Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni - Florence Williams - ebook

Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni ebook

Florence Williams

0,0
46,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

ZACZNIJ CZERPAĆ Z NATURY PEŁNYMI GARŚCIAMI!

Ta popularnonaukowa książka zawiera solidną dawkę wiedzy o tym, jak natura wpływa na nasze ciało.

Wraz z Florence Williams odkrywamy przyjemności shinrin-yoku - „leśnych kąpieli” w zaciszu japońskich lasów; pozytywny wpływ obozów survivalowych oraz korzyści płynące ze spacerów po miejskich parkach. Drzewa za oknem, śpiew ptaków czy zapach sosny mają niebagatelne znaczenie dla naszego samopoczucia. Autorka przedstawiając najnowsze wyniki badań naukowych dowodzi, że obcowanie z naturą wpływa na ciało i umysł - wzmacnia odporność, obniża ciśnienie krwi, a do tego redukuje stres i pobudza do kreatywnego myślenia.

Od wieków wiedzieli o tym m.in. Ludwik van Beethoven, Nikola Tesla czy Theodore Roosevelt, którzy zachwalali korzyści płynące z długich spacerów i spędzania czasu na świeżym powietrzu. W dzisiejszych czasach coraz częściej pozostajemy zamknięci w czterech ścianach naszych biur, domów albo galerii handlowych i… wiele na tym tracimy. Najwyższa pora to zmienić!

 

Natura leczy to pięknie napisana, dogłębna prezentacja ważnej dla życia ludzi zasady, którą obecnie potwierdzają dowody z zakresu biologii, psychologii i medycyny”.

Edward O. Wilson, University Research Professor Emeritus, Uniwerystet Harvarda

 

„Zazwyczaj nie przytulam się do drzew, ale Natura leczy sprawiła, że miałem ochotę wybiec na zewnątrz i objąć najbliższy dąb. Nie ze względu na drzewo, ale dla mojego własnego dobra. Florence Williams w przekonujący i elegancki sposób prezentuje pogląd, że przyroda jest nie tylko piękna, ale także wywiera na nas zbawienny wpływ”.

Eric Weiner, autor książki Genialni. W pogoni za tajemnicą geniuszu, która znalazła się na liście bestsellerów dziennika „New York Times”

 

Florence Williams – dziennikarka i redaktorka współpracująca z magazynem Outside. Autorka artykułów publikowanych na łamach m.in. The New York Times i National Geographic. W swojej pracy zajmuje się tematyką natury i technologii. Jej poprzednia książka znalazła się na liście Notable Books 2012 wg The New York Times oraz zdobyła nagrodę Los Angeles Times Book Prize in Science and Technology. Wraz z rodziną mieszka w Waszyngtonie (USA).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 403

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Natura leczy to pięknie napisana, dogłębna prezentacja ważnej dla życia ludzi zasady, którą obecnie potwierdzają dowody z zakresu biologii, psychologii i medycyny”.

Edward O. Wilson, profesor emeritus, Uniwerystet Harvarda

„Ta świetnie napisana książka oddaje głos naukowcom przekonującym, że przebywanie na świeżym powietrzu przynosi mnóstwo korzyści dla zdrowia. Zadziorne pióro Williams pozwala jednak uniknąć powszechnych dziś natchnionych opisów przyrody. Analiza argumentów za i przeciw prowadzi ją do wyważonej konkluzji, że relacje z przyrodą mogą nie tylko poprawić jakość życia, lecz także je wydłużyć.

Danny Heitman, „The Wall Street Journal”

„W tej wspaniałej książce dziennikarka Florence Williams opisuje, w jaki sposób przyroda pozwala nareszcie uwolnić się od trudów współczesnego życia i związanego z nim niekończącego się strumienia bodźców. Stawia jednocześnie frapującą tezę, że natura nie tylko poprawia nasze samopoczucie, ale także wpływa na procesy biologiczne i umożliwia kontrolowanie wywoływanego przez stres odruchu „walcz albo uciekaj”.

„New York Magazine”

Tytuł oryginału: The Nature Fix: Why Nature Makes Us Happier, Healthier, and More Creative

Copyright © 2017 by Florence Williams

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Wydanie I, Kraków 2018 All rights reserved

Projekt okładki i stron tytułowych oraz rysunki
Paweł Sepielak

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany wżadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4417-9

www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12-663-23-80, tel./fax 12-663-23-83

Dystrybucja: tel. 12-631-01-97, tel./fax 12-631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Mojemu ojcu, Johnowi Skeltonowi Williamsowi,

za to, że jako pierwszy pokazał mi świat przyrody.

Zawsze czyniłeś go magicznym miejscem.

Wstęp

Lek zwany powietrzem

Niech twe ścieżki będą kręte, wijące się, samotne, niebezpieczne; niech prowadzą do najbardziej niesamowitych widoków.

Edward Abbey

Wędrowałam po Parku Narodowym Arches, kiedy w moim telefonie zabrzęczała aplikacja Mappiness. Niektórych by to rozdrażniło, ale nie mnie. Nareszcie byłam na świeżym powietrzu, w pięknej okolicyi mogłam powiedzieć aplikacji, jak bardzo jestem szczęśliwa, rozluźniona i uważna. Bardzo, bardzo, bardzo. Zakomunikowałam jej to, stukając w ekran. Następnie triumfalnie zrobiłam zdjęcie gładkich, łososiowych urwisk widniejących przede mną. Wyrastające ze szczeliny porosty tworzyły małe topografie. Po niebie w kolorze francuskiego błękitu płynęło kilka nieskazitelnie białych obłoków. Niech Wielki Brat harujący gdzieś daleko w pozbawionym okien uniwersyteckim laboratorium zje to sobie na lunch. W ciągu kilku miesięcy program odezwał się 234 razy, prawie zawsze wtedy, kiedy przebywałam w zamkniętym pomieszczeniui pracowałam, co raczej nie było zbyt pomocne ani dla projektu Mappiness, ani dla mojego własnego. (No i wydawało się niew porządku, przecież dość często bywałam na świeżym powietrzu). Mappiness to wieloletni projekt stworzenia wielkiego zbioru danych za sprawą dziesiątków tysięcy ochotników, którzy w dwóch przypadkowych momentach dnia są proszeni o opisanie nastroju i wykonywanych czynności. Odpowiedzi są następnie kojarzone z dokładną pozycją uzyskaną dzięki GPS, co pozwala z kolei dodać informacje o pogodzie, nasłonecznieniu i innych czynnikach środowiskowych. Cel jest prosty: co sprawia, że ludzie są szczęśliwi? Miejsce ma znaczenie, czy raczej niekoniecznie?

Wielki Brat – w sumie Wielki Naukowiec – to George MacKerron, młody i sympatyczny ekonomista z Uniwersytetu Sussex. Jak wyjaśnił, znaczna część danych na temat szczęścia dotyczy związków, czynności i zachowań ekonomicznychi nie ma w niej nic zaskakującego: ludzie są najszczęśliwsi, kiedy są ściśle opleceni siecią społeczności i przyjaźni, ich podstawowe potrzeby są zaspokojone, a umysły pobudzonei aktywne, często w imię sprawy większej niż oni sami. MacKerron zastanawiał się jednak nad ludźmi, u których te wszystkie sprawy toczą się pomyślnie – lub też nie. Czy istnieją jeszcze inne czynniki, które mogą w niebagatelny sposób wpłynąć na bieg ich codzienności?

Aby się tego dowiedzieć, MacKerron w 2010 roku stworzył aplikację Mappiness i w ciągu roku pozyskał 20 tysięcy uczestników i ponad milion rekordów w bazie danych (kiedy dołączyłam kilka lat później, miał już trzy miliony). Co wynika z zebranych danych? Ludzie są najmniej szczęśliwi w pracyi gdy chorzy leżą w łóżku, a najbardziej – w towarzystwie przyjaciół lub ukochanych osób. Nastrój często odzwierciedla pogodę (większość uczestników mieszka w Wielkiej Brytanii, więc nic w tym dziwnego). Jedną z największych zmiennych, tą zaskakującą, nie jest jednak osoba, z którą jesteś, ani czynność, którą właśnie wykonujesz (przynajmniej dla populacji korzystającej z iPhone’ów, czyli na ogół ludzi młodych, pracujących i wykształconych). Ta zmienna to miejsce, w którym się znajdujesz. MacKerron stwierdził w podsumowaniu jednego z artykułów: „Przeciętny uczestnik badania jest częściej i bardziej szczęśliwy na świeżym powietrzu, w naturalnychi obfitujących w zieleń okolicach niż w środowisku miejskim”. (A gdybyście się zastanawiali – pozyskane dane nie wynikają tylko z „efektu wakacji”, ponieważ MacKerron wziął na niego poprawkę).

Różnica w radości odczuwanej przez respondentów w warunkach miejskich i naturalnych (zwłaszcza w środowisku nadmorskim) była większa niż różnica między byciem samemu a z przyjaciółmi i mniej więcej taka sama jak między wykonywaniem ulubionego zajęcia, takiego jak śpiewanie czy uprawianie sportu, a niewykonywaniem go. Co ciekawe, uczestnicy, podobnie jak ja, rzadko byli jednak przyłapywani na świeżym powietrzu. Przez 93 procent czasu znajdowali się w pomieszczeniu lub w pojeździe. A przecież zgodniez przyjętą w aplikacji definicją przebywanie „na świeżym powietrzu” może oznaczać stanie na skrzyżowaniu czy wyciąganie listów ze skrzynki pocztowej. Moje własne dane były dość żałosne. Aplikacja złapała mnie podczas ćwiczeń lub odpoczynku jedynie 17 razy, czyli w siedmiu procentach przypadków w ciągu roku. Najczęściej pracowałam, numer dwa to opieka nad dziećmi, zaraz za tym dojazd do pracy, prace domowe i jedzenie (no cóż, przynajmniej jedna rzecz była przyjemna). W trakcie krótkiego romansu z medytacją zostałam przyłapana na niej dokładnie dwa razy.

To, na co wskazuje Mappiness – epidemia przenoszenia się z zewnątrz do wewnątrz – jest aktem oskarżenia nie tylko wobec struktury i zwyczajów nowoczesnego społeczeństwa, ale także naszego samo­rozumienia. Jak stwierdziła kiedyś pisarka Annie Dillard, spędzamy nasze życie tak, jak spędzamy dni. Dlaczego nie robimy więcej rzeczy, które uszczęśliwiają nasz mózg? Jesteśmy zbyt wykończeni wymaganiami życia, zbyt oddaleni od zieleni czy zbyt kuszeni przez przyjemności czterech ścian, zwłaszcza te podłączone do prądu? Częściowo tak, ale to nie wszystko. W serii odkrywczych badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Trent w Ontario psycholog Elizabeth Nisbet wysłała 150 studentów albo na świeże powietrze na spacer ścieżką wzdłuż pobliskiego kanału, albo do podziemi na przechadzkę wysłużonymi tunelami łączącymi budynki na kampusie. Poprosiła ich również, żeby przed wyjściem spróbowali przewidzieć, jak szczęśliwi poczują się w trakcie czekającego ich spaceru. Po powrocie wypełniali kwestionariusze, które miały zmierzyć ich samopoczucie. Studenci konsekwentnie przeceniali przyjemność płynącą z chodzenia tunelami i nie doceniali radości związanej ze spacerem na świeżym powietrzu. W naukach społecznych tego rodzaju mylne przewidywania są nazywane „błędami predykcji”. Niestety odgrywają one ważną rolę w podejmowaniu decyzji o sposobie spędzania czasu. Nisbet podsumowała to dość ponuro: „Ludzie mogą unikać okolicznej przyrody, ponieważ chroniczne oderwanie od niej sprawia, że nie doceniają płynącej z niej przyjemności”.

Dlatego właśnie robimy rzeczy, które nas irytują, na przykład sprawdzamy telefon 1500 razy na tydzień (nie wyolbrzymiam, ale chciałabym tylko zaznaczyć, że użytkownicy iPhone’ów każdego dnia używają swoich telefonów o 26 minut dłużej niż użytkownicy Androida, więc może małżeństwo z kimś z tej drugiej grupy to dobry pomysł), a zaniedbujemy rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Tak, jesteśmy zajęci. Mamy obowiązki. Jednak oprócz tego doświadczamy właśnie masowej, pokoleniowej amnezji wywołanej przez urbanizację i rosnącą ekspozycję na rzeczywistość cyfrową. Amerykańskie i brytyjskie dzieci spędzają obecnie na świeżym powietrzu o połowę mniej czasu niż ich rodzice. Na wpatrywanie się w ekran poświęcają natomiast do siedmiu godzin dziennie, nie licząc czasu w szkole.

Nie doświadczamy otoczenia przyrody na tyle często, żeby zdać sobie sprawę, jak regenerująco na nas działa, do tego nie znamy wyników badań, które świadczą o tym, że natura czyni nas zdrowszymi, kreatywniejszymi, bardziej empatycznymi i skłonnymi do nawiązywania kontaktu ze światem i z innymi. Okazuje się, że natura jest dobra dla cywilizacji.

Niniejsza książka bada naukowe podstawy tego, co poeci i filozofowie wiedzieli od eonów: miejsce ma znaczenie. Arystoteles uważał, że spacery na świeżym powietrzu oczyszczają umysł. Darwin, Tesla i Einstein przechadzali się po ogrodach i zagajnikach, żeby wspomagać myślenie. Teddy Roosevelt, jeden z najbardziej hiperproduktywnych prezydentów wszech czasów, wymykał się na odludzia na całe miesiące. Do pewnego stopnia wszyscy oni walczyli ze skłonnością do „zmęczenia, zszarganych nerwów, bycia nadmiernie ucywilizowanymi ludźmi”, jak to ujął w 1901 roku filozof-wędrowiec John Muir. Walt Whitman przestrzegał przed miejskimi „morowymi drobnymi przyjemnościami” przy jednoczesnej nieobecności przyrody. Rozumiał to budowniczy parków i działacz na rzecz zdrowia publicznego Frederick Law Olmsted. Zmienił kształt mojego rodzinnego miasta, a także wielu innych.

Romantyzm opierał się na koncepcji natury jako ocalenia dla śmiertelnej duszy i śmiertelnej wyobraźni, a poeci tworzyli ody do wysokich szczytów w tym samym czasie, kiedy w Europie torowało sobie drogę uprzemysłowienie. Wordsworth pisał o czymś, co przenika „przestwór tchnący życiem, / Wielki ocean i błękitne niebo, / I ludzką duszę”1. Beethoven dosłownie przytulał się do lipy rosnącej na jego podwórku. Dedykował swoje symfonie krajobrazom i pisał: „lasy, drzewai skały dają człowiekowi rezonans, jakiego potrzebuje”. Obaj mówili o łączeniu się układów: wewnętrznego i zewnętrznego. Brzmi to dość mętnie, ale za to przewidzieli oni osiągnięcia neuronauki XXI wieku w badaniach nad komórkami ludzkiego mózgu odbierającymi sygnały ze środowiska. Nasz układ nerwowy jest tak skonstruowany, żeby rezonować z punktami odniesienia wyznaczonymi przez świat przyrody. Nauka potwierdza obecnie to, co wiedzieli już romantycy.

Dorastałam wzwartym, wertykalnym siedlisku przedwojennej kamienicy i ciągnęło mnie do soczyście zielonych, działających jak magnes hektarów nowojorskiego Central Parku. Począwszy od szkoły ponadpodstawowej, byłam tam prawie codziennie i w każdy weekend, jeździłam na starym, zardzewiałym rowerze Panasonic czy też chodziłam, jeździłam na desce lub opalałam się uwiązana do walkmana. Jesteśmy zwierzętami i tak jak inne zwierzęta szukamy miejsc, które dają nam to, czego potrzebujemy. Jeżeli tylko nadarzy się okazja, dzieci zmykają do domków na drzewie albo budują bazy. Szukają miejsca, w którym czują się bezpiecznie, ale jednocześnie mają łatwy dostęp do otwartej przestrzeni, gdzie mogą biegać do woli. Ciężko pracujemy, żeby budować domy i ogrodyw określony sposób, i jeżeli możemy sobie na to pozwolić, płacimy znacznie więcej za rezydencje czy pokoje hotelowe jak najbliżej plaży, sielankowego pola golfowego z dziewięcioma dołkami albo cichej uliczki ze szpalerem drzew. Wszyscy chcemy, by nasze luksusowe wille stały na rogu Nadziei i Schronienia. Specjaliści mówią, że preferencje dotyczące miejsca zamieszkania są niezwykle spójne na przestrzeni różnych kultur i epok.

Do niedawna jednak psychologowie i neuronaukowcy nie traktowali tych podobieństw zbyt poważnie. „Badanie wpływu świata przyrody na mózg to tak naprawdę skandalicznie nowy pomysł” – powiedział mi Richard Louv, autor wydanego w 2008 roku bestsellera Ostatnie dziecko lasu2. „Powinniśmy się byli tym zająć jakieś trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu”. Dlaczego zatem właśnie teraz? Prawdopodobnie dlatego, że tracimy łączność z naturą w sposób zdecydowanie bardziej tragiczny niż kiedykolwiek wcześniej. Za sprawą zbieżności demografii i technologii odwróciliśmy się od przyrody bardziej niż jakiekolwiek pokolenie przed nami. Jednocześnie coraz mocniej doskwierają nam chroniczne dolegliwości pogarszane jedynie przez czas spędzany w czterech ścianach: od krótkowzroczności i niedoboru witaminy D aż po otyłość, depresję, samotność i niepokój – między innymi.

W niektórych częściach Azji Wschodniej, która zmaga się z chyba najcięższą epidemią choroby czterech ścian, odsetek nastolatków z krótkowzrocznością przekracza 90 procent. Naukowcy za przyczynę miopii uważali czytanie książek, lecz okazała się ona ściśle powiązana z czasem spędzanym jak golce piaskowe, z dala od światła dziennego. Słońce wpływa na pracę receptorów dopaminy w siatkówce, które z kolei odpowiadają za kształt rozwijającego się oka. Dowiadujemy się, co zerwanie z otaczającą nas przyrodą robi komórkom siatkówki, ale co z umysłami?

Wiele zyskaliśmy od momentu powstania Internetu, jednak liczni eksperci uważają, że staliśmy się także drażliwsi, mniej towarzyscy, bardziej narcystyczni i rozkojarzeni, a nasze procesy poznawcze straciły na zwinności. Nie możemy obwiniać za nasze złe samopoczucie tylko oddzielenia od przyrody, ale nasze skargi dają wyraz wyczerpywaniu się odporności psychicznej. Czasami wszyscy moglibyśmy być mniej reaktywni, nieco bardziej empatyczni, bardziej skoncentrowani i twardo stąpający po ziemi. Właśnie w tym może nam pomóc dawka natury, a liczni naukowcy cytowani w tej książce twierdzą, że są w stanie to udowodnić.

To nie aplikacja ani John Muir skłonili mnie do zastanawiania się nad związkami natury i ludzkiego mózgu. Badanie tej kwestii zaczęło się dla mnie w chwili, kiedy mój mąż przyjął ofertę pracy, która wymagała przeprowadzki z idyllicznego górskiego miasteczka do hipermiasta Waszyngtonu. Wyprowadziliśmy się z domuw Boulderw stanie Kolorado w ciepły i bezchmurny letni wieczór. Staliśmy na krawężniku i przyglądaliśmy się, jak reszta przerażającego stosu kartonów, mebli i sprzętu znika wrzucana do ciężarówki firmy przewozowej Atlas Van Lines. Ostatnie były kajaki. Jaskrawe jak żelki, porysowane przez lata obijania się o kamieniew rzekach – nie miały najmniejszego pojęcia, że trafią na betonowy podjazd w wielkim mieście.

Sąsiedzi z domu obok wyszli na ulicę. Ich i nasze dzieci padły sobie w objęcia. Po chwili zjawiły się małe dzieci z naszego odgałęzienia ślepych uliczek, ze swoimi hulajnogami i psami. Nasze dzieci miały osiem i dziesięć lat, to one były starszyzną, przewodziły stadu w regatach plastikowych kubków w rowie irygacyjnym, wypatrywaniu szopów, wspinaniu się na drzewa, malowaniu po skałach i ogólnym chaosiew zaroś­lach. Zdarzały się takie dni, że przebywały na świeżym powietrzu od końca lekcji aż do kolacji i tak naprawdę nie wiedziałam dokładnie, co robiły.

Niebo było różowawe. Kolorado nigdy nie wygląda równie pięknie jak w świetle zachodzącego latem słońca. Jestem pewna, że płakałam, jeszcze zanim zatrzasnęły się drzwi ciężarówki. Potem dołączyła do mnie sąsiadka i stałyśmy jak dwie idiotki pociągające nosem przy ozdobnej szałwii.

Było mi smutno, że opuszczamy Zachód, gdzie mieszkaliśmy przez 20 lat, i to z wielu powodów. Najważniejszymi byli moi przyjaciele i znajomi, szkoły i koledzy moich dzieci, nasz leśny dom i same góry. Szlaki w pobliżu domu były wstęgami przyjemności pełnymi niespodzianek, takich jak mały skorpion, który smyrgnął w poprzek ścieżki, żeby się pożegnać, polne kwiaty zmieniające się na warcie i moi wymowni towarzysze wędrówek, z którymi robiliśmy uniki przed trójboistami o zaciętym wyrazie twarzy.

Niemniej jednak podobnie jak wielu ludzi nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mam, dopóki tego nie straciłam. Tamtego wieczoru, kiedy ciężarówka z naczepą pełną naszych ziemskich dóbr zniknęła z pola widzenia, nie byłam w pełni świadoma, do jakiego stopnia góry stały się dla mnie pokrzepiającym balsamem. Prawie codziennie byłam u ich stóp lub na ich szczytach, patrzyłam na nie – często w samotności. W przeciwieństwie do wielu ludzi w Boulder niczego tam nie szukałam ani nie miałam świra na punkcie sprawności fizycznej, więc nie traktowałam moich spacerów jak dążenia do konkretnego duchowego czy materialnego celu. I jako że urodziłam się i wychowałam w Nowym Jorku, nie używam pochopnie słów takich jak „balsam”. Nigdy nie nosiłam kardiomonitora, nie mierzyłam sobie czasu w sprinciei nie ściągałam list odtwarzania olimpijskich trenerów. Kierowałam się przed siebie, zwykle na piechotę, a jeśli nie mogłam wyjść na świeże powietrze, robiłam się opryskliwa. Kiedy moje stopy się poruszały, mogłam myśleć o czymkolwiek miałam potrzebę myśleć, a im dalej szłam, tym śmielej wędrował mój umysł. Czasami przypadkiem układałam w głowie kilka pisarskich zdań albo mimo woli wynurzało się jakieś spostrzeżenie.

Nie jestem niedoszłym górskim chochlikiem. W miastach jest wiele rzeczy, które uwielbiam, na przykład świetne tanie tacos i inteligent­ni ludziew fantastycznych okularach. Po prostu zauważyłam u siebie pewne radykalne zmiany nastroju, kreatywności, wyobraźni i wydajności w różnym otoczeniui zaczęłam się nad nimi zastanawiać.

Samochód ciężarowy firmyprzeprowadzkowej kierował się w stronę anty-Arkadii, jaką jest nasza stolica, a my niechętnie podążaliśmy za nim. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było 40 stopni Celsjusza, moje włosy zwinęły się w stos drucianych czyścików do naczyń. To zdecydowanie nie było Wschodnie Wybrzeże – raczej Manaus z garniturami. Wczesnym rankiem wybrałam się na ryzykowną wyprawę w celu zbadania pobliskiego parku i odkryłam, że aby się tam dostać, muszę sprintem przebiec autostradę i busz otaczający filary mostu, gdzie już czekał na mnie wymalowany sprejem napis „Mokra Cipa”. Nasz dom był położony w pobliżu rzeki, ale także niedaleko dużego lotniska. Co 60 sekund nisko nad naszymi głowami przelatywał odrzutowiec. Panował hałas, smog, szarość, upał. (Gwoli uczciwości – mogła nas zabić nie tylko cywilizacja, lecz również sama natura: inwazyjne komary tygrysie wielkie jak paznokieć mojego kciuka, larwy kleszcza mniejsze od piegów. Oba gatunki mogą przenosić choroby, które grożą neurologicznymi uszkodzeniami na całe życie. W Waszyngtonie mają nazwy na zjawiska pogodowe, o których nigdy nie słyszałam i nie musiałam myśleć: derecho, wir polarny, huragan IV kategorii, ostrzeżenia przed upałami).

Tęskniłam za górami. A tęsknota to miażdżące uczucie, bo z definicji wiąże się ze stratą. Mijały miesiące, a ja zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę sprawdzić, co przyroda oferuje naszemu mózgowi, muszę także pogodzić się ze skutkami jej braku. Czułam się zdezorientowana, przytłoczona, przygnębiona. Nie potrafiłam podejmować decyzji i nie chciało mi się wstawać z łóżka. Być może do pewnego stopnia dolegało mi to, co dziennikarz Louv nazywa zespołem deficytu natury. (Jeszcze nie dodali takiej pozycji do klasyfikacji zaburzeń psychicznych, ale pewnie będą chcieli to leczyć tabletkami). Zgodnie z definicją Louva zaburzenie to pojawia się, kiedy ludzie, przede wszystkim dzieci, spędzają zbyt mało czasu – lub wcale tego nie robią – na świeżym powietrzu w otoczeniu przyrody, co powoduje problemy fizyczne i psychiczne, z lękami i dystrakcjami włącznie. Louv ukuł też apetyczny termin „neurony natury”, żeby podkreślić istotne połączenie między naszym układem nerwowym a światem przyrody, w którym on wyewoluował. Czy naprawdę dochodzi do zerwania tego połączenia? Czy koncepcja zespołu deficytu natury ma oparcie w nauce? Jeżeli tak, to ile przyrody potrzebujemy, żeby naprawić samych siebie? Powinniśmy przeprowadzić się do pustego pnia wiecznie zielonej choiny jak w powieści Jean Craighead George czy wystarczy patrzenie przez okno?

Jeżeli chciałam osiągnąć coś więcej niż tylko przetrwać w nowym miejskim siedlisku, w jakim mieszka obecnie większość ludzi, musiałam zrozumieć parę rzeczy. Co takiego ma przyroda, czego najwyraźniej potrzebują ludzie? Jak możemy na co dzień zapewnić sobie tego wystarczająco dużo, żeby być najlepszą wersją siebie? Kiedy próbowałam odpowiedzieć na te pytania, doszłam do tego, że przyglądałam się relacji człowieka z naturą na poziomie neuronów. Kilka miesięcy po tym, jak wtoczyliśmy się do miasta, wyjechałam do Japonii z zadaniem opisania mało znanego i wprawiającego w lekkie zakłopotanie japońskiego zwyczaju zwanego leśną kąpielą. I właśnie tam zaczęłam poznawać naukowe fakty stojące za tym, czego doświadczałam w domu. Japońscy naukowcy nie zadowolili się umieszczeniem przyrody w świecie haiku – chcieli zmierzyć jej wpływ, udokumentować go i przedstawić na wykresach oraz przekazać wyniki politykom i społeczności lekarskiej. Japończycy nie wiedzieli przede wszystkim jednej rzeczy, a mianowicie dlaczego przyroda pomaga w łagodzeniu tak wielu nękających nas dolegliwości. Nie mieli pojęcia także o wielu innych kwestiach: jaka jest właściwa dawka, a ponadto – co można zakwalifikować jako przyrodę? Osobiście bardzo lubię szeroką definicję Oscara Wilde’a: „miejsce, gdzie ptaki latają sobie swobodnie, nieugotowane”3.

Wielu naukowców na całym świecie stara się znaleźć odpowiedzi. Moje własne zmagania z tymi pytaniami miały mnie zaprowadzić na spływ po rzece w Idaho łodzią pełną weteranek, do Korei Południowej, gdzie dorośli strażacy trzymają się za ręce w lesie, do laboratoriów dźwięku mierzących regenerację po stresie, na bieżnie w pomieszczeniachz trójwymiarowymi projekcjami wirtualnej rzeczywistości i do Szkocji, do centrum Edynburga, gdzie spacerowałam z monitorującym mój mózg zestawem EEG owiniętym wokół głowy niczym postmodernistyczna korona cierniowa. Badałam poziom czarnego węgla, mierzyłam sobie ciśnienie krwi, puls, poziom kortyzolu i wyraz twarzy wynikający z „podziwu”. Spotkałam naukowców przekonanych, że tajemnica potęgi przyrody tkwi w geometrycznych fraktalach, w szczególnych wibracjach dźwiękowych czy też w aerozolach wydzielanych przez drzewa. To była jedna wielka uczta dla zmysłów.

Naukowcy mierzą nie tylko wpływ natury na nastrój i dobre samo­poczucie, ale także na naszą zdolność myślenia – zapamiętywania, planowania, tworzenia, śnienia na jawie, koncentrowania się – i umiejętności społeczne. Spędzałam czasz ludźmi, którzy starają się wrócić do zdrowia, ludźmi, którzy próbują stać się inteligentni, ludźmi, którzy szukają najlepszych metod kształcenia małych dzieci (są z natury badawcze, kinetyczne i pełne zadziwienia – czas spędzany na świeżym powietrzu dodatkowo rozwija te cechy), i ludźmi, którzy tak jak ja po prostu starali się nie zwariować w tym szalonym świecie. Dwa lata spędzone na poszukiwaniu informacji do tej książki sprawiły, że poczułam się znacznie lepiej, a do tego poznałam naukowe uzasadnienie takiego stanu rzeczy. I chociaż „dobrobyt psychologiczny” brzmi może jak psychologiczna nowomowa, to naprawdę ma znaczenie. Wykazano, że poprawa samopoczucia wydłuża życie o całe lata.

Podzieliłam książkę na pięć części, by ułatwić zrozumienie materiału i sprawić, że będzie użyteczna. Pierwsza część przedstawia dwie dominujące teorie, które są próbą wyjaśnienia, dlaczego nasze mózgi potrzebują przyrody, i napędzają wiele prowadzonych badań. Pierwszy rozdział przenosi nas do Japonii, gdzie badacze oceniają rolę natury w zmniejszaniu stresu i poprawianiu zdrowia psychicznego – wykorzystują do tego system opracowany na podstawie hipotezy o biofilii: zgodnie z tą koncepcją najbardziej „u siebie” czujemy się w otoczeniu przyrody, ponieważ to właśnie w takich warunkach wyewoluowaliśmy. W drugim rozdziale wybieramy się do Utah – tam z kolei amerykańscy naukowcy przyglądają się, jak natura pomaga przywrócić szybko rozpraszające się mózgi do bardziej lotnego stanu. Reszta książki uporządkowana jest według dawki natury. Badam natychmiastowy wpływ szybkich porcji, czyli „przyrody z sąsiedztwa”, na trzy główne zmysły: węch, słuch i wzrok. Następnie sprawdzam, co dzieje się z mózgiem i ciałem, jeżeli przebywamy na świeżym powietrzu trochę dłużej i zbliżamy się do zalecanej przez Finów dawki pięciu godzin na miesiąc. W części czwartej zanurzam się głębiej i na dłużej w dzicz, gdziez mózgiem dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy. To właśnie tam, jak powiedział neuronaukowiec z Uniwersytetu Utah David Strayer, „wydarza się coś głębokiego”. Wreszcie przyjrzymy się, jakie to wszystko ma znaczenie dla stylu życia większości z nas – w mieście.

W treści pojawią się spostrzeżenia na temat tego, jak możemy lepiej planować swój dzień, swoje życie i swoje społeczności, tak żeby wszyscy na tym zyskali. Bez obaw – nie zamierzam stwierdzić, że powinniśmy wrzucić smartfony do wodospadu. Świat, w którym żyjemy, jestw ciągłym kontakcie. Trzeba jednak podkreślić, jak radykalnie życie przeniosło się do wnętrz – i co zmiany te oznaczają dla naszego układu nerwowego – żebyśmy mogli mieć nadzieję na ułatwienie i opanowanie okresu przejściowego.

Moja przeprowadzka do miasta to mikropowieść na temat zmian demograficznych i geograficznych zachodzących w skali globalnej. Homo sapiens oficjalnie stał się gatunkiem miejskim gdzieś w 2008 roku. Właśnie wtedy Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że po raz pierwszy większość ludzi na całym świecie żyje na obszarach miejskich, a nie wiejskich. W zeszłym rokuw Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy od stu lat miasta rozwijały się szybciej niż rejony podmiejskie. Jeśli spojrzeć na to z innej perspektywy, jesteśmy właśnie w samym środku największej masowej migracji w historii najnowszej. Mimo że ludzie przenoszą się do miast, idzie za tym jednak zdumiewająco mało planowania, zasobów i infrastruktury, które miałyby sprawić, żeby miejsca te zaspokajały nasze psychiczne potrzeby.

Wiosną 2013 roku w Stambule osiem osób zmarło, a tysiące zostało rannychw wyniku protestów wywołanych propozycją zabetonowania parku Gezi, jednego z ostatnichw mieście. Wcześniej wycięto już ponad dwa miliony okolicznych drzew, aby zrobić miejsce na nowe lotnisko i most nad Bosforem. Park miały zastąpić centrum handlowe i luksusowe apartamenty. Kiedy buldożery wjechały do parku, żeby zrównać z ziemią miejski las, drogę zablokowali mieszkańcy. Byli gotowi oddać życie za ostatnie drzewo. „Nie odejdziemy, dopóki nie oświadczą, że park jest nasz” – stwierdził pewien dwudziestoczterolatek. (W momencie pisania tych słów drzewa nadal stoją, ale ich przyszły los pozostaje niepewny).

Park Gezi stał się symbolem nie tylko tego, jak ważna jest przyroda w życiu miasta, ale także samej demokracji, tak jak stale utrzymywał Frederick Law Olmsted. Pisał: „Poczucie większej swobody jest dla każdego, w każdym czasie, najpewniejszą i najwartościowszą przyjemnością sprawianą przez park”.

Mimo to postrzegamy przyrodę jako luksus, a nie potrzebę. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nas ona uwzniośla, zarówno pod względem osobistym, jak i politycznym. To jest właśnie ostateczny cel tej książki: dotrzeć do najlepszych naukowych teorii związanych z naszymi wyczulonymi na naturę neuronami i podzielić się nimi. Bez takiej wiedzy może nigdy w pełni nie docenimy głębokiego połączenia naszych głów z naturalnym krajobrazem.

Niedaleko miejsca, z którego wysłałam w eter Mappiness zdjęcie porostów i skał, łączą się dwie potężne rzeki: Green i Kolorado. Na myśl o tym geograficznym punkcie czuję się szczęśliwa, a to ze względu na historię dwóch głupkowatych braci, moich znajomych, którzy w college’u zbudowali tratwę z dętek i palet, zrzucili ciuchy i ruszyliz prądem Green, kierując się w stronę konfluencji. Mieli ze sobą mieszankę studencką, parę słoików masła orzechowego i butlez wodą. Już po kilku godzinach trzytygodniowej wyprawy zostali zatrzymani przez strażnika leśnego. Na szczęście działo się to jeszcze przed epoką zezwoleń, palenisk z blachyi toalet chemicznych, ale golasom brakowało jednej kamizelki ratunkowej – co za porażka. Strażnik zaciągnął ich do sędziego hrabstwa, który dał im mandat, kazał kupić kamizelkę i wysadził ich na brzegu rzeki (zawsze to lepiej, niż gdyby ich wsadził). Ci dwaj to moi szwagrowie, a cała opowieść stanowi część pokaźnego rodzinnego kanonu „wujkowych nieszczęśliwych wypadków”. Wydaje się jednak, że od czasu, kiedy coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć, minęły całe wieki. Dwaj studenci college’u, sami w dziczy, bawią się jak nigdy i tygodniami obywają się bez kontaktu z cywilizacją, nie licząc wycieczki do sędziego. A przecież obaj mają zaledwie kilka siwych włosów – to było jedno pokolenie temu.

Tragiczny zanik odkrywania przyrody w życiu naszymi naszych dzieci nastąpił tak szybko, że niemal go nie zauważyliśmy i prawiew ogóle go nie komentowaliśmy. „Wyewoluowaliśmy w naturze. To dziwne, że mielibyśmy się od niej tak bardzo odseparować” – stwierdziła Nisbet. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, że czegoś nam brakuje. Może mamy jakiegoś zwierzaka i czasami chodzimy na plażę, więc w czym problem? No właśnie, w czym problem? Tego chciałam się dowiedzieć. A jeśli straciliśmy coś ważnego, jak możemy to odzyskać?

Jako dziennikarka, która często pisze o środowisku, nierzadko pracuję nad tekstami o sposobach, w jakie środowisko szkodzi naszemu zdrowiu, począwszy od opóźniaczy palenia trafiających do ludzkich tkanek aż po wpływ zanieczyszczeń powietrza na rozwijający się mózg. Ogromną przyjemność sprawiło mi dowiadywanie się – dla odmiany – jak nasze otoczenie może nam pomóc w unikaniu problemów fizycznych i psychicznych oraz zbliżać nas do definicji zdrowia według WHO: „[stan] zupełnej pomyślności fizycznej, umysłowej i społecznej, a nie jedynie [brak] choroby lub ułomności”. Były szkocki minister zdrowia nazywa to „salutogenezą”, tworzeniem zdrowia – zainspirował go do tego socjolog Aaron Antonovsky, który w połowie XX wieku zastanawiał się, co sprawia, że mamy siłę ruszać dalej, jeżeli świat jest tak szalony.

Z włosami przyklejonymi do czaszki galaretowatą substancją, łykając witaminę D, doszłam do wniosku, że warto poszukać odpowiedzi na te pytania.

1 W. Wordsworth, Wiersze napisane w górach, w odległości kilku mil od Opactwa Tintern, podczas powtórnych odwiedzin brzegów rzeki Wye 13 lipca 1798 roku, w: Twarde dno snu. Tradycja romantyczna w poezji języka angielskiego, przeł. i oprac. Z. Kubiak, Noir sur Blanc, Warszawa 2002.

2 R. Louv, Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury, przeł. A. Rogozińska, Mamania, Warszawa 2016.

3 Zdanie powszechnie przypisywane Wilde’owi, nie ma jednak żadnego źródła ani polskiego tłumaczenia. Tłumaczenie własne.

Część pierwsza

Poszukiwanie neuronów natury

1

Efekt biofilii

Krótko mówiąc, mózg wyewoluował w biocentrycznym świecie.

Edward O. Wilson

Nie zobaczysz niczego, co nie jest kwiatem; nie pomyślisz niczego, co nie jest księżycem.

Bashō

Kiedy wyobrażałam sobie shinrin-yoku, „leśną kąpiel”, przywoływałam obraz Śpiącej Królewny na etapie zwłok, otoczonej prastarymi drzewami, ćwierkającymi ptakami i snopami słonecznego światła. Po prostu było wiadomo, że w jakiś sposób ona to wszystko wchłania i obudzi się odświeżona, oświecona i gotowa na swojego przystojnego księcia. Myliłam się pod tak wieloma względami. Po pierwsze, w Japonii nie ma już zbyt wielu pierwotnych puszcz, a po drugie – trzeba się trochę przy takiej kąpieli napracować, choć chwilowe obumarcia nie są odradzane. W Parku Narodowym Chichibu-Tama-Kai, półtorej godziny pociągiem od Tokio, miałam się skupić na cykadach i dźwięku płynącego strumienia, kiedy nagle tuż obok mnie przejechał z warkotem bus marki Mitsubishi. Wypluł z siebie kolejnych biwakowiczów, którzy wysypali się z niego na skraju miasteczka namiotowego; wokół biegały dzieciaki z wędkami i różowymi poduszkami. To właśnie była przyroda w japońskim stylu.

Zamieszanie najwyraźniej nie przeszkadzało pozostałym kilkunastu uczestnikom mojej wyprawy shinrin-yoku. Japończycy mają bzika na punkcie tego rozwiązania, które jest tutaj standardowym środkiem profilaktycznym. To doskonalenie zmysłów w taki sposób, aby otwierały się na otaczający człowieka las. Nie chodzi o zupełnie dzikie miejsca, lecz o hybrydę przyrody i cywilizacji, którą Japończycy tworzą od tysięcy lat. Można się przespacerować, napisać haiku, przełamać gałązkę lindery trójklapowej i wdychać jej leśny, elegancki zapach. Cała koncepcja opiera się na pradawnej więzi, którą można wydobyć na światło dzienne za sprawą kilku sensorycznych trików.

„Ludzie wyjeżdżają z miasta i dosłownie kąpią się w zieleni” – wyjaśnił mi Kunio, nasz przewodnik. „W ten sposób stają się zdolni do odprężenia”. Żeby nam w tym pomóc, Kunio – leśnik ochotnik – ustawił nas na wzgórzu, twarzą do strumienia, z opuszczonymi po bokach rękami. Rozejrzałam się dokoła. Wyglądaliśmy jak Ziemianie porażeni światłami statku matki. Kunio, ogorzały i radosny, polecił nam wdychać powietrze przez siedem sekund, wstrzymać na pięć, wypuścić. „Skupcie się na swoich brzuchach” – doradził.

Potrzebowaliśmy tego. W większości byliśmy miastowymi ujeżdżaczami biurek. Wyglądaliśmy jak słabe, obrane nasiona soi, tacy zmęczeni i bladzi. Obok mnie stał Ito Tatsuya, czterdziestojednoletni biznesmen z Tokio. Podobnie jak wielu innych tamtejszych uczestników jednodniowych wycieczek niósł ze sobą nadmiernie dużo sprzętu, którego znaczna część dyndała mu u pasa: telefon komórkowy, aparat fotograficzny, butelka na wodę, komplet kluczy. Japończycy byliby świetnymi skautami i prawdopodobnie dlatego są świetnymi pracownikami biurowymi. Pracują więcej niż ktokolwiek inny w krajach o wysokim poziomie rozwoju. Zaszli już tak daleko, że ukuli termin karōshi – śmierć z przepracowania. Zjawisko to odkryto w okresie bańki ekonomicznej lat osiemdziesiątych, kiedy pracownicy w sile wieku zaczęli padać jak muchy, a w następnych latach w krajach rozwiniętych szerzyła się wieść: cywilizacja może nas zabić. Wraz z Ito odetchnęliśmy sosnami, a potem zanurkowaliśmy w pudełka z bentō, pełne ośmiornic i marynowanych warzyw korzeniowych. Kunio chodził między nami i pokazywał zdumiewająco gałązkowatego patyczaka. Wydawało się, że barki Ito rozluźniają się z minuty na minutę.

– Kiedy jestem tutaj, na świeżym powietrzu, nie myślę o rzeczach – powiedział, zręcznie zagarniając kawałki rzodkiewki, podczas gdy ja rozrzucałam je po opadłych liściach dookoła.

– Jak jest po japońsku „stres”? – zapytałam.

– „Stres” – odpowiedział.

Park, wktórym się znajdowaliśmy, jest największym skupiskiem drzew olbrzymów w Japonii. To idealne miejsce do wprowadzania w życie najnowszych reguł japońskiej nauki o „wellness”. W zagajniku prostych jak tyczki kryptomerii Kunio wyjął ze swojego niewielkiego plecaka termos i poczęstował nas zebraną w górach herbatą o smaku kory i chrzanu japońskiego. Istotą shinrin-yoku, koncepcji nazwanej tak przez rząd w 1982 roku, ale opartej na dawnych praktykach sintoizmu i buddyzmu, jest chłonięcie natury wszystkimi pięcioma zmysłami – w tej części chodziło o smak. Wyciągnęłam się na szczycie porośniętego mchem głazu. Zakwakała kaczka. Może nie była to odległa i skalista dzika okolica, jaką wolał John Muir, ale nie było takiej potrzeby. Czułam się całkiem odprężona, a wkrótce miały to potwierdzić naukowe testy: pod koniec wycieczki moje ciśnienie krwi było o kilka milimetrów słupa rtęci niższe niż na początku. W przypadku Ito spadek był jeszcze większy.

Wiemy o tym, ponieważ uczestniczyliśmy w czterdziestej ósmej oficjalnej wyprawie „Leśnej Terapii” przygotowanej z myślą o shinrin-yoku przez Japońską Agencję Leśną. Instytucja ta chciała przysłużyć się Japończykom i znaleźć sposób na nieinwazyjne wykorzystanie lasów, które pokrywają 68 procent powierzchni lądowej kraju. W tym celu od 2003 roku przeznaczyła na badania poświęcone leśnym kąpielom około czterech milionów dolarów i w ciągu dziesięciu lat zamierza wyznaczyć sto szlaków Leśnej Terapii. Gości rutynowo zaciąga się do chatki, gdzie wkładają ręce w aparaty do pomiaru ciśnienia krwi, co stanowi element dążenia do zwiększenia zasobu danych dotyczących projektu. Do finansowanych przez rząd badań i kilkudziesięciu specjalnych szlaków należy dodać także niewielką liczbę japońskich lekarzy, którzy uzyskali certyfikaty w dziedzinie medycyny leśnej. Trudno przecenić niezwykłość tej sytuacji.

„Japońskie prace są w mojej opinii kluczowe; to kamień z Rosetty” – powiedział mi Alan Logan, wykładowca z Uniwersytetu Harvarda, naturopata, członek rady naukowej Międzynarodowego Towarzystwa Medycyny Naturalnej i Leśnej (z siedzibą w Japonii, rzecz jasna). „Musimy potwierdzić te koncepcje naukowo przez fizjologię stresu albo nadal będziemy nad stawem Walden”.

Japończycy mają dobry powód, żeby badać sposoby na rozluźnienie. Długie dni spędzane w pracy wraz z presją oraz rywalizacją o szkoły i posady skutkują trzecim najwyższym odsetkiem samobójstw na świecie (po Korei Południowej i Węgrzech). Jedna piąta mieszkańców Japonii żyje w wielkim Tokio, a 8,7 miliona ludzi musi codziennie korzystać z metra. W godzinach szczytu tłok jest tak wielki, że specjalni funkcjonariusze w białych rękawiczkach pomagają upchnąć pasażerów w pociągu, co także ma swoją specjalną nazwę, tsukin jigoku – piekło dojeżdżania.

Ograniczone miejskie życie nie jest oczywiście unikalnie japońską sprawą. Ja również stałam się ofiarą trendu do ograniczania kontaktu z naturą. Za dużo siedzę w czterech ścianach. Utrzymuję liczne platformy portali społecznościowych, które osłabiają moją zdolność do koncentracji, myślenia i autorefleksji. Od momentu przeprowadzki do Dystryktu Columbii miewam ataki płaczu w korkach ulicznych, a czasami jestem tak zmęczona, że muszę zjechać na pobocze Mac­Arthur Boulevard i uciąć sobie drzemkę. Kiedy już uda mi się „pójść do lasu”, wydaje mi się, że wszystko robię źle, nie słyszę ptaków ani nie widzę żadnych skąpanych w słońcu rzeczy, albo w ogóle o tym zapominam. W zamian obsesyjnie narzekam na mój los, moje znajomości i nowy plan zajęć dzieci, który wymaga wojskowej precyzji i euklidesowych obliczeń w kwestii transportu.

Kilka miesięcy po przeprowadzce powiedziałam swojej nowej lekarce, że czuję się przygnębiona. Zrobiła to samo co lekarze pierwszego kontaktu wszędzie indziej i wypisała mi receptę na Zoloft. Jedna na cztery Amerykanki w średnim wieku brała lub bierze jakiś antydepresant. Jedno na czternaścioro dzieci zażywa lek na problemy emocjonalne lub behawioralne; od 1994 roku liczba ta wzrosła pięciokrotnie. W moim przypadku, podobnie jak u sporego odsetka innych osób z łagodną depresją, leki najwyraźniej nie zadziałały i znienawidziłam powszechne efekty uboczne, które obejmują wszystko – od bólu głowy przez bezsenności aż po niskie libido.

Następnie próbowałam uchwycić się największego skarbu odprężonych tłumów, czyli medytacji. Nauka przekonująco dowodzi, że zajęcie to zmienia mózg, dzięki czemu stajemy się mądrzejsi, grzeczniejsi i ogólnie mniej sponiewierani przez życie. Problem polega na tym, że podobnie jak antydepresanty medytacja także nie działa u wielu z nas. Joshua Smyth, psycholog biobehawioralny z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii, twierdzi, że po standardowym ośmiotygodniowym kursie „w pełni angażuje się” jedynie 30 procent chętnych. To wysoki próg na drodze do oświecenia.

Ale niemal każdy garbiący się maniak ekranu może spędzić trochę czasu gdzieś wśród drzew. Jeżeli ktokolwiek może wykazać, jak działa leśna terapia, to tylko Yoshifumi Miyazaki, antropolog fizyczny i wice­dyrektor Ośrodka do spraw Środowiska, Zdrowia i Nauk Polowych przy Uniwersytecie Chiba usytuowanym na przedmieściach Tokio. Uważa on, że ponieważ ludzie ewoluowali w przyrodzie, to właśnie tam czujemy się najlepiej, nawet jeśli nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.

Jest zatem orędownikiem teorii spopularyzowanej przez powszechnie szanowanego entomologa z Uniwersytetu Harvarda, Edwarda Osborne’a Wilsona: hipotezy o biofilii. W mniejszym lub większym stopniu przywłaszczyli ją sobie psychologowie środowiskowi w ramach czegoś, co nazwano Teorią Redukcji Stresu lub Psychoewolucyjną Teorią Regeneracji. Wilson w zasadzie nie stworzył słowa „biofilia”. Ten zaszczyt przypadł w udziale psychologowi społecznemu Erichowi Frommowi, który w 1973 roku zdefiniował biofilię następująco: „to namiętna miłość do życia i wszystkiego, co żywe; to pragnienie dalszego rozwoju odnoszące się tak do ludzi, jak i roślin, idei czy grup społecznych”4.

Wilson destyluje tę koncepcję, stwierdzając precyzyjniej, że sytuuje się ona w świecie natury i określa „wrodzone emocjonalne przywiązanie istot ludzkich do innych organizmów żywych” jako ewolucyjne dostosowanie mające na celu nie tylko przetrwanie, ale także szersze spełnienie człowieka. Chociaż nie znaleziono żadnych konkretnych genów odpowiadających za biofilię, powszechnie uznaje się – jak na ironię, opierając się na badaniach biofobii, czyli lęku – że nawet dzisiaj nasze mózgi mocno i w sposób wrodzony reagują na przyrodnicze bodźce. Jeden wybitny przykład: wąż! Nasza kora wzrokowa wyłapuje wężowe wzory i ruchy szybciej niż inne wzorce. Jak twierdzi Lynne Isbell, antropolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego, węże mogły nawet przyczynić się do wykształcenia u człowieka wysokiej czułości w postrzeganiu głębi. Isbell odkryła wyspecjalizowane komórki nerwowe w rejonie mózgu zwanym poduszką – systemie wzrokowym występującym jedynie u ludzi i małp. Ssaki z rzędu naczelnych, które ewoluowały w miejscach kipiących od jadowitych węży, mają lepszy wzrok niż te, które nigdy nie rozwijały się na takich terenach.

Jednak w przetrwaniu nie chodziło tylko o unikanie bólu. To także kwestia znalezienia najlepszego pokarmu, schronienia i innych zasobów. Wydaje się sensowne, że określone siedliska mogły skąpać układ nerwowy w szczęśliwych hormonach i że w mózgu mogła łatwo wykształcić się umiejętność „uczenia się” tego w taki sam sposób, w jaki nauczyliśmy się bać węży i pająków. Ponadto nasi przodkowie musieli nauczyć się – w stylu plejstoceńskim – jak regenerować się po przeżytym stresie. Po ucieczce przed lwem czy upuszczeniu cennej bulwy z urwiska musieli sobie z tym poradzić, żeby spotkać się z akceptacją plemienia – bez tego trudno byłoby o przetrwanie. Hipoteza biofilii zakłada, że pokojowe i wychowawcze elementy natury pomogły nam osiągnąć spokój, jasność procesów poznawczych, empatię i nadzieję. Kiedy wokół nie było miłości, śmiechu ani muzyki, zawsze zostawał jeszcze zachód słońca. Ludzie najbardziej wrażliwi na sygnały przyrody żyli najdłużej i mogli przekazać te cechy dalej. Biofilia wyjaśnia, dlaczego nawet dzisiaj budujemy domy nad jeziorami, dlaczego każde dziecko chce misia i dlaczego Apple nazywa się jak owoc, a jego oprogramowanie – jak szlachetne drapieżniki, miejsca do surfowania i parki narodowe. Firma ta jest świetna we wzbudzaniu biofilskiej tęsknoty i poczucia przynależności przy jednoczesnym wabieniu nas do pozostawania w czterech ścianach.

Nie powinno zatem dziwić, że sygnały mózgu i przyrody nakładają się na siebie, choć jesteśmy mniej świadomi ciągle poszerzającej się przepaści między światem, w którym ukształtował się nasz układ nerwowy, a tym, w którym żyjemy obecnie. Cieszymy się plastycznością mózgów, ale ona też ma swoje granice. Jak wyjaśnił Miyazaki: „przez całą ewolucję spędzaliśmy 99,9 procent czasu w otoczeniu przyrody. Nasza fizjologia nadal jest do tego przystosowana. W codziennym życiu możemy osiągnąć poczucie komfortu, jeśli nasz rytm zsynchronizuje się z rytmem środowiska”. Oczywiście miał na myśli przyjemne aspekty przyrody, jakie można znaleźć na japońskich wzgórzach, a nie odpychające, mętne stawy czy jałowe części globu, które także przecież stanowią część przyrody. Jeśli umieścimy pracownika biurowego w takiej okolicy, raczej się on nie zrelaksuje. Miyazaki wskazuje jednak, że naturalistyczne środowisko zewnętrzne w ogóle pozostaje jednym z nielicznych miejsc, które angażują wszystkie pięć zmysłów, a do tego jest z definicji w pełni fizycznie żywe. To właśnie tam nasze wychowane na sawannie mózgi – powtarzając za Johnem Muirem – są „w domu”, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. Z kolei o czasie niespędzanym w dzikiej okolicy Muir pisał: „Degeneruje mnie, staję się maszyną do zarabiania pieniędzy”. Zróbmy z tego jeszcze maszynę z zatkanymi przewodami.

Od 2004 roku Miyazaki zaprowadził do lasu setki uczestników badań, żeby udowodnić istnienie fizjologicznych reakcji wywoływanych przez różne siedliska. Miyazaki i Juyoung Lee, jego ówczesny współpracownik na Uniwersytecie Chiba, odkryli, że spokojna przechadzka po lesie, w porównaniu z miejskim spacerem, skutkuje spadkiem poziomu kortyzolu o 12 procent. To nie wszystko: odnotowali również spadek aktywności nerwów współczulnych o 7 procent, spadek ciśnienia krwi o 1,4 procent oraz spadek tętna o 6 procent. Kwestionariusze psychologiczne wykazały lepsze nastroje i mniejszy niepokój.

W artykule z 2011 roku Miyazaki tak podsumował badania: „wykazują one, że stan stresu może być łagodzony przez terapię shinrin”. Japończycy to łyknęli – niemal jedna czwarta populacji uczestniczy w jakimś działaniu w ramach shinrin. Każdego roku po szlakach Leśnej Terapii wędrują setki tysięcy osób.

Spotkałam się z Miyazakimw najnowszym projektowanym punkcie terapeutycznym w parku narodowym Juniko, położonym na skraju gór Shirakami na północy Japonii. Pacnięciami dłoni opędzał się od komarów atakujących jego twarz i starannie przycięte siwe włosy. W ogóle nie wyglądał na odprężonego. Dopiero co spadł deszcz, Miyazaki martwił się, że szlak może być zbyt błotnisty i nie da się przeprowadzić planowanego doświadczenia z chodzeniem. Kopnięciami usuwał ze ścieżki pojedyncze kamyki i nadzorował rozkładanie osłoniętego siatką i baldachimem minilaboratorium. Następnego dnia rano Miyazaki i Lee mieli przyprowadzić tutaj dwunastu studentów ochotników i zmierzyć różne życiowe sygnały po tym, jak ochotnicy trochę pochodzili, trochę posiedzieli i ogólnie skorzystali z leśnej kąpieli. Następnie mieli powtórzyć eksperyment w centrum Hirosaki, stutysięcznego miasta oddalonego o dwie godziny drogi samochodem. Miałam wziąć udział w badaniach jako jeden z królików doświadczalnych Miyazakiego.

Po stwierdzeniu, że szlak nadaje się do chodzenia, wróciliśmy do spokojnej restauracji w Hirosaki. Zdjęliśmy buty i usiedliśmy po turecku na podłodze, podczas gdy Miyazaki zamówił i rozdzielił oszałamiającą liczbę potraw obejmujących lepkie jajka, galaretowate kulki i dania łączące owoce morza z mięsem.

– Dlaczego Japończycy tyle myślą o przyrodzie? – zapytałam Miyazakiego, który przygotowywał się do zjedzenia diabła morskiego.

– Amerykanie nie myślą o przyrodzie? – odpowiedział pytaniem.

Zastanowiłam się.

– Niektórzy tak, niektórzy nie. – Ale jednocześnie pomyślałam, że zdumiewająco wielu z nas nie myśli o przyrodzie, o czym świadczy tendencja do skracania czasu spędzanego na świeżym powietrzu i coraz mniej spacerów po parku.

– Cóż – zastanowił się – w naszej kulturze natura stanowi część umysłu, ciała i filozofii. W naszej tradycji wszystko zależy od czegoś innego. W myśli Zachodu wszystko jest absolutne.

Może właśnie o to chodziło, ale przestawałam za nim nadążać.

– Różnica tkwi w języku – ciągnął. – Jeśli zapytam cię: „Czy człowiek jest psem?”, odpowiesz: „Nie, człowiek nie jest psem”. W Japonii odpowiadamy: „Tak, człowiek nie jest psem”. – Wielki sensei badań nad naturą spoglądał na mnie badawczo znad pałeczek. Przypomniała mi się opowieść o uczniu zen, który pytał swojego mistrza: „W jaki sposób dostrzegasz tak wiele?”, a ten odpowiadał: „Zamykam oczy”.

Zrozumiałam, że odpowiedź Miyazakiego była jak koan – mamiła i myliła jednocześnie. Trzeba było wierzyć, że ten gość jednak do czegoś zmierza.

Następnego ranka studenci i ja po kolei zasiadaliśmy w przenośnym laboratorium ustawionym na szlaku. Przez dwie minuty trzymaliśmy pod językiem twarde bawełniane walce, a potem wypluwaliśmy je do probówek. Miały umożliwić zmierzenie poziomu kortyzolu, hormonu wytwarzanego w korze nadnercza. Podłączono nas do różnych urządzeń pomiarowych. Zespół aktywował zasilany akumulatorem spektrometr na podczerwień mierzący aktywność mózgu. Po uruchomieniu powodował on uczucie, jakby do czoła przyssały mi się pijawki. Mieliśmy powtórzyć wszystkie te pomiary na końcu spaceru, a potem jeszcze raz, otoczeni miejskim pejzażem.

Aby zmierzyć reakcje fizjologiczne w różnych środowiskach, Miyazaki i Lee badali zmiany ciśnienia krwi, puls, zmienność rytmu zatokowego, poziom kortyzolu w ślinie, a także – w tym roku po raz pierwszy – hemoglobiny w korze przedczołowej. Łącznie wszystkie te pomiary dają pełen obraz naszego rozdwojonego układu nerwowego. Kiedy w swoim środowisku czujemy się swobodni i odprężeni, uruchamia się układ przywspółczulny, czasem nazywany częścią „odpoczynku i trawienia”. Dlatego właśnie jedzenie smakuje lepiej na świeżym powietrzu, wyjaśnia Miyazaki. Jednak wysiłek i nieustające pobudzenie wynikające z dzisiejszego życia zwykle uruchamiają układ współczulny, który odpowiada za zachowania z kategorii „walcz lub uciekaj”. Uruchamiają go raz za razem. Ponosimy tego konsekwencje: długi szlak badań naukowych, którego początki sięgają lat trzydziestych XX wieku, wykazuje istnienie ludzi z chronicznie wysokim poziomem kortyzolu i wysokim ciśnieniem; są oni bardziej podatni na choroby serca, zaburzenia metabolizmu, demencję i depresję. Nowsze badania wykazują, że ciągły stres związany z życiem w mieście wywołuje w mózgu zmiany, które mogą zwiększyć prawdopodobieństwo schizofrenii, lęków i zaburzeń nastroju.

Kiedy nadeszła moja kolej, z radością wyswobodziłam się z kabli i ruszyłam na piętnastominutowy spacer po lesie. Wśród drzew rozbrzmiewało echo głośnego rytmu cykad. Światło delikatnie przebijało się przez bukowe liście, a japońskie kasztanowce i ziemia pachniały jak zacna wilgotna gleba. Obok przeszła spacerowym krokiem starsza para, wspomagając się kijkami i dzwonkiem do odstraszania niedźwiedzi. Na moment zahipnotyzował mnie żółty motyl. Zobaczyłam na własne oczy, dlaczego Juniko, liściasta sieć szlaków i jezior, jest kandydatem na kolejny punkt leśnej terapii. Lokalnym władzom i kierownic­twu parku zależy na takim wyróżnieniu, bo gdzie leśna terapia, tam także turyści i ich jeny. Miyazaki może i ma pewną mistyczną aurę, ale jego motywacja to chęć gromadzenia danych. Wygodny układ.

Japońskie prace na temat fizjologii i mózgu wykorzystują nowe narzędzia do badania mózgu, ale opierają się na dziesięcioleciach psychologicznych pogadanek o korzyściach zdrowotnych płynących z kontaktu z naturą. Miyazaki nie był pierwszą osobą, która mierzyła w naturalnym środowisku fizyczną regenerację po stresie. Pewien młody psycholog, Roger Ulrich, był ciekaw, dlaczego tak wielu kierowców z Michigan decyduje się nadłożyć drogi, żeby dojechać do centrum handlowego ulicą obsadzoną szpalerami drzew. W 1986 roku użył ówczesnego drogiego i nieporęcznego sprzętu, aby podpiąć elektro­encefalograf do głów zdrowych ochotników, którzy oglądali przyrodniczą scenerię lub utylitarystyczne miejskie budynki. Uczestnicy badania obserwujący naturę wykazywali większą aktywność fal alfa, częstotliwości kojarzonej z relaksem, medytacją i wyższym poziomem serotoniny. Podczas innego eksperymentu wywołał stres u 120 studentów, którym pokazał nagrania krwawych wypadków z zakładu stolarskiego. Wiedział, że są spięci, ponieważ mierzył aktywność ich układu współczulnego, czyli aktywność gruczołów potowych skóry, puls i ciśnienie krwi. Następnie jedni studenci oglądali dziesięciominutowy film przedstawiający scenerię przyrodniczą, a inni – sceny z życia miasta, pieszych na chodniku i samochody na jezdni. Wyniki były wstrząsające: mózgi wystawione na działanie przyrody wróciły do stanu wyjściowego w ciągu pięciu minut. Mózgi skupione na otoczeniu stworzonym przez człowieka zregenerowały się zaledwie częściowo – zgodnie ze wskazaniami pomiarów aktywności układu nerwowego – dopiero po upływie ponad dziesięciu minut.

Mimo pierwszych obiecujących wyników badania mózgu wystawionego na działanie natury skryły się na kilkadziesiąt lat w cieniu. Tematyka ta była uznawana za zbyt „nieścisłą”, bo w większości opartą na środkach jakościowych – w świecie medycyny oślepionym genetyką i nowoczesną chemią oraz finansowanym przez koncerny farmaceutyczne, które nie mogą liczyć na zysk z roślin domowych czy widoku na ogród. Powracające ostatnio zainteresowanie tematem wynika ze zbieżności koncepcji i wydarzeń – niepowstrzymany wzrost otyłości, depresji i lęków (nawet w zamożnych społecznościach i pomimo coraz liczniejszych leków), coraz szersze uznanie wpływu środowiska na geny oraz rosnący niepokój akademicki i kulturowy wywołany coraz większą przepaścią między człowiekiem i światem natury.

Jak można było się spodziewać, moja miejska pielgrzymka nie okazała się tak przyjemna, jak miękki zielony szlak w parku Juniko. Centrum Hirosaki jest o wiele mniej zielone od Waszyngtonu. Są tam stacje przesiadkowe, sklepy z podstawowymi towarami i spieszący się dokądś ludzie. Był sam środek lata, asfalt smażył się w słońcu. Kupujący wbiegali do domu towarowego i z niego wybiegali, a w witrynach sklepów reklamowano „spaghetti z kremem pomidorowym”. Minęłam cztery parkingi, dwa postoje taksówek, dworzec autobusowy i dwa nieruchome autobusy na jałowym biegu wydmuchujące kłęby dymu. Reagował na to mój układ nerwowy. Ciśnienie skurczowe spadło o sześć milimetrów słupa rtęci po spacerze po lesie. Podskoczyło o sześć po spacerze w mieście. W związku z tym oczywiście nasuwa się pytanie, jak długo utrzymuje się pozytywne samopoczucie wywołane przez naturę. Czy niweczy je już pierwszy korek uliczny albo pierwszy dzwonek komórki?

Qing Li, immunolog z departamentu medycyny środowiskowej w Szkole Medycznej Nippon w Tokio, od czasu do czasu współpracujący z Miyazakim, też się nad tym zastanawiał. Interesował się tym, jak wpływ natury na nastrój i stres objawia się w ludzkim układzie odpornościowym. Szczegółowym tematem jego badań były komórki NK, nazywane „naturalnymi zabójcami”, które chronią nas przed czynnikami chorobotwórczymi i podobnie jak kortyzol czy hemoglobina mogą podlegać pomiarom laboratoryjnym. Warto mieć pod ręką ten typ białych krwinek, ponieważ mogą wysyłać komunikaty o samozniszczeniu do guzów i komórek zakażonych wirusem. Od dawna wiadomo, że czynniki takie jak stres, starzenie się czy pestycydy mogą obniżyć liczbę komórek NK, przynajmniej tymczasowo. Jeżeli zatem natura łagodzi stres, zastanawiał się Li, czy może ona także zwiększyć liczbę komórek NK w organizmie i tym samym pomóc w walce z infekcją lub rakiem?

Aby się tego dowiedzieć, w 2008 roku Li zabrał do lasu grupę tokijskich biznesmenów w średnim wieku. Przez trzy dni o poranku spędzali trzy godziny na wędrówkach. Badanie krwi przeprowadzone na zakończenie wykazało wzrost liczby komórek NK o 40 procent. W dodatku wyższy poziom utrzymywał się przez siedem dni. Po miesiącu nadal był o 15 procent wyższy niż przed rozpoczęciem doświadczenia. Natomiast w czasie miejskich spacerów tej samej długości poziom komórek NK nie zmienił się. Od tamtego czasu Li opublikował wyniki podobnych badań z udziałem mężczyzn oraz kobiet w sześciu czasopismach recenzowanych. W ramach jednego z projektów chciał się dowiedzieć, czy półgodzinny wypad do parku miejskiego wywoła podobny skutek, gdyż większość z nas nie może poświęcić trzech dni w tygodniu na spacer po lesie. Owszem, wywołał, ale wzmocnienie odporności nie utrzymało się aż tak długo.

Co się działo? Li podejrzewał drzewa. A dokładniej – zastanawiał się, czy liczba komórek NK jest zwiększana przez „lotne substancje zapachowe”, znane skądinąd jako przyjemny zapach drzew, a czasami nazywane także fitoncydami. Chodzi o terpeny, pineny, limoneny i pozostałe olejki eteryczne wydzielane przez wiecznie zielone drzewa i inne rośliny. W Japonii naukowcy wykryli ponad sto takich fitoncydów w wiejskim powietrzu, natomiast w miejskim powietrzu poza parkami nie znaleźli prawie żadnego. To nie była jakaś koncepcja wzięta z sufitu. Co najmniej od 2002 roku w badaniach przypisywano korzystne dla zdrowia właściwości takim składnikom gleby jak promieniowce – ludzki nos jest w stanie wykryć je przy stężeniu dziesięciu części na bilion – a w dodatku rzecz jasna zbieramy zarodniki pleśni, z których wytwarzane są najważniejsze antybiotyki, na przykład penicylina. Gleba może leczyć: w dwóch osobnych eksperymentach przeprowadzonych w Anglii w 2007 i w Stanach Zjednoczonych w 2010 roku myszy, które miały dość szczęścia, by zetknąć się z bakterią glebową Mycobacterium vaccae, lepiej radziły sobie w labiryncie, okazywały mniejszy lęk i wytwarzały więcej serotoniny, neuroprzekaźnika przez wielu naukowców wiązanego ze szczęściem.

W celu zbadania teorii o fitoncydach Li na trzy noce zamknął trzynastu uczestników badania w hotelowych pokojach. W niektórych pomieszczeniach umieścił nawilżacze, które rozpylały olejek z szypułek cyprysika tępołuskowego powszechnie występującego w Japonii; w innych pokojach rozchodził się zapach tanich perfum. Wyniki? U osób nocujących w „cyprysikowych” pokojach liczba komórek NK wzrosła o 20 procent, do tego sami uczestnicy twierdzili, że czują się mniej zmęczeni. W grupie kontrolnej nie odnotowano żadnych zmian.

„To jak cudowny lek” – stwierdził Le, kiedy rozmawialiśmy w jego laboratorium uniwersyteckim w Tokio.

Brzmi to podejrzanie, wręcz niewiarygodnie, że zapachy wiecznie zielonych drzew – wcale nie tak bardzo odległe od choinek dyndających na lusterkach taksówek – mogą wydłużyć nam życie. Li uzyskał jednak podobne wyniki w przypadku komórek NK wystawionych na działanie fitoncydów w szalce Petriego. Komórki rozwijały się, podobnie jak anty­nowotworowe białka i proteazy zwane granulizyną, granzymami A i B oraz perforyną – powodują one autodestrukcję komórek nowotworowych. Nie wiadomo, czy w cząsteczkach związków aromatycznych jest coś magicznego, czy po prostu zapach poprawia ludziom nastrój, redukując stres. Teoria olfaktoryczna autorstwa Li jest niekonwencjonalna, ale zawiera trochę mądrości pięciu zmysłów w duchu zen. Podczas gdy amerykańscy naukowcy głównie pokazują ludziom zdjęcia przyrody albo każą im zrobić kilka okrążeń wśród zieleni rosnącej na kampusie, japońscy badacze w zasadzie wlewają naturę we wszystkie otwory.

Li, przewodniczący Japońskiego Towarzystwa Medycyny Leśnej, wykorzystuje część swoich spostrzeżeń we własnym życiu. „Tak naprawdę – powiedział – zimą prawie każdej nocy używam nawilżacza z olejkiem cyprysowym!”. Nie trzeba samemu zbierać olejku – według Li zwykłe olejki do aromaterapii dostępne w drogerii powinny działać tak samo.

„Co jeszcze pan poleca?” – zapytałam stojącego przede mną mężczyznę w średnim wieku z włosami obciętymi na pazia.

Li bez wątpienia często słyszy to pytanie. Miał gotową krótką listę. „Jeżeli masz czas na urlop, nie jedź do miasta. Wybierz się na łono natury. Spróbuj wyjeżdżać na weekend raz w miesiącu. Przynajmniej raz w tygodniu wybierz się do parku. Ogrodnictwo też jest dobre. Podczas spaceru w