstrzymać potoku słów, porywu gwałtownych uczuć, nie dopuszczając jej prawie do słowa.

Próbowała przedrzeć się przez jego emocje, przekonać go, że już nie chowa urazy, porażona jego zachowaniem. Pytała, czy ma tam przyjechać i niemal błagała go, żeby się uspokoił, a tymczasem Dawid szlochał, wyrzucając z siebie strach o swoją i jej przyszłość, przerażenie tym, co go spotkało i tym, co jeszcze mogło się zdarzyć, jednocześnie tak przepełniony miłością do siostry i rozpaczą, że słuchając go, sam miałem łzy w oczach. Weronika płakała razem z nim, zapewniając, że już nie musi się martwić, że mu wybacza i tak naprawdę nic się nie stało. Patrzyłem na niego, myśląc o tym, jak wrażliwym, uczuciowym człowiekiem jest i jak bardzo to wszystko przeżył. Zastanawiałem się, skąd obaj zaczerpniemy siłę, by walczyć. Ja, by go wspierać, a on, by to wszystko wytrzymać. Bałem się tej przyszłości. Jednak byłem pewny, że obaj się nie poddamy. Łzy i rozpacz Dawida wynikały ze wstrząsu, który przeżył, uświadamiając sobie bolesną prawdę. Następny cios przyjmie już lepiej przygotowany. Czułem w nim tę siłę. Motywowała go troska o bliskich i moja obecność, chociaż z tego ostatniego nie byłem dumny. Nie wiedziałem, na co będzie mnie stać i co z nami będzie, ale wiedziałem, że będę go bronił najlepiej, jak potrafię.

– Wera – rozpaczliwy głos Dawida zmienił ton, chrypiąc pod wpływem emocji – Ze mną dzieje się coś złego…