Nie w moim typie - Mikołaj Milcke - ebook

Nie w moim typie ebook

Mikołaj Milcke

4,2

Opis

Mądry, seksowny i doświadczony – czy na zawsze utracił wiarę w miłość?

Nie w moim typie” to kontynuacja bestsellerowych powieści „Gej w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha”. Oprawie dziesięć lat starszy bohater jest już dojrzałym mężczyzną, zdolnym i doświadczonym dziennikarzem. W jego życiu właśnie rozpoczyna się nowy etap – decyduje się na kupno mieszkania, które urządza z wielkim zaangażowaniem. Jednak jego życie prywatne to istny bałagan. Skacze z kwiatka na kwiatek, biega na szybkie randki, kończące się seksem w plenerze, i twierdzi, że w miłość już nie wierzy. Doganiają go również duchy przeszłości, a miasteczko, które tak dawno zostawił za sobą, uparcie nie pozwala o sobie zapomnieć...

Niezależnie od tego, co mówi tytuł, ta powieść jest zdecydowanie w moim typie! Wciągająca fabuła, przesympatyczny bohater i tona dobrego humoru. Gorąco polecam!
Agnieszka Nikczyńska, ksiazki-takie-jak-my.blogspot.com

W kwestii związków – posucha. Chyba, że liczyć ten czterdziestoletni – z bankiem. Tak, gej ma własne mieszkanie i w końcu jest u siebie. Jednak – jak to zwykle bywa – komplikują się inne sprawy. Tym razem rodzinne, o ile w ogóle mogą skomplikować się jeszcze bardziej. W dodatku wydaje się, że miłość omija geja szerokim łukiem. Czy straci wiarę w miłość dlatego, że po raz kolejny usłyszał: „Nie w moim typie”?
Katarzyna Bieńkowska, www.poligondomowy.pl

Nie w moim typie” wstrząśnie waszym światopoglądem i skłoni do refleksji nad własnym życiem. To historia, która udowadnia, że podejmowanie zbyt pochopnych decyzji i swobodny styl bycia może okazać się ułudą i nie przynosić satysfakcji.
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com

Najzabawniejsza i zarazem najsmutniejsza ze wszystkich dotychczasowych części. Doświadczony gej z wielkiego miasta mknie przez życie niczym błyskawica. W końcu żyje tak jak chce, robi co chce, jednak przeszłość upomina się o swoje. Czy uda mu się wypłynąć na spokojne wody?
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com

Mikołaj Milcke – ur. w 1981 r. w Sokołowie Podlaskim, pisarz, dziennikarz, autor tekstów piosenek. Przez wiele lat związany zawodowo z TVP, później z Wirtualną Polską. Publikował w „Polityce”, „Sukcesie”, portalach Onet i Polki.pl, współpracował też z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVN24.

Należy do najpoczytniejszych w Polsce autorów literatury LGBT. Debiutował powieścią „Gej w wielkim mieście” (2011), następnie ukazała się jej druga część „Chyba strzelę focha!” (2013). Obydwie zyskały miano kultowych, a obecnie wznowione zostały w zmienionym i poprawionym wydaniu. „Nie w moim typie” (2019) i „Trzy po trzy” (2019) to ich kontynuacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (101 ocen)
51
28
19
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jask80

Nie polecam

Milcke jest grafomanem. Historia nudna, przewidywalna, płaska, nijaka.
00
Freya68

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowity, trzeci tom, doslownie pochłonięty bez przystanków. Coz bede opisywac....po prostu trzeba przeczytać!!!
00

Popularność




1. To wszystko moje

Odkryłem to kilka lat temu, przypadkiem. Byłem już wówczas dorosłym człowiekiem. Pod prysznicem, podczas mycia włosów wpadłem na to, że tuż po użyciu szamponu, gdy tylko zaczyna się pienić, można zafundować sobie inną, w finale porównywalną z orgazmem, przyjemność. Wystarczy włożyć w to odrobinę trochę siły i masować głowę ciut mocniej niż zwykle. Silniej, to znaczy tak, że zaczynają pracować mięśnie. Ale to żadna cena za to, co dzieje się później. Im więcej piany, tym większa fala rozkoszy przepływa przez ciało. Napięcie miesza się z rozluźnieniem, ciepło z zimnem, niebo walczy z piekłem. Czasem wszystko przebiega w ciszy, innym razem wymyka się cichy jęk rozkoszy. Całość można porównać jeśli nie do seksu, to na pewno do masturbacji. Szczególnie tej chłopięcej, wstydliwej, nieomal zakazanej. Do dziś pamiętam przestrogi siostry Tereski, wąsatej katechetki z podstawówki, która na każdej lekcji religii przestrzegała: „Samogwałt powoduje powstawanie błony między palcami. Jak u wodnych stworów!”. Ale czymże była mityczna błona wobec szczenięcej, odkrywanej wciąż na nowo przyjemności? Takiej, gdy jest się jeszcze przed poznaniem przyjemności obcowania z innym ciałem. Innego ciała nie potrzebowałem też pod prysznicem.

Gdy woda leje się z góry, ja energicznie trę głowę, wywołując uczucie nieopisanej błogości. Dziś jest miło do kwadratu, bo pierwszy raz robię to w swojej własnej łazience. Pomieszczenie stanowi część trzydziestoośmiometrowej, umiejscowionej przy alei Wojska Polskiego dwupokojowej powierzchni, do której od kilku dni posiadam, podpisany przez notariusza, akt własności. Oczywiście drugim, a raczej pierwszym, właścicielem jest bank, który wzmiankowaną wyżej nieruchomość skredytował. Na, bagatela, czterdzieści lat. Nie trzeba wyższej matematyki, żeby policzyć, iż współwłaściciela pozbędę się tuż przed sześćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami. Chyba że po drodze wygram milion i harmonogram spłat trafi szlag. Kredyt uzna się za spłacony także wówczas, gdy wcześniej szlag trafi mnie. Spadkobierca dostanie nieruchomość z czystą hipoteką. Ale tę pętlę założyłem sobie na szyję dobrowolnie, można nawet powiedzieć, że o nią walczyłem. Osiem lat warszawskiego życia zajęło mi wypracowanie zdolności kredytowej. I w nagrodę bank zakuł mnie w kajdany nazywane ładnie „pożyczką hipoteczną”. Woda się leje, trę głowę, zaczyna wydawać z siebie niezidentyfikowane dźwięki i nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie dzwonek telefonu.

W dalszym ciągu obowiązuje podział dzwonków. Muzyka z Muppet Show nadal przypisana jest do mamy, wszak dzwoni z krainy Muppetów, której już od dawna nie ogarniam. Blondie odzywa się, gdy dzwoni Maria; śpiewa Marię. Maria to Maria. Matyldzie, ostatnio, dostał się disopolowy hit Weselny klimat, a Nina sama sobie nagrała i zmontowała dzwonek do mojego telefonu. „Odbierz. [przerwa] Czekam, odbierz. [przerwa] Dzwonię [przerwa] Dzwonię i powoli tracę cierpliwość. Jak dzidy pragnę, jeśli nie odbierzesz, to wejdę na górę i nakryję cię na tym, co robisz. I nie kłam, że to nie są świństwa! Odbierz! Z kim tam leżysz? Odbierz!”. Mniej więcej do połowy tego osobliwego powiadomienia o nadchodzącym połączeniu w tle, a szczególnie w przerwach, pobrzmiewa Humoreska Dvořáka, ale po około minucie – podczas której zwykle odbieram telefon – muzyka zmienia się na deathmetalowy hit Helleluyah!!! (God Is Dead) zespołu Vader. A raczej epileptyczny jazgot gitar stanowiących podkład tego numeru. Na wersję z tekstem się nie zgodziłem. Takie dzwonki uwielbiają się odzywać w najmniej odpowiednim momencie. Wolałem nie ryzykować promocji utworu Helleluyah!!! (God is Dead) na przykład w siedzibie Episkopatu.

Zanim udaje mi się wyskoczyć spod prysznica, Vader poczyna sobie znakomicie, szczelnie wypełniając niewielką przestrzeń mojego – tak, mojego! – dużego pokoju. Odsłaniam moją (!) zasłonę prysznicową z motywem kwadratów z obrazu Pieta Mondriana, mijam moją (!) pralkę i moją (!) umywalkę, nad którą wisi moje (!) lustro, po czym dynamicznie przecinam najpierw moją (!) łazienkę, potem mój (!) przedpokój i gdy wpadam do mojego (!), nazwijmy go, salonu, telefon przestaje dzwonić. Zanim oddzwaniam, postanawiam jednak wrócić do łazienki i się wytrzeć – oczywiście moim (!) – ręcznikiem, bo leje się ze mnie jak z rynny.

Po powrocie do salonu biorę do ręki telefon, ale nie mogę zasiąść ani w moim fotelu, ani na mojej kanapie. Rozkładam się więc na materacu, jedynym meblu – nie licząc kuchni, ale ta jest w zabudowie – jaki mam, i wybieram numer.

– Halo? – Nina odzywa się po dłuższej chwili oczekiwania.

– Czy ja ci przypadkiem nie przeszkadzam? – pytam zdezorientowany po chwili wsłuchiwania się w tło.

Moja przyjaciółka wyraźnie dyszy, a w drugim planie słychać piosenkę Get Down zespołu Backstreet Boys. Hit naszej młodości.

– Nie, nie.

– Ale jęczysz?

– Nie jęczę, tylko sapię – wyjaśnia przyjaciółka, z którą lada dzień mamy obchodzić ósmą rocznicę znajomości.

Byliśmy z Niną na jednym roku na studiach. To jedna z pierwszych osób, które poznałem w Warszawie i jedna z pierwszych na uczelni, z którą rozmawiałem. Zaiskrzyło od razu. O naszych występkach można by napisać kilkutomową powieść. Razem się śmialiśmy, razem płakaliśmy, ratowaliśmy się wzajemnie w kryzysowych momentach, przeżywaliśmy mniej i bardziej udane związki oraz słabsze i mocniejsze uderzenia serca, a także swoich interesujących i tych zupełnie niewartych uwagi, kolejnych partnerów, chłopaków i kochanków. Jeśli byłem Anią Shirley, to Nina była z pewnością moją warszawską Dianą Barry. Warszawską, bo druga, a właściwie dwie pierwsze – Matyldę i Marię – poznałem jeszcze w moim rodzinnym miasteczku. Co za szczęście, że wszystkie trzy stanęły na mojej drodze. I, na szczęście, nadal na niej stoją.

– Sapiesz? – pragnę się upewnić. – Współżyjesz czy masz zawał?

– Nie mam zawału! I nie współżyję. A gdy współżyję, to nie odbieram telefonu. Co więcej! Zawsze informuję cię, kiedy masz do mnie nie dzwonić, bo planuję współżyć. – Tak jest w istocie. – Sapię, bo ćwiczę – prostuje moje uciekające na manowce myśli Nina.

– Powiedz mi, czy przypadkiem nie oglądałaś wczoraj w nocy Ezo TV? – rzucam niewinnie.

– Jak to w nocy? W nocy byłam u ciebie. Pamięć szwankuje czy delirium?

– O matko! – Zaczynam się niecierpliwić. – Jak wyszłaś ode mnie i wróciłaś do domu – precyzuję.

– Jak wróciłam od ciebie, to się położyłam do łóżka. W makijażu, aż mi się oczy skleiły od tuszu, gdyż byłam solidnie nawalona.

– Kurczę, właśnie ja też – wyrzucam z siebie z żalem.

– O tak! – Słyszę wyraźną satysfakcję w jej głosie. – Już nie będziesz mógł powiedzieć, że nigdy cię nie widziałam pijanego. Mam na to nawet dowód w postaci nagrania video.

Nina wie, co mówi. Ja też. Jak bumerang wraca do mnie jedna ze scen minionej nocy. Na środku pokoju przykryte ceratami pudła z książkami. Złączone robią za stół uginający się pod ciężarem rozmaitych wiktuałów, likierów, win i miodów pitnych. Bez wódki, nikt z naszego grona nie lubi wódki. Wokół stołu zebranie świrów przebranych za – teoretycznie – Madonnę w spiczastym staniku jak z „Vogue”, Whitney Houston z różowymi ustami i srebrną kokardą z klipu How Will I Know, Beatę Kozidrak w naszyjniku z teledysku Józek, nie daruję ci tej nocy, Marie z Roxette – która mogła być też Małgorzatą „Meluzyną” Ostrowską – i Rominę Power z różą za uchem, której towarzyszył oczywiście Al Bano. I ja, jako Shazza, która po brawurowym wykonaniu Bierz, co chcesz bierze się za zgoła inny repertuar. W mgnieniu oka na palcach środkowym i wskazującym znajduje się kawałek folii aluminiowej. Telefon zaczyna się trząść, a w tle słychać płaczącą ze śmiechu Ninę. Jako jedyna wie, co się święci. Chwilę później pokój wypełnia Barka, pieśń oazowa, znana bardziej jako ukochana pieśń umiłowanego przez wszystkich Polaków Jana Pawła II. Śpiewanie przez folię daje pielgrzymkowy efekt pierdzącego megafonu. I zanim dochodzę do trzeciego wersu, podłogę froterują już wszyscy. Rechot tłumi prawdopodobnie jedyne w dziejach polskiej muzyki i Kościoła wykonanie Barki przez Shazzę. A co dzieje się później, mogę się tylko domyślać. Tego Nina nie nagrywa. Ręce ma zajęte czymś zupełnie innym.

Ściany obydwu izb mojego apartamentu zapełnione są antykami. Gustowna komoda, szafa, regał na książki, szuflady, siedziska, a nawet lampa i stolik pod telewizor. W kadrze zostaje zatrzymana prowadząca „Wiadomości”. Niewątpliwą wadą wyposażenia jest to, że wszystko zostało narysowane i pokolorowane kredkami przez Ninę, Marię, Eryka – ojca chrzestnego mojego lokalu – i kolegę z pracy, Grzegorza, których przyjąłem na parapetówce. Matylda – Diana Barry nadal mieszkająca w miasteczku, moja „najstarsza” przyjaciółka – nie mogła przyjechać. Pierwsze wspomnienia z nią związane sięgają piaskownicy, potem zaliczyliśmy wspólną podstawówkę i milion innych przygód, na szczęście nawet mój wyjazd do Warszawy nie osłabił tej relacji. Nie dotarła, a raczej nie dotoczyła się do stolicy z powodu ciąży. Brzuch i sikanie co pół godziny zatrzymały ją u boku męża, córki, królika i psa.

Kilka lat temu Matylda wyszła za mąż za Sylwka, handlującego półtuszami wieprzowymi, całkiem obrotnego lokalnego biznesmena. Stworzyła piękny, ciepły, serdeczny dom. Jeden z tych, w którym chce się bywać. Ich pierwsza córeczka – Zuzia – jest już całkiem rezolutną pięciolatką, a w ciągu miesiąca ma się jej urodzić siostrzyczka. Matylda jest więc grubą i, jak sama mówi, wyładowaną po sufit ciężarówką, dla której podróż nawet na drugi koniec miasteczka jest niczym wyprawa do sąsiedniej galaktyki. Wycieczka do Warszawy to podróż między wymiarami. Wybaczam. A kiedy obecni popisali się talentem plastycznym? Nie wiem, nie pamiętam. I trochę żal, że na dniach wszystko zostanie zamalowane białą i szarą farbą.

– Ale dlaczego miałabym oglądać w nocy Ezo TV? – Nina wraca do tematu.

– Bo chyba wczoraj się tam dodzwoniłem – wyznaję ze wstydem wymieszanym z czymś w rodzaju spełnienia. Nie od wczoraj wiadomo, że dodzwonienie się do Ezo to mój niezrealizowany (dotychczas!) cel. – Do naszego wróżbity Macieja. I teraz mam kłopot, bo nie wiem, co mi powiedział. O przyszłości… – Wzdycham.

– A czegóż chciałbyś się dowiedzieć? – kpi Nina. – O przyszłości.

– Czegokolwiek. Czy zarobię furę siana, czy będę niczym Anderson Cooper, czy posmakuję jeszcze miłości. Każda informacja jest na wagę złota.

– À propos miłości – podchwytuje Nina. – Kim jest dla ciebie ten cały Eryk i gdzie był ten drugi… Jak mu tam było…? – szuka imienia.

– Arek.

– Eryk i Arek. Pedalska opera mydlana. Jak dzidy pragnę! – Najwidoczniej nie może się powstrzymać. – Był Eryk. Widziałam, rozmawiałam. Więc się pytam, gdzie Arek? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

– No chyba nie myślałaś, że zaproszę ich obu!? – unoszę się.

– Tak właśnie myślałam. – Nie pozostawia złudzeń. – Kolegialnie byśmy ich przetestowali, ocenili i przynajmniej byłaby jasność. A tak to wciąż zgaduj-zgadula.

Nie wiem, czy można trafniej opisać sytuację, w której tkwię już od czterech lat. Chociaż, gdyby wiedziała wszystko, uznałaby, że era powiktoriańska, czyli moje życie uczuciowo-seksualne – a może raczej seksualno-uczuciowe – po Wiktorze to istny rollercoaster. Chociaż faktycznie Eryk i Arek to zdecydowanie dwa jego najistotniejsze wagoniki. Z czego tylko Eryk jest „ogólnodostępny”. Poznaliśmy się w 2006 roku, oczywiście przez GayRomeo, jeden z popularnych gejowskich portali randkowych. To ja zagadałem do niego. Jeszcze wówczas byłem na etapie hurtowego zarzucania sieci. Pisałem więc do prawie wszystkich brunetów w przedziale wiekowym trzydzieści–czterdzieści lat, wyższych niż sto osiemdziesiąt centymetrów i ważących więcej niż siedemdziesiąt pięć kilogramów, ideał po prostu nie mógł być zbyt młody, zbyt niski ani zbyt chudy. Takie wówczas miałem standardy. Część oczywiście nie odpowiadała wcale, inni raczyli mnie krótkim, lecz wymownym zdaniem: „Nie w moim typie”, kolejni prosili o zdjęcie i gdy je dostawali, udawali, że nie żyją. Z nielicznymi, którzy byli zainteresowani, najpierw wymieniałem wiadomości i, jeśli wszystko grało, umawiałem się na quasi-randki. Jedne trwały kwadrans, inne godzinę, jeszcze inne tyle, ile czasu potrzeba na wypicie kawy, a nawet dwóch. Chociaż dwie kawy, tak samo jak druga randka, były prawdziwą rzadkością. I jeszcze wtedy nie wyobrażałem sobie, by z tymi, którzy rokowali, chodzić tak po prostu do łóżka. Miałem dwadzieścia sześć lat i jeszcze szukałem miłości. Jak Carrie Bradshaw – „takiej prawdziwej, niewygodnej, absurdalnej, spalającej, takiej, bez której nie można żyć”.

Z Erykiem umówiłem się w listopadową sobotę, przed wejściem do kawiarni przy rondzie ONZ. I chociaż na miłość zupełnie nie rokował, spotkaliśmy się drugi, piąty, dziesiąty raz. I jest, od blisko czterech lat, zawsze w zasięgu ręki. Na tyle blisko, byśmy mogli pójść razem na koncert Madonny w 2009 roku i bym mógł włożyć moją ulubioną – wyraźnie za małą na niego – pomarańczową bluzę z naszytym napisem „Army”. To chyba jego obecność sprawiła, że nie eksplodowałem już po pierwszej piosence. Bo choć mieliśmy miejsca siedzące, od sceny dzieliły nas lata świetlne, a zamiast Madonny widziałem w oddali maleńką, fikającą na scenie pchełkę. I musiałem uwierzyć organizatorom na słowo, że gdzieś tam naprawdę jest Madonna. Ale nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko, jak myśli otoczenie. Wszyscy bez wahania oceniają naszą relację jako małżeńską. I gdy wyznaję, że nie tylko nie jesteśmy parą, ale też nigdy ze sobą nie spaliśmy, posądza się mnie o kłamstwo. A jest to najprawdziwsza prawda. Ani razu nie połączyła mnie z Erykiem żadna seksualna przygoda, nawet się nie całowaliśmy.

Co innego z Arkadiuszem. Wziętym także z sieci, a konkretnie z Gejowa. Bo tam też łowiłem. Zarówno czynnie, zamieszczając anonse, jak i biernie, odpowiadając na nie. Arka złowiłem czynnie. W końcówce 2006 roku, jakieś trzy tygodnie po Eryku. Intymnie połączyliśmy się dziesiątki, jeśli nie setki razy. I to na wiele sposobów, ale nie od razu, a dojście do tego – nawet jak na rządzące w świecie gejów zasady – było dość nietypowe. Arkadiusz odpowiedział na moje ogłoszenie. Nie pamiętam jego treści. Wiem jednak, że nie dopełniliśmy podstawowych gejowskich – dla wielu żelaznych – rytuałów. Chodzi o to, że Arek przed spotkaniem nie pokazał mi swojego zdjęcia. A przecież zasady były i są jasne: „no foto, no fun”. Nie rozmawialiśmy nawet przez telefon, co było dość dziwne, bo test głosu był pierwszym, jaki przeprowadzałem na poznanych w wirtualnym świecie facetach. Słaby, piskliwy, wysoki głos potrafił ukatrupić nawet największego adonisa. A gdyby tego było mało, Arkadiusz był blondynem i mierzył mniej niż sto osiemdziesiąt centymetrów. Testu głosu nie było, nic nie pasowało, mimo to poszedłem pod pomnik Starzyńskiego. Nie wiedziałem, na kogo czekam, rozglądałem się nerwowo po placu Bankowym, gdy nagle podszedł do mnie krótko ostrzyżony chłopak. Mojego wzrostu. Miał na sobie szarą puchową kurtkę, która skutecznie kamuflowała budowę ciała. Do tego szare dresowe, bawełniane spodnie i sportowe obuwie typu adik. No po prostu kibol, pomyślałem, a wyobraźnia szalała. Z jednej strony dobrze, że kibol, a z drugiej? Strach się bać.

– Długo jeszcze będziemy tak chodzić? Zimno trochę się robi – zapytał wyraźnie zniecierpliwiony Arek po tym, jak urządziłem mu trwającą ponad godzinę zaprawę. – I co ty się tak rozglądasz? – Nie dało nie się nie zauważyć, że co chwilę zerkam na boki i za siebie, ale nie mogłem inaczej sprawdzić, czy nikt za nami nie idzie. Nie tak dawno czytałem o modzie panującej wśród narodowców i wszelkiej maści prawicowców. Podobno w sieci umawiali się z gejami, a w ciemnej uliczce dołączali koledzy i wpierdol.

– A nie powinienem się rozglądać? – wypaliłem.

– A powinieneś? – Arek nie krył zdziwienia.

– A nic mi nie zrobisz?

– A co mam ci zrobić? – Stanął jak wryty.

– No wiesz. W ciemną uliczkę i wpierdol. – Przestałem bawić się w zagadki i odkryłem karty.

Wyraźnie rozbawiony Arek nie znał tej mody. Zapewne dlatego, że nie był kibolem. Okazał się trzy lata starszym ode mnie lekarzem weterynarii. Gdy wreszcie usiedliśmy w jednej z piwnic na Starym Mieście, radio grało hit Andrzeja Piasecznego, który śpiewał: „Przyjdź, zawsze może być coś między nami”. Przyszedłem, uwierzyłem i poczułem, że wpadam. Wcale nie dlatego, że gdy zdjął swoją wielką kurtkę okazało się, że wcale nie jest chudy. Słowem, które najlepiej go opisywało, było jeśli nie „muskularny”, to na pewno „atletyczny”. Siedzieliśmy kilka godzin. I gdyby nie to, że miał ostatnią kolejkę do Piaseczna – gdzie mieszkał – pewnie siedzielibyśmy dalej. Kiedy wsiadł do wagonu, byłem pewien, że jestem zakochany w tym specjaliście od krowich porodów. I z tego wszystkiego nawet do głowy mi nie przyszło, by poprosić go o numer telefonu. Wszak dotychczas kontaktowaliśmy się tylko mailowo. Maria, z którą wtedy wynajmowałem mieszkanie, oczywiście zauważyła, że lewituję, ale milczałem jak grób. Nie chciałem zapeszyć. Jeszcze tej samej nocy wysmarowałem Arkowi elaborat, w którym wyznałem, jak wielkie wrażenie na mnie zrobił, i że koniecznie musimy spotkać się raz jeszcze. To jedno proste zdanie rozciągnąłem na półtorej strony. Oczywiście dołączyłem swój, od lat ten sam, numer komórki. Liczyłem, że 513 230 826 ma cudowną moc, która niczym magnes, przeciągnie do mnie Arka i nieznoszącym sprzeciwu, wręcz histerycznym tonem zażądałem oddzwonienia. Nic dziwnego, że chłopak przepadł na dwa miesiące i odezwał się dopiero na początku lutego następnego roku. Oficjalnie miał dużo pracy, nie chciał jednak zdradzić, jak dużo krów postanowiło urodzić w tym samym momencie. Ponieważ zadzwonił z zastrzeżonego, nadal nie miałem jego numeru. Drugą randkę zaproponował u mnie. I nie było wątpliwości co do celu wizyty. Padło na dzień, gdy na pewno miałem być sam. Rozebrał mnie w przedpokoju i wziął tak, jakbyśmy mieli za sobą lata wspólnych doświadczeń, jakbyśmy znali swoje ciała i ich upodobania. I faktycznie miał w sobie wiele z dresiarza. Pożegnałem go jeszcze bardziej zakochany, dostałem też numer telefonu.

Taki stan trwa od czterech lat. Długo. Mimo to są sfery, do których Arek nigdy mnie nie dopuszcza. Jedną z nich jest jego dom. Nigdy tam nie bywam. Zawsze spotykamy się u mnie, parę razy zaliczyliśmy numerek w samochodzie. Jasne, że chciałbym, by pokazał mi tę i inne sfery swojego życia, ale nie naciskam. Wszak łączy nas tylko, albo – zważywszy na jego jakość – aż seks. To co, że raz na miesiąc lub rzadziej? Czekam na ten raz, jak czeka się na szklankę wody w upalny dzień. Ten raz potrafi mi czasem wystarczyć na wiele miesięcy.

– Czyli z Arkadiuszem spółkujesz, a Eryk zaspokaja twoje potrzeby emocjonalne? Przychodzi, dogląda, zawozi, przywozi, pociesza, ocenia, podpowiada. Jak mąż! – podsumowała kiedyś Nina moje relacje z mężczyznami, których nie odważyłem zaprosić się na jedną imprezę.

– Można tak to ogólnie opisać. – Nie mam możliwości zaprzeczyć.

Nina nie lubi Arka. Mimo iż go nie spotkała, to żywi do niego jak najgorsze uczucia. Zna go tylko z moich relacji. Gdyby to ona od kilku lat z pasją opowiadała mi o chłopaku, którego nigdy nikt nie widział, zastanawiałbym się, czy nie postradała zmysłów i czy nie wymyśliła sobie kochanka. Ale Nina nie jest mną. Słucha. Przeklina go w duchu i nie tylko, ale słucha. Na początku mniej lub bardziej wprost podpytuje, czy nie możemy być po prostu razem. Nie możemy, nie wiem czemu, ale nie możemy. A im dalej w las, tym bardziej po imieniu nazywa tę relację, którą od dłuższego czasu uważa za patologiczną. Jej zdaniem Arek wpędza mnie w lata i zajmuje w moim sercu miejsce, które należy się komuś innemu. Najpierw nie mówi komu, a teraz już się nie hamuje. Otwarcie głosi pogląd, że tym kimś jest Eryk. Zresztą mojej z nim relacji też nie uważa za zdrową. Całkiem słusznie nie rozumie, jak można z kimś żyć jako para, widywać się codziennie, spędzać razem weekendy i wakacje, a jednak parą nie być. Ja nie tylko to rozumiem, ale też nauczyłem się w tym pływać i czerpać z dwóch facetów. Brać – żeby nie powiedzieć ciągnąć – z nich to, co mieli najlepszego, ale z żadnym nie być, żadnego z nich – raczej – nie kochać, dla żadnego z nich nie być numerem jeden, tak samo jak żaden z nich nie jest numerem jeden dla mnie.

Nina zostawia mnie z natłokiem galopujących myśli. Siadam z nimi na balkonie, z którego rozpościera się widok na centrum Warszawy. Jest jeszcze lepiej niż osiem lat temu, w moim małym, pierwszym pokoju na Bielanach. Przed nosem drzewa. Sięgające mojego siódmego piętra topole i znacznie niższe kasztanowce i klony. Patrząc na nie, bez trudu można się zorientować, że w przyrodzie lato resztką sił walczy ze zbliżającą się jesienią i tę walkę zaczyna coraz wyraźniej przegrywać. Dalej tory kolejowe, za nimi Arkadia, a potem już tylko Pałac Kultury i Nauki oraz wieżowce Śródmieścia. Przybyło ich przez te wszystkie lata. To co, że siedzę na podłodze? To co, że mam kredyt na całe życie? To co, że aktualnie w moim domu jest tylko materac, radio i czajnik elektryczny? I tak pięknie się urządziłem. Zapewne rozpływałbym się nad swoim szczęściem aż do zmroku, gdyby nie kolejny dzwonek telefonu. Rozbrzmiewa kankan, czyli melodia neutralna. Zerkam na wyświetlacz, a tam niepozostawiający złudzeń komunikat: dobija się ktoś, kto nie dzwonił do mnie chyba nigdy. To musi zwiastować jeśli nie całkowitą katastrofę, to na pewno poważne kłopoty.

2. Brat

Możliwość jest właściwie jedna – matka nie żyje. Dawid nie zadzwonił do mnie ani razu przez osiem lat. Bo tyle czasu upłynęło od mojej wyprowadzki z miasteczka, a zarazem z domu. Dziś ja mam prawie trzydzieści lat, on dwadzieścia pięć. Ja zdążyłem – prawie – skończyć studia, iść do pracy i kupić mieszkanie, a on nadal mieszka z rodzicami i jest od nich całkowicie uzależniony, zaś oni z pasją to uzależnienie pielęgnują. Ma wikt, opierunek, a nawet kieszonkowe. Bo wypić i zapalić też lubi. Po gimnazjum uznał, że dalsza edukacja nie jest mu do niczego potrzebna, podobnie jak praca, która zdecydowanie się go nie trzyma. Nie mam pewności, czy przepracował gdzieś więcej niż miesiąc. Zwykle zaraz po pierwszej wypłacie idzie w tango i tyle go widzieli. Teraz dzwoni do mnie.

– Jak tam? – zaczyna. Jest zbyt spokojny na to, żeby ktoś umarł.

– Gdzie? – pytam zbity z tropu.

– No kurwa, u ciebie przecież – precyzuje.

– U mnie? – Nadal nie wierzę, że brat pyta, co u mnie. Jak nic chce kasy.

– Ale od którego momentu mam zacząć opowiadać? Ostatni miesiąc czy od dwa tysiące drugiego roku? – Mniej więcej wtedy ostatni raz dłużej rozmawialiśmy.

– Dasz mi numer do Maryśki? – Dawid przechodzi do rzeczy.

– Do której? – Naprawdę się nie orientuję, o którą mu chodzi.

– Weź nie pierdol, a ile znasz Marysiek?

– Jedną. – Jestem prawie pewien odpowiedzi.

– To daj mi do niej numer – żąda mój brat.

– Ale po co? – oburzam się. – Ja nie wiem, czy mogę rozdawać. Muszę zapytać. Zresztą ona jest na… na Cyprze, na wakacjach! – Na poczekaniu wymyślam powody, żeby przeciągnąć sprawę. Niektóre są prawdziwe.

– Musisz pytać moją koleżankę ze szkoły, czy możesz mi dać do niej numer? Weź się, kurwa, lecz – poucza mnie zwięźle.

– Stary… – Zmieniam ton, bo Dawid mnie delikatnie uruchomił. – Tak to działa w świecie cywilizowanych ludzi. Jak nie masz do niej numeru, to znaczy, że nie jest dla ciebie tak bliską koleżanką, jak by się mogło wydawać. To raz. I dwa – czego od niej chcesz?

– Nie twój interes.

– Dobra. Skoro nie mój, to się rozłączam.

– Czekaj, kurwa, czekaj. Muszę porozmawiać z lekarzem – uchyla rąbka tajemnicy.

– I wybrałeś Marię? – Z trudem powstrzymuję śmiech.

Nie dlatego, że Maria – moja Diana Barry mieszkająca już w Warszawie, ale pochodząca z miasteczka – nie miała prawa być lekarzem. Wręcz przeciwnie. Mała Marysia dwa miesiące wcześniej ukończyła studia medyczne na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, miała dyplom, ale nazywanie jej lekarzem w tym momencie kariery zawodowej jest jednak nadużyciem. Mój brat nie ma pojęcia o tym, że Maria nie ma jeszcze prawa do wykonywania zawodu. Nabędzie je za trzynaście miesięcy, po stażu i po zdaniu Lekarskiego Egzaminu Państwowego. A specjalność? Za kolejnych pięć lub sześć lat. Jednak po co Dawidowi lekarz? Tego nie udaje mi się z niego wycisnąć. Obiecuję, że zapytam Marię, czy mogę podzielić się jej numerem, i tak też robię. Odpisuje rano. Tuż po mojej parapetówce faktycznie poleciała na Cypr. Teraz jest równie zdziwiona jak ja, ale się godzi. Musimy się dowiedzieć, po co mu lekarz i czemu nie mógł skorzystać z usług tych, którzy są w miasteczku.

Maria udała się na Cypr z Jankiem. Gdy cztery lata temu przyprowadziła go do naszego wynajmowanego wspólnie mieszkania przy Etiudy Rewolucyjnej, wszyscy – czyli ja i jeszcze dwie nasze współlokatorki: Julka i Sandra – oniemieli. Wiedzieliśmy, że jest lekarzem po trzydziestce. Nie uprzedziła nas jednak, że przed nami, dwudziestolatkami, stanie gość, który w kolejnym roku przekroczy czterdziestkę. Nie łysiał, ale widoczne były pierwsze siwe nitki na skroniach. Lekko licząc, dzieliło ich niemal dwadzieścia lat. Maria miała wtedy dwadzieścia jeden. Dziewczyny z trudem powstrzymały śmiech, ale ja – po bliższych oględzinach – stwierdziłem, że gdyby nie staromodne wąsy, które nosił, byłby całkiem do rzeczy. Co się niedługo później potwierdziło. Bo, zapewne naciskany przez młodą dziewczynę, Jan pozbył się peerelowskiego zarostu, tym jednym ruchem ujął sobie minimum dekadę. Nauczył się nawet obsługiwać Naszą Klasę! Z biegiem czasu towarzystwo przełknęło Jana, jego PESEL, a nawet byłą żonę wraz z synem Miłoszem. Młodszym od Marysi zaledwie o pięć lat. Na szczęście został on z matką i Maria nie musiała robić za macochę. Polubiłem Janka, oczywiście na tyle, na ile można polubić kogoś, z kim ma się tylko okazjonalny kontakt. Czułem, że u boku majętnego chirurga moja przyjaciółka nie zginie. Tak w życiu, jak i w pracy. Przecież poznali się w szpitalu. W wakacje między pierwszym a drugim rokiem Maria była praktykantką w jego szpitalu. Padały zarzuty, że to trywialne. Lekarz i studentka. Jak pilot i stewardesa, fotograf i modelka, szef i sekretarka, stary i młoda. I siebie, i Marię utrzymywałem jednak w przekonaniu, że pospolicie byłoby, gdyby była pielęgniarką, a ona miała być lekarką. W niedalekiej przyszłości przecież będą sobie równi. A że facet pociągnie ją do góry i da lepszy start, co w tym złego? Jak świat światem ktoś kogoś winduje.

Intrygował mnie i smucił nieco fakt, że Janka prawie zawsze nie ma. Z tego, co wyczytałem, wynikało, że był mistrzem w swoim fachu. Latał – jak nie po Polsce, to po świecie. Ze szkoleniami, wykładami, odczytami. Z tego też powodu Maria nie paliła się do szybkiej przeprowadzki do jego domu w Magdalence. Wiele czasu spędzałaby tam sama, a na Etiudy mieszkało nas czworo. Zwykle ktoś był w domu.

W tym roku nasza wieloletnia komuna naturalnie się rozkleja. Julka kończy swoją ochronę środowiska i wraca w rodzinne strony, Sandra wyprowadza się do faceta, a na koniec zapada moja decyzja o kupnie własnego mieszkania. Wszystko razem sprawia, że i Marysia decyduje się na zamieszkanie z Janem w jego okazałej willi w Komorowie pod Warszawą. Na mojego SMS-a odpowiada nazajutrz. Jest zdziwiona równie mocno jak ja tą nietypową prośbą, ale nie mamy wyjścia, jeśli chcemy się dowiedzieć, co zaszło. Natychmiast wysyłam Dawidowi jej numer. Marysia oddzwania tuż przed dziewiętnastą, gdy wychodzę z redakcji.

– Grubo jest – zaczyna chmurnie.

– Jak grubo? – Chcę wiedzieć, jak silną amortyzację szykować.

– Usiądź – odpowiada, co znaczy tyle, że jest bardzo, bardzo grubo.

– Dajesz. – Przysiadłszy na schodach, u stóp rozpadającego się dawnego hotelu Warszawa, który przed wojną był wieżowcem Prudentiala, daję sygnał do startu.

– No więc zapytał mnie, czy… – Nabiera powietrza. – Na pewno siedzisz? – dopytuje.

– Mów!

– Czy znam i mogę mu przepisać jakiś środek na przerwanie ciąży lub załatwić skrobankę. To ostatnie to cytat.

– Ja jebię! – Tylko na tyle mnie w tym momencie stać.

– No! – Maria wydaje z siebie niewiele więcej.

– Zrobił dzieciaka? – nie dowierzam.

– Na to wygląda. Co więcej, sprawa jest nieodwracalna. Nawet gdybym chciała, nie mogę mu pomóc.

– Bo?

– Bo to podobno początek drugiego trymestru – zdradza kolejny szczegół.

– A skąd wiesz? Skąd on wie? I co to za laska? – Chcę wiedzieć więcej.

– Nie wiem, co to za laska. Co mnie to obchodzi? Nie mówił, nie pytałam. Byli u lekarza i czytał mi kartę czy coś.

– I wpadł na to, żeby w czwartym miesiącu usunąć ciążę? W ogóle wpadł na to, żeby usunąć ciążę? – Od razu przypomina mi się Robert, który pożyczył od Wiktora kasę na zabieg, a jednak tego nie zrobili. Dziś Filip ma prawie siedem lat. Mieszkają w Leeds w północnej Anglii. Wyjechali z Darią z pierwszą falą emigracji na początku 2005 roku. A młody mówi po angielsku lepiej niż ja po polsku.

– To już chyba prawie piąty. Termin ma na koniec grudnia, chyba na dwudziestego siódmego. Zapytałam, czemu tak późno do mnie dzwoni – relacjonuje.

– I co?

– Powiedział, że dopiero dwa tygodnie temu kapnęli się, że coś jest nie tak.

– A okres, te sprawy? Nie zastanowiło ich, że go nie ma? – dziwię się jak Szczygieł w „Na każdy temat”, tylko on udawał, ja nie.

– Nie umiał powiedzieć – oznajmia bezradnie Maria i chociaż dzielą nas kilometry, widzę, jak wzrusza ramionami. – Dajmy na to, że to połowa czwartego miesiąca. To już serce bije, pompuje krew, płód ma nawet do dwudziestu pięciu centymetrów, trzyma główkę prosto, organizm sam syntezuje białka – udziela mi naprędce wykładu o okresie prenatalnym człowieka.

– I oni wpadli na pomysł aborcji? – Wciąż nie wierzę, że to się dzieje.

– Wpadli na to, ale na tym etapie już żaden lekarz im legalnie nie pomoże.

– A nielegalnie? – dociekam.

– Różni są ludzie. Różni są lekarze. Są też domowe sposoby. No wiesz… – Wyhamowuje.

– Na pozbycie się? – kończę za nią.

– Tak. Jak będą chcieli, to napije się domestosa czy łyknie jakieś prochy albo wieszak sobie włoży. Wujaszek Google podpowie.

– I co teraz?

– Nie wiem. Ja go spuściłam po drucie, że tak powiem.

– Dobra. Jeszcze mi powiedz, jak wakacje.

– Lampa, siedzę na jachcie. Słyszysz? – Zbliża telefon do szumiącej bajkowo wody.

– Toples?

– Nie. Zupełnie nago. Co godzinę tańczę przez kwadrans i świecę pusią. Jestem główną atrakcją Limassol.

– Takiej odpowiedzi oczekiwałem. A Jan?

– A Jan w tym czasie przechadza się między turystami i pobiera ojro do kapelusza.

– Można powiedzieć, że zarabiasz ciałem na chleb – rezolutnie łączę fakty.

– Tak. Jak Beata. – Maria idzie dalej.

– Która Beata? – zastanawiam się.

– Kozidrak.

– Beata Kozidrak zarabia ciałem na chleb? – wykrzykuję – Chyba głosem?

– Ale ty głupi jesteś! – Maria śmieje się głośno. – W piosence, ciemniaku! Lola, Lola! A tak szczerze, to współczuję im tej ciąży. Przecież Dawid jest w moim wieku, to właściwie mój kolega z ławki. – Chodzili w podstawówce do jednej klasy. – I ja sobie siebie w ciąży w tym momencie nie wyobrażam. No way! – podkreśla. – Za cztery, pięć lat może, ale teraz to wykluczone. Musiałabym zawiesić staż, potem przesunęłaby się specjalizacja i uczyłabym się do czterdziestki. – Nie wiem, czy bardziej przekonuje siebie, czy mnie.

Przez tydzień myślę albo o Dawidzie i ciąży, albo o farbach, tapetach i kafelkach. Nijak nie da się tego połączyć. Miejsca na myślenie o pracy nie zostaje zbyt wiele. Od trzech lat pracuję w redakcji publicystycznej. Propozycja z telewizji przyszła nagle i nieoczekiwanie. Pewnego dnia od niechcenia wysłałem kilka CV i gdy zadzwonili, nie wiedziałem, o czym mowa. Na szczęście szybko połączyłem kropki i stało się. Radio rzuciłem z dnia na dzień i jak natchniony pobiegłem tam, gdzie zawsze chciałem być. Zwłaszcza że w telewizji od pierwszego dnia dali mi umowę i pieniądze. Nie żaden staż, nie pięćset złotych na otarcie łez, tylko całe dwa i pół tysiąca złotych. Umowa śmieciowa, ale po co studentowi etat? Najważniejsze, że co miesiąc wypłata była na koncie, na które cały czas spływał też przecież kredyt studencki. Z miesiąca na miesiąc budżet zwiększył mi się o trzysta procent. Wydawało mi się, że złapałem za nogi nie tylko Pana Boga, ale i wszystkich świętych i błogosławionych. I to wszystko za robotę marzeń!

– Będziesz umawiał gości do programu, przygotowywał materiały do rozmowy, wybierał najważniejsze wypowiedzi z całego dnia, wokół których toczyć się będą wieczorne dyskusje – zapowiedziała moja przyszła szefowa. – Do pomocy będziesz miał jeszcze Grzegorza, ale w tej chwili… – Omiotła wzrokiem open space. – Nie widzę go. Pewnie jest na montażu.

– Coś jeszcze? – Nie wierzyłem, że nie ma w tym haczyka. Jednozdaniowy zakres obowiązków podzielony na dwie osoby za dwa i pół tysia? – zastanawiałem się w duchu.

– Czasem pojedziesz coś nagrać, ale bazujemy głównie na materiałach już nagranych – wyjaśniła Magda Olszówka, szefowa publicystyki i jednocześnie współprowadząca wieczorny godzinny program „Lustro Dnia”. Wielka gwiazda, choć na żywo znacznie niższa i drobniejsza niż w telewizji. Na ekranie zawsze wydawała mi się też dużo cieplejsza. Tymczasem przede mną stała encyklopedyczna królowa śniegu. – Może się wydawać, że pracy jest mało, ale sam zobaczysz. Czasem jedziemy na oślep.

Było na oślep. Zaczęło się od naprawdę wysokiego C. Wrzesień 2007 roku był końcówką kampanii przed wcześniejszymi wyborami do Sejmu, w październiku wybory, potem nowe polityczne porządki, a w międzyczasie premiera filmu Katyń, na którą posłali mnie z kamerą. Wajdę widziałem! Rozmawiałem z Małaszyńskim i Ostaszewską! Już w pierwszym miesiącu zorientowałem się, gdzie tkwił haczyk. Praca, w większości przypadków, zdecydowanie wykraczała poza standardowe osiem godzin i pięć dni w tygodniu, ale łyknąłem wszystko jak młody pelikan. Czymże był wydłużony dyżur wobec faktu, że na moich oczach działa się historia? A konto puchło. Gdy spostrzegłem, że mam tam pięć tysięcy złotych, poczułem się jak król życia. Dla mnie było to pięć milionów. Moich, zarobionych. Niezbyt ciężko, ale własnymi rękami. Jestem szczwany lis. Jako dziecko robiłem wywiady z sąsiadami przed blokiem, a teraz robię to samo i jeszcze mi płacą. W miasteczku, chyba po mojej wielkanocnej wizycie, też się zorientowali, że mi płacą. Mieli na to dowód, czarno na białym.

– Przyszedł twój PIT, pierwszy PIT – zakomunikowała mama, przekazując mi kopertę i nie patrząc przy tym w oczy.

– Ale… – Wiedziałem, dlaczego uciekła wzrokiem, ale zanim poprosiłem o wyjaśnienie, ubiegła mnie.

– Ojciec otworzył. Przypadkiem. Myślał, że to do niego. – Szarpnęło mną, już kiedyś otworzył mój list.

– Ojciec myślał, że napisali do niego z telewizji? Gdyby szukali kandydatów do programu „Najgłupszy Polak”, to nie pisaliby z działu finansowego.

Przez cztery miesiące zarobiłem dziesięć tysięcy złotych. Wiedzieli i mówili o tym wszyscy. Mój ojciec, mój brat, ciotki, wujkowie. W miasteczku dla niektórych, w tym dla mojej najbliższej rodziny, był to czasem ponad półroczny dochód. Mama od dwóch lat była na rencie. Wygrała walkę z rakiem. Usunęli jej co prawda jajniki, ale żyła. A wyniki zdawały się wróżyć dobrze. Ojciec, ku zaskoczeniu wszystkich, kilka miesięcy po tym, jak mama wydobrzała, ogłosił, że także jest chory. Na co? Żaden lekarz nie potrafił stwierdzić. Najpewniej na lenia, bo ani migotania przedsionków, ani żylaków, ani przewlekłego zapalenia błędnika, ani nawet zapalenia nerek nie udało się stwierdzić. Choć bardzo domagał się dializ. W ciągu kilku miesięcy został najgruntowniej przebadaną osobą, jaką znam. Lekarze wykluczali jedną, a on wymyślał sobie nową chorobę i szedł na nowe zwolnienie. Tylko zwolnienia od wódki nie wziął, ale przeciwnie – wziął się też za produkcję. Autorski – pędzony najpewniej w garażu jednego z sąsiadów – bimber znalazł się oczywiście na wielkanocnym stole, tuż obok święconki.

– Za to można telewizor nowy kupić! Płaski! Ja cię pierdolę, taki na, kurwa, pół ściany tutaj! – Gestykulował żywo. – A za pół roku to i nowy motor dla Dawida! Z salonu. Żeby zapierdalał, aż by furczało! I na nowego gąsiora by nie zabrakło! – głosił, zanosząc się kaszlowym, przypominającym chrumkanie knura śmiechem i raz po raz polewał młodszemu synowi.

Dalsza rodzina udawała, że nic nie widzi. A we mnie się gotowało.

– Wolałbym jednak, żebyś już się więcej nie mylił i nie otwierał listów do mnie. – Nie wytrzymałem przy kolejnej już liście pilnych zakupów. – A na mojej liście pierwsza byłaby umywalka w łazience, bo jest żółta jak zęby starego Maliszewskiego, i kibel. Bo gówna zaraz wypłyną na salony. A Dawidowi bardziej niż motor przypadałaby się jakaś szkoła. – Wraz z tymi słowami prysła świąteczna atmosfera, o ile w ogóle zdążyła się wytworzyć.

– Synku, daj spokój – upomniała mnie mama.

– A co ty, kurwa, będziesz mi mówił, co mam otwierać? Dopóki jesteś na… – rozpędził się ojciec.

– No? Na czym jestem? – przerwałem mu, wstając od stołu, bo pozostanie tam choćby minutę dłużej groziło nieszczęściem. – Na czym jestem? – Nie mogłem powstrzymać najbardziej szyderczego z możliwych uśmiechu, bo dobrze wiedziałem, co chce powiedzieć. Patrzyłem mu przy tym prosto w oczy.

Ojciec, zgięty wpół, zamarł z butelką samogonu w ręku, wyraźnie go zatkało. Jakby przez jego głowę przeleciał impuls, dzięki któremu uświadomił sobie, że już zupełnie nie jestem na jego utrzymaniu. Bo właśnie ten frazes chciał po raz kolejny powtórzyć. Choć rzeczywiście nie pomagali mi już od lat. W erze „wiktoriańskiej” wcale nie brałem kasy z domu, a potem radziłem sobie dzięki kredytowi, drobnym z radia i innym dorywczym zajęciom. Jeśli szły do mnie z domu jakieś pieniądze, działo się to sporadycznie i nie były to duże sumy. Poczułem moc. Chyba pierwszy raz w życiu poczułem się silny, dorosły i niezależny.

– A spierdalaj mi stąd, pedale! Ja cię znać nie chcę! O! Tu mój syn siedzi! Tu! – Wziął Dawida za ramiona i kilkakrotnie nim potrząsnął. Niczym pucharem. – A ty won mi stąd! Pijemy, synek! – zwrócił się do jedynego, który zasłużył na to miano.

Matka zalała się łzami, a ja przeprosiłem gości, zabrałem torbę z rzeczami i wyszedłem. Z późniejszych relacji wiem, że to samo zrobili świąteczni goście. Ciotki wydzwaniały do mnie i koniecznie chciały, bym został i z nimi spędził ten dzień, ale nie skorzystałem. Wsiadłem w PKS i bez rozdzierania szat wróciłem do Warszawy. W wynajmowanym mieszkaniu czułem się lepiej niż w rodzinnym domu, do którego raz po raz i tak szły przelewy. Sto, dwieście, pięćset. Nie regularnie, ale częściej niż rzadziej. Na leki, na dopłatę za wodę, na ratę za okna. Dofinansowywałem wiele przedsięwzięć, ale miałem święty spokój. Bywałem w miasteczku, jednak w domu nie nocowałem od tamtej pamiętnej Wielkanocy. Swój spokój ceniłem wyżej niż istniejące tylko w teorii rodzinne więzi.

A teraz, po blisko trzech latach od tamtych wydarzeń, poczucie spokoju podniosło mi się do entej potęgi. Mam święty spokój w swoim (!) mieszkaniu, po którym szaleje malarz. Salon na brzoskwiniowo-biało, w katalogu kolor wyblakłej brzoskwini nazwali kogel-mogel, co od razu skojarzyło mi się z panią Wolańską. W sypialni śnieżna biel, którą nazwali Alpy o świcie, co nie skojarzyło mi się z niczym poza świeżością. Facet szykuje się do bezpardonowego przykrycia bezcennych fresków na ścianach, a ja na balkonie zbieram się, żeby zadzwonić do mamy. Już mam to zrobić dzwonić, gdy – zaskakując samego siebie – podejmuję moją najważniejszą designerską decyzję.

– Tego pan nie zamalowuje! – wrzeszczę, stojąc w drzwiach balkonowych.

– Czego? – Facet baranieje.

– Tego! – Podchodzę do obrazu. Można nawet powiedzieć, że są to wewnętrzne murale.

– A co to? Picasso jest? – Malarz wyraźnie nie podziela mojej ekscytacji malunkiem.

– Lepiej, proszę pana! To Kordan jest!

– Aha, Kordan. Coś słyszałem. I u pana to on na ścianie jest?

– Nooo! – śmieję się.

Nie bardzo wiem, gdzie mógł słyszeć o Kordanie. Grzegorzu Kordanie, moim przyjacielu z pracy, w którym poza dziennikarzem i magikiem od komputerów tkwi też nieodkryty artysta. A próbkę jego skrywanego przed światem talentu mam u siebie w mieszkaniu. Nie mogę dopuścić do tego, by przykrył go kogel-mogel. Kilka kresek kolorowymi kredkami, parę minut pracy i na ścianie pojawiła się twarz mężczyzny. Zaczesane do góry włosy, przymrużone oczy, gęste, ciemne brwi, lekko rozchylone, pełne jak na faceta usta. Autor deklaruje, że to nikt konkretny. Jednak ja widzę w tej postaci Jamesa Deana. Takiego z filmu Buntownik bez powodu. Ma nawet na sobie czerwoną kurtkę. Nie tylko dlatego, że otwarcie pożądam wszelkiej maści buntowników, oklejam mojego Deana folią i chronię przed odejściem w zapomnienie. Żałuję, że zasłony milczenia nie mogę spuścić na sprawę ciąży. Wybieram numer mamy.

– A co ty masz taki dziwny głos? – pytam od razu. Nie dość, że odbiera po czwartym sygnale, to dziwnie łapie oddech. Jakby biegła.

3. Jacqueline

W tle słychać niezidentyfikowany łomot, który cichnie z każdą sekundą. Wreszcie słyszę trzask drzwi i echo klatki schodowej. Dopiero później własną matkę.

– Jestem, już jestem. Nie gorączkuj się. – Oddech się jej wyrównuje, zniknął też pogłos. Nie muszę widzieć, żeby wiedzieć, iż wyszła przed klatkę. Bo dla odmiany w tle pojawia się szum ulicy.

– Co ty robisz? Gdzie jesteś? – Chcę jednak ustalić, co działo się wcześniej.

– Wnosiłam farbę na górę i się zadyszałam – wyjaśnia.

– Jaką farbę?

– Niebieską, w puszce. Bezchmurne niebo czy jakoś tak – odpowiada.

– A po co ci niebieska farba? Macie remont? – Jestem poważnie zaskoczony, ponoć od lat nie ma tam kasy na remont, który jest wprost niezbędny. Ostatni raz odnawiali mieszkanie jakieś piętnaście lat temu. Kończyłem wtedy podstawówkę.

– Trzeba trochę odświeżyć – stwierdza, ale jestem pewien, że kluczy.

– A dlaczego ty sama nosisz wiadro z farbą?

– Pani Żaklina mi pomogła – oznajmia krótko, sucho i w swoim przekonaniu na temat.

– A kto jest pani Żaklina? – Rozmowa staje się coraz bardziej absurdalna.

– Twoja przyszła bratowa – pada kolejne krótkie zdanie, a ja czuję, jakby coś podgrzewało mnie od środka. Zaczynam się uruchamiać. – I matka twojego przyszłego bratanka.

Po tych słowach para idzie mi uszami i nosem.

– Bratowa? Przyszła? To znaczy, że planujecie ślub? – dopytuję, jakbym nie znał znaczenia słowa „bratowa”. – I co to jest za imię? Żaklina?!

– Normalne. To podobno od Żaklin. Jak ta Kennedy – mateczka spieszy z etymologią.

– I mam mieć bratową Żaklin?

– Tak. – Znów krótko, jakby musiała oszczędzać znaki w ekstremalnie krótkim SMS-ie.

– Kiedy?

– W Boże Narodzenie. – Okazuje się, że wszystko jest już ustalone. – Przyjedziesz, prawda?

– W najbliższe?! – Jestem pewien, że ślubu, a tym bardziej wesela, nie da się zorganizować w tak krótkim czasie.

– Byli u księdza. W pierwszy dzień świąt o 17.30 ślub, a potem przyjęcie – rozwija nieco temat.

– Przyjęcie?! Na ile osób?

– Koło sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu.

– Mamo! – Tylko na taką reakcję mnie stać.

– Najbliższa rodzina, z obu stron. Bez znajomych. – Matka nie reaguje na moje wzbierające zbulwersowanie.

– Mamo! A koszty? – rozwijam, choć niezbyt ambitnie, swoją pierwotną myśl.

– Wzięłam kredyt – wyznaje bez emocji.

– Ile?

– Trzynaście tysięcy.

– Kto ci dał tyle kasy? To chwilówka?

– Bank. – Chyba chce mnie uspokoić. – Przecież mam rentę. Powoli się spłaci. – Wyczuwam udawaną beztroskę, której nie jestem w stanie podzielić. – Miałabym jedną prośbę… – Beztroskę w mig zastępuje niepokój. – Może byś się dorzucił? Jako brat? Jako świadek? – Nie żartuje.

W niecałą minutę awansuję z szeregowego gościa na świadka. I brata. Brat brzmi dumnie. Szkoda, że nikt nie zapytał mnie, czy w ogóle chcę być gościem na jego weselu z panią Żakliną. O świadkowaniu nie wspominam, bo na pewno nie chcę być niczyim świadkiem na ślubie kościelnym. Przez spowiedź nie przebrnę, a to zdaje się jeden z podstawowych warunków. Ale przecież nie ma mowy o tym, bym był świadkiem na ślubie kogoś, kogo de facto nie znam, z kim nie mam kontaktu i kogo ślub przyprawia mnie o dreszcze. I nie są to dreszcze wywołane przedślubną gorączką czy pozytywnym podnieceniem.

– A o jakiej sumie mówimy? – Wiem, że postępuję nieładnie wobec rodzicielki, ale postanawiam jeszcze się zabawić tą rozmową. Zarzucam haczyk.

– Myślę, że tak do pięciu tysięcy. Tak po taniości liczyłam. – Chwyciła. – Pięć, sześć tysięcy za salę, orkiestra dwa i pół, ksiądz tysiąc, alkohol dwa, kamera półtora, sukienka, garnitur też po półtora. – Lekką ręką wydała prawie siedemnaście tysięcy złotych.

– A rodzina pani Żakliny się dołoży? – brnę.

– Nie, nie. To biedni ludzie są. Bardzo biedni. Gromada dzieci, bez perspektyw. – Znów zaczyna wyliczać. – Ale w ekspresowym tempie załatwili księdza i salę. Bo salę na poziomie to trzeba załatwiać dwa lata wcześniej. Gdyby nie oni, zabawy wcale by nie było!

– A nasza rodzina to biznesowi partnerzy Jana Kulczyka i bywalcy rautów Aleksandra Gudzowatego? – nie wytrzymuję.

– Ale nie tak biedna jak oni.

– Mamo! – powtarzam kolejny raz. – I z tego bogactwa wzięłaś kredyt i prosisz, żebym się dorzucił?

– Ślub musi być! – Jest stanowcza. Choć nie sądzę, by motywowała ją chęć być fair wobec Boga.

– To niech sobie biorą ślub. Ile tam było dla księdza? Tysiąc? Załatwię to za półdarmo.

– A wesele?

– Naprawdę jest się czym weselić?

– Wesele to wesele. Co ludzie powiedzą! – Wydało się, czyja opinia jest dla niej istotna.

Wszystko mi opada. Zwłaszcza że dowiaduję się wreszcie, kim jest pani Żaklina. Ma siedemnaście lat (rocznik 93). Pochodzi ze starej części miasteczka. Mama twierdzi, że powinienem ją kojarzyć, bo przecież jej matka sprzątała kiedyś w mojej szkole. Ojciec pani Żakliny, zdaniem mojej mamy, nie zasłynął niczym szczególnym. Nie bardzo potrafię odszukać w pamięci tę kobietę, a co dopiero jej córkę, którą ewentualnie mogłem widzieć ostatnio, gdy miała dziewięć lat. Teraz, skoro zaszła w ciążę z moim bratem i przez dłuższą chwilę żyła bez świadomości tego faktu, musi wyglądać nieco inaczej. Chodzi do liceum ogólnokształcącego, za rok matura. Zdaniem mojej mamy wszystko ułoży się w sam raz.

– Pod koniec grudnia urodzi, będzie chodziła do szkoły tyle, ile da radę, a potem wróci po feriach. – Wszystko wydaje się być wyliczone, co do dnia. – Ja im pomogę.

– I co? Nie dość, że będziesz im wszystko finansowała, choć naprawdę nie wiem z czego, to jeszcze weźmiesz posadę niańki? Będziesz chodziła pilnować dziecka maturzystki i bezrobotnego?

– Nigdzie nie będę chodziła, co ci do głowy przyszło?

– To jak będziesz pomagać przy dziecku? – próbuję ustalić.

– Przejdę do drugiego pokoju. Zamieszkają przecież u nas.

– Gdzie u nas? – Tym razem ja się gubię.

– No w naszym mieszkaniu. Przecież po co robimy ten remont? – Zdaniem mojej mamy wszystko jest logiczne, a jedno wynika z drugiego.

– Wpuszczasz ją do domu? Nie sądzisz, że będzie wam za ciasno?

– Przeniesiemy się z ojcem do małego pokoju, a im i dziecku damy duży.

– A, to duży remontujecie? – Ilość informacji zaczyna przekraczać moje możliwości percepcyjne.

– No a jak inaczej? – Matka jest szczerze zdziwiona moim zdziwieniem.

Nie wiem, co jej powiedzieć. Nie mam pojęcia, czy zacząć krzyczeć, straszyć, ostrzegać, przekonywać, że wszystko, o czym właśnie rozmawiamy, na kilometr śmierdzi nonsensem i apelować do mamy, żeby natychmiast się z tego wycofała, czy dać jej się sparzyć.

– To co? Dołożysz się? – ponawia pytanie.

– To jest wykluczone, mamo! – odpowiadam tonem, który nie pozostawia złudzeń.

– Ale dlaczego? – Nie wiem, czy jest bardziej zaskoczona, czy oburzona.

– Dlatego, że nie mam wolnych pięciu tysięcy. Dlatego, że nie czuję się w obowiązku dawać tak kosztowne prezenty komukolwiek. Dlatego, że to chory pomysł, który zwiastuje jakąś gigantyczną, przeogromną, nieopisaną katastrofę, w dodatku dającą się przewidzieć. Co właśnie czynię. – Wydaje mi się, że trafnie dobrałem argumentację.

– Jaką katastrofę?

– Mamo! Bierzesz na utrzymanie dodatkową osobę. A za chwilę będzie dziecko. Przecież już teraz macie w budżecie permanentną dziurę. Ciągle prosisz, żebym ci pożyczył to sto, to dwieście – przypominam.

– Wypominasz mi pożyczki?

– Mamusiu! – zmieniam płytę. – Przecież ty nigdy mi nie oddałaś tych „pożyczek” – akcentuję ostatnie. – A teraz bezceremonialnie chcesz datku. Nie wypominam ci, zawsze „pożyczę”, jak będę mógł, ale wybacz. Rodziny Dawida, ani nawet jego ślubu, nie będę finansował. Nie stać mnie i nie mam na to najmniejszej ochoty. – To drugie wydaje mi się nawet ważniejsze.

– Odwrócisz się od bratanka lub bratanicy? – Matka chce wziąć mnie pod włos.

– Nie wiem, co zrobię. Wiem na pewno, że to nie moje dziecko i nie na mnie ciąży obowiązek utrzymywania go – wyjaśniam. – Nie ciąży on także na tobie – dorzucam.

– Co ty pieprzysz, synku, przecież będę babcią! Na kim leży, jak nie na mnie?

– Na rodzicach, mamo. Ty możesz tylko pomóc, a nie przejmować całość.

– A jacy to rodzice… – wzdycha ciężko.

– Jesteś po chorobie, mamo. Uciekłaś rakowi spod kosy, masz rentę. Powinnaś odpoczywać i dbać o siebie. A nie pakować się w kłopoty. Spłodzili dziecko, niech wezmą za to odpowiedzialność. Ty bądź babcią na weekend. Zaproś ich na schabowego i mizerię w niedzielę, przejdź się z wózkiem po parku, kup śpiochy. Odstaw ich od piersi. Natychmiast.

– Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz, czy tak łatwo odstawić.

– Jakich dzieci, czy ty zwariowałaś? – usztywniam się. – Tylko proszę cię o jedno, nie melduj tej dziewczyny w naszym mieszkaniu – zamykam wątek.

Lecz jeszcze zanim kończę wypowiadać to krótkie zdanie, słowa „swoje dzieci” wracają do mnie i brzmią w uszach jakoś wyraźniej, mocniej, głośniej. Przepędzam jednak z głowy to nieprzyjemne wrażenie i kieruję myśli na inny tor. Czyżby moja mama nie domyśliła się jeszcze, że żadnej żony i żadnych dzieci w moim przypadku nie będzie? Kilka lat temu, na studiach, byłem prawie pewien, że ona zdaje sobie sprawę, kim jestem. Prawie. Ponieważ nigdy o tym wprost nie mówiliśmy, a rolę Wiktora w moim życiu starannie przed nią ukrywałem. Jedynie ojciec wyzywał mnie od pedałów, co słyszała. No i to przecież niemożliwe, żeby nigdy nie zapamiętała odmienianego przez wszystkie przypadki imienia Eryka. Przecież przewija się ono w naszych rozmowach regularnie od kilku lat. W przeróżnych kontekstach. I nawet jeśli faktycznie nie jest on moim facetem, to tak bliska zażyłość syna z kolegą musi wzbudzać jednoznaczne podejrzenia. Nawet w niej. Zwłaszcza że często wspominałem o nim z premedytacją, żeby się ze imieniem „Eryk” osłuchała. Także ostatnio, bo szukanie mieszkania i podejmowanie decyzji bez Eryka nie zakończyłoby się sukcesem. Wszędzie mi towarzyszył, opukiwał mury, zaglądał w dziury przy oknach, czepiał się szczegółów poprowadzenia instalacji gazowych i elektrycznych, prosił o wgląd w rachunki i o wejście do piwnicy. Zwracał uwagę na aspekty, których ja początkowo nie zauważałem. Jest w końcu architektem. Biegle władał technicznym, kompletnie obcym mi, językiem. Gdy pierwszy raz weszliśmy do mieszkania na Wojska Polskiego, o mały włos nie padłem z zachwytu i byłem gotów zapłacić każdą cenę, żeby je mieć. Nawet tę szaloną, wywindowaną do granic absurdu przez poprzedniego właściciela. Gdy Eryk – któremu mieszkanie też się spodobało – spostrzegł, że kompletnie zapomniałem o podstawowych zasadach negocjacji, bez wahania wszedł w buty złego policjanta i zaczął się targować. I robił to konsekwentnie przez kilkanaście dni. Zmęczył faceta, który zszedł z ceny o prawie dwadzieścia dwa tysiące. Potem znalazł malarza, który oszczędził twórczość Grzesia, cykliniarza do podłogi oraz faceta od glazury i terakoty. A czas, gdy nie mogłem mieszkać u siebie, spędziłem u niego, na Orlej. Sumiennie doglądał też mojego remontu. Obwoził mnie po salonach meblowych, cierpliwie znosił liczne zmiany koncepcji, mierzył, oceniał, czy się zmieści, podłączył pralkę i tym sposobem, wspólnymi siłami po sześciu tygodniach spania na byle czym i pod byle czym w drugim tygodniu października Anno Domini 2010 powlokłem kołdrę i poduszkę w czystą pościel w czarne i czerwone grochy, by spędzić pierwszą noc w niemalże kompletnie urządzonym mieszkaniu.

Tak się składa, że centralnym punktem mojego apartamentu jest fotel. Fotel uszak. Nieziemsko drogi i wciąż szczelnie owinięty folią. Szkoda, by mebel za tysiąc złotych padł ofiarą remontu. Odprawiam Eryka, bo uroczyste odfoliowanie uszaka pragnę celebrować w samotności. Czekałem na ten moment tak długo, że dokonuję tego w dziesięć sekund, lecz orgazm kończy się, zanim na dobre nadszedł. Bo o ile szare, pikowane wnętrze fotela, jego oparcie i siedzisko korespondują z otoczeniem, o tyle obite materiałem w łowicki wzór zewnętrze ma się nijak do reszty. I można się upierać przy teorii, że tak ma być i że kolory łamią konwencję, ale jest jasne, że mój ukochany fotel pasuje do tego wnętrza jak kwiatek do kożucha. Mimo wszystko nie mogę się go wyrzec. Jest mój. Wymarzony i upragniony. Siadam, a gdy czuję, jak jest wygodny, jak mnie otula i jak mi w nim błogo, stwierdzam, że choćby nie wiem co, fotel zostaje. I że zabiję każdego, kto odważy się w nim usiąść. On jest mój! Potem w sypialni na parapecie rozstawiam pachnące wanilią świece, boso przechadzam się i pokładam na puszystym dywanie, włączam płytę Kochać Maryli Rodowicz i upajam się chwilą. Z wizytą wpadają „grafik, co preferuje jazz, aktorka w norkach, fryzjer gej, wdowa, co szlocha w noc1” i parę innych osób, które uwielbiam.

Niestety przedtem zapominam wyłączyć telefon. Tuż przed dwudziestą drugą przychodzi SMS. Nie mam wątpliwości od kogo; tylko on pisze tak późno. Nie mam też wątpliwości, co napisał.

„Elo. Co tam?” – zawsze tak zaczyna.

„Daję radę” – zawsze tak odpowiadam.

Godzinę później Arek jedzie windą na górę. Sześćdziesiąt jeden minut później rozbieram go w przedpokoju. Dopadam niczym spragniony wody pitnej. Chcę od razu przechylić szklankę i zaspokoić całe pragnienie. Ani mi się śni zwilżanie ust czy innego rodzaju delektowanie się. On też nie wygląda, jakby chciał smakować mnie po kropelce. Uwielbiam momenty, gdy czuję jego oddech, ręce, ciało, zapach. Jako jedyny może dotykać moich włosów i głowy. To absolutna strefa zero. Jest jedynym facetem, któremu pozwalam się całować.

– Pocałunki to coś dużo intymniejszego niż ruchanie – wyznaję Arkowi koło pierwszej w nocy. Świece się wypaliły, za oknem jest ciemno, a my, jeszcze rozgrzani, leżymy wtuleni w siebie.

– Jak to? – dociekał.

– Po prostu – stwierdzam. – Ruchanie to ruchanie. Może być czysto mechaniczne, jako sposób na rozładowanie napięcia. Wystarczy odrobina podniecenia, fiut staje i jazda, a pocałunki to zupełnie inna bajka. Dużo bardziej skomplikowana, wielowątkowa, z ukrytą treścią – wyjaśniam. – Jak się ruchasz z byle kim… – kontynuuję.

– Ruchasz się z byle kim? – wtrąca.

– Mówię teoretycznie. Jak się ruchasz z byle kim, to zakładasz gumę albo ten byle kto zakłada. I niby jest w tobie albo ty w nim, ale jednak nie tak do końca. W całowaniu nie ma o tym mowy. Jak się z kimś całujesz, to jest w tobie cały. Przynajmniej ja tak mam. W życiu nie pocałowałbym kogoś mechanicznie. Nie ma takiej możliwości. A dupy można jednak dać mechanicznie – stwierdzam. – Danie komuś dupy to żadna bliskość. Bliskość jest wtedy, gdy dajemy komuś swoje uczucia, emocje, lęki… – filozofuję.

– Albo mechanikowi.

– Jakiemu mechanikowi?

– Znam takiego jednego. Chciałby do nas dołączyć – szepcze mi do ucha, leżąc na mnie.

– Jak to?

– Ty, ja i on – mówi spokojnie.

– We trzech?! – Wyrywam się z jego objęć, które w jednej chwili z ciepłego, miękkiego puchu stają się zimnymi i ciężkimi kajdanami. To nie mieści mi się w głowie! Ja mu o emocjach zupełnie bez gumy, o ustach, o wymianie płynów ustrojowych, a on chce mnie rżnąć z mechanikiem? – Czyś ty na głowę upadł?

– Spokojnie. – Usiłuje mnie znów przytulić, ale się nie daję. – To tylko taka fantazja, urozmaicenie. Nic złego – gasi pożar.

Atmosfera siadła. Arek daje mi jeszcze prezent na nowe mieszkanie, zardzewiałą, ale piękną i widać, że używaną, podkowę i sobie idzie, zresztą nigdy nie zostawał na noc. Nie że wkłada spodnie i wychodzi tuż po finale, ale nigdy nie jest też tak, że jemy razem śniadanie. W grę czasem wchodzi krótka drzemka, ale ostatecznie każdy zasypia w swojej pościeli. Nawet gdyby miało się to stać o piątej rano. Na początku strasznie mnie to irytowało. Podobnie jak to, że właściwie nigdy nie spotykamy się za dnia, nigdy nie chodzimy do kina. Widujemy się zazwyczaj nago. Nigdy, poza pierwszym spotkaniem, nie bywamy w knajpie ani nie jeździmy na rowerach, nie mam pojęcia, czy woli ogórkową, czy pomidorową. Nie ma mowy o wspólnym wyjeździe, nie znam żadnych jego znajomych, on nie zna moich. Do pewnego czasu mam mniej niż szczątkową wiedzę o jego życiu. Długo nie mówi o rodzicach, rodzeństwie, pracy. A gdy już zaczyna, robi to tak, żeby nie można było zbyt wielu faktów połączyć, by nie stworzyła się z tego żadna historia. Jednocześnie jest niezwykłym słuchaczem, ma recepty na cudze problemy, potrafi zainspirować, pokazać ścieżki, o których istnieniu bym nie pomyślał. Za to też go lubię. Lecz to wszystko nie zmienia faktu, że gdyby pół roku temu umarł w mojej obecności, nie miałbym pojęcia, kogo powiadomić, a policji nie umiałbym podać jego nazwiska. Wyszło na jaw przypadkiem. Raptem kilka miesięcy temu, gdy nad ranem zamawiał taksówkę. Przedstawił się jako Arkadiusz Lewandowski, zabrzmiało godnie. Uśmiechnąłem się wtedy pod nosem, mimo iż nasze światy łączy przede wszystkim późnonocny, piekielnie udany, długi, bezwstydny, pasjonujący, namiętny, a czasem też ostry seks. Tak, byłem w nim zakochany. Pewnie dlatego długo nie mogłem przetrawić tego nocnego wracania do domu, życia w osobnych naczyniach, które łączyły się tylko w stopniu niezagrażającym jego autonomii, a może nawet niepodległości. Bo jeśli chodzi o moją, to na pewnym etapie byłem w stanie oddać ją bez choćby jednego strzału, białą flagę nosiłem w plecaku. Ale za każdym razem, gdy miałem wrażenie, że bardziej zbliżam się do Arka, gdy częściej się spotykaliśmy, gdy wydawało się, że jakoś – choćby w mizernym zakresie – uczestniczę w jego życiu, on uciekał. Zupełnie jakby ta wstydliwa znajomość miała negatywnie wpłynąć na życie za dnia, w którym mnie być nie mogło.

– Szanuję cię, bardzo cię szanuję. Lubię z tobą leżeć, czuję się bezpiecznie, ufam ci, ale związku ci nie dam – wyznał którejś nocy, gdy po raz wtóry zapytałem o status naszej znajomości i o widoki na jego zmianę. – Jestem dzikus. Nie nadaję się do związków. – Zabrzmiało jak wyrok.

– Doceniam szczerość. – Chciałem stworzyć wrażenie, że rozumiem i akceptuję komunikat, ale klucha stanęła mi w gardle.

Musiał to widzieć. To był czas, gdy jeszcze wyobrażałem sobie życie z drugim człowiekiem. Z Arkiem. Tym zdecydowanym, silnym, pewnym siebie, konkretnym facetem.

Ten bolesny komunikat padł tuż przed Bożym Narodzeniem w 2007 roku, trzynaście miesięcy od naszego pierwszego spotkania. Wtedy nie uciekł, a na pewno nie od razu. Jeszcze przez kilka tygodni wpadał na niezobowiązujące schadzki pod osłoną nocy, a ja udawałem, że mi to odpowiada. Tamtej nocy, w jednej chwili, uznałem, że nie przyjmując jego argumentacji, za jednym zamachem stracę z oczu faceta, na którego lubię patrzeć i który być może kiedyś dojrzeje do tego, by być ze mną, a także seks. W najlepszym wykonaniu. I teoretycznie było jak dotychczas, ale bez oczekiwań. Dostrzegłem jednak, że im było nam lepiej, tym dłużej się później nie odzywał. Jakby nie chciał się przyzwyczajać. Rekord padł, gdy zniknął na ponad rok. Początkowo niepokoiłem się, gdy nie odzywał się miesiąc lub dwa. Potem przywykłem, ale przepadł na półtora roku, odpowiadając na SMS-y zdawkowo lub wcale. Wtedy pomyślałem, że miarka się przebrała. Postanowiłem, dla własnego dobra, wyłączyć uczucia. Rzuciłem się w wir mniej lub bardziej udanych męsko-męskich spotkań, znalazłem nawet następcę Arka, z którym regularnie – choć czysto mechanicznie – realizowałem spore potrzeby młodego, zdrowego faceta. Okazało się, że można, a przy umiejętnym rozłożeniu akcentów – z czego najważniejsze było zostawianie uczuć w domu – maszyna ta działa dość sprawnie, zaś korzyść czerpały obie strony. Przy licznych jedno- lub dwurazowych spotkaniach z facetami, których twarzy i imion nie chciałem nawet zapamiętywać, o uczuciach i potrzebie zostawiania ich w domu nie myślałem wcale. Na tę dłuższą lub krótszą, czasami bardzo krótką chwilę wątpliwej przyjemności uczucia zamarzały lub nawet obumierały. Automatycznie eliminowane były zatem wyrzuty sumienia, jakiekolwiek roszczenia i idące za nimi rozczarowania. Z góry było wiadomo, po co się spotykamy i co może, co nie powinno pójść, a co na pewno za tym nie pójdzie. Spotykaliśmy się w mieszkaniach, w samochodach, w parkach. Bez romantyzmu, bez ceregieli, bez kaw i spacerów zapoznawczych oraz naturalnie bez pocałunków. Szok mieszał się z podnieceniem, gdy pojechałem do Rembertowa, a tam zupełnie obcy, krótko ostrzyżony brunet z ciałem jak z katalogu otworzył mi drzwi w samych dżinsach, których pozbył się, zanim zdjąłem kurtkę. Byłem tam przez godzinę, ale nie wiem, czy w tym czasie zamieniliśmy choćby dwa podrzędnie złożone zdania. Z ust, nazwijmy go umownie, Zenka płynęły raczej polecenia: „bierz go”, „głębiej”, „odwróć się”, „siadaj na niego”, „wyżej dupa”.