Nie będzie jutra - Agata K. Gójska - ebook

Nie będzie jutra ebook

Agata K. Gójska

4,2

Opis

Meryl Hall ma 41 lat. Jest transplantologiem ezoterycznym. Oznacza to, że potrafi wyciągnąć z człowieka nerkę, nie otwierając jego ciała albo podtrzymać przy życiu pacjenta z wyciągniętym sercem nawet przez kilka dni. Mimo to Meryl uważa się za przegraną. Zawiodła ją rzeczywistość, w której ani świat, ani ludzie nie spełnili jej oczekiwań. Nie ma już marzeń i wyzbyła się złudzeń, a w żadnej pracy nie zagrzewa miejsca na długo.
Kipiąca w niej gorycz znajduje ujście po ostatniej utracie pracy i wkroczeniu w świat przestępczy. Meryl wplątuje się w handel organami. Robota jak robota, tylko pacjenci mniej szablonowi. Wszystko to pod jadowitym okiem niespełna rozumu szefa, Pana Organka, który wypowiedział wojnę złu większemu od samego siebie.
Ciemnymi uliczkami Harenhall co noc przemyka potwór. Nie ma twarzy ani imienia, ale z daleka przysiągłbyś, że to Organek.
Wplątana w pajęczynę intryg socjopatycznego pracodawcy, Meryl Hall musi przewartościować swój kręgosłup moralny i stawić czoła grozie, która nocami włóczy się po Harenhall. W ciemnych zaułkach miasta trudno odróżnić dobro od zła i łatwo zgubić swoje człowieczeństwo. Jeszcze trudniej wybrać między tym, co wygodne, a tym, co należy.
Decyzje dużo łatwiej podjąć, gdy cień się rozprasza i świat staje w świetle, lecz to już dawno opuściło Harenhall.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (11 ocen)
6
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Agata Gójska & e-bookowo

Projekt okładki: Joanna Izydor

ISBN: 978-83-8166-137-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie

Wszystkim tym,

którym świat kończy się codziennie

Prolog

Nie wiem, jak to się dzieje i trudno to wytłumaczyć. Kiedy człowiek szuka kontaktu z kimś, na kim mu zależy, na przykład z własną siostrą, i chciałaby przypadkiem spotkać ją na ulicy lub w kawiarni, jest to absolutnie niemożliwie. Jednak wystarczy tylko, żeby w życiu człowieka przydarzyło się coś, o czym nie chce mówić, a wieści rozprzestrzeniają się po mieście szybciej niż zaraza.

– Wywalili cię z roboty. Nie wpuścisz mnie?

– Nie.

Nie otwierałam drzwi, tylko opierałam się o nie, zastanawiając nad tym, jak wielki bałagan mam w mieszkaniu. Obiektywnie stwierdziłam, że było ono w stanie do przyjmowania najbliższych przyjaciół lub kochanków, którym okoliczności zbliżenia są zupełnie obojętne.

– Nie jestem twoim wrogiem. Przyszłam ci pomóc – naciskała, a ja doskonale zdawałam sobie sprawę, na czym ta pomoc ma polegać.

Dla niektórych nie jest to bowiem nic innego, jak prawienie kazań, wyżywanie się na drugiej osobie i podkreślanie, że im w życiu poszło lepiej.

– Nie żebym nie miała ochoty na pogawędkę. – Zamiast otwierać drzwi, powoli je zamykałam. – Ale mam straszny bałagan. Nie chciałabyś tu przebywać.

– Więc będziesz mnie trzymać na klatce schodowej?

– Zawsze możesz wrócić do domu.

– Meryl. – Naparła na drzwi, które właśnie chciałam zamknąć.

Zdziwiona odskoczyłam do wnętrza mieszkania, a ona wpadła do wąskiego przedpokoju, niczym patrol żandarmerii robiący nalot na melinę. Oburzona poprawiłam włosy oraz zielony szlafrok w białe grochy, który na sobie miałam. Ona rozejrzała się z odrazą, a stawiając kolejne kroki, potrąciła puste, szklane butelki.

– Miałam je wyrzucić – mruknęłam na usprawiedliwienie, co Diana skwitowała przewróceniem oczami.

– Nic z tego nie rozumiem. – Westchnęła moja starsza siostra, podpierając się pod bokami. Jak zawsze wyglądała dobrze. – Masz świetny zawód, jesteś lekarzem, masz możliwości, wiedzę… Dyplomu z Akademii Medycyny Mistycznej w Kathell może pozazdrościć ci niejeden profesor z wieloletnim stażem, a ty?

– Ja sobie nie zazdroszczę – odparłam obrończym tonem, a ona zbliżyła się do mnie, jak grzechotnik, który szykuje się do ataku.

– Za co tym razem? – Jej zielone, kocie oczy nie pozostawiły mi drogi ucieczki.

Stałam wciśnięta w ścianę, zastanawiając się, czy kłamać, czy mówić prawdę.

– Za własne zdanie.

– Błagam, nie.

Nie chciała mnie dalej słuchać, tylko zaczęła się miotać jak lew w klatce. Przeszła z przedpokoju do kuchni po prawej stronie od drzwi wejściowych.

Zamiotła podłogę spódnicą eleganckiej, liliowej sukni, po czym minęła mnie i zaczęła się przechadzać po sypialni z lewej. Czułam, jak narasta we mnie irytacja.

– Nie chcę wiedzieć więcej – mówiła do mnie, chodząc w tę i z powrotem. – Sama doskonale wiem, co musiało się stać. Meryl, jej niewyparzona gęba i walka o wszystkich uciemiężonych. Zastanawiam się tylko, na jaki błyskotliwy tekst musiałaś zdobyć się tym razem, że byli zmuszeni od razu zwolnić specjalistę twojego kalibru.

– W tym przypadku słowa były zbędne. – Wzruszyłam ramionami, a Diana zatrzymała się jak zaczarowana i obrzuciła mnie pełnym paniki spojrzeniem.

– Jak to?

Zamiast cokolwiek mówić, odgarnęłam włosy z lewej strony twarzy, aby siostra mogła zobaczyć cały mój profil. Niczym najprawdziwsza dama, jaką zresztą była, zakryła usta dłonią w jedwabnej, srebrnej rękawiczce, kiedy zobaczyła moje limo.

– Pobiłaś się w szpitalu?! – ryknęła na mnie tak, że zadrżały wszystkie okna w kamienicy. – Z kim? Mam nadzieję, że nie z pacjentem.

– Z lekarzem – syknęłam urażona. – Z ordynatorem Gecelem gwoli ścisłości.

– Meryl, do jasnej cholery! To już przesada.

– Nie zapytasz dlaczego?

– Nic mnie to nie obchodzi.

– A powinno. – Splotłam ręce na piersi. Swoją butność przypłaciłam uderzeniem w twarz. Nawet nie wiem, kiedy Diana zdjęła rękawiczkę.

– Jeszcze raz stracisz pracę, a klnę się na wszystkich bogów, więcej nie zobaczysz córki.

Mierzyła mnie pełnym nienawiści wzrokiem, a jej palec wskazujący zawisł przed moim nosem. Atmosfera zrobiła się więcej niż ciężka.

– Przestań robić sceny – skwitowałam urządzane przez siostrę przedstawienie, co jedynie ją sprowokowało.

– Ja robię sceny?! Ja robię sceny?! O nie, moja droga – pogroziła mi. – Sceny dopiero mogę zrobić. A jak już zacznę, to nie będziesz miała czego szukać w Harenhall! Masz ostatnią szansę, żeby tym razem niczego nie spieprzyć albo zapomnij, że w ogóle masz jakąś rodzinę!

Trzasnęła drzwiami wyjściowymi tak, że omal nie wyleciały z framugi. Wreszcie zostałam sama, chociaż wizyta Diany nie trwała dłużej niż dziesięć minut. Odczułam to jednak zupełnie inaczej. Byłam autentycznie zmęczona tym najściem, jakbym dyskutowała z kobietą dwa dni i dwie noce.

Najdziwniejsza była dla mnie chwila, w której zdałam sobie sprawę, że słowa Diany nie są bolesne i mi nie zależy.

Znając jednak funkcjonowanie społeczeństwa i rozumiejąc to, jak powinnam się zachować, zdecydowałam się stanąć w szranki. Podjąć ostatnią walkę, którą zamierzałam przegrać.

Nie będzie jutra

Masz czasem takie uczucie, które mówi Ci, że do niczego się nie nadajesz? Patrzysz na dyplom z uczelni, podpis rektora, płomienne gratulacje oraz tytuł, jaki zdobyłeś i właściwie nie wiesz, co dalej. Mimo tego, że moje studia rzekomo dają mnóstwo możliwości, już po pierwszym dniu w pracy wiedziałam, jaki będzie finał.

Okazało się bowiem, że cierpię na bardzo rzadką i nieuleczalną chorobę, która objawia się niemożnością wykonywania poleceń przełożonych. Gdy tylko ktoś mi coś karze, od razu przybieram pozycję obronną i atakuję, zamiast słuchać. Chyba że ktoś mówi do mnie z sensem. Ale to zdarza się nad wyraz rzadko i stąd moje wszystkie problemy.

Miesiąc tu, miesiąc tam, a sumarycznie i tak lądowałam na ławce w parku, karmiąc gołębie, z petem w ustach. Moja sława, jako problematycznego pracownika, zaczęła mnie wyprzedzać i we wszystkich placówkach medycznych w mieście tolerowano mnie jedynie jako gościa.

Myślę, że moja butność wywodzi się z nieumiejętności pogodzenia się z tym, że ludzie są głupi. A z roku na rok robię się coraz mniej tolerancyjna. Chociaż sama nie jestem ideałem, o czym świadczy miejsce, w jakim się aktualnie znajduję, zawsze staram się postępować logicznie.

Tak więc, gdy w mojej pierwszej poważnej pracy na oddziale transplantologii dziecięcej wykonałam zabieg z asystą jednego lekarza, a nie dwóch, jak było zapisane w regulaminie, rozpoczęłam serię otwartych konfliktów. Mimo, że operacja przebiegła pomyślnie, a dzieciak cieszy się dobrym zdrowiem do dziś, ja wylądowałam na dywaniku, bo postąpiłam źle. Wszystko, co nieregulaminowe jest złe, tak samo jak wykonywanie pracy po swojemu.

– Pani Hall znów bezrobotna?

– Się masz, Victor.

Z myśli wyrwał mnie dzieciak z wielką, skórzaną torbą na ramieniu. Widywaliśmy się w parku dość często w przeciągu ostatnich dwóch lat. To śmieszne, że czternastoletni chłopiec potrafił zachować pracę dłużej ode mnie. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że był bardziej zaradny i odpowiedzialny niż ja.

– Trafiłem? – dopytał mnie, opierając torbę o ławkę, na której siedziałam.

Odpowiedziałam mu wzruszeniem ramionami i wyrzuceniem peta gdzieś przed siebie. Jego młoda, gładka twarz wyglądała na szczerze zmartwioną. Wzdychając, poprawił beret na głowie, po czym zabrał się za poprawienie przydużego kożucha.

– Czy pani jest takim złym lekarzem? – Podparł ręce pod biodrami.

– Zależy, jak to rozumieć. – Zamyśliłam się. – Wiedzę i umiejętności mam, ale podobno z charakteru jestem paskudna.

– Nie wierzę. – Zaśmiał się, pokazując swoje duże przednie zęby. – Dla mnie nigdy nie była pani paskudna.

Spojrzałam na niego spode łba.

Był uroczym młodzieńcem obsypanym piegami, o wdzięcznym, melodyjnym głosie. Oczami wyobraźni widziałam go jako chórzystę w świątyni albo aktora w teatrze dramatycznym, ale na pewno nie jako kuriera. Victor jednak nie miał kontroli nad swoim życiem i robił to, czego akurat wymagała od niego sytuacja. Gdy potrzebował pieniędzy – pracował, kiedy nie potrzebował, chodził do szkoły. Niestety od dwóch lat bardziej potrzebował środków do życia niż wykształcenia.

– Dzięki, mały – mruknęłam wreszcie, a on zmarszczył brwi.

– Jestem prawie mężczyzną, pani Hall. Proszę tak do mnie nie mówić, zwłaszcza gdy będziemy w towarzystwie.

– Boisz się, że to ci zepsuje reputację? – zakpiłam, a on nadal pozostawał śmiertelnie poważny.

– Oczywiście. W moim środowisku się to bardzo liczy.

– W środowisku… kurierskim? – Pokręciłam głową i podniosłam się z ławki z wielkim trudem. Czułam się ciężko, a może po prostu wszystko przez brak energii. Dawno już nie zjadłam czegoś więcej poza bułką z kefirem, kupioną w pobliskim sklepie.

Stanęłam przed chłopcem, okrywając go swoim cieniem. On wypiął pierś i popatrzył na mnie hardo, przypominając mi tym samym młodego, nieopierzonego koguta.

– Chciałem pani pomóc, ale teraz zaczynam się zastanawiać. Nie lubię, jak nie traktuje się mnie poważnie.

– Ja cię nie obrażam ani nie lekceważę, mały. – Pokreśliłam zjadliwie to określenie. – Stwierdzam jedynie fakty. Spójrz. – Przyłożyłam rękę do czubka jego głowy, a drugą dłoń położyłam na swojej. – To tylko rzeczywistość i chociaż często byśmy chcieli, żeby była inna, nasze postrzeganie świata ani to, jak się czujemy, nie zmieni tego, jaka jest.

– Mądrala – prychnął zamyślony, po czym skinął na mnie niczym żołnierz, łapiąc się przy tym za swój beret i energicznie ruszył wzdłuż żwirowej ścieżki w parku. Niespodziewanie się zatrzymał, spoglądając na mnie przez ramię. – Umie pani wycinać nerki?

– Co to za pytanie? – Kompletnie zbił mnie z tropu.

– Muszę to wiedzieć, jeśli mam pani pomóc.

Z trudem hamowałam śmiech, żeby przypadkiem nie urazić Victora jeszcze bardziej. Niemal nie otwierając ust, udało mi się powiedzieć:

– Jestem transplantologiem. – Jego twarz wykrzywił grymas niezrozumienia. – Zajmuję się wycinaniem organów z jednego człowieka i wkładaniem ich do drugiego – objaśniłam najprościej, jak to możliwe.

– Rozumiem. Miłego dnia, pani Hall.

– Trzymaj się, Victor.

I zniknął gdzieś w alei gubiących ostatnie liście topoli.

***

Matka zawsze chciała wychować mnie na damę. Po pewnym czasie zawiesiła ten plan i postanowiła, że zrobi ze mnie chociaż kobietę, ale i z tym miała poważny problem. Podczas gdy moja siostra uczyła się gry na pianinie i bawiła w bycie księżniczką, ja rzucałam dżdżownicami w chłopców na podwórku.

Nie mogłam się odnaleźć w tym dziwnym, damskim świecie, który wymagał zapierającej dech w piersiach urody, sprytu i umiejętności plotkowania. Byłam za brzydka na granie księżniczki. Ciotki mówiły o mnie, że jestem toporna i niezgrabna, a z tak dużymi stopami wyrosnę na olbrzyma, co zresztą się stało. Mam sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu. Żadnej kobiecie nie trzeba tłumaczyć, jakie rodzi to problemy.

Snując się bez celu po tętniącym życiem mieście, zgubiłam nie tylko kilka trosk, ale również poczucie czasu. Wędrując od pubu do pubu i sącząc kolejne szklanki rumu, zawędrowałam na same obrzeża Harenhall. Właściwie znalazłam się w miejscu, którego kompletnie nie znałam i nie wiedziałam, ile zajmie mi powrót do domu. Było mi jednak wszystko jedno, na tyle, że mogłam nawet spać na ławce.

Mimo to liczyłam na łut szczęścia i usiadłam na drewnianym siedzisku, przy którym stał znak informujący o tym, że tutaj znajduje się przystanek, więc być może zajedzie jakaś bryczka. Zakładając ręce na piersi, nabrałam powietrza do płuc i westchnęłam. Wieczór był wyjątkowo ciepły jak na listopad. Wsłuchując się w przyjemny szelest rdzawych liści oraz patrząc, jak ulice pustoszeją, walczyłam o to, by moje powieki nie opadły na dobre.

Po takiej ilości alkoholu potyczka ta była z góry spisana na niepowodzenie, zatem nie minęło kilka chwil, gdy pogrążyłam się we śnie. Najdziwniejsze było jednak to, że został on przerwany, co rzadko się zdarza, kiedy jestem po kilku głębszych.

Rozchylając powieki, zdałam sobie sprawę, że zrobiło się naprawdę zimno. Zasypiając, osunęłam się tułowiem na ławkę i teraz czułam, jak dygocze całe moje ciało, a z ust wydobywają się kłęby pary. Naraz dopadł mnie wielki niepokój, który porwał moje ciało z powrotem do pozycji siedzącej.

Drżąc z chłodu, rozglądałam się po okolicy. Z lekką paniką patrzyłam na dwupiętrowe domostwa, charakterystyczne dla obrzeży miasta oraz ich ciemne okna. Jedynym źródłem światła były gazowe latarnie, których blask był chłodny niczym księżycowa poświata zimą.

Wiatr ustał, a znikąd pojawiła się lekka mgła. Mrużąc oczy, patrzyłam, jak z oddali wyłania się pewien kształt, a mych uszu dobiegł tętent końskich kopyt oraz kół toczących się po bruku. Z mgły wyłoniły się dwa zielone światła, przypominające ślepia bestii.

Zerwałam się na równe nogi, czując, jak drastycznie przyspiesza mi tętno. Mimochodem złapałam się dłonią za gardło i ujrzałam mknący ku mnie powóz z latarniami palącymi się tym dziwnym, szmaragdowym płomieniem. Jechał naprawdę szybko i minął mnie dosłownie o długość dłoni.

Powalona siłą pędu, opadłam z powrotem na ławkę, lądując w bardzo niezgrabnej pozie. Nagle powóz się zatrzymał, a zrobił to z sekundy na sekundę, jakby przed chwilą wcale nie gnał niczym szalony przez szerokie ulice.

Z drżącym sercem patrzyłam na wysoki pojazd, który z tej odległości wyglądał nijako. Przez kilka najdłuższych minut w moim życiu nie wydarzyło się kompletnie nic, aż z kozła zeskoczyła wysoka postać z cylindrem na głowie. Przez jakiś czas stała odwrócona plecami do mnie, gdy niespodziewanie zwróciła się w moim kierunku hardym, wręcz żołnierskim krokiem.

Mężczyzna, bo o tym świadczyła sylwetka, szedł prosto na mnie, a ja nie potrafiłam wykonać jakiegokolwiek ruchu, nawet mrugnięcia powieką. Patrzyłam, jak czarny kształt się zbliża, aż chwycił mnie za szyję i bezceremonialnie uniósł, przyciągając moją twarz do swojej.

Jego dłoń była lodowata, lecz nie tak, jak krew w moich żyłach, która zmroziła się na widok bladej twarzy bez oczu i ust, a jedynie dwoma pionowymi kreskami, znajdującymi się w miejscu nosa. Dziwny twór wyraźnie chłonął mój zapach, a gdy ten nic mu nie powiedział, pogrzebał wolną ręką w kieszeni purpurowego fraka.

Wyciągnął z niej srebrny łańcuszek, na którego końcu znajdowało się ludzkie, łypiące na mnie oko. Chciałam krzyczeć z przerażenia, ale moja zaciśnięta krtań nie była w stanie dobyć z siebie głosu.

Niespodziewanie silny uścisk zelżał, pozwalając mi paść na ławkę. Z trudem łapałam dech, próbując w popłochu zrozumieć, co się właściwie dzieje. Ale nie miałam takiej szansy.

Dziwny twór odwrócił się na pięcie, a potem powrócił na kozła w powozie. Bezceremonialnie popędził konie batem i zniknął w mroku tak szybko, jak się z niego wyłonił.

***

– Mówię ci, Bett. To było straszne. – Wypalałam papierosa za papierosem.

Moja dobra znajoma ze studiów, która obecnie pracowała w szpitalu św. Dalwina w Harenhall, patrzyła na mnie bez wyrazu. To, co do niej mówiłam, nie robiło na niej najmniejszego wrażenia. Odkąd pamiętam, Betty miała taki wyraz twarzy, jakby w życiu widziała już wszystko.

Stałyśmy razem przy śmietnikach na tyłach rozłożystego budynku. Ona w nieskazitelnie białym kitlu i ciasnym, rudym koku, a ja w burej sukni z wielkim kołtunem na głowie. Nasza rozmowa z boku musiała wyglądać jak żebranina bezdomnego o kawałek chleba.

– Był wyższy ode mnie, miał cylinder, ale nie posiadał twarzy. Tylko dwie szpary zamiast nosa. Takie o! – Pokazywałam jej nieudolnie palcami, a ona patrzyła na mnie spod długich, czarnych rzęs oraz powiek, które ciężko opadały na jej bursztynowe oczy.

– Meryl, idź do domu. Cuchnie od ciebie trawionym alkoholem. Długo już jesteś w takim stanie?

– To mi się nie przywidziało. To się stało naprawdę. – Upierałam się, niczym małe dziecko, które twierdziło, że pod jego łóżkiem zamieszkał smok.

– Wiesz, że pijąc codziennie rum, nie zostaniesz piratem, jak marzyłaś?

Zdenerwowana wytrąciłam jej papierosa z ręki. Ona nadal wpatrywała się we mnie chłodnym spojrzeniem. Nigdy nie będę choć w jednej tysięcznej tak opanowana, jak ona, ale też nigdy mi na tym nie zależało. Wybuchowość nie przeszkadzała mi w zawodzie ze strony technicznej. Jedynie społecznej.

– Wiedźmy, krasnale i smoki istnieją, a ten dziwny twór już nie może? – pytałam oburzona, podpierając się pod biodrami.

– Meryl, jakby to coś faktycznie łaziło po świecie, to prędzej czy później ktoś by to odnotował. Chodziłyby pogłoski, powstały legendy, gadano by o tym w pubach… Wygląda na to, że widziałaś to tylko ty. To znaczy ty albo rum.

– To, że ty o czymś nie wiesz, wcale nie oznacza, że to nie istnieje.

– Mówisz od rzeczy.

– Pani Brissben? – W tylnych drzwiach wiodących do szpitala pojawiła się twarz z charakterystycznym czepkiem pielęgniarki na głowie. – Musi się pani przygotować do operacji.

– Już idę – krzyknęła Bett przez ramię, ale wołająca ją siostra nie dawała za wygraną.

– Pani Brissben, proszę ze mną pójść teraz.

– Jak przyjdę, to będę. I tak beze mnie nie zaczniecie.

– Ale pani…

– Zjeżdżaj i daj mi rozmawiać.

– Czy wezwać ochronę? – Wskazała mnie niepewnie palcem, a Bett kilkukrotnie popatrzyła na mnie i na pielęgniarkę.

– Poradzę sobie. Nie trzeba.

Upierdliwa kobieta wreszcie zniknęła, a moja dobra znajoma tym razem spojrzała na mnie z jakimś wyrazem, konkretniej odrazą.

– Widzisz, co sobą reprezentujesz? – syknęła jadowicie. W tym momencie do złudzenia przypominała mi moją starszą siostrę. – Idź do domu, Hall. – Rzadko mówiła do mnie po nazwisku. Zwykle był to sygnał, że traci cierpliwość. – Umyj się, zjedz coś, prześpij. Potem ubierz się, uczesz włosy i znajdź jakąś pracę, ale zapomnij o transplantologii.

– Jak to? – bąknęłam z niezrozumieniem.

– Ten zawód ci nie służy. Przestań się dalej oszukiwać, że możesz to robić, bo najwidoczniej nie możesz.

– Lata nauki i nieprzespanych nocy, a ja mam rzucić bycie lekarzem? Oszalałaś?

– To, że inni wmówili ci, że możesz to robić, wcale nie oznacza, że tak właśnie jest. Obudź się, Hall. Z twoim podejściem do ludzi możesz być rzeźnikiem, a nie wykwalifikowanym specjalistą.

– Pomogłam całej masie ludzi – mówiłam, unosząc głos. Czułam, jak uderza we mnie fala niesprawiedliwości, a policzki zaczynają mi płonąć ze wściekłości.

– I nie pomogłaś zdecydowanie większej ilości, bo wolałaś kłócić się z ordynatorami, pielęgniarkami lub tablicami, na których były wypisane wszystkie przepisy i regulaminy. Zamiast robić, co do ciebie należy i przeszczepiać te cholerne organy, zawsze musisz wchodzić w dyskusje.

– Mam siedzieć cicho, gdy coś jest absurdalnie głupie?

– Właśnie o tym mówię. – Wymierzyła we mnie oskarżycielsko palcem. – Chcesz zmieniać przepisy? Zapisz się do jakiejś partii.

– Prędzej umrę, niż zostanę politykiem.

– A więc nie nadajesz się do niczego.

Przewróciła pretensjonalnie oczami, po czym poklepała mnie litościwie po ramieniu i odeszła w swoją stronę. Betty Brissben, najlepszy chirurg w mieście, nie miała więcej czasu na takie zero jak ja.

***

Rozbierając się i idąc pod prysznic, zatrzymałam się na dłużej przed lustrem. Wszystko przez to, że na szyi dostrzegłam ślad palców, które ubiegłej nocy zacisnęły się, próbując mnie udusić.

Nie było tego wcześniej. Pojawiło się dopiero teraz, kiedy słońce ponownie zaczęło znikać za horyzontem, zwiastując nadejście wieczoru. Niepewnie dotknęłam obręczy, która wygląda jak oparzenie, lecz pod opuszkami palców nie poczułam żadnych nierówności. Przełknęłam z trudem ślinę, myśląc jedynie o tym dziwnym stworzeniu.

Mieszały się we mnie sprzeczne uczucia – chęć ponownego spotkania tajemniczej istoty oraz paniczny strach przed tym, aby nigdy więcej się to nie zdarzyło. Wchodząc pod prysznic, zastanawiałam się, z kim mogę porozmawiać o tym, czego byłam świadkiem.

Coraz bardziej jednak dochodziło do mnie, że słowa Bett były bliższe prawdy, niż bym tego chciała. Nikt nie brał mnie na poważnie i trudno się dziwić, widząc to, co sobą reprezentuję.

Gorący prysznic, który miał być długi i relaksujący, został przerwany przez pukanie do drzwi, rozlegające się po całym mieszkaniu. Miałam zamiar je zignorować i oddać się kąpieli oraz kontemplacji, ale stukanie było tak nachalne, że nabrałam absolutnej pewności, że nie ustanie, aż nie otworzę drzwi. Poirytowana krzyżowaniem moich planów, wyszłam spod wody, wycierając się w pośpiechu. Zarzuciłam na siebie szlafrok i z agresją otworzyłam drzwi, nie sprawdzając nawet wcześniej, kto za nimi stoi.

Moje zdziwienie nie miało końca, gdy skierowałam wzrok w dół i ujrzałam czternastoletniego Victora z nieodłączną, wielką, skórzaną torbą na ramieniu.

– Dzień dobry. – Ukłonił się grzecznie.

– Dobry wieczór – odpowiedziałam dość spokojnie, a chłopiec nieco się speszył i natychmiast poprawił.

– Ma pani rację, dobry wieczór.

– Co ty tu robisz, mały? O tej porze powinieneś być w domu. Matka pewnie szaleje z nerwów.

– Jestem tu, żeby pani pomóc – odparł butnie.

Szczerze mówiąc, zaczynał mnie irytować. Nie lubiłam, jak ktoś za mną łaził i do tego rzucał tajemnicze obietnice bez pokrycia. Patrzyłam na chłopaka z politowaniem. Nie wiem, za kogo on się uważał, ale byłam pewna, że świat prędzej czy później zmiażdży jego wyobrażenia, a będzie to bardzo bolesne i brutalne doświadczenie, które może znacząco wpłynąć na jego dalsze życie.

– Aleś się uparł, Victor. – Zawisłam na drzwiach.

– Zawsze była pani dla mnie dobra. – W jego oczach coś błysnęło.

Uśmiech zszedł mi z twarzy na wspomnienie tych trudnych chwil, w których wyciągnęłam do czternastolatka pomocną dłoń.

– Dzięki pani nigdy nie głodowałem, a mój ojciec szybciej rozminął się z tym światem.

– O tym lepiej nie wspominać tak głośno… – Nerwowo rozejrzałam się po klatce schodowej, na której znajdowały się jeszcze dwa mieszkania oprócz mojego. Z doświadczenia wiedziałam, że nie ma lepszej agencji wywiadowczej od sąsiadów.

– Nie musi się pani bać. Zadbam o to i nikt pani nie skrzywdzi.

– Skończ już z odgrywaniem szefa mafii, Victor. – Wyszłam nieco z mieszkania, stając bliżej nieletniego kuriera. – Masz czternaście lat i jesteś jeszcze dzieckiem. Doceń to wreszcie. Jeszcze zdążysz być dorosłym.

– Proszę jutro wieczorem udać się do Ostatniego Jednorożca – mruknął półgębkiem. – Znajdzie tam pani Mężczyznę o Kolorowym Uśmiechu. Porozmawia z nim pani i wszystkie problemy się skończą.

– Victor, w co ty się wplątałeś? O czym ty do mnie mówisz?

– Proszę dłużej nie udawać świętej… – Pokręcił zniecierpliwiony głową.

Przestał mi się podobać ton, w jakim się do mnie zwracał. Zmarszczyłam ostrzegawczo brwi, a on wykonał kilka kroków w tył.

– Poznałem panią i wiem, że umie pani wybrać to, co słuszne, nawet jeśli niezgodne z prawem. Dobrej nocy, pani Hall.

I czmychnął z lekkim strachem, jakby bał się tego, co mogę mu odpowiedzieć.

***

W moim domu hulał wiatr. Powinnam się cieszyć, bo latem mieszkanie numer osiemnaście na Placu Wolności było najchłodniejszym miejscem w całym Harenhall. Niestety obecnie moja beznadziejna odporność wcale nie świętowała tych cholernych przeciągów, tylko zaowocowała lekkim przeziębieniem.

Nie ma nic gorszego od kataru i bolącego gardła. Nie można oddychać ani jeść, a co gorsza pić. Chociaż odkryłam już, że jak wypiłam dostatecznie dużo, to gardło wcale mnie tak nie bolało. Dlatego z samego rana poszłam do sklepu po rum i już drugi dzień pozostawałam na niezłej bombie.

Chyba robiłam to, bo szukałam odwagi. Dużo myślałam o tym stworze bez twarzy, a do szukania pracy wcale mi się nie spieszyło. Nie wiedziałam też, co sądzić o Mężczyźnie o Kolorowym Uśmiechu, który miałby rozwiązać moje problemy.

Naprawdę nie wiem, z kim mógłby mnie poznać czternastoletni Victor przypominający swym wyglądem brzydką dziewczynkę zamiast chłopca. Podchodzenie do życia, jako dorosły człowiek nigdy nie było moją mocną stroną, wobec tego postanowiłam nie wychodzić z roli i porządnie zawiana ruszyłam do Ostatniego Jednorożca.

Mojej uwadze umknęło jedynie, że jest wczesne popołudnie, a miałam pojawić się w knajpie dopiero wieczorem. Gdybym wyruszyła na miasto jakieś dwadzieścia minut wcześniej, być może udałoby mi się uniknąć hańby, jaka ostatecznie spotkała mnie tuż przed bramą mojej kamieniczki.

Zażenowani sąsiedzi mnie nie interesowali. Tak samo jak ja ich. Tłumaczyli sobie mój stan tym, że wykonuję bardzo trudny zawód i po prostu odreagowuję stres. Nie mieli pojęcia, że najdłużej utrzymałam pracę przez jakiś rok. W dodatku, kiedy miałam siedemnaście lat i pracowałam w pubie jako kelnerka.

– Cześć, Kersti – powiedziałam na powitanie, najwyraźniej, jak tylko mogłam. Zawsze zachodziłam w głowę, dlaczego zgodziłam się, aby moje dziecko dostało tak dziwne imię, które wcale mi się nie podoba.

– Wyprostuj się, do cholery – zrugał mnie głos, należący do mego byłego narzeczonego, który obecnie był mężem mojej siostry, Diany.

Wyprostowałam więc pierś i nabrałam powietrza do płuc. Niestety nie przyniosło mi to orzeźwienia, bo minął nas przechodzień palący papierosa. Zakasłałam kilka razy, wciągając nadmiar gryzącego dymu, a w swej uprzejmości Kersti i Wolmer dali mi chwilę na przyjrzenie się im i złapanie pionu.

Moja córka miała już szesnaście lat i odziedziczyła więcej genów po ojcu niż po mnie. Miała idealny, prosty nos jak Wolmer, prawie czarne włosy i była smukła. Po mnie dostała jedynie szmaragdowe oczy, które były w rodzinie od pokoleń. Oprócz tego jeszcze odrobinę wzrostu, ale w granicach rozsądku, bo Kersti była równa ze swoim ojcem, który sięgał stu osiemdziesięciu centymetrów – przynajmniej na moje oko.

W jej ubiorze można było rozpoznać Dianę. Nosiła te same, eleganckie kolory i miałam dziwne wrażenie, że moja siostra robi z niej swojego klona. Nastolatka miała bowiem na sobie popielatą suknię z pudrowo-różowymi dodatkami. Do tego jedwabne rękawiczki o barwie kości słoniowej i skórzaną, brązową torebkę na ramię. Taką samą, jaką posiada Diana.

Tylko jej włosy pozostawały niesforne i długie aż do pasa. To dzięki nim nieraz przypominała mi mnie z czasów szkoły średniej. Jako nastolatka nigdy nie mogłam okiełznać swojej fryzury, lecz Kersti zamiast to robić, dawała włosom lekko powiewać na wietrze, co podkreślało jej urodę.

Natomiast Wolmer… Wolmer miał wąs. Jak większość mężczyzn w tych dziwnych czasach. Delikatnie podkręcał go przy końcówkach, a mocne brwi zawsze zdawały się układać nad jego oczami tak, jakby był zdenerwowany.

Włosy zaczął dokładnie przylizywać, aby nie sterczał nawet pojedynczy z nich. Patrząc na niego, dziwiłam się, że kiedyś mi się podobał. Wyglądał tak poważnie, elokwentnie, dostojnie i nadęcie. Perfekcyjnie pasował do wyrafinowanej Diany.

– Co? – Mężczyzna pochwycił moje pełne odrazy spojrzenie.

– Nic – odparłam niechętnie. – To wy do mnie przyszliście.

– Chcieliśmy sprawdzić, jak ci idzie szukanie pracy.

Utkwili we mnie spojrzenia. Jedno z nich było rozgniewane, a drugie czujne. Kersti wyglądała tak, jakby w każdej chwili była gotowa zerwać się do ucieczki, niczym gryzoń hasający po polu i wypatrujący kołującego nad nim myszołowa.

– Chyba nie chcieliście tego tak samo mocno. – Spojrzałam prowokująco na swoją córkę. Właściwie to naszą córkę, ale być może niedługo już tylko jego.

– Tata kazał iść, więc poszłam – przyznała beznamiętnie nastolatka.

– Trzeba było iść z koleżankami na wino lub zamknąć się w pokoju i oświadczyć, że nigdzie się nie ruszasz.

– Całe szczęście nie wdałam się w ciebie. – Przybrała pozycję najeżonego psa. Z jej oczu poleciały pierwsze iskry, a nosek lekko się zmarszczył.

Uwielbiałam ją taką. Uwielbiałam te chwile, gdy upodabniała się do mnie i do mojego ojca. Wyobrażałam sobie wtedy, że jak robi takie miny w obecności Diany, to moja siostra dostaje szału.

– Do czego ty ją namawiasz, Meryl? – Wolmer złapał mnie mocno za ramię.

Nie drgnęłam.

– Nie ciągnij jej ze sobą na dno. Kersti ma przed sobą przyszłość, dobre studia, pracę…

– …ja skończyłam dobre studia. – Przerwałam mu i jednocześnie wyrwałam z uścisku. – I miałam dobrą pracę. Niejedną dobrą pracę! – Zaczęłam wygrażać palcem. – Srał ich pies, Kersti – zwróciłam się już tylko do niej, odpychając byłego narzeczonego gdzieś na bok. – Rób to, co chcesz. Nawet jeśli twoim marzeniem jest zostanie cukiernikiem.

– A ty zawsze chciałaś być alkoholiczką? – spytała mnie tak niewinnie, że nawet moje lodowate serce przez chwilę drgnęło z poruszenia.

– Zawsze chciałam być piratem – burknęłam niezadowolona z siebie. – Ale żyję w kraju, w którym nawet nie ma dostępu do morza.

– Nikt nie broni ci się stąd wynieść. Świat stoi przed tobą otworem.

– Chcesz się mnie pozbyć? – podpytałam zaczepnie, puszczając do niej oko, a ona uśmiechnęła się do mnie pięknie i zbliżyła swoją twarz do mojej.

– Nie. Chciałabym, żebyś umarła. Urodziłaś mnie, więc dokonałaś już wszystkiego, na co było cię stać i spotkało cię w życiu największe szczęście. Takich, którzy nie potrafią docenić radości, jaką daje rodzicielstwo, czeka jedynie piekło.

Z trwogą odsunęłam się od niej na kilka centymetrów. Ten dziwny twór nie przypominał Kersti, nawet gdy dziewczyna przybierała złośliwy wyraz twarzy. Tego dnia moje własne dziecko stało się dla mnie koszmarem gorszym od potwora bez twarzy, którego widziałam minionej nocy. Stało się moją siostrą i matką w jednym. Gorszej kombinacji świat nigdy nie pozna.

Nie umiałam odczytać poprawnie sensu jej słów. Wówczas wzięłam je jako atak na moją osobę. Jej policzki płonęły, włosy powiewały na wietrze, a gdzieś zza moich pleców dochodził chichot byłego kochanka.

– Nie szukaj pracy, mamo. Nie chcesz tego ani ty, ani ja.

– Ani ja i Diana – dodał na odchodnym Wolmer, po czym podbiegł do chudziutkiej nastolatki, która nie wiadomo kiedy znalazła się przy drugim końcu ulicy, by zniknąć z mych oczu za rogiem wysokich, kolorowych budynków.

***

– Właściwie to Kersti mieszka z ojcem, więc nie powinnam się o nią obawiać – snułam przeraźliwie długą opowieść o swoim życiu barmanowi w Ostatnim Jednorożcu.

Przez te kilka godzin zdołała się wokół mnie zebrać grupa wiernych słuchaczy. I chociaż z początku barman miał mnie w nosie tak samo jak trzech stałych bywalców knajpy, którzy nieodzownie pilnowali wysokiego blatu, to z czasem wciągnęli się w moją historię do tego stopnia, że jeden z nich nawet się popłakał.

Co prawda żaden nie był w stanie poprawnie wymówić słowa transplantologia, bo byli bardziej porobieni ode mnie, ale czułam, że w gruncie rzeczy to bardzo dobre chłopaki, które mają serca na dłoni.

– Jak na mój gust to zdrowo popieprzone – przyznał Rudolf po kilku chwilach namysłu.

Siedział najbliżej mnie, miał poplątane, słomiane włosy, które błagały o umycie i rzecz jasna wąs, bo bez wąsa w Harenhall nie było się mężczyzną.

– Twoja siostra jest z twoim byłym narzeczonym i razem wychowują twoje i jego dziecko – podsumował na jednym wdechu, a jego dwoje przymulonych znajomych spoglądało na nas spod ciężkich od alkoholu powiek.

Nawet barman przestał na chwilę obsługiwać coraz liczniejszą klientelę, aby dokładnie przemyśleć słowa Rudolfa. Zapatrzył się gdzieś w sufit, podpierając biodro dłonią, w której trzymał brudną szmatę i bezwładnie poruszał wargami. Kiedy już wszystko do niego dotarło, uniósł brwi, jakby był zaskoczony, po czym powrócił do nalewania piwa do kufli.

– Co czujesz do swojej córki, Meryl?

Pokładałam się na blacie baru, bawiąc się przy tym szklanką z rumem. Podczas gdy ja robiłam się coraz bardziej pijana, umysł Rudolfa wychodził z ciemności. Świadczyły o tym jego wyraźnie wypowiadane słowa oraz spojrzenie, które przytomniało.

– Miłość – odparłam automatycznie, niczym uczeń, który bezmyślnie wykuł na pamięć kilka definicji, z których miał pytać nauczyciel.

– Jesteś pierwszą matką, jaką znam, która mówi to tak fałszywie.

– To może… przywiązanie?

– To nie loteria – obruszył się facet.

Jego towarzysze pokiwali lekko głowami, bełkocząc coś pod nosami i rozlewając na siebie piwo z unoszonych kufli.

– Na tę chwilę czuję jedynie złość, Rudolf. – Podniosłam się z blatu, prostując niczym najlepsi jeźdźcy w siodle. Następnie dopiłam resztę rumu, jaką miałam w szkle, a barman natychmiast zajął się jego uzupełnianiem. – Nie zależy mi na niej. Przynajmniej tak zawsze myślałam. To dlaczego tak ubodło mnie to, co powiedziała?

– A może chciałaś, żeby ci nie zależało?

Zaczęliśmy gry psychologiczne. On patrzył na mnie prowokująco, a ja zbierałam myśli. Byliśmy zbyt mocno pijani, żeby mogło z tego wyjść coś sensownego.

– Nie chciałam mieć dzieci. Nawet nie wiem, jak do tego doszło.

– Jesteś transponontengologiem! – Zdumiał się mężczyzna, po czym obydwoje zmarszczyliśmy brwi w niezrozumieniu. – Transplapatorem. Transplotetologiem. – Wysilał się nadal, aż niespodziewanie uderzył pięścią w blat baru. – Lekarzem! – wykrzyknął triumfalnie. – Jesteś lekarzem! I ty nie wiesz, jak się robi dzieci?

– Oczywiście, że wiem! – Nie mam pojęcia, kiedy zaczęliśmy mocno gestykulować rękami. – W sensie biologicznym – dodałam nieco spokojniejszym tonem. – Nie pamiętam tylko, żeby kiedykolwiek się zdarzyło, abym się nie zabezpieczyła. Zawsze, po każdym stosunku zażywałam…

– …dobra, dobra, dobra! – wyhamował mnie Rudi. – To są wasze babskie sprawy. Ale – kontynuował specyficznym, przemądrzałym tonem – to oznacza, że raz doszło do zbliżenia, a potem o tym nie pamiętałaś albo że to, co potem zażyłaś, nie zadziałało i zaszłaś w ciążę.

– Bzdu… – urwałam w pół słowa.

Szalone oczy Rudolfa spoglądały na mnie pewne swojego zwycięstwa. Jego twarz pojaśniała, towarzysze do picia posnęli, a barman ciekawsko zerkał w naszą stronę, ważąc każde z wypowiedzianych przez nas słów.

Minęło prawie siedemnaście lat, odkąd dowiedziałam się, że zaszłam w ciążę, jednak nigdy nie myślałam o wieczorze poczęcia Kersti intensywniej niż dzisiaj. Czując ekscytację wymieszaną z niepokojem, zaczęłam niespokojnie wodzić wzrokiem po otaczającym mnie pomieszczeniu i w panice wracać wspomnieniami do ostatniej nocy, którą spędziłam z Wolmerem.

Rudolf zasiał we mnie ziarno wątpliwości.

– Muszę koniecznie znaleźć pracę – wydusiłam z zaciśniętej z nerwów krtani. – Mam za dużo czasu na myślenie. – Duszkiem wypiłam kolejną szklaneczkę rumu.

Rozprowadzający się w mojej krwi alkohol doszedł do wniosku, że najlepszym pomysłem będzie rozmowa z Wolmerem. Ale nie jutro, pojutrze czy za tydzień. Moje nogi instynktownie chciały zanieść mnie do domu siostry, lecz zostały wmurowane w ziemię, gdy oczy zarejestrowały pewien obraz.

W drugiej, okrągłej sali, w której bawili goście, paliły się długie świece. Dochodził z niej gwar większy, niż z pomieszczenia, gdzie znajdował się bar. Ludzie potrącali się, wyli ze śmiechu i żywo gestykulowali.

Dla mnie wszelkie dźwięki się wytłumiły. W uszach pozostało jedynie głuche milczenie, ciało oblał pot. Stopy zaczęły przesuwać się same, a dłoń wyciągnęła, chcąc pochwycić ramię wysokiej postaci w purpurowym fraku i wielkim cylindrze na głowie.

Strach walczył z ciekawością, lecz nie miał szans w starciu z odwagą, jakiej dodał mi spożyty alkohol. I chociaż w jednej chwili poczułam, że jestem trzeźwa, to on kontrolował wszystkie moje czyny.

Złapałam dziwnego stwora za ramię. Jedna sekunda, która dla mnie trwała wtenczas długie lata, dzieliła mnie od ujrzenia jego oblicza.

Odetchnęłam z ulgą i zawodem jednocześnie, kiedy mym oczom ukazała się roześmiana od ucha do ucha twarz mężczyzny o przebiegłym spojrzeniu. Rude pukle jego włosów opadały w nieładzie spod cylindra, na którego czubku dyndał zwiędnięty kwiat.

To nie był ładny człowiek, a jedyne, na co byłam w stanie patrzeć, to ten dziwny, nienaturalnie szeroki uśmiech we wszystkich kolorach tęczy.

Jeden ząb był złoty, inny rubinowy, kolejny szmaragdowy, a jeszcze inny bursztynowy. Ale łączyło je jedno. Wszystkie były spiłowane tak, że przypominały mi szpady. Były długie, gęsto usiane, ostro zakończone i mieniły się we wszystkich możliwych barwach tego świata.

Nie był to wyczyn rozpoznać, że stoi przede mną Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu.

***

Nie wolno było go dotykać, a ja o tym nie wiedziałam. Szybciej, niż zdążyłam zamrugać powiekami, ktoś powalił mnie na ziemię, miażdżąc mi nos potężnym uderzeniem. Oszołomiona, ale więcej niż wściekła, od razu zlokalizowałam napastnika, który pochylił się nade mną, jakby chciał się upewnić, że jego cios był mocny. Nie myśląc wiele, z całej siły kopnęłam go w piszczel.

Wielkolud zawył, lądując na ziemi razem ze mną. Chciał skoczyć mi do gardła, ale zmiótł go korpulentny, ale niezwykle efektywny Rudolf, który rzucił się na agresora niczym żywa kula.

Człowiek o Kolorowym Uśmiechu odsunął się od nas w panice, że ktoś jeszcze zdąży musnąć kawałek jego ubrania i wskazując gestem na dwie osoby poza zasięgiem mojego wzroku, wpatrywał się w rozwój całej akcji.

Wtedy do pionu ustawił mnie mężczyzna o dużym brzuchu, małej główce, łysinie i łapskach wielkich jak dwa szpadle. Ku memu zdziwieniu Rudolf został podniesiony przez identycznego człowieka, zatem mieliśmy do czynienia z bliźniakami. Odróżniał ich kolor muszek, jakie mieli zawiązane pod szyjami. Ten trzymający mnie miał żółtą, a drugi czerwoną.

– Ajajajaj… paskudne zamieszanie. – Cmokał ten dziwny człowiek, którego zęby mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Cały czas je wyszczerzał, jakby nie potrafił zamknąć ust. – Bob, Rob – zwrócił się do swoich goryli. – Załatwcie to szybko i wracajcie, zanim dotknie mnie ktoś jeszcze.

– Zaraz, zaraz, zaraz! – szarpałam się, a z mojego nosa obficie sączyła się krew.

Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu wyciągnął jedwabną chusteczkę z kieszeni pięknego, purpurowego fraka i zakrył nią z odrazą usta, które wygięły się w podkówkę.

– Niech umilknie – wymamrotał obrzydzony, lecz nim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, udało mi się powiedzieć najważniejsze.

– Jestem od Victora.

Wokół mnie zapanowało lekkie poruszenie. Dziwny facet o dziwnych zębach i jeszcze dziwniejszym zachowaniu, uniósł wysoko brwi.

– Victor? – dopytał nieco rozbawiony. – Ten uroczy chłopiec z zębami jak wiewiórka?

Kiwnęłam niepewnie głową. Moje ciało było napięte. Byłam gotowa na kolejne uderzenie w dowolne miejsce lub walkę o wyszarpanie z uścisku łysola. Ukradkiem spojrzałam też na Rudiego, który starał się robić dobrą minę do złej gry, lecz widać było, że się boi.

– Kocham tego chłopaka – przyznał wreszcie udobruchany jegomość w cylindrze. – Jest tak cudownie nieskomplikowany. Nie podyskutuje się z nim o stworzeniu świata, Filozofii Południowców czy sytuacji politycznej Rostopolu, ale załatwi się to, co trzeba, jak trzeba i z kim trzeba.

– Nie zrozumiał, jak powiedziałam mu, że jestem transplantologiem – przyznałam bez namysłu. – Ale fakt, przesyłki dostarcza bezbłędnie.

– Bob, Rob. – Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu przybrał władczy, wręcz roszczeniowy ton. – Mówiłem, że macie ich zostawić i pilnować, żeby nikt mnie nie dotknął. Nienawidzę tego. Chodź, kobieto. A to? – Wskazał niedbale dłonią na bladego jak ściana Rudolfa, który nieśmiało podszedł do mego boku.

– To mój przyjaciel – odparłam, nie dając sobie szansy na zawahanie.

– Jak długo? – spytał sceptycznie dziwak.

– Wystarczająco – mówiłam dobitnie.

Przez kilka krótkich chwil spojrzenie moje i Mężczyzny o Kolorowym Uśmiechu siłowało się, próbując określić, kto tutaj jest górą.

Nie mogłam wyjść z podziwu, bo tęczówki dziwaka były jadowicie zielone. Niemal toksyczne.

– Dobry przyjaciel nie będzie pakował drugiego w takie bagno. Idź sobie. – Cudak machnął na Rudiego, niczym na natrętną muchę, która nie chciała się od niego odczepić. – Już, już. Nic tutaj po takim malutkim robaczku jak ty. Usiądźmy.

Rudolf spojrzał na mnie pytająco, a ja wskazałam mu głową bar, przy którym spało jego dwóch znajomych. Mężczyzna z kolorowymi zębami zaprosił mnie zaś do kwadratowego stolika, na którym stała błękitna butelka, a w niej znajdowały się różowe, cudownie pachnące piwonie.

Goryle jegomościa ustawili się wokół stołu i krzeseł, tworząc wokół nas żywy mur. Tym razem nie było możliwości, aby przypadkowa osoba mogła chociaż musnąć spojrzeniem cudaka, którego poczucie komfortu było bardzo proste do zadeptania.

– Jak osobie jest na imię? – zapytał mnie bardzo uprzejmie, kiedy już wygodnie się usadowiliśmy i podano nam po szklaneczce absyntu.

Nie przepadam za tym alkoholem, ale nie była to sytuacja, w której wypada odmawiać.

– Meryl. Meryl Hall – odpowiedziałam, chwytając szklankę w dłonie.

– Niech będzie. Ja jestem Organek. Pan Organek, żeby było jasne.

– A te dwa goryle to? – podpytałam sceptycznie.

– Bob i Rob.

– Ale to jedno i to samo imię – mruknęłam z powątpiewaniem, na co mój rozmówca zareagował lekceważącym machnięciem dłonią.

– Ustalmy, że ich matka nie należała do osób bystrych.

Miał żartobliwy ton, ale wiedziałam, że nasza rozmowa nie jest w żadnym stopniu pobłażliwa. Gdzieś wewnątrz siebie czułam, że właśnie walczę o życie, które mogło się zakończyć w każdej chwili. Brałam udział w partii szachów, w której błędy są niedopuszczalne, a jedynym wyjściem jest remis.

– Więc… należy się do pana zwracać Pan Organek? – upewniłam się ostrożnie, a on pokiwał głową. – Na mieście mówi się o panu inaczej.

– Jak?

– Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu.

– Bardzo długie. – Organek obruszył się, po czym na raz wypił szklaneczkę absyntu.

Trunek, który mnie pali żywym ogniem, zdawał się wcale nie robić wrażenia na tym osobniku.

– Swołocz wybrała dla mnie mało oryginalną nazwę, nie uważasz? To tak jakby Meryl nazywano Wielką Babą.

– Całe szczęście Meryl im wystarczy.

– Nawet ładne imię jak na taką osobę.

Uniosłam brwi, lecz nie z oburzenia czy irytacji, ale zdziwienia. Spodziewałam się, że ten człowiek będzie mnie w pewien sposób sprawdzał. Wyobrażałam sobie jednak o wiele bardziej wyrafinowanych metod, a nie zwykłej prowokacji.

Siedziałam więc spokojnie i patrzyłam w oczy Organka, a ten szczerzył się tak, jak robił to wcześniej. Może czuł zawód moim niewzruszeniem, ale nie dał tego po sobie poznać.

– Czego transplantolog chce ode mnie? – spytał szczerze zaciekawiony.

– Victor twierdzi, że może pan rozwiązać wszystkie moje problemy.

– Owszem, mam takie moce. – Zachichotał niewinnie, po czym ukradkiem spojrzał na lewy rękaw swojego fraku. Gdzieś w świetle świec mignęło ostrze noża, sztyletu czy innej niebezpiecznej zabawki. – Zależy, jaki jest problem?

– Wywalają mnie z każdej roboty.

– Osoba Meryl nie wygląda na strapioną tym faktem.

– To kwestia przyzwyczajenia.

– A może Meryl lubi być bez pracy?

– Właściwie to Meryl na tę chwilę to nie przeszkadza – przyznałam z wielką pewnością siebie. – Ale jak długo siedzi się bezczynnie, przychodzi czas na konfrontację z własnymi myślami.

– Meryl ma takie niebezpieczne myśli?

– Jak coś jest głupie i źle wykorzystane, to z reguły niebezpieczne.

– Może Meryl nie powinna z nimi walczyć?

– Pan Organek pozwoli, że Meryl – podkreśliłam dobitnie swoje imię – póki co sama będzie decydować o tym, co ma robić.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego Meryl ciągle traci pracę. Ale spokojnie – zapewnił. – Zdaję sobie też sprawę, że nie zawsze należy znać swoje miejsce. Meryl jest transplantologiem, tak?

W odpowiedzi kiwnęłam głową.

– A czy to prawda, że Meryl ma dyplom Akademii Medycyny Mistycznej w Kathell?

– Jasna cholera. – Szczerze zaczynało mnie to męczyć. – Czy wie o tym całe miasto?

– Jedynie ta część z branży.

– Czyli jesteśmy z jednej branży?

– Oczywiście! – Mężczyzna wygodniej rozłożył się na swoim krześle o zaokrąglonym oparciu. – Meryl nawet nie wie, ile interesów robią ze mną wszystkie placówki medyczne w Harenhall.

– Nigdy o panu nie słyszałam.

– Znakiem tego Pan Organek jest dobry. Bob, Rob. – Niespodziewanie przeszedł do władczego, ostrego tonu. – Odprowadźcie osobę Meryl. Skończyliśmy na dzisiaj.

Nawet nie zdążyłam nic na to odpowiedź. Moje nogi nagle zawisły w powietrzu, a dwóch osiłków wyniosło mnie z pubu, żeby bezceremonialnie wyrzucić prosto na bruk szerokiej ulicy niczym wiadro pomyj.

Mój nos po raz drugi został zmiażdżony. Tym razem przez bezlitosny kamień, przed którym nie zdążyłam osłonić twarzy. Podczas gdy Bob i Rob wrócili z powrotem do knajpy, ja mamrotałam do siebie, czując w ustach słony, metaliczny posmak.

Niezdarnie powracałam do pozycji pionowej, zastanawiając się, który oddział ratowniczy znajduje się najbliżej mnie. Nie miałam siły ani ochoty, żeby sklejać sobie nos sama. Niestety nim zdążyłam podjąć jakąkolwiek decyzję, na karku poczułam chłodną lufę rewolweru. Potem usłyszałam ten charakterystyczny szczęk metalu, który oznaczał, że nabój jest gotowy do wystrzału. W lufie siedziała śmierć.

***

Dziwne spotkania stały się moją specjalnością. Na mojej twarzy nie malowało się więc zaciekawienie ani jakiekolwiek poruszenie tylko całkowita tępota. Siedziałam na skórzanej kanapie, w jakiejś spelunie, cała upaprana krwią.

Mój nos przypominał pomarańczę lub jabłko, którym ktoś z całej siły rzucił o ścianę. Przynajmniej to udało mi się ustalić, spoglądając na swoje odbicie w szybie. Patrzenie na siebie nie było jednak tak zajmującym zajęciem, jak analizowanie wyglądu kobiety, która siedziała naprzeciwko i wciąż trzymała mnie na muszce.

Miałam wrażenie, że jest wściekła. Przynajmniej na to wskazywały jej zmarszczone, srebrzyste brwi. Długie włosy sięgające pasa miały dokładnie tę samą barwę platyny i były gładkie niczym wyszlifowane kamienie szlachetne. Kobieta zgarnęła je z twarzy, zaplatając część z nich w fantazyjny warkocz, lecz reszta swobodnie opadała na jej smukłe ramiona.

Fiołkowe, przenikliwe oczy były najbardziej wyrazistym elementem jej twarzy, bo blade usta z mocno wykrojoną, górną wargą niemal zlewały się z bladością porcelanowej cery.

– Jak się nazywasz? – spytała, wpatrując się we mnie tak czujnie, jakbym zaraz miała ją zaatakować.

– Meryl – odparłam znużona kolejnym przesłuchaniem, z którego nie miałam możliwości się wykręcić.

– A jak dalej?

– Meryl Hall.

– Czym się zajmujesz, Meryl? – Brzmiała na żywo zainteresowaną.

– Jestem bezrobotna.

– Akurat – sparowała kpiącym tonem.

Od razu wiedziałam, że mam do czynienia z kimś paskudnym, chociaż mylące oblicze niewinnej nimfy starało się tuszować prawdę.

– Pracujesz dla Organka – oznajmiła spokojnie.

– Nie.

Strzał.

W jednej chwili zakryłam uszy. Dookoła rozległ hałas. Chwilę potem obejrzałam się na oparcie kanapy, na której siedziałam. Wystarczył jeden centymetr w lewo, a kula utkwiłaby we mnie.

W pubie zapanowało poruszenie, a koło naszego stolika natychmiast pojawił się średniego wzrostu barman z burzą słomianych włosów na głowie. Miał na sobie czarny, poplamiony fartuch, wyglądał na lekko wstawionego i nie dało się nie zauważyć, że ma trochę nierówny wąs.

– Nie będzie takich burd w moim lokalu. – Wymierzył do mojej towarzyszki ze starej, pamiętającej lepsze czasy strzelby.

Uniosłam brwi. Zaczynało się robić ciekawie.

Kobieta naprzeciw mnie nie wyglądała na wystraszoną. Sprawnym ruchem ręki wyciągnęła coś z wewnętrznej kieszeni swojej skórzanej kurtki.

Na blacie stolika wylądowała odznaka przedstawiająca srebrnego wilka z jedną uniesioną łapą, jakby tropił.

Zrobiło mi się gorąco.

– Przepraszam… – wymamrotał mężczyzna, którego ton diametralnie się zmienił.

Pokracznym i ciężkim krokiem skierował się w stronę baru, opuszczając broń. Zostawił mnie sam na sam z wielkim problemem równie szybko, jak się przy nas pojawił.

– Jesteś z żandarmerii – powiedziałam, patrząc na swoją towarzyszkę spode łba.

– To źle?

– Macie złą opinię.

– Nie słuchaj innych, tylko sama wydawaj sądy – pouczyła mnie niczym moja wszystkowiedząca matka.

– Pani też nie robi dobrego wrażenia. Celuje pani do każdego cywila?

– Za co Organek kazał rozbić ci nos? – odpowiedziała pytaniem za pytanie. – Zawaliłaś robotę? Przyniosłaś za mało kasy? Zabiłaś delikwenta od narządów?

– Dotknęłam go – wyjaśniałam dobitnie, a moje zniecierpliwienie zaczynało brać górę. – Okazało się, że tego nie lubi. Dostałam po mordzie, wywalił mnie z pubu i koniec historii. Teraz przepraszam. – Wstałam, lecz ona nadal siedziała na swoim miejscu, celując do mnie z rewolweru. – Idę na ostry dyżur.

Prędko zabrałam swoje cztery litery z lokalu. Wychodząc na ulicę, czułam na sobie spojrzenia całej klienteli, która z pewnością snuła teraz mnóstwo teorii spiskowych.

Mój wewnętrzny autopilot skierował mnie w stronę szpitala św. Dalwina. Zaraz jednak zatrzymałam się, zastanawiając przez krótką chwilę. Jeśli spotkam tam Bett, czeka mnie kolejne przesłuchanie i będę musiała przeżywać cały wieczór od nowa.

Odwróciłam się więc na pięcie, kierując do szpitala miejskiego przy ulicy Horrendalnej.

– Nie wiesz, gdzie masz iść?

Zatrzymałam się i obejrzałam przez ramię.

Kobieta, która mnie wypytywała, stała przed wejściem do pubu, którego nazwa była słabo widoczna po zmroku. Analizowała każdy mój, nawet najmniejszy, ruch. Była trochę dziwna, a w swej dziwności niepokojąca.

– Doskonale wiem, co robię.

– Nie wyglądasz.

– Od kiedy jesteśmy na ty? – Odwróciłam się do niej, gotowa do walki.

– Masz w sobie mnóstwo złości.

– Daj mi spokój.

– Uważaj na niego, Meryl Hall – mówiła, stojąc w miejscu niczym kamienna figura. – Więksi od ciebie nie dawali mu rady.

– Nie mam z nim nic wspólnego – fuknęłam na odczepnego i ruszyłam w swoją stronę. Za swoimi plecami usłyszałam jeszcze:

– Dotknęłaś go, a to bardzo dużo.

***

Spotkania tamtej nocy nie dały mi nic, prócz owocnej znajomości z Rudolfem. Już nie chodziłam po knajpach sama, tylko zyskałam wiernego towarzysza, który chociaż nie pachniał najładniej, charakteryzował się tym, że jest szczery i uczciwy.

Mówił, co myślał, nie ukrywał swoich zamiarów, ale nie lubił mówić o sobie. W zasadzie po kilku dniach spędzonych razem, nadal mogłam powiedzieć o Rudolfie Glley, że jest grubiutkim, sympatycznych pijaczkiem, który miał w swojej urodzie coś znajomego. Wszystkie moje pytania dotyczącego jego rodziny, pracy czy życia natychmiast zbywał.

Przyznał się jedynie, że lubi ze mną przebywać, bo dzięki mnie mógł poczuć się bohaterem. Twierdził, że rzucenie się na człowieka Organka było najodważniejszym wyczynem w jego życiu i już nigdy nie poczuje się w ten sposób. Wiedziałam jednak, że z czasem zacznie się przede mną otwierać, bo miał potrzebę rozmowy, tylko nie potrafił jeszcze dobrać słów.

Moja egzystencja sprowadziła się do picia, spania, wypróżniania i jedzenia przekąsek między kolejnymi trunkami. Coraz bardziej obojętne stawało się dla mnie miejsce, w którym spożywałam alkohol, a pieniądze zaczynały się kończyć. Taniej więc było pić pod sklepem niż w ulubionych knajpach, co notorycznie robiłam. Unikałam tylko rewirów, w których pojawiała się Diana, Kersti, Wolmer i moja matka.

Po jednym incydencie, gdy omal nie napatoczyłam się na siostrę w okolicach Dworca Zachodniego, postanowiłam pójść po najmniejszej linii oporu i pić samotnie w domu. Marniałam w nim od czterech dni, a żołądek momentami palił mnie żywym ogniem. Miałam pełną świadomość tego, że nędznieję i niedługo przyjdzie mi umrzeć, lecz byłam zbyt leniwa, aby cokolwiek z tym robić.

Z dziwnego letargu wyrwały mnie męskie głosy dochodzące zza drzwi mojego mieszkania, a potem nachalne pukanie. Nie miałam zamiaru nawet na nie spojrzeć, tak więc po kilku chwilach nieproszeni goście zaczęli łomotać w niewinny kawałek drewna, aż wreszcie wyleciał z hukiem z zawiasów.

Zainteresowana tym faktem, przechyliłam głowę w stronę wejścia do sypialni, w której aktualnie leżałam. Moim oczom ukazał się nikt inny, jak Pan Organek we własnej osobie.

Od razu spojrzał w lewą stronę, jakby doskonale wiedział, gdzie się znajduję. Muszę przyznać, że dziwnie wyglądał na tle białych, surowych ścian oraz w jasnym świetle. Dużo bardziej pasował mi do niego półmrok, świece czy noc.

– Meryl odpoczywa? – zapytał słodko, chwytając w obie dłonie drewnianą laskę, na której szczycie mienił się jakiś szlachetny kamień. Wyglądał na brylant, ale trudno było mi w to uwierzyć, bo jego rozmiary było kolosalne.

– Dogorywa – wybełkotałam bezsilnie, a on ruszył w moją stronę.

Gdzieś za nim dostrzegłam jego dwóch goryli, którzy niezdarnie krzątali się po korytarzu, z kolei sam Organek o pajęczych, chudziutkich nóżkach kucnął tuż przy mnie, szczerząc ostro zakończone kły.

– Meryl nie może umrzeć. Znalazła pracę.

– Meryl długo nie wytrzeźwieje.

– Bzdura. – Zerwał się na równe nogi. – Bob, Rob.

W jednej chwili dwóch osiłków wpadło do pokoju i poderwało mnie z łóżka do pozycji pionowej tak szybko, że skończyło się to moimi wymiotami. Nigdy wcześniej nie czułam się tak parszywie. Bliska omdlenia natychmiast się rozbudziłam, gdy masa lodowatej wody wylała się na moją głowę.

Dwa goryle mnie puściły, a ja padłam na twarz. Zaczęłam kaszleć, łapać się za szyję i miotać po chłodnych panelach. Nie potrafiłam wstać, jakby podłoga stała się lodowiskiem, a ja trzyletnim dzieckiem, które nie poradzi sobie bez pomocy rodziców.

Po uspokojeniu się i wyrwaniu z dziwnego ataku paniki, spojrzałam spode łba na Pana Organka, a raczej jego idealnie wypastowane, skórzane buty ze złotymi klamrami przy palcach. W zasięgu mych dłoni ani wzroku nie było żadnej butelki, po którą mogłabym sięgnąć, co spowodowało u mnie przyspieszenie pulsu po raz kolejny.

– Meryl nie mówiła, że ma aktualnie takie problemy z alkoholem.

– Bo nie mam – syknęłam, rozglądając się na boki.

– Meryl zostanie tutaj z Bobem i Robem, żeby wytrzeźwieć. Potem czeka nas dużo pracy. Kobieto – przemówił zimnym, jeżącym na mym ciele włosy, głosem. – Meryl nie może mieć nałogów. To mój warunek, jeśli Meryl chce ze mną pracować.

– Chcę mieć święty spokój.

– Meryl nie umrze. – Przyłożył koniec drewnianej laski do mojej brody tak, że byłam zmuszona ją nieco unieść i spojrzeć w te toksyczne, nienaturalne zielone oczy. – Życie Meryl jest moje.

Patrzył na mnie jak na swoją własność, a ja nie byłam w stanie mu zaprzeczyć. Czynność, na którą zawsze znalazłam siły, nawet mimo największego wyczerpania, teraz była niemożliwa do spełnienia.

W obliczu tej ekscentrycznej istoty byłam ledwie robakiem, który wił się rozpaczliwie na ziemi, próbując uciec przed polującą na niego jaskółką.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego i całkowicie skołowana patrzyłam, jak elegancki Pan Organek wychodzi z mojej sypialni, by zatrzymać się w drzwiach wejściowych, a raczej w pustej, metalowej futrynie.

– Tak? – usłyszałam, próbując dojrzeć, co dzieje się nieco dalej.

– Jest Meryl? – drżący ze strachu głos należał do Diany.

Czując przypływ adrenaliny, w amoku próbowałam porwać się z podłogi, a przynajmniej odsunąć się od wymiocin, aby w oczach siostry nie wyglądać jeszcze bardziej żenująco. Moje starania nie przynosiły żadnych efektów, zatem Bob i Rob zlitowali się nade mną, ponownie chwytając mnie pod bokami, abym mogła stanąć.

– A kto pyta? – mruknął niskim głosem Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu.

– Diana. Diana Hall. Jestem siostrą Meryl, a pan to...?

Nic jej nie odpowiedział, tylko stał między nią a moim mieszkaniem, wywołując coraz więcej skrępowania.

Z kolei ja stanęłam przed kolejnym problemem, bo Bob i Rob zdecydowali się mnie puścić. Bez ich pomocy utrzymanie się w pozycji pionowej było wyzwaniem, jednak trzymałam fason, patrząc, jak Pan Organek i moja siostra zaczynają się okrążać tak ostrożnie i powoli, aby jedno przypadkiem nie trąciło drugiego.

Diana zadzierała głowę do góry i nie spuszczała cudaka z oczu, a on spoglądał na nią pobłażliwie, aż wreszcie stanął tak, że nasze spojrzenia się skrzyżowały. Siostra przełknęła ślinę, po czym nerwowo popatrzyła przez ramię w moją stronę.

Widziałam zawahanie, jakie malowało się na jej twarzy. Za żadne skarby nie chciała tracić z oczu Organka, lecz widząc mój haniebny stan, pragnęła do mnie doskoczyć i wypytać o to, co się ze mną dzieje. Dostrzegłam też jej dezorientację, gdy zaobserwowała dwóch osiłków u mego boku.

– Jak ty wyglądasz… – wypowiedziała ledwie słyszalnym głosem, a ja zmierzwiłam poplątane, mokre włosy, nie wiedząc, jakie ruchy powinnam teraz wykonywać.

– Meryl ma pracę – rzekł wesoło Organek, chcąc rozładować sytuację lub po prostu zaistnieć.

Moja siostra wodziła wzrokiem ze mnie na dziwaka, a jej wargi lekko rozchyliły się w zdziwieniu.

– Niedługo pierwsza operacja. Dzięki mnie Meryl stanie na nogi. – Organek z radością klasnął delikatnie w dłonie, pozostając jedynym optymistycznymakcentem w moim mieszkaniu.

– Już stoję – odgryzłam się słabo i bez polotu, a Mężczyzna o Kolorowym Uśmiechu cmoknął pobłażliwie i zaczął kręcić głową.

– Nie, nie, nie – przybrał ton wszystkowiedzącego dziecka. – Meryl tylko unosi się na powierzchni.

***

Dialog przeprowadzony później z moją siostrą jest zupełnie niewart wspomnienia. Po tej rozmowie nabrałam jedynie pewności, że Diana odziedziczyła cały charakter po mojej okropnej matce, która gdyby mogła, kontrolowałaby nawet ilość piasku na pustyni.

Było dużo o nieodpowiedzialności, szemranym towarzystwie, nałogu i niedojrzałości. Siostra nie odważyła się jednak na więcej, ponieważ obecność Boba i Roba wyraźnie ją peszyła. Wszystko przez to, że kobieta nie wiedziała, w jakim charakterze bliźniaki występują obok mnie.

Stwierdziłam, że wzięła ich za moich osobistych ochroniarzy, ponieważ w przeciwnym wypadku jej wykład byłby znacznie dłuższy, a słowa ostrzejsze. Przedłużyłby się też jej pobyt w moim mieszkaniu, więc w zasadzie byłam bardzo wdzięczna gorylom Organka do momentu, aż nie zaczęli piętrzyć przede mną trudności.

– Chyba mogę wyjść z własnego domu? – Desperacko próbowałam przepchnąć się przez jednego z nich, który naprawił drzwi wejściowe, po czym zaczął strzec ich niczym pies. – Muszę kupić coś do jedzenia i picia. Cokolwiek!

– Bob pójdzie – odpowiedział mi spokojnie Rob. – Meryl musi odpocząć.

– Rusz się, człowieku! – krzyknęłam na łysola, czując pot, spływający mi po twarzy.

Przestawałam nad sobą panować. Po kilku dniach nieustannego wprowadzania alkoholu do organizmu, czułam, że zaczynam trzeźwieć, a to objawiało się pogorszeniem samopoczucia i nachodzącymi mnie atakami paniki.

Bliźniaki były jednak niezłomne. Patrzyły, jak wariuję bez mrugnięcia okiem, aż wreszcie, kiedy przyszedł największy kryzys i zaczęłam być agresywna, poradziły sobie ze mną, jakbym była upierdliwą muchą.

Gdy tylko zaatakowałam Roba, Bob wykręcił mi ręce i zaprowadził do łazienki. Wraz z bratem sprawnie skrępował mi dłonie kawałkiem jakiejś szmaty, po czym zostałam posadzona pod prysznicem.

Jeden