Nie chcę o tym mówić. Jak poradzić sobie z męską depresją - Terrence Real - ebook

Nie chcę o tym mówić. Jak poradzić sobie z męską depresją ebook

Real Terrence

4,1

Opis

Męska depresja to wciąż mało poznane zjawisko, cicha epidemia. Nasza kultura nie pozwala mężczyznom na okazywanie uczuć, słabości, na mówienie o problemach, w konsekwencji czego skrywają swoje emocje i lęki. Problemy, które uważamy za typowo męskie – trudności z intymnością, pracoholizmem, alkoholizmem, obelżywymi zachowaniami i wściekłością – to naprawdę próby uniknięcia depresji.

Terrence Real łamie cywilizacyjne tabu i przerywa milczenie o przekazywanej od pokoleń toksycznej sukcesji – pokazuje, jak dojść do sedna problemu, skutecznie się leczyć, podjąć próby naprawienia relacji i zerwać ze szkodliwym dziedzictwem. Wnikliwą analizę łączy z przekonującymi opowieściami o swoich pacjentach, a także własnych doświadczeniach z depresją.

„Jak na ironię, te same czynniki, które przyczyniają się do depresji, sprawiają, że jej nie dostrzegamy”

„Aby zrozumieć męską depresję, musimy rozpoznać warunki, w których się rodzi, odkryć, w jaki sposób, pod hasłem męskości i często w najlepszych intencjach, zdradzamy i deformujemy naszych synów”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
5
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaj0229dbpw

Dobrze spędzony czas

Całkiem pominięty w literaturze temat męskiej depresji. Warto przeczytać zwłaszcza jeśli jesteś mężczyzną.
00
marta819

Z braku laku…

Męska depresja jest ogromnie ważnym tematem to na 100%, ale mamy tutaj tylko opis przypadków. Brakuje tutaj czystej wiedzy. Szkoda ; /
00

Popularność




Nota autora

Wszystkie historie ludzkie opisane w tej książce są kompilacją faktów dotyczących różnych osób. Zostały celowo wymieszane w celu ochrony prywatności moich klientów. Żadna występująca w niej postać nie odpowiada rzeczywistej osobie, żyjącej czy zmarłej.

Podziękowania

Jest oczywiste, że ta książka, poświęcona przede wszystkim relacjom pomiędzy mężczyznami, bardzo wiele zawdzięcza bardzo wielu różnym ludziom. Koncepcje w niej przedstawione nie mogłyby się narodzić bez geniuszu dwóch zupełnie odmiennych kobiet, Olgi Silverstein i Pii Mellody, z których każda jest w swojej dziedzinie postacią legendarną. Od Olgi zapożyczyłem odwagę w kwestionowaniu dotychczasowych teorii męskiego rozwoju. To ona pierwsza wpadła na pomysł takiej książki i moje dzieło stanowi parę dla jej wspaniałej pracy o matkach i synach – The Courage to Raise Good Man. Również dług wobec Pii jest widoczny w całej książce. Jej dorobek miał nie tylko zasadniczy wpływ na moją praktykę terapeutyczną, lecz zmienił także moje własne życie. Jack Sternbach nauczył mnie większości tego, co potrafię w dziedzinie prowadzenia męskich grup terapeutycznych. To on wprowadził mnie w rewolucyjne koncepcje Joe Plecka i on podsunął mi ideę mężczyzny jako „skrzywdzonego krzywdziciela”. Pragnę też podziękować moim przyjaciołom i kolegom z Instytutu Rodziny w Cambridge, placówki, która wychowała trzy pokolenia terapeutów rodzinnych Nowej Anglii. Szczególnie wiele zawdzięczam moim mentorom: Charlesowi Verge, Caroline Marvin, Richardowi Chasinowi, Rickowi Lee, Davidowi Treadwayowi, Sally Ann Roth i Kathy Weingarten. Jeśli moja książka zapala jakieś światło nadziei dla mężczyzn i ich rodzin, jest to wasza zasługa. Moja wdzięczność nie ma granic.

Moja agentka literacka, Beth Vesel, była jedną z pierwszych architektek tej pracy, przewodniczką, opiekunką i muzą, a także niezwykle wnikliwą czytelniczką. We wdzięcznej pamięci zachowuję współpracę z Elizabeth Stone, a także wytrwałą pracę badawczą Riny Amiri. Pragnę podziękować Perowi Gjerde z Uniwersytetu Stanforda za ciepłe wsparcie i wskazówki, Besselowi van der Kolkowi za jego mądrość, otwartość i precyzję, Davidowi Lisakowi i Ronowi Levantowi za wiele cennych pomysłów.

Na głęboką wdzięczność zasługują pracownicy wydawnictwa. Virginia LaPlante była moją krytyczką i akuszerką mojej pracy. Inteligencja Gail Winston pozostawiła wyraźny ślad na całej książce. Nan Graham i Gillian Blake doprowadziły ją do ostatecznej postaci. Nan Graham wywarła wpływ na moją własną wizję dzieła, a Gillian Blake wniosła do tekstu swą błyskotliwą precyzję. Myślą i energią tych czterech kobiet przepojona jest każda strona książki.

Podczas pracy nad książką mnie i moją rodzinę otaczało wielu życzliwych, kochających przyjaciół: Jeffrey i Cheryl Katzowie, Scott Campbell i Richard MacMillan, Rick Thomson i Judy Wineland, Denise i Kenneth Malamentowie, Margie Schaffel i Peter Belson, Carter, Susan i Jessica Umbargerowie, Jeffrey Kerr, Mora Rothenberg, Winthrop Burr, Meredith Kantor, Mel Bucholtz, Gerry Schamess, Kristin Wainwright, Joan Wickersham, Ala i Deborah Slobodnikowie – wszyscy bardzo, bardzo cierpliwi.

Pragnę podziękować mężczyznom, kobietom, chłopcom i dziewczętom, z którymi miałem zaszczyt pracować przez wszystkie te lata. Ta książka jest nade wszystko pomnikiem ich heroizmu.

Na koniec muszę oddać należne mojemu najbogatszemu źródłu inspiracji, mojej żonie Belindzie Berman. Oprócz godzin ciężkiej pracy i wsparcia dziękuję ci także za twoje oddanie, głębię myśli i niezawodną inteligencję. Miłość do ciebie jest najlepszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła. Moim dzieciom, Justinowi i Aleksandrowi, jestem wdzięczny za tolerancję i entuzjazm. Ilekroć wpadałem w otępienie i duch we mnie upadał, wasza słoneczna obecność przywracała mnie do życia.

Na każdym kroku moich wędrówek przez ciemną knieję korzystałem z pomocy i towarzystwa innych ludzi. Błogosławię wszystkich moich towarzyszy podróży.

Prolog

Syn chce pamiętać to, o czym ojciec wolałby zapomnieć.

Przysłowie żydowskie

W szkole średniej mój ojciec był świadkiem utonięcia dwóch znajomych chłopców na wybrzeżu New Jersey. Jednego z nich wciągnął podwodny prąd, a drugi zanurkował, aby go ratować. Ta tragedia stała się źródłem jednej z jego ulubionych maksym. „Nie zbliżaj się zanadto do tonącego, bo wczepi się w ciebie – mawiał ojciec. – Pociągnie cię za sobą na dno. Lepiej rzuć mu coś, linę albo koło ratunkowe. Ale nie dotykaj go, nie płyń za nim”. Powtarzał to od czasu do czasu mnie i mojemu bratu, jakby to była rzeczowa rada dotycząca prowadzenia samochodu czy nauki, jakby ratowanie tonących było codziennym ludzkim doświadczeniem. O wypadku tych dwóch chłopaków dowiedziałem się dużo później, gdyż ojciec przez całe moje dzieciństwo nie opowiadał nigdy o sobie, zawsze tylko o innych.

Dopiero po dwudziestu latach ojciec zaczął mówić o własnym życiu. Pamiętam pierwszy raz, kiedy się na to zdobył. Pozostał mi w pamięci szorstki dotyk naszej starej, żółtej kanapy, na której siedzieliśmy. Było mi niewygodnie obok potężnej masy ojcowskiego ciała. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat był wielkim mężczyzną, ważącym dobrze ponad dwieście funtów, z szerokimi ramionami, wypukłą piersią i ogromnym brzuszyskiem, które piętrzyło się przed nim niczym basowy bęben wydający głębokie tony – jego śmiech.

Ruchy i gesty ojca były szerokie, zamaszyste, toporne jak figury, które rzeźbił w garażu – abstrakcyjne, nieczytelne kształty na masywnych podstawach – albo jak jego gniew, który wybuchał nagle jak sztorm, bez żadnego konkretnego powodu czy myśli, jak u dzikiej bestii.

Mój bliźniak Les miał dość rozumu, żeby siedzieć cicho i nie rzucać się w oczy, ale ja byłem ukochanym dzieckiem taty. Byłem wrażliwy. Byłem dla niego problemem. „Ty mały łobuzie, spiorę cię tak, że wytrząsnę z ciebie duszę” – mawiał ojciec i czasami wyglądało na to, że naprawdę zamierza spełnić obietnicę. Ta brutalność powinna mnie od niego odstręczać i właściwie tak było. Ale na jakimś bardziej elementarnym poziomie zbliżało nas to do siebie. Kiedy wybuchał niekontrolowaną wściekłością, nawet kiedy bił, nigdy nie traciłem z nim kontaktu. Bardziej niż fizyczny ból oszałamiały mnie jego niepoczytalność, jego uraza, jego cierpienie, wypełniając mnie rozpaczą i zwątpieniem. Z utęsknieniem czekałem na koniec rytuału, by móc pójść do łóżka, nakryć się z głową i zasnąć.

Później, w okresie dorastania, zacząłem szukać takiego odprężenia w narkotykach i w dreszczu ryzyka. Było jeszcze gorzej. Moje życie zwracało się w niebezpiecznym kierunku. Zacząłem się nawet zastanawiać, który z nas przeżyje, ja czy ojciec.

Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, zebrałem się na odwagę i poprosiłem ojca, żeby opowiedział mi o swoim dzieciństwie. Próbował zwykłych manewrów: najpierw przyjął postawę obronną, potem chciał obrócić wszystko w żart i uciec od tematu. Ale w tym czasie byłem już uzbrojony w umiejętności początkującego terapeuty. Miałem za sobą szkołę otwierania zamkniętych serc.

– Wiesz, matka i ja podjęliśmy z rozmysłem decyzję, by trzymać was z dala od tego wszystkiego – zaczyna.

– Rozumiem – mówię.

– Nie chcieliśmy was tym obciążać.

– Doceniam to.

– Ale myślę, że teraz jesteś już dość duży… – zająknął się.

Milczę. Ojciec robi pauzę.

– Nie masz pojęcia, jak wtedy było. W latach Wielkiego Kryzysu…

Znowu na chwilę przerywa, po czym kontynuuje. Miał nie więcej niż sześć albo siedem lat, kiedy jego matka umarła na przewlekłą chorobę, której nazwy nie zdołał zapamiętać. W głowie pozostały mu tylko niejasne obrazy i mętne wspomnienia o matce, jej cieple i zaraźliwym śmiechu.

Po jej śmierci wszystko spadło na głowę jego ojca, Abe’a, „człowieka słabego i biernego”. Abe stracił pracę, otworzył rodzinny sklepik, ale wkrótce zbankrutował. Ponieważ nie dawał sobie rady, rodzina się rozdzieliła. Mój ojciec Edgar i jego młodszy brat Phil zamieszkali z kuzynem. Ciotka Sylvie była nieprzyjemną osobą. Jeszcze przed Kryzysem zgorzkniała, po przyjęciu na wychowanie młodocianych krewnych nie próbowała nawet zmienić swojego jadowitego usposobienia. Cechowało ją codzienne, banalne okrucieństwo.

– Na czym to polegało, tato? – pytam.

– Ech, bo ja wiem. – Wzrusza ramionami.

– Ale jak to było? – powtarzam pytanie.

W końcu udaje mi się skłonić ojca, żeby opowiedział. O poniżeniu, jakie czuł, nosząc ubrania z drugiej ręki, o tym, jak Sylvie podawała im posiłki z komentarzami w rodzaju: „Dla Stevena duży kawał kurczaka, bo to mój syn, a dla ciebie, Edgar, mały, bo jesteś obcy”.

W wieku jedenastu czy dwunastu lat gniew nurtujący mojego ojca, pozbawionego opieki rodziców, doszedł do punktu wrzenia. Jego brat był wciąż dostatecznie młody i beztroski, by można go było kształtować, ale on zaczął odreagowywać. W szkole prowokował awantury, w domu podkradał różne drobiazgi, wreszcie uwikłał się w jedną czy dwie „afery”, po których ciotka się go pozbyła. Trafił do domu dziadków w innej części miasta.

– I co zrobiłeś? – pytam.

– Co niby miałbym zrobić? Chodziłem do szkoły, pracowałem.

– Czy miałeś przyjaciół?

– Zdobywałem przyjaciół.

– Czy widywałeś się z Philem i twoim ojcem?

Tak, widywał się. Przez całą tamtą zimę po szkole maszerował sześć mil przez śnieg do domu Sylvie, żeby zjeść z nimi obiad. Przesiadywał potem nad filiżanką kakao, dopóki Sylvie nie powiedziała, żeby już sobie poszedł. I znowu wracał samotnie na piechotę.

Zerkam przez okno naszego niedużego mieszkania nad morzem na nagie, listopadowe drzewa. Wyobrażam sobie dwunastolatka wędrującego wśród śnieżycy.

– Jak to było? – pytam. – Jak się wtedy czułeś?

Ojciec wzrusza ramionami.

– Jak się czułeś? – napieram.

– Myślę, że było trochę zimno.

– Nie gadaj mi o zimnie, powiedz prawdę.

– Nie chowam urazy, Terry. – Jego ton mnie mrozi. – Oni robili to, co musieli robić, jasne? To były ciężkie czasy. A poza tym – mówi już spokojniej – mogę to zrozumieć. Nie byłem łatwym dzieckiem.

– Ale byłeś dzieckiem – podkreślam.

Ojciec kręci głową.

– Tak, ale naprawdę trudnym. Byłem takim paskudnym, małym sukinsynem.

– Jakim ty mogłeś być sukinsynem, tato? Przecież miałeś dopiero dwanaście lat!

– Sam nie wiem. – Odwraca głowę i zapada się w sobie.

– Spójrz na mnie. – Ujmuję go za ramię. – Mam to gdzieś, co wtedy wyrabiałeś, rozumiesz? Byłeś dzieckiem. Straciłeś matkę, ojciec cię opuścił. Nie zasłużyłeś na taki los, prawda? Nie dociera to do ciebie? Nie zasłużyłeś!

Ojciec patrzy na mnie swoimi niebieskimi oczami powiększonymi przez grube szkła.

– No, niech będzie – wzdycha.

Potem, równie nagle jak przy wybuchach złości, otwiera ramiona i przyciąga mnie do siebie. Bez słowa, z dziecinną czułością i brakiem skrępowania składa głowę na mojej piersi. Przytulając go, czuję znajomą woń kawy, papierosów i kremu do golenia. Jego wielka głowa ciąży mi, fizycznie jest mi niewygodnie, wręcz nieprzyjemnie, ale kiedy próbuje się odsunąć, instynktownie wzmacniam uścisk. Delikatnie, nieśmiało gładzę jego plecy i gęste włosy.

– Wszystko w porządku, tato – mruczę.

Patrząc nad jego głową na drzewa za oknem, zastanawiam się, co będzie z nami dalej. Nadal mu nie przebaczyłem i nie zaufałem, ale coś w głębi mnie zaczyna tajać.

Tego wieczoru pierwszy zielony pęd przedarł się przez kamienny mur. Za nim poszły dalsze. W latach, które nastąpiły, zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej. Jednocześnie moje życie toczyło się w pomyślnym kierunku, podczas gdy sytuacja ojca stawała się coraz bardziej beznadziejna. Bezsilnie obserwowałem, jak kłopoty finansowe, izolacja społeczna, na koniec ciężka choroba przytłaczały go i tłamsiły, wysysając soki żywotne. Trwałem przy nim. Dawałem z siebie wszystko, co mogłem.

Pochowałem ojca we wrześniu 1989 roku. Ostatniej nocy, kiedy zostałem sam przy jego łóżku, pobłogosławiliśmy się nawzajem. Gdy nazajutrz rano wszedłem do szpitalnej sali, już nie żył. Głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy zamknięte, usta otwarte. To nie był mój tata, to było tylko jego ciało, nie więcej niż jedna z jego gipsowych rzeźb. Dotknąłem jego oczu i ucałowałem go. Na wargach pozostał mi gorzko-gliniasty posmak.

Często myślałem o jego szkolnych kolegach, którzy utonęli na jego oczach, i o jego radzie: „Nie zbliżaj się do nich. Pociągną cię za sobą”. Ta rada, jak wiele innych, nie była słuszna. Nie pociągnął mnie za sobą do ciemnej mogiły. Ale też nie wyzwoliłem się z jego uścisku.

Rozdział pierwszy

Skrywana męska depresja

W środku podróży życia znalazłem się na mrocznej ścieżce.

Dante1

Kiedy patrzę na nieporozumienia ojców z synami, przepełnia mnie poczucie czegoś znajomego. Każdy mężczyzna jest czyimś synem i większość z nich, czy sobie z tego zdają sprawę, czy nie, jest wobec ojców lojalna. Mój własny ojciec był osobowością zbijającą z tropu: z jednej strony brutalny, z drugiej – godny pożałowania. W dzieciństwie mój charakter wchłonął dozę mrocznej, postrzępionej pustki, z którą zmagałem się prawie do trzydziestki. Jak to zwykle bywa, ojciec przekazał mi – poprzez spojrzenia, ton głosu, rodzaj dotyku – swoją depresję, o której nie wiedział, równie nieuchronnie, jak sam otrzymał ją od swojego ojca. To był łańcuch niedoli, toksyczny spadek przez pokolenia wiążący rodziców z potomkami.

Z perspektywy czasu jest dla mnie jasne, że zostałem terapeutą między innymi dlatego, by móc kultywować umiejętności potrzebne do uzdrowienia ojca – przynajmniej na tyle, by skłonić go do szczerej rozmowy. Musiałem poznać jego przeszłość, aby zrozumieć jego brutalne zachowania i uśpić nienawiść, którą do niego czułem. Z początku robiłem to nieświadomie, nie z jakiejś wielkiej miłości, lecz pchany instynktem samozachowawczym. Chciałem zerwać z tym dziedzictwem.

Można by pomyśleć, że wniosłem do swojej pracy zawodowej szczególne uwrażliwienie na przejawy depresji u mężczyzn, ale początkowo wcale tak nie było. Mimo zdobytego w bólach osobistego doświadczenia minęły lata, zanim miałem dość odwagi, by zachęcać pacjentów do wyruszenia w podróż, którą sam odbyłem. Ani studia, ani praktyka nie przygotowały mnie do tak głębokiego wejścia w cudzy wewnętrzny ból i stawiania mu czoła. Jak większość terapeutów – a właściwie większość ludzi w naszej kulturze – byłem przyuczony do obchodzenia z daleka ukrytej kruchości mężczyzny. Uczono mnie także, iż depresja jest głównie kobiecą chorobą2, że odsetek kobiet cierpiących na nią jest dwa do czterech razy wyższy niż mężczyzn. Kiedy rozpoczynałem praktykę kliniczną, wierzyłem w prostą wymowę tych liczb, ale dwadzieścia lat pracy z mężczyznami i ich rodzinami doprowadziło mnie do przekonania, że zagadnienie depresji jest w rzeczywistości o wiele bardziej złożone.

Depresję mężczyzn otacza w naszym społeczeństwie przeraźliwa zmowa milczenia, rodzaj kulturowego tabu.

Jak na ironię, te same czynniki, które przyczyniają się do depresji, sprawiają, że jej nie dostrzegamy. Uważa się, że mężczyzna nie powinien być zbyt wrażliwy. Powinien przechodzić do porządku nad cierpieniem. Jeśli się załamie pod jego ciężarem, będzie uważał, że się zhańbił, i co gorsza, to samo pomyślą krewni i przyjaciele, nawet specjaliści od zdrowia psychicznego. A właśnie skrywane cierpienie leży, moim zdaniem, u korzeni wielu problemów w męskim życiu. Ukryta depresja jest źródłem licznych nieprawidłowości, które uważa się za typowo męskie: chorób psychicznych, alkoholizmu i narkomanii, przemocy w rodzinie, niepowodzeń w życiu intymnym, autodestrukcyjnych zachowań w pracy.

Wolimy nie dostrzegać depresji u mężczyzn, ponieważ choroba ta jest postrzegana jako niemęska. W przekonaniu wielu osób depresja oznacza podwójne piętno: choroby psychicznej i „kobiecej” emocjonalności. Kobieta pozostająca w związku z mężczyzną cierpiącym na depresję często staje wobec bolesnego dylematu. Może albo stawić czoło problemowi partnera, ryzykując, że go w ten sposób jeszcze bardziej upokorzy, albo wspólnie z nim udawać, że wszystko jest w porządku, co nie rokuje nadziei na poprawę. Mężczyzna postrzega depresję jako stan kompromitujący i zawstydzający, więc najczęściej pozostaje nierozpoznana ani przez niego, ani przez jego otoczenie. A przecież oddziaływanie tego ukrytego zaburzenia jest przytłaczające.

Ocenia się, że każdego roku zmaga się z depresją jedenaście milionów osób. Związane z nią obniżenie wydajności pracy w połączeniu z wydatkami na leczenie kosztuje Stany Zjednoczone ponad 47 miliardów dolarów rocznie – kwotę porównywalną z kosztami chorób serca3. A mimo to w większości przypadków depresja nie jest diagnozowana. Jakieś 60 do 80 procent chorych nie otrzymuje żadnej pomocy4. Cisza wokół depresji jest tym bardziej uderzająca, że jej leczenie dobrze rokuje5. Według obecnych ocen psychoterapia w połączeniu ze środkami farmakologicznymi pozwala na poprawę stanu zdrowia 80–90 procent pacjentów z depresją – o ile zwrócą się o pomoc6. Praca z mężczyznami i ich rodzinami nauczyła mnie, że niezależnie od oporów przed przyznaniem się do depresji często po prostu nie potrafimy jej stwierdzić, gdyż u mężczyzn przejawia się w inny sposób niż u kobiet7.

Do najistotniejszych różnic między mężczyzną a kobietą należą zachowania związane z emocjami. Dlaczego więc depresja, zaburzenie emocji – w języku psychiatrii zaburzenie afektywne – miałaby być traktowana w ten sam sposób niezależnie od płci, jeśli nie czynimy tak w przypadku innych problemów emocjonalnych8? Chociaż wielu mężczyzn przeżywa depresję podobnie jak kobiety, u znacznie większej liczby manifestuje się ona w mniej uchwytny sposób i często uchodzi uwadze, aczkolwiek wyrządza wielkie szkody. Na czym polegają te specyficznie męskie formy depresji? Jakie są ich przyczyny? Czy etiologia tego zaburzenia jest taka sama u obu płci? Sądzę, że nie. Nie tylko przejawy depresji są inne u kobiet i mężczyzn, lecz także droga do niej wiodąca wydaje się odmienna.

Tradycyjne w naszej kulturze wychowanie nakłania zarówno dziewczęta, jak i chłopców do „rozszczepienia osobowości”9 . Dziewczętom pozwala się na wyrażanie emocjonalności i kultywowanie więzi, natomiast systematycznie zniechęca się je do rozwijania i wystawiania na próbę swojego publicznego, asertywnego ja10. U chłopców, dla kontrastu, wspiera się manifestowanie asertywnego ja, natomiast hamuje nieskrępowane wyrażanie emocji oraz umiejętność tworzenia i podtrzymywania głębokich więzi. Feministyczni badacze i naukowcy od dziesięcioleci przyglądają się uważnie presji, która blokuje pełny rozwój osobowości dziewcząt, i rujnującym niekiedy efektom utraty autentycznego ja. Pora wreszcie zrozumieć, że symetryczny proces ma miejsce w życiu chłopców i mężczyzn.

W świetle nowszych badań stało się jasne, że podatność na depresję jest zazwyczaj dziedziczonym uwarunkowaniem biologicznym. Każdy chłopiec i każda dziewczynka z określonym zestawem chromosomów są szczególnie narażeni na tę chorobę11. Lecz w większości przypadków sama biologiczna podatność nie wystarcza, by rozwinęła się depresja. Musi wystąpić w parze z ranami psychologicznymi12. I tu właśnie wchodzą w grę kwestie płci. Tradycyjne wychowanie wyrządza krzywdę zarówno dziewczętom, jak i chłopcom, każdej płci w odrębny, ale komplementarny sposób. Dziewczęta, a później kobiety mają skłonność do internalizowania poczucia krzywdy. Obwiniają siebie i zamykają się ze swoim bólem. Chłopcy i mężczyźni, przeciwnie, eksternalizują swoje krzywdy. Częściej czują się ofiarą zewnętrznych okoliczności i rozładowują napięcie w działaniu. Wśród pacjentów szpitali psychiatrycznych, którzy dopuścili się czynów gwałtownych, przeważają mężczyźni, natomiast kobiety znacznie częściej wyrządzają krzywdę sobie. Zarówno w formach łagodnych, jak i ostrych męska eksternalizacja i kobieca internalizacja stwarzają problemy, utrudniając każdej z płci rozwinięcie pełnej umiejętności utrzymywania więzi. Internalizacja bólu osłabia kobietę cierpiącą na depresję i blokuje jej zdolność do bezpośredniej komunikacji z otoczeniem. Męska tendencja do wyrzucania z siebie cierpienia często oznacza coś więcej niż tylko kłopoty z intymnością. Może uczynić mężczyznę psychologicznym zagrożeniem. Zbyt często zraniony chłopiec wyrasta na mężczyznę, który sam rani innych, wywołując u swoich najbliższych taki właśnie rozstrój, jakiego nie chce dostrzec u siebie. Męska depresja bez podjęcia środków zaradczych bywa zjawiskiem długotrwałym. Tak było w przypadku moim i mojego ojca. I w takiej sytuacji był David Ingles z rodziną, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

– Co może wyjść ze skrzyżowania prawnika, dyslektyka i paskudnego charakteru? – David, sam będący prawnikiem, rozpiera się w swoim ulubionym fotelu w moim gabinecie.

Jego żona Elaine, również prawniczka, kobieta po czterdziestce, oraz siedemnastoletni syn Chad nie okazują najmniejszego zdziwienia. Elaine utkwiła wzrok gdzieś powyżej lewego ucha męża. Nie patrząc na niego, mówi tylko: „Davidzie, nie tak!”. Na chwilę zapada niezręczna, męcząca cisza. David patrzy na mnie przyjaźnie. Jest wysokim, pulchnym mężczyzną o otwartej, śniadej twarzy i rzadkich, ciemnych włosach. Siedząca naprzeciwko męża Elaine odsuwa swe drobne, ale silne ciało jak najdalej od niego. Chad, dryblas w workowatych spodniach i T-shircie, zakłada ciemne okulary w drucianej oprawce à la John Lennon i przekręca swój obrotowy fotel do ściany.

– Zdejmij te okulary – mruczy David do Chada, który to ignoruje.

Podczas gdy David patrzy na syna, Elaine zapewnia mnie kolejny raz, że jest naprawdę dobrym ojcem, zaangażowanym i troskliwym.

Zajmuję się Davidem i Elaine już blisko sześć miesięcy. Elaine zgłosiła się do mnie z mężem początkowo nie z powodu syna, lecz w trosce o ich małżeństwo. Po dwudziestu latach musiała przyznać, że czuje się – i to od dłuższego czasu – żałośnie samotna. David był miły, uczynny i pomocny. Problem polegał na tym, że miała wrażenie, jakby był nieobecny. Przez jakiś czas podejrzewała, że ma kochankę, ale wydawał się zbyt nijaki, by zdobyć się na coś takiego. Coraz mniej smaku znajdował w życiu, nie cieszył się ani nią, ani synem, ani nawet własnymi sukcesami. Przez całe lata zbyt dużo pracował. Teraz zaczął również zbyt dużo pić i zbyt często wybuchać gniewem. Elaine martwiła się jego napadami złości, martwiła się o jego zdrowie. Choć nie powiedziała tego otwarcie, to w chwili, gdy się do mnie zwróciła, była już bliska decyzji, by opuścić męża.

Dotychczas David znosił bez słowa pretensje żony. Jego strategia polegała na przyjęciu postawy wyczekiwania, dopóki jej gniew nie ucichnie. „Pewnie napięcie przedmiesiączkowe” – tak kwitował jej niezadowolenie. Z pozycji terapeuty poinformowałem go, że będzie musiał trochę się zmienić. Kiedy jednak u Davida pojawiły się oznaki poprawy, Chad zaczął odreagowywać, więc poprosiłem, żeby przyprowadzili ze sobą syna „jako konsultanta”. Chciałem usłyszeć, co ten chłopak – który od chwili urodzenia był centralnym punktem ich związku – ma do powiedzenia o swoich rodzicach. Ale Elaine miała inne plany.

– David – mówi Elaine bezbarwnym głosem – musisz powiedzieć Terry’emu o biciu Chada.

– Nie uderzyłem go – oburza się David.

– Wszystko jedno. – Wzrusza ramionami Elaine. – Trzeba poruszyć tę sprawę.

David przez chwilę się waha, czy się opierać, czy ustąpić. Potem wzdycha, odchyla się w fotelu i zaczyna opowiadać.

– Ostatniego wieczoru Chad gdzieś się wybierał z kluczykami od samochodu w ręku. Elaine i ja byliśmy w kuchni, więc zadałem mu parę pytań. Wiesz, dokąd idziesz i te rzeczy.

– A jakże! – parska Chad.

David celuje w niego palcem wskazującym.

– Czy nie miałem prawa pytać? Nie miałem?

– No dobrze – uspokajam go. – Powiedz, co się dalej stało.

– No więc on nic nie odpowiedział. Poszliśmy z Elaine za nim do garażu – spogląda na syna potępiająco – a on zaczął mi wtedy pyskować, prawda? – zwraca się do Chada.

– Jedź dalej – mówię miękko.

– Dobra, no to mówię mu: „Jeśli będziesz się tak do mnie odzywał, to nie weźmiesz wozu”. Rozumiesz, „wybór należy do ciebie”. A on wtedy rzucił kluczykami w samochód.

– Na podłogę – mówi Chad.

– W samochód – powtarza ojciec. – I usłyszałem, jak mruczy pod nosem: „Pieprzę cię”.

David milknie. Próbuję złowić jego wzrok.

– I w tym momencie ty… – zaczynam za niego.

– Popchnąłem go.

– Popchnąłeś go – powtarzam.

– No wiesz, szturchnąłem go czy coś w tym rodzaju. – David wpatruje się w punkt na dywanie pomiędzy swoimi stopami.

– Mocno? – pytam.

David wzrusza ramionami.

– Dość mocno – mówi Elaine.

Przez chwilę patrzę na Chada. Z powodu okularów nie mogę odczytać wyrazu twarzy, nie dostrzegłbym nawet łez. Nagle uświadamiam sobie, jaki jest jeszcze młody i szczupły.

Wstaję i pociągam za sobą Davida.

– Pokaż mi, jak to było – mówię.

Podczas typowej terapii indywidualnej pacjent opowiada terapeucie o tym, co się mu zdarzyło w świecie zewnętrznym. Przy terapii rodzinnej główni bohaterowie tych wydarzeń często siedzą razem w gabinecie terapeuty. Tradycyjnym chwytem jest wówczas przejście od opowiadania o przykrych sytuacjach do ich odgrywania. Powtórzenie na poczekaniu takiej sceny podwyższa temperaturę emocjonalną sesji, co terapeuta może wykorzystać13.

Niechętnie, z wieloma zastrzeżeniami i wymówkami, rodzina pozwala mi zainscenizować wydarzenie. Chad wciąż nie zdejmuje ciemnych okularów. Kiedy dochodzą do momentu, w którym chłopak rzucił kluczami i mruknął pod nosem: „Pieprzę cię”, David z nieoczekiwanym impetem popycha go na ścianę gabinetu, aż wiszący na niej obraz spada z jednego haka. Chad z trudem łapie dech. David przyciska przedramieniem jego gardło. Mięśnie ma napięte, ciężko dyszy.

– Powiedz to jeszcze raz – cedzi z groźbą w głosie. – No, dalej, powiedz to!

Chad walczy o oddech. Jest przerażony. Elaine też. Nawet mnie mocniej zabiło serce.

– David – dotykam lekko jego ramienia, patrząc na Chada – wszystko w porządku.

Czuję, jak jego muskuły wiotczeją pod moim dotykiem.

– Już załapałem. Wszystko jasne. Dobra robota.

Wszyscy odetchnęliśmy i po chwili nasze serca przestają walić jak młotem. Proszę Elaine, żeby zagrała Davida, a ona się zgadza. Ustawiam ją w tej samej pozycji, z przedramieniem przyciskającym gardło syna. Następnie odciągam Davida w drugi koniec pokoju i mówię mu, żeby dobrze przyjrzał się tej scenie. Stoimy tak dość długo obok siebie, niemal ocierając się ramionami. Może to tylko gra mojej wyobraźni, ale czuję, jak bije od niego smutek niczym żar od ogniska.

– Co widzisz, kiedy na to patrzysz? – pytam. – Co czujesz?

David zwiesza głowę. Po dłuższej chwili się odzywa.

– Wydaje mi się, że to nie jest w porządku – mruczy jakoś bardzo potulnie.

– Paskudna sytuacja – zgadzam się. Po krótkiej pauzie przytakuje.

– Powiedz to jemu. – Wskazuję w stronę grającej jego rolę Elaine, która wciąż przyciska ramieniem gardło syna. – Powiedz mu to, co powinien usłyszeć.

David nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

– Zgłupiałeś? – bąka niepewnie.

– Nic podobnego – mówię, przysuwając się bliżej. – Powiedz mu.

David urywa na dłużej, w końcu unosi głowę i zwraca się do samego siebie odgrywanego przez żonę. Nie jest już sztuczny ani zdenerwowany.

– Przestań – mówi cicho.

– Co ma przestać? – naciskam.

– Przestań traktować go w taki sposób. – Jego głos jest słaby i bezbarwny.

– Czy to wystarczy, żeby powstrzymać tego typa?

– Nie – przyznaje.

– To musi być bardziej przekonujące – mówię. – Więcej żaru, rozumiesz, co mam na myśli?

David kiwa głową.

– Czy chcesz spróbować jeszcze raz?

Nie odpowiada, lecz posłusznie przyjmuje bardziej zdecydowaną postawę. Tym razem zebrał się w sobie i jego głos nabiera pewnej mocy.

– Przestań traktować go w taki sposób.

– Za słabo – mówię. – Głośniej.

– Przestań traktować go w taki sposób! – powtarza.

– Dobrze! – chwalę go. – Teraz powiedz to jeszcze raz, ale dodaj dlaczego.

– Nie rób tak – zaczyna. – Po prostu nie rób tak…

I tu śluzy puściły.

– Na litość boską, przecież to twój syn! – wykrzykuje, zupełnie się już nie hamując. – To twój syn!

Nagle z Davida uchodzi powietrze, jest zmieszany i pogrąża się w smutku. Choć pracuję z nim od miesięcy, pierwszy raz widzę go w takim stanie. To jest otwarcie.

Czując, jak jego przygnębienie narasta, proszę:

– Powiedz, do kogo jeszcze przed chwilą się zwracałeś. Czy widziałeś w tym typie kogoś więcej? Przyjaciela? Nauczyciela? Matkę? Ojca?

David wygląda na zupełnie przybitego.

– Bo ja wiem? – bąka.

– Więc kto to był? – pytam łagodnie.

– Mój ojciec – wyrzuca z siebie, zakłopotany i niezadowolony.

– Opowiedz mi o nim.

David szkicuje portret odpowiedzialnego, powściągliwego mężczyzny, który ciężko harował, by zapewnić byt swoim bliskim, który bardzo ich kochał, choć rzadko o tym mówił, i w którym czasem budziła się bestia.

– Widać niedaleko pada jabłko od jabłoni. – David uśmiecha się wstydliwie.

– Popracujemy nad tym – zapewniam go. Zamyślamy się obaj, patrząc na nieruchomą scenę w drugim końcu pokoju. – „Nie traktuj go w taki sposób” – powtarzam. – David, czy mógłbyś przywołać jakieś wspomnienie czy scenę, w której odnosiłoby się to do twojego ojca?

Początkowo nie może sobie nic przypomnieć, ale potem zaczyna mówić.

Ma sześć czy siedem lat i pokazuje ojcu szkolną cenzurkę ze złymi ocenami. Boi się, bo z paru przedmiotów dostał D.

„W naszej rodzinie nie ma takich stopni” – mówi srogim głosem ojciec we wspomnieniu Davida. A potem w nagłym wybuchu gniewu sięga po cenzurkę i rwie ją na strzępy. „Zanieś to z powrotem swojemu nauczycielowi”.

Przerażony i oburzony młody David łapie ojca za ręce. „Po co to zrobiłeś?!” – krzyczy. Ojciec bez słowa cofa dłoń i wali syna pięścią w klatkę piersiową, powalając go na ziemię.

– Nie myślałem o tym od lat – kończy David.

– Pokaż mi to – polecam, wstając ponownie.

Najpierw odgrywam tę scenę z Davidem, potem zgadzają się to uczynić Elaine i Chad. Odchodzimy z Davidem na bok, obserwując Chada grającego młodego Davida i Elaine w roli jego ojca.

„W naszej rodzinie nie ma takich stopni!” – muszą powtarzać to ze trzy razy, zanim scena wychodzi na tyle realistycznie, że w powietrzu zapachniało przemocą.

– OK, Davidzie – mówię. – Teraz zrób z tym porządek. Zrób tak, jak powinno być14.

Spogląda na mnie niepewnie, ale potem bez słowa daje aktorom znak, żeby zaczęli. Znowu przerażony malec podaje ojcu fatalną cenzurę. Ojciec ją niszczy. Chłopiec protestuje. Ojciec bierze zamach do uderzenia – ale w tym momencie David robi krok do przodu i łapie karzącą pięść własną, większą dłonią.

Patrzy „ojcu” w oczy i mówi zupełnie spokojnie, ale z naciskiem:

– Nie rób tego, tato. Zostaw go w spokoju.

Przysuwam się bliżej i zauważam, że dygoce.

– Nie krzywdź go, tato – podpowiadam.

– Nie krzywdź go – powtarza David. W jego oczach lśnią łzy.

– To przecież mały chłopiec – podpowiadam.

– To przecież mały chłopiec. – David kuli się i zaczyna płakać. Jest to urywany, bezdźwięczny szloch. Jego ramiona podrygują spazmatycznie.

– Nie powstrzymuj się – mówię. – Nabawisz się tylko bólu głowy.

David siada, wciąż płacząc, z twarzą ukrytą w dłoniach. Elaine przysuwa bliżej swoje krzesło i kładzie mu dłoń na udzie. Mówię Chadowi, żeby podał ojcu chusteczki. Gdy to robi, David na chwilę, niemal ukradkiem, chwyta i ściska jego rękę. Chad zdejmuje swoje ciemne okulary i chowa je do kieszeni koszuli.

David cierpiał na depresję, nie wiedząc o tym. Niezależnie od biologicznych predyspozycji, które mógł w sobie nosić, źródłem depresji było poczucie krzywdy noszone przez tamtego małego chłopca – wynikające nie z opisanego pojedynczego incydentu, lecz z setek, a nawet tysięcy podobnych chwil, drobnych przejawów zdrady i odrzucenia, może nie tak jaskrawych, ale równie raniących. U osób z wrodzoną podatnością na to zaburzenie takie zdarzenia składają się na solidny gmach depresji, która rozwija się u chłopca, by wybuchnąć potem u mężczyzny. Ukryty ból Davida pulsował w jego wnętrzu niczym bomba zegarowa, czekając na wyznaczoną mu chwilę. Oddalił go od najbliższych. Popychał go do zachowań pełniących funkcję emocjonalnego bufora, takich jak praca ponad siły, picie alkoholu, akty przemocy. Kiedy po raz pierwszy do mnie przyszedł, jego syn był bliski porzucenia szkoły, a żona rozważała wystąpienie o rozwód. Bomba mogła w każdej chwili wybuchnąć, jego życiu groziła katastrofa. I ani on, ani nikt z jego bliskich nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Ale ja wiedziałem.

Wiedziałem, jak to jest, kiedy własny ojciec wyciska z ciebie dech, kiedy rzuca tobą o ścianę, kiedy gotów jesteś mu oddać. Znałem te lepkie sznury miłości zmieszanej z nienawiścią, które wiążą rodziców z dziećmi przez całe pokolenia, i pomogło mi to odkryć sekret Davida. Gdzieś w głębi, pod jego złośliwymi wyskokami, pod nadużywaniem alkoholu, pod uprzedzeniami skrywał się tamten mały chłopiec. Pogrążona w depresji część Davida, tkwiące w nim dziecko, którego obecności nie był świadom, czekało w mroku, pełne uraz, na promień światła, niszcząc każdego, kto znalazł się w pobliżu. Tego popołudnia w moim gabinecie David zdobył się na wielką odwagę, pozwalając, by ból, który nosił w sobie od dziesięcioleci, wyrwał się wreszcie na powierzchnię. Jego bezbronność przyciągnęła do niego na powrót ukochane osoby. Ujawnienie ukrytej depresji pozwoliło mu ponownie na kontakt dotykowy z ludźmi po długim okresie sztywnego skrywania się w zbroi zahamowań. W swej walce David Ingles nie jest już sam.

Aby pomóc komuś takiemu jak David, muszę najpierw „dobrać się do niego”, wyważyć zamknięte drzwi. Bez pomocy z zewnątrz pacjent nie wydobędzie swojej depresji na światło dzienne. Kobiety w depresji cierpią w sposób widoczny; mężczyźni często tylko „mają problemy”. Nieraz rozstrój psychiczny przeżywają otwarcie nie oni, lecz ich najbliżsi.

Gdyby przed tą sesją zapytać Davida, co go gnębi, nie wiadomo, co by odpowiedział, jeśli w ogóle zechciałby odpowiedzieć. Podobnie jak wielu odnoszących sukcesy mężczyzn, którymi się zajmowałem, nie miał wprawy w dziedzinie introspekcji, a może nawet w ogóle nie dostrzegał takiej potrzeby.

Mógłby pewnie odpowiedzieć, że nie czuje się dobrze w pracy, gdzie ma do czynienia z nowym starszym partnerem, którego w przeciwieństwie do poprzedniego niezbyt lubi, i to ze wzajemnością. Mógłby powiedzieć, że od paru lat narasta w nim niepokój – do tego stopnia, że ma trudności z zasypianiem bez pigułek i nie może się odprężyć podczas kolacji z przyjaciółmi bez wysuszenia kilku koktajlów. David zauważył też, chociaż nie zwierzał się z tego nikomu prócz Elaine, że coraz częściej czuje bóle w brzuchu i plecach, które jego internista przypisywał stresowi. Lekceważył jednak tę diagnozę, gdyż uważał, że lekarze wszystko wrzucają do worka z napisem „stres”.

Lekarz miał jednak rację, chociaż jego diagnoza nie sięgnęła dostatecznie głęboko. David przeżywał stres. W wieku czterdziestu siedmiu lat zaczął się czuć starcem. Nie lubił swojego rosnącego brzucha, na który nie pomagał żaden czas spędzony na korcie. Trapiło go podwyższające się czoło. Z przykrością patrzył na kobiety, którymi kiedyś się zachwycał, a które teraz go nie interesowały albo nawet wzbudzały w nim niechęć. Gdyby go zapytać, bez oporów wyjawiłby swoje rozczarowanie sprawiającym kłopoty synem. Mógłby nawet narzekać na nielojalność Elaine, „nadopiekuńczej” matki, która od początku niweczyła wszelkie jego próby surowszego potraktowania chłopca. Bliżej końca wieczoru, po odpowiedniej liczbie drinków, David mógłby się zwierzyć, że nie jest szczęśliwy w małżeństwie – nie ma w żonie wsparcia, we własnym domu czuje się obcą osobą. Nieraz przychodziło mu na myśl, że cierpi na jakąś prawdziwą chorobę. Ale niewiele brakowało, by nierozpoznana i nieuświadamiana depresja Davida rozbiła jego rodzinę. Zaburzała jego relacje z synem, erodowała życie małżeńskie. W próbach ucieczki przed nią David pogrążał się w zachowaniach – takich jak drażliwość, chęć dominowania, picie alkoholu i niedostępność emocjonalna – odpychających od niego osoby, które najbardziej kochał i których potrzebował. Elaine twierdziła, że przestał być sobą. Jak szekspirowski Król Lear, David zatracił się, nie zdając sobie z tego sprawy. „Co widzisz, kiedy patrzysz na mnie?” – pyta złamany król swego błazna. Ten zaś odpowiada: „Cień Leara”15. Depresja rzeźbiła Davida, zamieniając go w cień człowieka równie skutecznie i nieuchronnie, jak mogłaby to uczynić choroba fizyczna w rodzaju raka lub AIDS. Jak to ujął jeden z moich pacjentów, depresja „zniknęła go”.

Ludziom aktywnym w rodzaju Davida nie przypisujemy na ogół depresji. Rezerwujemy raczej to pojęcie dla stanu głębokiej apatii, krzyczącej rozpaczy, całkowitej bezsilności. Naprawdę cierpiący na depresję mężczyzna powinien z rana wylegiwać się w łóżku z oczami wlepionymi w sufit, zbyt apatyczny, by ruszyć się i rozpocząć kolejny bezsensowny dzień. To, z czym miał do czynienia David, skłonni bylibyśmy zakwalifikować raczej jako kryzys wieku średniego. Thoreau pisał: „Mnóstwo ludzi toczy życie w cichej desperacji”16. Ale inni niekoniecznie w cichej. Kiedy mowa o depresji, nasza myśl zwykle zwraca się ku tym innym.

Przez blisko dwadzieścia lat leczyłem owych innych – mężczyzn, których depresja jest łatwo czytelna. Nazywam to depresją jawną. Cierpienie, które powoduje, jest ostre i dramatyczne, wypisane wielkimi literami. Depresja Davida, przeciwnie, była łagodna, ulotna i ciągła. Tego rodzaju zaburzenie w literaturze przedmiotu rzadko jest choćby wymieniane. W naszym kraju podstawowym diagnostycznym przewodnikiem dla specjalistów jest wydany przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (DSM-IV)17, który przypisuje pacjentowi kliniczną depresję dopiero wtedy, gdy w ciągu co najmniej dwóch tygodni czuje się trwale przygnębiony, przybity i zniechęcony lub traci zainteresowanie przyjemnymi zajęciami, w tym seksem. Na dodatek musi przejawiać co najmniej cztery z następujących symptomów: utrata wagi lub przybieranie na wadze, bezsenność lub zbyt długie spanie, ciągłe zmęczenie, poczucie winy, obniżona samoocena, trudności z podejmowaniem decyzji, zapominanie o ważnych sprawach, natrętne myśli o śmierci lub samobójstwie.

Warunki sformułowane w DSM-IV opisują klasyczną, dobrze znaną formę depresji. Chociaż wielu mężczyzn będzie się broniło przed przyznaniem, że cierpią na depresję jawną, samą chorobę rozpoznawano już w starożytności. W IV wieku p.n.e. Hipokrates, „ojciec medycyny”, opisywał stan charakteryzujący się takimi objawami jak „bezsenność, drażliwość, niepokój, poczucie beznadziejności i utrata łaknienia”, w którym dziś bez trudu rozpoznajemy depresję. Hipokrates uważał, że schorzenie to jest skutkiem nadmiaru czarnej żółci – jednego z czterech humorów cielesnych, więc nazwał je po prostu „czarną żółcią”, co po grecku brzmiało: melanae chole – melancholia18.

Depresja jawna dotyka mężczyzn, kobiety, a czasem nawet dzieci z wszystkich grup społecznych i wszystkich kultur. Epidemiolodzy znaleźli opisy przywodzące na myśl depresję na całym świecie – zarówno w społeczeństwach rozwiniętych, jak i rozwijających się19. Wydaje się, że liczba cierpiących na nią ludzi rośnie. Myrna Weissman i jej współpracownicy badali dokumentację medyczną, sięgając aż do początku ubiegłego wieku. Wyliczyli, że nawet jeśli wziąć pod uwagę rosnącą wykrywalność, w każdym kolejnym pokoleniu zagrożenie depresją wzrastało dwukrotnie20. Tendencję tę potwierdziły badania przeprowadzone na całym świecie na losowej próbie około 39 tysięcy osób z krajów tak różnych, jak Nowa Zelandia, Liban, Włochy, Niemcy, Kanada i Francja. Badacze stwierdzili większy odsetek cierpiących na depresję i w młodszym wieku niż kiedykolwiek wcześniej21.

Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego podaje, że w Stanach Zjednoczonych od sześciu do dziesięciu procent populacji – niemal jedna na każdych dziesięć osób – zmaga się z jakąś formą tej choroby22. A jednak, choć są to liczby przygnębiające, sądzę, że całkowity wpływ depresji na życie mężczyzn jest w znacznym stopniu niedoceniony. Statystyki nie ujmują takich ludzi, jak David Ingles, którego depresja manifestuje się w sposób bardziej subtelny, niż to opisuje DSM-IV, i mniej rzuca się w oczy, lecz jej następstwa są wystarczająco poważne, by zagrażać jego zdrowiu i rozbijać rodzinę. Dlaczego nie tylko opinia publiczna, lecz także społeczność lekarzy i psychiatrów dostrzegają depresję wyłącznie w jej najpoważniejszej i najoczywistszej formie? W niedawnym ogólnokrajowym sondażu ponad połowa badanych nie uznała depresji za poważny problem zdrowotny. Jak pokazuje inne badanie, 25 procent osób doświadczyło depresji, a następnych 26 procent zaobserwowało ją u członków rodziny. Mimo to blisko połowa wciąż postrzegała ją nie jako chorobę czy problem psychologiczny wymagający fachowej pomocy, lecz raczej jako oznakę słabości charakteru23.

Nasz obecny stosunek do depresji i skłonność do jej negowania to echo dawnej, moralizatorskiej postawy wobec alkoholizmu. Przyczyny minimalizowania problemu są w gruncie rzeczy takie same, jakie były wtedy. Chodzi o wstyd. Depresja może być pewnego rodzaju piętnem dla wszystkich osób na nią cierpiących, ale związany z nią brak akceptacji uderza szczególnie w mężczyzn. To smutne, ale nietrudno było przewidzieć, że David na swoją depresję zareaguje raczej podwojeniem wysiłków w pracy niż autorefleksją i nawiązaniem kontaktu z własnymi emocjami. Zanim rozpoczął terapię, przyznanie się do cierpienia postrzegał nie jako drogę do poprawy, lecz jako poniżającą klęskę. W rachunku męskiej dumy górę bierze stoicyzm. Nazbyt często negowanie choroby jest utożsamiane z twardością i męskością – „Maczuga losu okrwawiła mi głowę / Lecz nie zgięła karku”24.

Kiedy David Ingles uciekał przed swoim wewnętrznym rozstrojem, poddawał się kulturowym stereotypom związanym z męskością. Nasze społeczeństwo ma więcej szacunku dla tych, którzy kroczą naprzód mimo ran – którzy negują swoje problemy – niż dla tych, którzy „dopuszczają do siebie” chorobę. Tradycyjnie nie cenimy mężczyzn nazbyt wrażliwych i emocjonalnych. Mężczyzna cierpiący na depresję to ktoś, kto nie tylko ujawnia swe emocje, lecz także pozwala, by podkopywały jego sprawność. Mężczyzna pokonany przez życie to już i tak źle. Ale mężczyzna pokonany przez własne uczucia, nad którymi nie zdołał zapanować – to dla wielu coś zupełnie nie do przyjęcia.

Takie nastawienie często komplikuje jeszcze bardziej sytuację mężczyzny cierpiącego na depresję: przygnębia go własne przygnębienie, wstydzi się swojego wstydu. Obawiając się stygmatyzacji związanej z depresją, chory pozwala, by cierpienie drążyło go od środka, z dala od ludzkich oczu. Znany lekarz John Rush mówił w wywiadzie o etykietce „niemęskości” związanej z tym schorzeniem i możliwych tego konsekwencjach:

[Depresja] nie oznacza, że jestem słabym człowiekiem, nie oznacza, że jestem skończony, nie oznacza, że jestem nienormalny. Oznacza tylko, że jestem chory i ktoś powinien się tym zająć. Jeden z moich przyjaciół powiedział kiedyś: „Depresja? Chłopie, to choroba mięczaków”. Choroba mięczaków? Tak, to prawda. A najgorszy mięczak to ten, co sam siebie zabija25.

John Rush trafnie to ujął. Mężczyznę wstydzącego się swoich uczuć i odrzucającego pomoc „choroba mięczaków” może zabić. Mężczyźni popełniają samobójstwa cztery razy częściej niż kobiety26.

W ciągu ostatnich dwudziestu lat naukowcy zbadali związek tradycyjnego stereotypu męskości z chorobami fizycznymi, nadużywaniem alkoholu i ryzykownymi zachowaniami. Uzyskane wyniki wskazują na to, co większość z nas wie z własnego doświadczenia: niejeden mężczyzna raczej narazi się na niebezpieczeństwo, niż przyzna do niedomagania, fizycznego czy psychicznego27. W książce The Things They Carried Tim O’Brien daje jaskrawy przykład potęgi męskiego wstydu, wspominając swoich kolegów, piechociarzy z Wietnamu:

Nosili w sobie swoją reputację. Nosili w sobie największy lęk żołnierza, lęk przed wstydem. Ludzie zabijali i sami ginęli, bo inaczej byłoby im wstyd. To właśnie przede wszystkim zaniosło ich na wojnę: nie marzenia o sławie i chwale, lecz potrzeba uniknięcia wstydu. Nurkowali w tunelach, szli naprzód pod ogniem. Nie byli tchórzami, bo zbyt bardzo się bali28.

Opisywani przez O’Briena żołnierze, którzy woleli umrzeć, niż się wstydzić, przypominają mi Harry’ego, staromodnego irlandzkiego ojca jednego z moich pacjentów, który krępował się pójść do lekarza, dopóki rak nie przeżarł mu połowy jąder.

Motyw męskiego negowania własnej kruchości znajduje uosobienie w moim pacjencie Stanie, studencie college’u, z którym miałem przejściowy kontakt. Pewnej gorącej nocy w Fort Lauderdale podczas ferii wiosennych Stan dał się wciągnąć w hałaśliwą rundę po barach w hollywoodzkim stylu. Wypiwszy „o kilka browarów za dużo”, chcąc popisać się przed „paczką napalonych kumpli”, zaczął rozrabiać zupełnie jak w filmie. „Nieźle nawrzucałem różnym gościom tej nocy” – pochwalił się przede mną. Najwyraźniej ktoś nawrzucał także jemu. Dostał w szczękę na tyle mocno, że uległ uszkodzeniu nerw policzkowy, co spowodowało paraliż niemal połowy twarzy. Skóra zwisała, jakby była sztuczna. Naoglądawszy się celuloidowych bohaterów, którzy po zainkasowaniu ciosu od razu wstają i rzucają się na nowo w wir walki, Stan nie spodziewał się, że jedno uderzenie może mu tak załatwić twarz.

U mężczyzn przymus skrywania słabości i bólu jest tak silny, że wpływa na zmniejszenie się średniej długości ich życia. Okazuje się, że dziesięć lat różnicy w długowieczności pomiędzy kobietami a mężczyznami ma niewiele wspólnego z genami. Mężczyźni umierają wcześniej, ponieważ nie dbają o siebie. Dłużej zwlekają, zanim przyjmą do wiadomości, że są chorzy, później zwracają się o pomoc, a kiedy zaczną się leczyć, nie przestrzegają kuracji tak skrupulatnie jak kobiety29.

Całe pokolenia wychowały się na męskich bohaterach, którzy dosłownie nie byli istotami z krwi i kości, jak Superman, Robocop, Terminator I i II. I nasz zachwyt fizyczną odpornością nie wydaje się słabnąć. Zarówno celebryci, jak i zwykli ludzie w całym kraju znaleźli sobie nową pasję – hodowanie muskułów. Każdy z 256 dorastających chłopców o słabym umięśnieniu, których badał psycholog Barry Glassner, przejawiał zaburzenia nastroju lub zachowania wywołane poczuciem, że nie są na poziomie. A ogólnokrajowa ankieta z udziałem 62 tysięcy czytelników pisma „Psychology Today” wykazała bezpośrednią korelację pomiędzy wysoką samooceną mężczyzn a ich oceną własnego umięśnienia. Męska obsesja na punkcie mocnego ciała szybko dogania tradycyjne kobiece zaburzenia w rodzaju anoreksji i bulimii30. Po raz pierwszy w historii znacząca liczba mężczyzn na równi z kobietami troszczy się do przesady o swoje rozmiary i kształty fizyczne. Wygląda na to, że w Ameryce kobieta nigdy nie jest za szczupła, a mężczyzna za silny.

Jak wskazują opisane trendy, pomimo że mówi się wciąż o nowym wzorze wrażliwego mężczyzny, jakiekolwiek przesunięcie w twardym kodeksie męskości to niewiele więcej niż zasłona dymna. Chociaż wiele tradycyjnych aspektów męskości może ulegać zmianom, zasada odporności pozostaje taka sama jak dwadzieścia lat temu, kiedy Pat Conroy napisał autobiograficzną powieść The Great Santini. Pułkownik Frank Santini bezwzględnie rani uczucia syna, a następnie udziela mu rady.

„Nade wszystko – powiada Santini – musisz uważać na ogon. Pamiętaj, zawsze strzeż się od ogona”31.

Pułkownik mówi żargonem pilotów myśliwskich – ogon to wrażliwa, podatna na atak strona samolotu, jego pięta achillesowa. Czytałem opis tej sceny między ojcem i synem z mieszanymi uczuciami. Propagowana przez Santiniego reguła odporności utrwala ból. Ale dopóki ta reguła obowiązuje, nie możemy odrzucić jego rady i uznać jej za głupią. Świat mężczyzn i chłopców bywa bezwzględny. Nie jest to bynajmniej paranoidalne urojenie, kiedy przeżywający depresję mężczyzna skrywa swoje rozterki z lęku przed reakcją otoczenia.

Hammen i Peters przebadali pod tym właśnie względem kilkuset młodych ludzi dzielących ze sobą pokój w internacie college’u32 . Stwierdzili, że dziewczyny w chwili przygnębienia mogą liczyć na wsparcie ze strony współmieszkanek, znajdują u nich współczucie i opiekę. Natomiast studenci płci męskiej – przeciwnie – ujawniając przed kolegami depresję, spotykają się z izolacją społeczną, jeśli nie z otwartą wrogością. Badania te powtórzono później na innych kampusach w całym kraju z bardzo zbliżonymi rezultatami33. To prawda, że mężczyznom z trudem przychodzi przyznawać się do słabości. Ale wydaje się również, że mają po temu dobre powody.

„Mój pierwszy terapeuta zalecał, żebym otworzył się na ludzi – opowiadał mój pacjent Steven, mężczyzna po trzydziestce. – Studiowałem wtedy medycynę, którą, nawiasem mówiąc, on też przecież ukończył, więc powinien lepiej się orientować, jak to jest. «Otwórz się» – mówił. Więc grzeczny chłopiec Stevie, który zawsze robił to, co mu kazali, zaczął się otwierać. Człowieku, ależ ja byłem naiwny! Otwierałem się i od każdego dostawałem po nosie. Myślałem, że jeśli przyznam się, że mam AIDS, to zbliży chłopaków do mnie. Przez następne kilka miesięcy mój brat był zbyt zapracowany, żeby zamienić ze mną słowo. Wiesz, jak to jest z tymi typami w depresji, o których się czyta, co to im się wydaje, że wydzielają brzydką woń, wiesz, że śmierdzą? No to chyba wiem, jak oni się czują”.

Piętno związane z depresją często rzutuje także na życie rodziny chorego. Jego bliscy mogą doznawać pokusy, by „chronić męskie ego” przez schlebianie jego złudzeniom. Podczas jednej z sesji Elaine powiedziała mi, że nie chce „obnażać Davida”, reagując na cierpienie, które wyraźnie z niego promieniuje. Partnerki mężczyzn cierpiących na depresję lękają się, że nazwanie ich stanu po imieniu pogorszy tylko sytuację. Lepiej przejść nad tym do porządku i nie skupiać się na sprawach nieprzyjemnych34. Kiedy jednak bagatelizujemy u mężczyzny depresję z obawy, by go nie poniżyć, wpisujemy się w najgorszy sposób w kulturowe stereotypy męskości. Wysyłamy do człowieka walczącego ze swą przypadłością komunikat, że nie może liczyć na pomoc. Musi polegać na sobie. Musi samodzielnie rozwiązać problem.

Przyjaciele i członkowie rodziny mogą mieć poczucie, że popełniają niestosowność albo nawet okrucieństwo, stawiając czoło depresji mężczyzny, ale to samo dotyczy specjalistów opieki medycznej, którzy nie są uodpornieni na kulturowe przesądy. John Rush ujął to następująco:

Lekarze wciąż niechętnie stawiają tę diagnozę [depresji], ponieważ również myślą w stylu: „Musiałeś coś zrobić nie tak. Jak się wpuściłeś w taki kanał?”, czyli zakładają, że pacjent sam jest sobie winien. Jeśli cierpisz na jakieś schorzenie neurologiczne – chorobę Parkinsona lub Huntingtona, nietrzymanie moczu czy kręgosłup uszkodzony w wypadku samochodowym – to wszystko w porządku, ale kiedy przechodzimy do wyższych obszarów mózgowych, nie ma już mowy o chorobie. Teraz masz „niewłaściwe nastawienie” i „problemy osobowościowe”35.

Podczas innej sesji Elaine przyznała, że martwiąc się o męża, nakłoniła go do rozmowy z ich lekarzem rodzinnym, który w ciągu lat stał się przyjacielem domu. Sam David opisał tę wizytę jako „unikanie kontaktu z tym, co najgorsze”.

– Bardzo lubię Boba – mówił – ale spójrzmy trzeźwo. On o wiele zręczniej się czuje, omawiając wyniki analiz, niż wypytując o stan mojego umysłu.

– Albo o twoje picie – wtrąciła Elaine.

– Albo o moje picie – zgodził się David.

Specjaliści od zdrowia psychicznego, którzy powinni być nauczeni sięgać głębiej, poza powierzchowne skargi na niedomagania cielesne, nie osiągają w tej dziedzinie wiele więcej niż lekarze ogólni. Wielu psychoterapeutów, szczególnie we współczesnej, skomercjalizowanej opiece zdrowotnej, leczyłoby objawy depresji Davida – picie, napięcie w małżeństwie czy kłopoty w pracy – w ramach krótkoterminowej terapii skupionej na konkretnym problemie, w ogóle nie identyfikując głębszej przyczyny tych zaburzeń.

Jednym z czynników utrudniających rozpoznanie stanu Davida jest fakt, że profesjonaliści, w nie mniejszym stopniu niż wszyscy inni ludzie, skłonni są szukać tego, co spodziewają się znaleźć. Konwencjonalna mądrość mówiąca, że kobiety zapadają na depresję, a mężczyźni nie, odwodzi wielu terapeutów od trafnej diagnozy.

Przeprowadzono liczne ogólnokrajowe badania, aby określić, jakim kategoriom osób przypisuje się depresję. Niektóre projekty miały gigantyczny zasięg, jak prace Pottsa, które objęły ponad 23 tysiące respondentów. Większość tych badań wykazała, że specjaliści zdrowia psychicznego mają tendencję do przeceniania depresji u kobiet i niedoceniania jej u mężczyzn36.

W innego rodzaju pracy badawczej psychologom wręczano fikcyjne psychiatryczne „historie przypadku”, odnoszące się do różnego rodzaju schorzeń. Tylko jeden parametr był zmienny – płeć pacjenta. Uczestnicy eksperymentu jednogłośnie oceniali te same symptomy depresji jako poważniejsze w przypadku mężczyzn niż kobiet. I odwrotnie, ten sam opis choroby alkoholowej wskazywał – według ekspertów – na cięższy przypadek, gdy pacjentem była kobieta. Te kontrastujące ze sobą wyniki świadczą, że oczekiwania związane z płcią znacząco zaburzają ocenę specjalistów. Wygląda na to, że za naruszanie stereotypów „karzą” oni pacjentów obu płci poważniejszą diagnozą. Depresja jest niemęska, a alkoholizm niekobiecy, więc jeśli mężczyzna jest w depresji, to musi być z nim naprawdę niedobrze, podobnie jak z kobietą alkoholiczką37.

Wielka liczba mężczyzn skrywa swój stan przed światem zewnętrznym, a ich otoczenie – osoby bliskie, lekarze, nawet psychoterapeuci – mogą mylić się w swoich diagnozach, ale David Ingles posunął się znacznie dalej w negowaniu swojej depresji. Nie tylko zamaskował ją przed innymi, skrywał ją nawet przed samym sobą. Statystyki nie ujmują wielu przypadków jawnej depresji u mężczyzn, ponieważ nie zostały prawidłowo zdiagnozowane. W innych jednak przypadkach, takich jak Davida, chorzy nie otrzymują pomocy, ponieważ ich objawy nie pasują do klasycznego modelu opisanego w DSM-IV. David cierpiał na coś, co nazywam depresją ukrytą. Jest ona niedostrzegalna dla otoczenia i w znacznej mierze nieuświadomiona przez samego chorego. A jednocześnie znacząco wpływa na jego postawę. David Ingles sam się pogrążał w pracy, wyładowywał niepokój w gniewie i topił niezadowolenie w alkoholu. We wszystkich sferach życia opór przed wystawianiem swych kruchych emocji na światło dzienne prowokował u niego zachowania, które jeszcze bardziej oddalały go od otaczających go ludzi. Kiedy Elaine nie okazywała mu uwagi, zalewało go poczucie porzucenia i odpłacał jej za to wzmacnianiem dzielącego ich muru – w ten sposób małżonkowie wchodzili w spiralę rosnącej alienacji. Rozpaczliwa, chociaż nieuświadomiona potrzeba bliskiego kontaktu z Chadem – bycia dla niego takim ojcem, jakim jego własny ojciec nigdy nie był – prowadziła, paradoksalnie, do wyżywania się na synu, do odgrywania właśnie takiego scenariusza, jakiego pragnął uniknąć. Praca z rodzinami w rodzaju Inglesów przekonała mnie, że wiele problematycznych zachowań obserwowanych u mężczyzn ma źródła w depresji.

Ukryte zaburzenie, na które cierpiał David, było w przeszłości sporadycznie opisywane pod takimi nazwami, jak depresja maskowana, depresja charakterologiczna czy równoważnik depresji. Nie badano go jednak systematycznie. Już w 1974 roku Martin Opler zauważył: „Depresja maskowana jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych schorzeń we współczesnym społeczeństwie amerykańskim, a zarazem pewnie najbardziej ignorowanym w literaturze psychiatrycznej”38. Ta sytuacja się nie zmieniła. Jeśli depresja jawna u mężczyzn pozostaje często niezauważona, to depresja ukryta jest praktycznie niewidoczna.

Rozdział drugi

Synowie Narcyza: godność, wstyd i depresja

Był utęskniony i tęsknił; był podpalaczem i sam się spalał.

Owidiusz39

Psychiatria nie przyczyniła się zbytnio do zgłębienia natury ukrytej depresji, natomiast sztuka, poezja i dramat zawsze czerpały całymi garściami z tej ludzkiej kondycji. Archetypem tej choroby jest mit Narcyza, dorastającego syna rzecznej nimfy, który spędzał burzliwą młodość na samotnych gonitwach i polowaniach w lesie – aż do dnia, w którym sam został upolowany.

„Wiele kobiet kochało się w Narcyzie – rozpoczyna opowieść Owidiusz. – Pragnęły go dziewczęta i młode kobiety. Lecz w jego kształtnym ciele kryła się zimna duma: żadna kobieta, żadna dziewczyna nie znalazła przystępu do jego serca”40. Narcyz był uroczym, dziarskim młodzieńcem i wzbudzał pożądanie nimf, lecz odrzucał ich względy. Jedna ze wzgardzonych wielbicielek w zemście rzuciła na niego klątwę: oby pewnego dnia sam poznał ból niespełnionej miłości. Jej życzenie spełniło się, kiedy Narcyz, spocony i spragniony po polowaniu, dopadł czystego, leśnego stawu. Pochylił się, by się napić, i nagle oczarował go widok pięknej twarzy na powierzchni wody. Przybliżył usta, by złożyć na niej pocałunek, i wyciągnął ramiona, by ją objąć. Lecz obraz, do którego tęsknił, rozpływał się pod jego dotknięciem, by wrócić, gdy odsunął się dalej. Kiedy zrozpaczony Narcyz zapłakał, spadające łzy zmąciły odbicie. Nieszczęśnik wznosił modły do tej istoty, by go nie porzucała. „Pozostań ze mną, błagam! – łkał. – Pozwól mi chociaż patrzeć na ciebie, jeśli nie mogę cię dotknąć”41. W ten sposób – konkluduje opowieść – podsycał tylko spalający go ogień42. Narcyz zapomniał o śnie i jedzeniu. Sparaliżowany tęsknotą, zaczął więdnąć i wkrótce zakończył życie.

Aby zrozumieć tę dziwną historię, musimy uchwycić prawdziwą naturę niedoli tego młodzieńca. Często mówi się o Narcyzie jako symbolu chorobliwej dumy, lecz w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Jak zauważył w XVI wieku renesansowy filozof Marsilio Ficino, Narcyz nie cierpiał z powodu niepohamowanej miłości do własnej osoby, lecz z powodu jej niedoboru43. Mit używa paraliżu jako paraboli. Młody człowiek, dotychczas nieustannie będący w ruchu, nagle wrósł w ziemię, niezdolny oddalić się od ulotnego odbicia. Według Ficina, gdyby Narcyzowi nie brakowało prawdziwej miłości własnej, zdołałby wyswobodzić się z tej fascynacji. Jego nieszczęściem był bezruch wywołany nie zapatrzeniem w siebie, lecz uzależnieniem od własnego obrazu.

Ukryta depresja, podobnie jak nieszczęsna pasja Narcyza, jest w istocie zaburzeniem wiary w siebie. Zdrowa duma to zjawisko fundamentalnie wewnętrzne. To uznanie dla własnej osoby pomimo jej niedoskonałości, niewynikające jedynie z tego, co się posiada lub co się potrafi. Zdrowa duma zakłada, że wszyscy ludzie są stworzeni jako równi sobie, że dziedziczone cechy jednej osoby nie są ani lepsze, ani gorsze niż innej44. Taka wizja wrodzonej wartości nie zabrania nam dokonywać szczegółowych rozróżnień. Wciąż możemy dostrzegać własne i cudze talenty i ograniczenia. Ale elementarne poczucie wartości i znaczenia własnego ja nie rośnie ani nie załamuje się pod wpływem czynników zewnętrznych. Taką zdrową dumę demonstrują rodzice mówiący o swoich dzieciach. Mogą zauważyć, że Sally jest bardzo bystra, a jej brat Bill ma tylko przeciętną inteligencję albo że Bill jest wysportowany, podczas gdy Sally rusza się niezgrabnie. Ale rozumni rodzice nie będą z takich powodów wywyższać jednego dziecka, a poniżać drugiego. Teoretycy psychologii rozwojowej nazywają tę kluczową cechę zdrowego rodzicielstwa bezwarunkową akceptacją. „Ciepłe spojrzenie matki”45, zinternalizowane przez małe dziecko, staje się zarodkiem jego własnej wiary w siebie.

To, co przychodzi nam w sposób naturalny, gdy idzie o dzieci, często uchodzi uwagi w przypadku dorosłych, także nas samych. Życie społeczne pozbawia wielu z nas kontaktu z wrodzonym poczuciem wartości i zmusza nas do wyrównywania tego braku za pomocą zewnętrznych namiastek, takich jak bogactwo, uroda czy pozycja. Im mniej mamy szacunku dla siebie, tym silniejsza potrzeba rekompensaty.

Narcyz, „przepełniony zimną dumą”, jawi się jako niewzruszony. Lecz mit ujawnia jego skrywaną słabość. Niezdolny do nawiązania prawdziwych relacji, poddaje się urokowi własnego odbicia i w efekcie staje się jego niewolnikiem. Psychiatra mógłby przypuszczać, że młodzieniec ten nie rozwinął w sobie zdolności do kochania, do głębokiego przyswojenia miłości. Terapeuta spekulowałby, że we wczesnodziecięcej fazie rozwoju nie otrzymywał dowodów uznania i nigdy nie doznał ciepła bezwarunkowej akceptacji. W miejsce wewnętrznego poczucia wartości rozwinął obsesję na punkcie własnego obrazu pochodzącego z zewnątrz. Nie mogło to zaspokoić jego potrzeb, gdyż żadna dawka zewnętrznych pochwał, zaszczytów czy troskliwości nie może zastąpić miłości własnej46.

Zakochany we własnym obrazie Narcyz przypomina mężczyznę zakochanego w swoim koncie bankowym, swojej powierzchowności lub swojej władzy. Jest symbolem wszystkich mężczyzn oczarowanych przez cokolwiek innego niż ich własna, głęboka tożsamość. Ponieważ ukryta depresja u takich ludzi wynika z braku wewnętrznej siły życiowej, rzadko udaje im się obronić odbity obraz. Ilekroć Narcyz próbuje objąć przedmiot swego pożądania, ten odsuwa się od niego. Nie może sobie nawet pozwolić na łzy bólu, gdyż mącą one cudowną wizję. Wszystkie swoje autentyczne emocje i potrzeby składa na ołtarzu uwielbianego odbicia. Musi „podsycać ogień, który go spala”. Równie nieuchronnie jak przy każdym nałogu wpada w błędny krąg, z którego nie może się wyswobodzić nawet za cenę śmierci. Taka jest zasadnicza dynamika ukrytej depresji.

Pięćdziesięciosześcioletni Thomas Watchell, korpulentny, łysy menedżer, zdawał się na pozór tak odległy od stereotypu Narcyza, jak to tylko możliwe. A jednak w czasie, gdy go poznałem, ten najzwyklejszy człowiek był tak zafascynowany zewnętrznym odbiciem swojej wielkości, że zupełnie rozbiło to jego rodzinę i doprowadziło go do stanu desperacji.

Thomas skontaktował się ze mną dopiero wtedy, gdy kilka koszmarnych miesięcy jawnej depresji pozbawiło go snu, spokoju, nawet zdolności koncentracji. Miał poczucie beznadziejności, wydawało mu się, że jest nic niewart i pełen wad. Nie zdawał sobie sprawy, że ten bieżący kryzys, ostra jawna depresja, to niewiele więcej niż końcowa erupcja długotrwałej, chronicznej depresji ukrytej. Kiedy po raz pierwszy zjawił się w moim gabinecie, twierdził, że nie ma pojęcia, dlaczego doznaje tak intensywnego cierpienia. Był szefem działu finansowego w wielkiej, międzynarodowej firmie handlu detalicznego i zarabiał „coś koło 400 tysięcy plus premia”. Pochodził z ubogiej rodziny pracownika fizycznego i pragnął zapewnić swoim trzem córkom to wszystko, czego sam w młodości nigdy nie miał. Pracował na to ciężko i jego opływającej w dostatki rodzinie nie brakowało niczego z wyjątkiem obecności ojca. Kiedy przebywał w domu – a rzadko można go tam było zastać – był odległy i apodyktyczny. Błyskawiczna kariera miała swoje wymagania: podczas dzieciństwa córek jedenaście razy z rzędu porzucał wraz z rodziną dotychczasowe miejsce zamieszkania, by wykorzystać nadarzającą się okazję awansu. Nigdy nie zastanawiał się poważniej, jak te ciągłe zmiany mogą wpływać na żonę i dzieci, i nie podejmował z nimi dyskusji na ten temat. Zakładał po prostu, że co dobre dla Thomasa Watchella, jest dobre także dla całej rodziny Watchellów.

Przez ponad trzydzieści lat Thomas tkwił w pracy średnio przez osiemdziesiąt godzin na tydzień, nie wyłączając wieczorów i weekendów. W ciągu tych lat on i jego żona stopniowo oddalali się od siebie. Kiedy po pięćdziesiątce jego małżeństwo się rozpadło, nie było to dla niego ani wielkim zaskoczeniem, ani poważnym powodem do niepokoju. Wkrótce znalazł młodszą, ładniejszą i bardziej uczuciową partnerkę. Martwiło go i nie dawało mu spokoju coś innego: niemal całkowita alienacja córek, które miały już po dwadzieścia kilka lat i wszystkie trzy „trzymały z matką”. Jak twierdził, żadna z nich, jeśli nie potrzebowała akurat pieniędzy, nie okazywała mu większego zainteresowania.

Wielu ludzi sukcesu w rodzaju Thomasa nie potrafi dostrzec niszczących skutków kompulsywnej pracy, dopóki życie osobiste nie wystawi im za to rachunku. Świadomość, że córki się od niego odwróciły, uderzyła go z zaskakującą siłą i pogrążyła w skrajnej rozpaczy. Niczym współczesny Król Lear miał poczucie, że go haniebnie zdradziły, zapomniały o nim, wzgardziły jego staraniami i hojnością. A jednak podczas pierwszej sesji z rodziną dorosłe potomstwo Thomasa nie ujawniło szczególnej wrogości wobec ojca. W ogóle niewiele do niego czuły. W trakcie szczęśliwego dzieciństwa spędzonego w bliskim i ciepłym kontakcie uczuciowym z matką dziewczyny nauczyły się obywać bez niego. Jedna z nich określiła Thomasa jako „wpadającego od czasu do czasu władcę”, druga nazwała go „uśmiechniętym czekiem in blanco”.

– Co miałeś na myśli, mówiąc „ubogi”? – pytam Thomasa podczas jednej z sesji, kiedy on i jego córki, podobne do niego z twarzy i postawy, rozsiedli się w fotelach.

– Proszę? – Zawsze poprawny Thomas spogląda znad dużych, okrągłych szkieł.

– Pod koniec poprzedniej sesji mówiłeś coś o dorastaniu w robotniczej rodzinie – przypominam. – Pamiętasz to?

Thomas machinalnie przytakuje.

– Zaintrygowało mnie to, co mi powiedziałeś, kiedy cię o to zapytałem. – Bezskutecznie próbuję złapać jego wzrok. – Że wychowałeś się w ubogim robotniczym domu. Pamiętasz to zdanie?

Thomas bębni swoimi krótkimi, grubymi palcami po grubym, wełnianym materiale spodni. Patrzy gdzieś za okno.

– Naprawdę? – mówi z namysłem, unikając moich oczu. – Tak powiedziałem?

Milknie.

Diane, najstarsza córka i główny rzecznik rodziny, porusza się niecierpliwie w fotelu.

– Tato… – zaczyna, ale przerywam jej łagodnie, unosząc dłoń.

– Daj mu minutę – proszę.

Diane i jej siostry podczas wcześniejszych sesji aż nazbyt jasno dały do zrozumienia, co czują w związku z nieuchwytnością ojca. Thomas słuchał ich żalów na pozór nieporuszony, demonstrując taką właśnie niedostępność emocjonalną, jaką mu zarzucały. Uznałem, że córki dosyć już powiedziały. Przyszła pora, by zdarzyło się coś więcej.

– Ubogi – powtarzam z lekkim naciskiem. – Pamiętasz to?

Marszczy czoło, wciąż gapiąc się w okno.

– Jakoś nie pamiętam…

– Jeśli nie pamiętasz tej rozmowy sprzed tygodnia, to może zacznijmy od zera? – podsuwam. – Spróbuj wyobrazić sobie, co mógłbyś mieć na myśli.

Thomas krzyżuje nogi. Przez chwilę się zastanawia.

– Wiesz – zaczyna – dziewczęta niewiele o tym wiedzą.

– To mnie wcale nie zaskakuje – odpowiadam. – Po części właśnie dlatego cię o to pytam.

Znowu porusza się niespokojnie w fotelu. W końcu, po dłuższej chwili ciszy, odwraca się do mnie twarzą.

– Dobrze – mówi zdecydowanie, patrząc mi w oczy. – Co chciałbyś usłyszeć?

– No więc – odpowiadam powoli – mógłbyś zacząć od tego, co sprawiło, że uznałeś, iż lepiej trzymać się z dala od życia rodzinnego.

Wygląda na to, że moje słowa go zaskoczyły. Wciąga z niezadowoloną miną powietrze, szykując się do utarczki, ale potem zamiera – i nagle na jego twarzy pojawia się uśmiech.

– Więc na tym polega terapia – mówi rozweselony.

– Witamy w nowym wspaniałym świecie introspekcji – rzucam.

Thomas splata dłonie, potem je rozdziela.

– No wiesz, nie spodziewałem się, że będziemy się w tym grzebać – mówi, znowu poważniejąc.

– Rozumiem cię – odpowiadam, wyczuwając jego zakłopotanie i odruchową chęć przyjęcia pozycji obronnej. Rzucam okiem na trzy dziewczyny, które zamarły w oczekiwaniu, bez znaku aprobaty lub dezaprobaty.

– Thomas – pytam – jak sądzisz, czy twoje córki dobrze cię znają?

– Myślę, że tak jak wszystkie córki – zaczyna.

– Tato! – Diane i najmłodsza, Patricia, wybuchają jednym głosem.

– No, dobrze, może i nie – godzi się niechętnie. – Może nie tak dobrze, jak sądziłem.

– I właśnie dlatego tu siedzą, prawda? – pytam. – Twoje córki przyszły, żeby się dowiedzieć, kim naprawdę jesteś.

– Co wcale nie znaczy… – Diane gwałtownie prostuje się, bardzo podobna w tej chwili uniesienia do ojca.

– Co nie znaczy nic – uspokajam ją, przerywając jednocześnie jej wypowiedź. – Znaczy to, co znaczy. Teraz posłuchajcie. Co wy właściwie wiecie o dzieciństwie ojca?

Przez chwilę wszystkie wpatrują się we mnie tępo. Caroline, średnia siostra, kręci głową.

–Niewiele – bąka w końcu Diane.

Wszyscy patrzymy na najmłodszą siostrę, która bez słowa rozkłada ręce i nagle z oczu zaczynają jej płynąć łzy. Diane podaje jej chusteczkę. Patricia otwiera usta, ale nie wydaje dźwięku.

– Dlaczego płaczesz, mała? – pyta Caroline.

Patricia gwałtownie kręci głową.

– Ja po prostu… – zaczyna. – Ja zawsze tak się czuję… Jest mi smutno, kiedy myślę o tacie.

Pochylam się w jej stronę.

– Patricio, co wiesz o dzieciństwie twojego ojca?

– Właściwie to nie wiem nic. – Sięga po kolejną chusteczkę. – Wiem tylko… Boże, nic nie wiem…

– Na pewno coś wiesz, Patricio. Powiedz – nalegam.

– No więc… – jąka się – nie jestem pewna. To takie… Wiem tylko, że było złe!

Patricia kuli się w sobie. W żaden sposób nie może kontynuować. Pochyla głowę i zaczyna szlochać.

Thomas zerka na córkę z zakłopotaniem. Patrzy kątem oka, lękając się spojrzeć jej w twarz.

– To wszystko twoje, wiesz o tym? – mówię.

Zwraca się ku mnie.

– Ból, który ona wyraża, jest twój – objaśniam.

* * *

Dwie sesje później, promieniując skoncentrowaną odwagą, Thomas Watchell zgodnie z moim poleceniem siedzi wygodnie w fotelu z zamkniętymi oczami i dłońmi elegancko splecionymi na kolanach. Caroline, Diane i Patricia usadowiły się z boku, na pozór w swobodnych pozach. Ale ich oddechy są płytkie, a oczy utkwione w twarzy ojca. Thomas, głęboko rozluźniony, niemal w lekkim hipnotycznym transie, zaczyna zgłębiać nieprzyjemne wspomnienia, „krytyczne epizody” ze swego dzieciństwa47. Ponieważ nie może się zdobyć na mówienie o przeszłości w normalnej rozmowie, proszę go, żeby zamknął oczy, pozwolił swym myślom powędrować wstecz i raczej na nowo przeżywał, niż relacjonował tamte wydarzenia48. Posługując się tą techniką wychodzenia z traumy, Thomas przede wszystkim sięga do najważniejszej sceny, która zaciążyła nad jego dzieciństwem, a następnie wczuwa się w nią emocjonalnie. Widzę krople potu zbierające się na jego czole i karku. Opisuje „mauzoleum” sypialni jego matki widziane oczami małego chłopca.

– Tu jest duszno – mówi.

– Duszno?

– Tak. Wszystkie zasłony są spuszczone.

– Mów dalej – zachęcam.

– Nie zwykłe zasłony. To za słabe słowo. Takie wielkie, ciężkie brokatowe draperie. Wszędzie ich pełno. Cały pokój w nie zawinięty. Na ścianach, nad łóżkiem. Poduszki, kwiaty i – jak się to nazywa – saszetki.

Urwał, jakby na nowo poczuł tamtą woń.

– Thomas, ile masz lat? – pytam.

– Ach, jestem całkiem mały. Cztery, może pięć, sześć czy siedem.

– Mów dalej – zachęcam go łagodnie.

Thomas siedzi z zamkniętymi oczami, ze stopami opartymi na podłodze, z rękami na kolanach, jak dziecko.

– Chcesz wiedzieć, jak to czuję? – pyta.

– Tak. – Kiwam głową, chociaż nie może tego widzieć. – Opowiedz ze szczegółami.

– No więc jest gorąco. W moich wspomnieniach jest dziwnie gorąco. Wszystko jest pozamykane, rozumiesz? Okna. Lufciki. A to jest sierpień.

– Idź dalej – ponaglam. – Jak tam pachnie?

Marszczy nos.

– Nie zwracam na to uwagi…

– Czy czujesz jakieś zapachy kojarzące ci się z matką? – próbuję ukierunkować jego wspomnienia. – Zapach jej ubrań, jej oddechu?

Thomas się uśmiecha, wciąż z zamkniętymi oczami, jakby przejrzał moją grę.

– Jej ubrań, jej oddechu? – powtarza. – Jej chlania, chciałeś powiedzieć? – W jego głosie brzmi pretensja. – Nie. – Kręci głową. – Masz rację, oczywiście, ale to nie jest smród. Ona pije czystą wódkę. To nie pozostawia mocnego zapachu. Może pachnie trochę jak środki dezynfekcyjne, ale szczerze mówiąc, nawet to lubię. Przypomina mi to pielęgniarki w naszym szkolnym ambulatorium.

– Czy ona się porusza? Mówi coś? – pytam.

– W tej mojej fantazji? – uściśla i kręci głową. – Nie. Nic takiego. Leży plackiem. Rozwalona w poprzek łóżka, chrapiąc jak małe dziecko.

Odpływa gdzieś myślą.

– A ty co? – próbuję skłonić go do kontynuacji.

– Ja? – Milknie i znowu się zamyśla.

– Thomas?

– Jestem tu. – Wzrusza w końcu ramionami. – Po prostu siedzę. Na posterunku.

– Co proszę?

– Jako strażnik – wyjaśnia. – Żołnierz na warcie. Mały żołnierzyk mamusi. – Prostuje się w fotelu. – Sterczę jak kołek. Gapię się.

– Gapisz się – powtarzam. – Na co?

– No cóż, chyba na nią – odpowiada. – Jak oddycha. Wiesz, pierś do góry i w dół, do góry i w dół. – Znowu urywa. – To jest takie kojące, naprawdę.

– To wcale nie jest kojące – sprzeciwiam się z naciskiem. – To twój obowiązek.

– Co?

– Siedzieć tam, pilnować jej – zauważam, że w moim głosie brzmi niemal złość. – Pilnować jej oddechu.

– No, może – ustępuje. – W ogóle pilnować jej. Czy wszystko jest z nią w porządku.

– Pilnować, czy jeszcze żyje – podpowiadam.

* * *

Kiedy pytam Thomasa, jak często przesiadywał tak na straży nad pijaną matką, odpowiada: „Codziennie”, takim tonem, jakby było to głupie pytanie. Kiedy jednak proszę go, żeby wyobraził sobie, jak czuje się ten mały chłopiec żyjący w jego pamięci, gdy siedzi przy jej łóżku, w końcu zaczyna płakać, po tylu sesjach, podczas których wydawał się niewzruszony.

– Pusty – wydusza z siebie po długiej, męczącej pauzie. – Czuję się całkiem pusty. – A potem dodaje niepytany: – Wiesz, czasami się do niej przytulałem. Kładłem głowę obok niej, żeby ją czuć…

Wciąż z zamkniętymi oczami Thomas odwraca się od nas do ściany. Wiemy, że chce być teraz sam ze sobą. Córki płaczą bezgłośnie, nie chcąc mu przerywać.

– Więc jak? – pyta Thomas, gdy wstajemy po zakończeniu sesji. Wygląda na nieco zmiętego. – Czy coś dzisiaj załatwiliśmy?

Dziewczyny otaczają ojca. Caroline wsuwa się w jego ramiona.

– Oj, tato, tak trudno cię rozgryźć.

Byłem niezmiernie zadowolony z jego płaczu i wysiłku pamięci. Dwa miesiące wcześniej za nic nie pokazałby się swoim córkom z takiej strony. Trzy miesiące wcześniej w przychodni wydzierał się na młodego praktykanta, twierdząc, że jego psim obowiązkiem jest dać mu coś na sen. Sądził, że nasze sesje są po to, żeby ułożył sobie sprawy z rodziną, i rzeczywiście tak się stało. Ale prawdziwym celem było leczenie jego ostrej depresji jawnej i chronicznej depresji ukrytej.