Na Podlasiu. Aleksandra - Panasiuk Agnieszka - ebook + audiobook

Na Podlasiu. Aleksandra ebook i audiobook

Panasiuk Agnieszka

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lato 1887 roku. Aleksandra, młoda aktorka i tancerka, olśniewa warszawską publiczność i łamie męskie serca. Nieszczęśliwy wypadek zmusza ją do powrotu w rodzinne strony – na Podlasie, gdzie zaprzyjaźnia się z carskimi urzędnikami i żołnierzami, a jednocześnie organizuje patriotyczne koncerty i uczy na polskiej pensji.
Spokój Aleksandry burzą demony przeszłości. Musi zmierzyć się z trudną rodzinną historią i wspomnieniami nieszczęśliwej miłości. Co wybierze? Karierę na deskach teatru w stolicy czy życie u boku ukochanego mężczyzny na podlaskiej prowincji?
Antonia, Cecylia i Aleksandra – trzy kobiety. Trzy odmienne losy. Trzy tomy cyklu powieści Agnieszki Panasiuk rozgrywającego się na Południowym Podlasiu w drugiej połowie XIX stulecia. Poznaj Aleksandrę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 5 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,2 (36 ocen)
18
11
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GrochA

Nie oderwiesz się od lektury

Wzrusza, intryguje i nie pozwala się oderwać.
00
jolunia559

Nie oderwiesz się od lektury

cudna
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Kateryna Yakovlieva | Shutterstock

Redakcja

Aleksandra Marczuk

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Wydanie I, Katowice 2021

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń

rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć występują również postaci historyczne.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER S.A.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-89-5

Rozdział 1

Nie była to już noc, ale dzień też jeszcze się nie zaczął. Pogrążoną we śnie Białą spowijały opary znad rozmarzającej Krzny, a może była to ostatnia marcowa mgła. Wilgotna szadź osadzała się na gałęziach dzikich bzów czekających na rozwinięcie pierwszych pąków. W atmosferze przepełnionej gęstniejącą ciszą każdy krok postawiony na miejskim bruku wydawał się dziewczynie uderzeniem gromu. Mimo to nie zawróciła, ruszyła dalej przed siebie na położony za czterema mostami dworzec. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się na pierwszy przychodzący z Brześcia pociąg. Ona musiała. Właśnie uciekała z pensji. Mijając najstarszy bialski kościół, przystanęła na chwilę, choć ledwo widziała zarys starej, renesansowej bryły. Modliła się czy przeklinała? Nie. Po prostu się żegnała. Postanowiła, że już nigdy w życiu nie wróci na Podlasie. Poprawiła przekrzywiony berecik i z jedną torbą w ręce ruszyła przed siebie ku nowemu życiu…

***

– I raz, i dwa, i trzy, i obrót przez prawe ramię, i cztery! Mania, równaj szyk! I pięć… I parzyste obrót w tył, a nieparzyste szpagat i… Oluśka, co się stało? – Miarowy głos szpakowatego inspicjenta zamarł, gdy posłyszał dziwny trzask, a zaraz potem krzyk jednej z tancerek. – Mania, o czem ty myślałaś, jak przez całą godzinę objaśniałem układ?! Obrót w tył, nie szpagat! Miałaś puścić Olę! To Oluśka robi szpagat, nie ty! Ola jest tu gwiazdą, a ty tylko tłem! – krzyczał.

Mania nie wytrzymała i z purpurowymi wypiekami uciekła za kulisy, rzewnie płacząc. Była nowa w zespole. Nim trafiła do teatru, występowała w objazdowych trupach i modnego kankana znała na razie jako tako.

– Zabierzcie mnie stąd! Nie chcę robić widowiska jak ta mała dziwka, a mam większą ochotę płakać i krzyczeć niż ona. I powód też mam, bo kolano boli mnie jak cholera! – Jasnowłosa gwiazda zaklęła, z wdziękiem posyłając przybiegłym z całego teatru gapiom lodowate spojrzenie, zasnute jakby szkłem z tamowanych łez.

Chłopak od rekwizytów oprzytomniał pierwszy, chwycił kobietę na ręce i zaniósł ją do garderoby. Będą mu zazdrościć wszyscy, począwszy od dyrektora, na afiszowych skończywszy. Oto dotknął jedwabistego, bladego ciała najjaśniejszej gwiazdy w Warszawie!

W garderobie aktorki unosił się intensywny zapach wczorajszych róż i piwonii. Najprzeróżniejsze bukiety od wielbicieli zapełniały każde wolne miejsce pokoju.

– Doktór zaraz będzie. Przyłóż to. – Blady ze zmartwienia inspicjent podał kobiecie szmatkę nasączoną zimną wodą. Z chęcią przyłożyłby ją do własnego spoconego czoła. – Opuchlizna nie będzie taka… I ból… Może chcesz go złagodzić szampanem? – Zgrabnie zmienił temat i począł szukać butelki w pobliskiej komodzie.

– Nie trzymam alkoholu w garderobie! W przeciwieństwie do innych aktorek nie potrzebuję takiego lekarstwa na tremę. Pijam tylko na przyjęciach.

To zapewnienie nie powstrzymało jednak inspicjenta przed dalszymi oględzinami. Nerwowo krążył między zgromadzonymi w garderobie bibelotami, aż w końcu zajął się wizytówkami i bilecikami, lustrując nazwiska hrabiów, lejtnantów, profesorów, szlachetnie urodzonych, artystów, właścicieli.

– Sam jenerał gubernator… – Podniósł ze zdziwieniem jeden z bilecików.

– Tak, a czemuż by nie? W zeszłym tygodniu przysłał orchidee, ale szybko zwiędły. Tuż po nim powinna być wizytówka ambasadora. Od niego, zdaje się, były belgijskie czekoladki. Wszak stamtąd pochodził – odpowiedziała znudzonym głosem aktorka, nie patrząc w zszokowane źrenice mężczyzny, które rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy usłyszał od niej historię zasuszonego bukiecika fiołków. – Tylko na taki bukiecik od lada kwiaciarki z Powiśla stać teraz Hienia Podlodowskiego. Część majątku stracił na prezenty dla mnie. Drugą część przegrał w kasynie przez głupi zakład, ale i przeze mnie. Pojawił się tu wieczorem, chyba z tydzień temu. Taki zrezygnowany, bezbarwny. Zupełnie straciłam do niego zamiłowanie. Żebranina napełnia mnie ohydą! Że też kiedyś mnie bawił! Za to Lodzia powinna częściej zaglądać tu ze sprzątaniem – skończyła gwiazda z pretensją.

Inspicjent spojrzał na nią ze strachem. Oluśka właśnie mu przypomniała, kto tak naprawdę rządzi teatrem i kto kogo trzyma w szachu. Nie bez powodu nazywają ją w Warszawie Diamentową Aleksandrą. Diamenty to piękne, ale zimne kamienie. Jak jej serce. I czyste. Właśnie – czyste. Tego jednak chyba nie mógł o niej powiedzieć. Mężczyznę z zakłopotania wybawiło pojawienie się wyczekiwanego medyka. Niestety nie na długo.

– Złamanie – stwierdził lakonicznie doktor po dość szybkim, ale wnikliwym badaniu chorej. –Dość niefortunne, bo w stawie. Możliwe, że któraś z drobnych kości kolana się przemieściła. Tego niestety przy opuchliźnie stwierdzić się nie da. Później, no cóż… Albo wróci na swoje miejsce z płynem stawowym, albo… – Zamyślił się i nic więcej nie musiał dodawać. Pacjentka i jej opiekun zdawali sobie sprawę z zagrożenia. – Na teraz zalecam łupki i zimne okłady. Po kilku dniach, jak opuchlizna zelżeje, założymy opatrunek gipsowy. Już trzydzieści lat mija, jak Pirogow wprowadził go do medycyny, a za rzadko go stosujemy. Później pół roku rekonwalescencji i… Co najmniej! – krzyknął doktor, bo Diamentowa Aleksandra już rozchylała karminowe usta, chcąc zaprotestować. – Noga potrzebuje czasu, aby wrócić do pełnej sprawności. Konieczny jest czas na powolne ćwiczenia, na masaże i wodolecznictwo. Kuracja u wód może być potrzebna. I dopiero jak kość się zrośnie poprawnie, bo inaczej… Powtórne łamanie, kolejny opatrunek, dłuższy czas… – Aleksandra przerwała na chwilę wywód doktora gestem, ale ten, niezrażony, kontynuował: – Radziłbym na wypoczynek jakieś spokojniejsze miejsce niż stolica. Wyjazd na prowincję.

– O, nie! – krzyknęła gwałtownie aktorka. – Konkurencja i pismaki dopiero by mieli używanie! Gdzie uciekła przed finałem wiosennego sezonu? A gdy się zwiedzą o wypadku? O, nie! Nie dopuszczę, aby „Kuryery” się o mnie rozpisywały! Utyka czy nie utyka? Zatańczy czy nie zatańczy? Lepiej się czuje czy może gorzej? Te sępy gotowe wysłać za mną Prusa albo innego dziennikarzynę. Dosyć się napiszą o zniknięciu przed finałem sezonu! Już widzę te nagłówki! – denerwowała się Aleksandra, do żywego dotknięta niekorzystną diagnozą. – Nigdzie nie pojadę! I nikt nie może się dowiedzieć, że jestem chora! – zagroziła. – Moja dalsza kariera już wisi na włosku przez nierozgarniętą Manię, ale gdyby się teraz dowiedzieli… Byłabym skończona!

– Tajemnica lekarska to rzecz święta – oburzył się doktor, od lat wynajmowany przez Teatr Rewiowy do dyskretnego leczenia bolączek jego pracowników. – Zrobisz pani, jak zechcesz. – Podniósł się z fotela i skierował ku wyjściu. – Ja zalecam jak najwięcej spokoju i zmianę klimatu na prowincjonalny. – Ukłonił się urażony i wyszedł, przeciskając się przez zebrany pod drzwiami garderoby teatralny tłum.

– Oluśka, nie nerwuj się bezpotrzebnie. Zaraz coś wymyślimy. Twoje zdrowie jest najważniejsze – pocieszał inspicjent nie tyle swoją gwiazdę, ile samego siebie. – Wszystko się ułoży i będzie dobrze. Musisz odpocząć. Zawołam dorożkę pod boczne drzwi…

– Zwariowałeś? Jak ty coś wymyślisz… – parsknęła kpiąco Aleksandra. – Dyskrecja. Tego nam teraz potrzeba. Dyskrecji. Za godzinę będzie tu Zygmunt i jakby nigdy nic wrócę do domu jego powozem. Gdybym miała przy sobie Paulinę, już bym wiedziała, co robić. – Aktorka zagryzła usta.

– Po pierwsze, nie doszłoby do tego wypadku. – Inspicjent przysiadł na brzegu łóżka i otarł czerwoną twarz kraciastą chustką. – Gdyby nie uciekła, nie byłyby potrzebne roszady w zespole.

– Od razu uciekła! – żachnęła się aktorka. – Skorzystała z okazji. Szkoła baletowa przy orkiestrze wiedeńskiej nie przyjmuje obcokrajowców codziennie, a gdy ma się dodatkowo poparcie markiza… Sama ją przekonałam i wysłałam. Tylko że nikt nie rozumie mnie tak jak ona. – Ola posmutniała.

– A ja się nie liczę? – Do garderoby zajrzał elegancki blondyn z ogromnym bukietem uwielbianego przez aktorkę jaśminu. – Co się dzieje, kochaneczko? – Ujął wyciągnięte dłonie Aleksandry, a usłyszawszy historię, rozsiadł się wygodnie na sofce i ziewnął znudzony. – Co ci zależy? Leczenia nie przyspieszysz, więc chyba lepiej spędzić ten czas na prowincji. Jedź ze mną na Podlasie. Muszę dopilnować sianokosów, żniw i takich tam. – Skrzywił się z niechęcią. – W tamtych okolicach nikt cię nie zna i zupełnie nie interesuje się warszawskimi teatrami. Wynajmę ci jakiś miły domek. Pobędziemy w końcu sam na sam – szepnął prosto do ucha aktorki namiętnym, głębokim głosem.

Hrabia Zygmunt już długo adorował tę piękną kobietę i zabiegał o jej względy. Kto wie, może w końcu dzięki temu nieszczęściu uda mu się zyskać więcej niż przez cały wiosenny sezon?

– Tylko jak wytłumaczyć publice moje zniknięcie? I to długie? Pismaki będą drążyć. – Aleksandra spuściła nieco z tonu.

Pochlebiały jej atencja młodego mężczyzny, dworne obycie, wysokiej klasy maniery i zmysł zabawy. W jego towarzystwie nigdy się nie nudziła. Wprost przeciwnie, każdy dzień przynosił nowe niespodzianki.

– Skoro Paulina wyjechała na nauki do Wiednia, to kto zabroni douczać się Diamentowej Aleksandrze? W naszym imperium nie brakuje szkół baletowych. Stare primadonny udzielają też indywidualnych lekcji. Bez konkretów żaden dziennikarz nic nie napisze – wymyślił inspicjent. – Finał sezonu wypada w tę sobotę. Na afiszach zapowiedziano twój występ jako niespodziankę. Nikt spoza teatru nie wie, że miał to być kankan. Dziewczyny oczywiście go zatańczą, ale ty, Olusiu, zaśpiewasz wpierw jakąś modną rosyjską dumkę. To dla ciebie żadna fatyga. Już to widzę. – Szpakowaty inspicjent się rozmarzył. – Na scenie huśtawka, girlandy kwiatów. Męski balet huśta cię ostrożnie, a ty występujesz jako królowa kwiatów w najlepszej sukni od Hersego i w jaśminach. Będzie bis, a w bisie Czerwona róża, biały kwiat, twoja pierwsza piosenka…

– Widzę to! – Zygmunt się uśmiechnął. – To jak? Teraz odwiozę cię do domu i zaczynam szukać uroczej przystani na prowincji. Nie próbuj wstawać. Wezmę cię na ręce. Tak będzie bezpieczniej, no i romantyczniej. Nikt z wielbicieli oczekujących na ciebie za kulisami nie zwiedzie się, żeś kontuzjowana. – Z lekkością wziął piszczącą ze śmiechu Aleksandrę w objęcia, a jego błękitne oczy zalśniły dziwnym blaskiem.

Płomyk lampy naftowej skwierczał cichutko, zagłuszany miarowym skrzypieniem stalówki. W wygodnym pokoju młoda kobieta energicznie kreśliła list. Kosmyki włosów w kolorze świeżo czesanego lnu co chwila opadały jej na czoło. Odgarniała je mimowolnie, chwytając alabastrową dłonią. Eteryczna bladość – te dwa słowa starczały, aby ją opisać. Stanowiła zupełne zaprzeczenie, ale zarazem kwintesencję urody. Płowe aż do białości włosy winny być rzadkie i sztywne, a tymczasem okalały bladą, szczupłą twarz burzą loków i fal. Ukryte pod gęstą zasłoną rzęs oczy spoglądały zmiennymi odcieniami szarości.

Droga Paulino,

nawet się nie domyślasz, jak mi Cię brakuje! Ból już prawie ustąpił, a może przyzwyczaiłam się do niego. Laudanum przepisanego przez doktora nawet nie skosztowałam. Opuchlizna zeszła i założono gipsowy opatrunek. Doktor jest dobrej myśli i tylko zabrania mi się nadwyrężać. W finale sezonu dałam dwa bisy. Cała publika, a przynajmniej jej polska połowa, zawodziła za mną: Ja pójdę górą, a ty doliną, ja zakwitnę różą, a ty kaliną. Ta stara pieśń przyszła mi na myśl pierwsza. Jutro wyjeżdżam. Nie spadnij z krzesła! Do Białej na Podlasiu. Zabieram ze sobą Agnisię. Zygmunt znalazł dom do wynajęcia od razu. Wiesz, kiedy patrzę na ostatnie wypadki w moim jakże stabilnym życiu, mam nieodparte wrażenie, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Jakby rozpoczęte dawno sprawy kierowały się ku zakończeniu, a to, co nieuporządkowane, domagało się wyjaśnienia. Wracam do punktu wyjścia. Śnił mi się niegdysiejszy wyjazd. Nastał ten moment, kiedy nie znajduję już innego miejsca do ucieczki. Może gdybyś tu była, podpowiedziałabyś jakieś inne rozwiązanie, ale… Ale sama powtarzasz, że przyczyna rządząca światem daje nam tylko czas na wypełnienie tego, co zapisano w naszym losie. Głupia złamana noga, głupia półroczna rekonwalescencja, głupie majątki Zygmunta i moje głupie przeczucia. Czy to, przed czym uciekam, w końcu mnie dopadnie? A może właśnie dopadło? Czy tego chcę, czy nie…

Rozdział 2

Leniwe lipcowe popołudnie zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Aleksandra z westchnieniem odłożyła gazetę na stolik. „Kuryer” sprzed dwóch dni donosił, że coraz więcej teatralnych gwiazd ku ogromnemu żalowi wielbicieli rozjeżdża się na kanikuły. Pod artykułem znalazło się jej zdjęcie. Oto macha dostojnie z okna salonki podstawionej na peronie Dworca Brzeskiego. Wyszła nawet niezgorzej, mimo że poprzedniej nocy złamana noga dawała jej się we znaki. Od kiedy aktorka przybyła do Białej, sumiennie wypełniała zalecenia doktora i prawie bezustannie leżała. Hrabia Zygmunt wynajął dom blisko bialskiego dworca od niejakiej Szałkiewiczowej. Wyposażenie mieszkania dalekie było od luksusu, ale zdawało się całkiem znośne.

– Mebli może starodawne, ale zadbane i wszystko schludnie utrzymane. Kuchnia za to w sam raz dla mnie, no… – Służąca Agnisia, której wyjazd na wschód nie przypadł do gustu jako rodowitej warszawiance, pokiwała głową z aprobatą. – Pan hrabia nie zadbał jeno o sypialnię. Chora panienka tymi schodami na piętro jeszcze nie wlizie, a na kanapce się nie wyśpi. Niechże pan hrabia ściąga łóżko do saloniku, a chyżo!

Zygmunt zaśmiał się na te proste słowa dziarskiej trzydziestokilkulatki, przyznając jej rację. Grupa młokosów czekająca przy torach na okazję do zarobku przy przeładunku wagonów została najęta do pracy uwłaczającej hrabiowskim dłoniom. Chłopcy nie tylko znieśli łóżko, ale i poprzestawiali meble wedle życzeń Aleksandry, a w ogrodzie na tyłach domu ustawili stary fotel bujany.

– Będziesz swobodnie delektować się naturą, ma petite. – Zygmunt ucałował dłoń chorej.

– O, tak! – prychnęła sarkastycznie Aleksandra. – Gotowam jeszcze sprawić ci akwarelowy obrazek – zażartowała i pogładziła mężczyznę po wygolonym policzku.

– Agnisiu! Pomóż! Chcę do ogrodu! Nie wytrzymam kolejnej godziny zamknięta w tych bielonych ścianach – krzyknęła Aleksandra. Po chwili, wsparta na ramieniu służącej i wspomagając się starą laską Zygmunta, po raz pierwszy od przyjazdu wyszła z domu. – Idź już! Chcę zostać sama. Może się zdrzemnę.

– W domu o wiele przyjemniej, chłodno. Godzina nie minie, jak słońce w ten paniny kąt dojdzie i przygrzeje. Panny sprawa – pozrzędziła służąca, sadowiąc pracodawczynię w fotelu.

– Może ma rację, ale bez odmiany zwariuję – szepnęła Aleksandra za oddalającą się Agnisią.

Zmysły aktorki ze zdwojoną mocą odbierały tak odmienny od stolicy świat. Świat z jej przeszłości. Złoto kwitnąca lipa grała pszczelą orkiestrą, roztaczając upojny miodowy zapach. Liście jabłoni lśniły głębią zieleni, kryjąc owoce. Krzak porzeczki obwiesił się czerwonymi koralami. Na trawniku rozsiały się wielobarwne bratki, białe stokrotki, błękitne niezapominajki i spóźnione mlecze. Dalie jeszcze nie zakwitły, słoneczniki dopiero wzrastały, tylko starodawne floksy i goździki wdzięczyły się wielobarwnie. Dystyngowanych i modnych w Warszawie kwiatów próżno było tu szukać. Gdzieś w koronach drzew kwilił jakiś ptak, zagłuszany ulicznym gwarem, piłami tartacznymi i kolejarskim stukotem. W porównaniu ze stolicą i tak było cicho. Na tyle cicho, aby usłyszeć własne myśli. Mimo upływu ośmiu lat od ostatniego pobytu w Białej Aleksandra zauważyła, że niewiele się tu zmieniło. Fasada dworca nadal przyciągała wzrok wielkimi łukowatymi oknami i stylem przypominającym ziemiański dwór o szerokich schodach. Tylko sosnowy las za peronem zgęstniał. Piaszczysty podjazd wybrukowano rzecznym kamieniem. Modrzewiowy dworek generałowej Bolinowskiej wyglądał w tym towarzystwie coraz bardziej niepozornie. Drewniane domy pracowników kolei w niczym nie przypominały zapadających się chałupek. Inne ustąpiły miejsca murowanym budynkom. Czy za przejazdem w stronę lasu robotnicy dalej budują się na Łuskach? Czy interes Raabego się rozrósł? Czy pensja pani Biernackiej nadal działa, czy też upadła po jej haniebnej ucieczce i niewątpliwej antyreklamie jej babki?

– Nie mogłam postąpić inaczej. Po prostu nie mogłam! Gdyby przyszło wszystko powtórzyć, zrobiłabym tak samo – szepnęła do siebie Aleksandra, wspominając ten marcowy świt, kiedy, mimo że miała ledwie siedemnaście lat, postanowiła sama o siebie zadbać. – Lepiej czy gorzej, ale udało mi się – mruknęła, poprawiając się w fotelu.

Z podwórza sąsiadów dobiegło ją szczekanie psa i po chwili do ogrodu wskoczył zdenerwowany, siwo pręgowany kot. Zdziwiony jej obecnością najeżył się, prychnął i dał susa pod krzak przekwitłego jaśminu.

– Też taka byłam. Dumna i zadziorna. Ukrywałam strach pod pozorem hardości. Och, Ola! Zamilknij w końcu, bo jak Agnisia pojawi się niespodziewanie z herbatą, gotowa namówić Zygmunta, aby szybko znalazł doktora leczącego nie tylko połamane nogi. – Rozśmieszył ją jej własny żart, ale w porę ucichła, bo nagle w sąsiednim ogrodzie zrobił się szum.

Odgrodzona ścianą bluszczu oplatającego stary płot Aleksandra była niewidoczna dla postronnych.

– Utrapienie z tym kotem dróżnikowej, Cecylio. Upodobał sobie moją grządkę z pietruszką na miejsce do wylegiwania. Szkodnik jeden – utyskiwała sąsiadka.

– Ależ Felicjo, po co te nerwy! – łagodziła ją druga kobieta. – Prowadzisz swój ogród wzorowo.

– Chwalić Pana Boga, wszelki owoc dobrze w tym roku stoi. – Sąsiadka się rozchmurzyła. – Skwar jeno i dawno nie padało.

– Wczoraj koguty piały przed wieczorem, co zapowiada zmianę pogody. Może popada, ale żniwiarze na pewno nie będą z tego zadowoleni – stwierdziła Cecylia. – Jeszcze ze żniwami poczekają. Szkaplerzna wszak minęła, ale u rodziny Lecha w Wisznicach czekają do Jakuba. Ja jednak nie o tym. Szwagierka zgubiła twoje zamówienie, Felicjo, i… – Cecylia się zawstydziła.

– Zaraz wszystko na powrót spiszę. – Felicja nie wydawała się zmartwiona, za to ciekawa plotek. Nie przepuściła okazji, aby się wypytać, z kim zaręczyła się Julisia Krukówna.

– Idzie za torowego, takiego, co nadzoruje, jak nowe tory pod kolej kłaść – odpowiedziała Cecylia. – Od razu po ślubie przenoszą się do Parczewa, bo tamtemi okolicami mają wytaczać trasę na linię chełmsko-brzeską. Sprytna sklepowa, taka jak nasza Julisia, pracę wszędzie najdzie.

– Dobrze trafiła. Takie roboty zazwyczaj długo trwają, bywa, że z dziesięć lat, więc i chleb stały zapewniony. Pewnie do tej pracy zagonią i ostatnich upartych unitów. – Felicja pokiwała głową.

– Na podlaskiej ziemi każdy unita uparty. Z tym też przychodzę… – zaczęła Cecylia.

– No wiedziałam, że przygnały cię komitetowe sprawy, a zgubione zamówienie to tylko pretekst – burknęła z niechęcią sąsiadka Aleksandry. – To co trzeba?

– Dzisiaj przed nocą jedną grupę unitów z naszego więzienia będą gnali na dworzec na pociąg, który rano odchodzi do Siedlec. Trzeba by spragnionych napoić. Wachtę ma trzymać znajomy Kozak. Pozwoli. Aleszka z rodziną na letnisku, to nikt się nie wtrąci. Gdyby kilka z nas… Gdybyśmy w kupie przyszły, to pomożemy – wyjaśniła Cecylia Szałkiewiczowa.

– Cecylio, znasz rangę mojego męża. Wysoką jak na Polaka. Sama się nie odważę, ale podkuchenną przyślę i się podzielę – postanowiła Felicja.

– Bóg zapłać! Nigdy się na tobie nie zawiodłam – podziękowała Cecylia.

– Poproś jeszcze swoją lokatorkę. To obca osoba. W oczy się carskim nie rzuci, a jakby i nawet, to powi, że nie wiedziała – wymyśliła kasjerowa.

– Co też, Felicjo! – oburzyła się Szałkiewiczowa. – Nie znam osobiście tej pani i nie mam śmiałości jej nachodzić. To chora osoba, wymagająca spokoju i rekonwalescencji. Po wtóre, czy kto z Warszawy zrozumie nasze biedy?

– Co ty opowiadasz? Na oczy nie widziałaś, komu dom wynajmujesz? A jak wpuściłaś jakąś oszustkę czy kryminalistkę? – Felicja ściszyła głos.

– Bądź spokojna. Sprawy tej pani załatwiał wytrawny jegomość, ziemianin. Powołał się na tutejszego asesora, Adama Zgliszczyńskiego, który prowadzi jego podlaskie sprawy. Zapłacił za trzy miesiące z góry. Stąd wiem, że wynajmująca jest chora, potrzebuje spokoju i dyskrecji, których brak w wielkim mieście. Ma swoją służącą. Dlatego tylko domek wysprzątałam, Lech dostarczył zapasy i nie zamierzamy się fatygować, by niepotrzebnie lokatorce przeszkadzać – wyjaśniła spokojnie Cecylia.

– Pójdziesz, pójdziesz. Porzeczka dojrzewa. Nie zerwać takiego owocu to grzech. Dowiesz się wszystkiego w szczegółach i szepniesz mi wtedy słówko – zakończyła Felicja, a do uszu Aleksandry dobiegły głosy oddalających się już kobiet.

– Niedoczekanie! – zdenerwowała się Ola. – Gminne znajomości nie są mi potrzebne. Agnisia! – krzyknęła na służącą. – Chcę wracać do domu! Miałaś rację. Jest za gorąco. – Kuśtykała, opierając się o mocne ramię kobiety. – A to co? Oszalałaś?! Kto to zje? I gorąc tu w środku nie lepszy niż na dworze! – Aleksandra wpadła w furię, widząc na stole w salonie talerz pełen racuchów.

– A, tak jakoś mnie poniosło. – Agnisia beztrosko wzruszyła ramionami. – Panienka powinna nabierać sił…

– I przy okazji utyć tak, że z tańca już na pewno nic nie wyjdzie! Umiar, Agnisiu, umiar nadal jest ważny. Zabierz połowę. Zaniesiesz potrzebującym. Dzisiejszego wieczoru przy dworcu…

Rozdział 3

– Boże, kogo znowu niesie?! – Zirytowana Aleksandra, słysząc skrzypnięcie furtki, wyjrzała przez kuchenne okno.

Od kilku dni drzwi do wynajmowanego przez nią domu praktycznie się nie zamykały, a to za sprawą umorusanych dzieci oferujących przeróżne owoce leśne na konfitury, a nawet szczapki i trociny na rozpałkę. Agnisia, która teraz wybrała się po sprawunki na bialski rynek, po pierwszych obiekcjach kupowała oferowane dzbanki i kobiałki, znajdując sposób na nudę w przygotowywaniu przetworów. Służąca zapominała przy tym, że swoim gotowaniem podsyca i tak niemiłosierny już upał. Gorąc i duszne od wilgoci powietrze denerwowały znudzoną bezczynnością Aleksandrę.

Teraz na schody ganku wchodziła skromna rudowłosa kobieta.

– Proszę, śmiało – rzuciła gromko w stronę drzwi Aleksandra.

Rudowłosa minęła wąską sień i nieśmiało zajrzała do kuchni. Aleksandra siedziała przy roboczym stole, ułożywszy wygodnie złamaną nogę na wolnym krześle.

– Niech będzie pochwalony… – zaczęła nieśmiało przybyła kobieta. – Dzień dobry – dodała, nie widząc reakcji aktorki. – Przepraszam, że nachodzę bez zapowiedzenia… – ciągnęła, ale brutalnie jej przerwano.

– Nie pani pierwsza i zapewne nie ostatnia. Zmieniły się obyczaje małych miasteczek. Dziś próżno szukać tu spokoju – stwierdziła kwaśno Ola.

– Tym mocniej przepraszam! Jestem Cecylia Szałkiewiczowa – przedstawiła się. – Wynajmuję pani…

– Ach! To pani – krzyknęła Aleksandra, mitygując się. – Rozumiem. Czy coś się stało? Czymś uchybiłam? Przepraszam, że oficjalnie się nie zaprezentuję, ale sama pani rozumie… Moja noga… Aleksandra Rudnicka. – Elegancko machnęła dłonią.

– Miło mi poznać. – Cecylia trochę się odprężyła. – Chciałam tylko po sąsiedzku spytać, czy niczego pani nie braknie. Zapasów wcale wiela nie było, a ja wyjeżdżam za niedługo na wieś. Taka duchota…

– To prawda. Wielce skwarne lato, nawet jak na małe miasteczko. Właśnie posłałam służącą za najpilniejszymi zakupami. Jeszcze pamiętam co, gdzie… – Aleksandra ugryzła się w język, bo pani Cecylia już w zdumieniu unosiła brew. – To znaczy kuzyn wnikliwie opisał nam okolicę. Zważywszy na mój stan, braknie mi rozrywek. Lektury się skończyły, a w biblioteczce pusto i pianina brak.

– Pianina nigdy tu nie miałam, dopiero u męża, po ślubie… A książki zabrałam – tłumaczyła się Szałkiewiczowa. – Ale przy świetlicy Domu Handlowego jest biblioteka, a przy rynku bardzo dobra księgarnia państwa Jasnowskich. Pianino to w Białej trudniejsza rzecz do znalezienia. Może pani Biernacka wypożyczyłaby z pensji na czas letniej kanikuły… – dumała.

– Proszę się nie kłopotać. Czyli jest tu pensja? – spytała z udawanym zaciekawieniem Aleksandra, chcąc wyciągnąć z Cecylii więcej intrygujących ją informacji.

– O, tak! Żeńska. Bardzo dobra instytucja. Poza tym gimnazjum sięgające w początkach siedemnastego wieku i ze trzydzieści szkół początkowych. W klasztorze po reformatach mieści się seminarium nauczycielskie, ale więcej tam prawosławnych niż katolików kształcą. Tak samo z urzędami. Powiatowy, miejski, sądy, więzienie, szpital, poczta, wszystkim rządzą Rosjanie. Zresztą, jak wszędzie – skończyła Cecylia, siląc się na lekki ton. Nie wiedziała, jakie poglądy ma jej lokatorka, a bezmyślnie trajkotała. – Wojsko też mamy. – Uśmiechnęła się i zaczęła wyliczać: – Kozaków, żandarmów i polową brygadę artylerii.

– Jak wszędzie – odpowiedziała z leniwym uśmiechem Ola.

Od jej ucieczki w Białej zaszło trochę zmian. Wtedy nie przywiązywała wagi do miejskich instytucji. Zresztą dziś też wolałaby porozmawiać o sklepach, krawcowych, modystkach i szewcach, których pamiętała. Nie mogła i nie chciała się jednak zdradzić przed obcą osobą.

– Skoro pani sobie radzi, nie będę przeszkadzać. – Cecylia podniosła się powoli zza stołu, odsuwając stołek. – O jedno tylko chciałabym prosić. W ogrodzie, musiała pani zauważyć, porzeczka dojrzała. Przysłałabym syna. To grzeczne dziecko, uwinie się w try miga…

– Ależ oczywiście! Nie powinna pani pytać, tylko żądać. To pani własność. – Aleksandra przyjęła pozę obojętności. – Może sama poproszę kuzyna i wybiorę się na wieś. Tutejsza pogoda przestaje mi służyć…

– Ma tutaj malaryczny charakter, bo nasza rzeka, przetaczając się doliną, akurat przez centrum miasta czterema kortami płynie – pospieszyła z wyjaśnieniami Szałkiewiczowa. – Błonia często podtapia i z gruntu wybija, stąd ta duszność i wilgotność. Po roztopach zdarzają się malaryczne epidemie, ale Bogu dziękować, dawno już nas nie nawiedziły. Za to część nierozumnej biedoty czerpie tę brudną wodę i tylko przysparza sobie tym bólów brzucha…

– Nie zamierzam bratać się z biedotą, a do wiosny już mnie tu nie będzie – przerwała jej zimno Aleksandra.

Cecylia zrozumiała, że u siebie nie jest już mile widziana.

– Przyślę synka z rana, ledwo rosa zejdzie. Nawet go pani nie zauważy. Ośmielę się jeszcze polecić doktora Franciszka Rafalskiego. Mianowano go lekarzem powiatowym, zawiaduje szpitalem. Gdyby…

– Dopytam kuzyna. – Rudnicka zmarszczyła brwi i dystyngowanie skinęła głową, a Szałkiewiczowej nie pozostawało nic innego, jak tylko w cichości się oddalić.

Gdy zmęczona Agnisia wróciła z miasta, zastała swoją panią prawdziwie poirytowaną. Domyślała się powodów tego stanu. Nie były nimi nieproszone wizyty, nuda, brak ruchu czy duszna pogoda, ale brak wieści od hrabiego Zygmunta.

– No i co tam? – syknęła Aleksandra, widząc służącą w progu.

– Ech! – Agnisia machnęła ręką i wytarła ścierką ogorzałą od słońca twarz. – Duchota aż strach. Przy każdym moście paruje i piachem po oczach miecie. Co to za porządki? Nigdem nie czuła się tak okurzona. Przydałoby się nająć fiakra.

– O?! To ci się marzy? Aby nas na języki wzięli, że służąca lokatorki fiakrem po sprawunki jeździ? Dobry dowcip Agnisia wymyśliła. Słucham, co jeszcze!? Widać, jak cię język świerzbi – odburknęła Aleksandra.

– Panienka na tym mieście wcale się nie zna. Dać przy rynku wszystko murowane, ale nie dziwota, bo same żydowskie sklepiki i szynki. Targ niezgorszy. Najezdny prosto z woza sprzedaje, tutejszy z budki z paru desek skleconej. Ale o… patrzy… Marniutkie toto. – Agnisia podetknęła pracodawczyni pod nos pęk marchwi. – Co po jatkach się nalatałam, to tylko moje nogi wiedzą, póki schludną naszłam. Teraz świeżego cielęcego rosołku upitraszę. Na wzmocnienie… – Podniosła się ociężale ze stołka.

– Jeszcze coś? – spytała Rudnicka.

– Sołdatów mnogość. Na każdym rogu patrol. W Warszawie nie tak gęsto ich spotkać. Ludzie chyba zwyczajne takich widoków, bo nic sobie z nich nie robią. Nie sępią się przy tym jak w stolicy, tylko w weselu handle prowadzą.

– Wiesz, że nie o to pytałam – syknęła Aleksandra.

– A! Poczta? – Agnisia nic sobie nie robiła z humorów pani i wyjmowała z kosza gomółkę masła, pachnący kminkiem twaróg owinięty w lnianą ścierkę i inne sprawunki. – Nic dla nas nie mieli ani od pana hrabiego, ani z Warszawy. Gazety nie brałam, bo o panience nie pisali.

– Przynieś papier listowy. W tej chwili. – Aktorka stuknęła z irytacją laską w podłogę. – Już!

– Pierwej muszę jaja i mleko znieść do piwniczki, coby na zmarnowanie nie poszły. Zaraz chłopak targowy zwiezie wózkiem worki kaszy i mąki. Znacznie taniej tu stoją jak w Warszawie. Należy mu się za fatygę, ale u panienki nigdy gospodarskie sprawy w głowie nie były – utyskiwała Agnisia. – Już lecę. – Służąca pobiegła do salonu, gdy Aleksandra ze złością w oczach szturchnęła ją laską w pulchny bok.

Przez kwadrans Rudnicka nerwowo stawiała litery, ledwo trącając papier stalówką, a Agnisia bez słowa skargi, wzdychania czy choćby mamrotania pod nosem rozkładała sprawunki.

– Zbieraj się! – Aleksandra wydała służącej kolejne polecenie. – Ostatnia konna poczta odchodzi o szóstej. Dorzuć rubla, to może będzie szybciej. W to miejsce nadasz telegrammę o takiej treści. Jeżeli nie mają tam przedstawicielstwa, podpowiedzą, gdzie nadać najbliżej. No, co tak patrzysz? Skoro Zygmunt miał fanaberię mnie tu przywieźć i obiecywał szklane góry, żeby mnie przekonać, to niech się teraz mną zajmuje!

– To ja muszę jeszcze raz iść do miasta?! A obiad? – dziwiła się Agnisia. – Teraz samo największy gorąc. I tak ledwo duszę czuję.

– To poczujesz jeszcze lepiej! Rosołek uwarzysz jutro – sarknęła Aleksandra z ironią. – I pospiesz się, bo Jasnowscy zamkną swój skład. Potrzebuję Balzaka, Flauberta lub choćby Pauliny Craven. No idź już! – krzyknęła na osłupiałą służącą.

Agnisia nie miała wyjścia. Zamaszystym krokiem ruszyła ulicą Stacyjną, aby ponownie tego dnia minąć Dom Handlowy Hersza Bera Raabego, leśnictwo, karczmę i cztery mosty. Dała przy tym upust emocjom, mamrocząc pod nosem obelgi na swoją nieludzką pracodawczynię. Nikt jednak nie słyszał jej dorzekań. Mieszczanie i robotnicy w ten upalny dzień szukali choćby odrobiny cienia.

Austeria mieściła się na rogu rynku przy ulicy prowadzącej do Janowa. Zabudowania poczty konnej, przypominające o świetności rodu Radziwiłłów, który niegdyś fundował swemu prywatnemu miastu nowoczesne udogodnienia, kontrastowały z klasycznymi kamieniczkami co znaczniejszych mieszczan i kleconymi naprędce domami w dzielnicy żydowskiej, nad którą górowała bryła nowej synagogi i szkoły talmudycznej. Mimo obiadowej pory nie tylko Agnisia załatwiała pocztowe sprawy. Rżenie koni oznajmiało przybycie dyliżansu obsługującego okoliczne miejscowości pozbawione kolei, a carscy żołnierze nadawali i odbierali meldunki z posterunków rozsianych po całym bialskim i konstantynowskim powiecie.

Służąca aktorki nadała pisma i pożartowawszy z urzędnikami, opuszczała austerię w lepszym humorze, mimo że pożarowy dzwon na wieżyczce straży ogniowej zabił na trwogę. Paliło się w innej części miasta, bo wozy z beczkami ominęły rynek i za stajniami pognały w prawo.

– Chwała Bogu, straż ogniowa pobudowała się na rozstajach i stamtąd wszędzie zdąży – szepnęła pani Jasnowska do korpulentnej kumoszki, rzucając w stronę wchodzącej do składu Agnisi ciekawe spojrzenie.

„Nową” zajął się jej mąż, lekko już szpakowaty i przygarbiony Józef.

– Z roku na rok coraz mniej pożarów w naszej Białej. Te, co się zdarzają, to niezawinione, z natury. Po takiej duchocie przyjdzie wyjątkowa burza, a jak burza, to i pioruny – dywagował na głos księgarz.

Agnisia zbladła.

– Panie Józefie, niechże pan nie straszy. – Korpulentna kumoszka przeżegnała się energicznie, a Agnisia, przełykając gulę wyrosłą w gardle, szybko zebrała się w drogę powrotną, wnikliwie obserwując lazurowe podlaskie niebo.

Rozdział 4

Spodziewana burza nie nadeszła i Grześ Szałkiewicz zgodnie z zapowiedzią matki zjawił się w ogrodzie na Stacyjnej i zabrał się za zrywanie porzeczki. Po wczorajszej niegodnej kłótni ze służącą nachmurzona Aleksandra z minuty na minutę odzyskiwała humor. Mały chłopiec z bujną czuprynką o rudawym połysku podśpiewywał radośnie przy pracy, a ona łapała się na tym, że mu nuci. Wbrew obiekcjom Agnisi usadowiła się w ogrodzie.

– Mogę też zadeklamować pani wiersz o lecie. Napisał go biskup Naruszewicz, który rezydował niedaleko w Janowie i miał tam taką grotę z kamienia specjalnie na ciepłą pogodę. Zamykał się w niej i pisał uczone książki, ale też wiersze. Brat mi opowiadał – zaoferował się odważnie chłopiec, gdy wspólnie z aktorką skończył śpiewać Na krakowskim rynku.

Ola kiwnęła głową z aprobatą. Dźwięczny głosik chłopca unosił się coraz wyżej, podobnie jak słońce w deklamowanym wierszu.

– Pięknie, brawo! – Rudnicka zaklaskała w dłonie. – Może zostaniesz aktorem? Masz talent.

– O, nie! Aktorzy to biedni ludzie. Głowy nigdzie na stałe skłonić nie mogą*, bo wszędy tylko w drodze, na przedstawieniu, bez domu. Ja tam wolę mieć dom – odpowiedział szczerze chłopiec i nie zważając na rumieniec rozmówczyni, kontynuował: – Zostanę ogniomistrzem i będę gasić pożary, takie jak wczorajszy. U garncarza czeladnik za mocno do pieca dołożył, siwaki z hukiem wyleciały i warsztat się zajął. Ale tylko warsztat, bo ogniomistrz na wieżyczce w porę dym zauważył i wysłał wozy z wodą. Też tak chcę – rozmarzył się Grześ.

*Wyrażenie gwarowe oznaczające osobę, która stale jest w rozjazdach i nie znalazła jeszcze swojego miejsca na ziemi, w którym mogłaby osiąść (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).

– Czyli pożar wybuchł na Garncarskiej – mruknęła Aleksandra do siebie. Agnisia nie umiała jej wytłumaczyć, plątała się ze strachu. – Warto było postawić dla straży ogniowej murowaną siedzibę. Znać, że lepiej się sprawdza. Kiedyś, gdy na rynku stała tylko drewniana wartownia, strażnik zza kamienic nic wypatrzeć nie mógł i wozy gaszące przybywały za późno – opowiedziała zaciekawionemu chłopcu.

– Kiedyś nie było straży przy cmentarzu? – zdziwił się Grześ. – Nikt mi o tym nie opowiadał. To pani musiała już tu kiedyś mieszkać – stwierdził rezolutnie, a Aleksandra ponownie się spłoniła.

– Nie, skądże – skłamała natychmiast. – Słyszałam o tym od kogoś. Wczoraj każdy tutaj był zaaferowany pożarem i wiele plotek usłyszałam. Moja Agnisia ogromnie strachliwa, biadoliła, że ogień tutaj dojdzie – zaśmiała się perliście.

– Pan Raabe i pan Tajber nie pozwoliliby na to. Koło Domu Handlowego są dwie taaakie szerokie i taaakie wysokie beczki pełne wody – odparł chłopiec, żywo przy tym gestykulując. – W razie przypadku. Tatko mówi, że to przez dbałość o interesy, ale ja myślę, że jakby kto z Łusek się palił i tam wpierwej po pomoc poleciał, to pan Raabe i pan Tajber pozwoliliby zaczerpnąć i pomogli gasić. Oni są bardzo dobrymi panami. Zapraszają do świetlicy aktorów i wędrownych kuglarzy albo nasz teatr i chór i robią bale, tańce i poczęstunki – wymieniał Grześ.

– To doprawdy bardzo dobrzy panowie. – Aleksandra się uśmiechnęła. Humor wrócił jej zupełnie, także na wspomnienie pierworodnego syna Hersza Bera Raabego. Miała przyjemność poznać go na resusie kupieckiej w stolicy i okazał się wytrawnym tancerzem. Dopiero po chwili aktorka się zorientowała, że mały Szałkiewicz nie przestał mówić.

– Na Łuskach jest teraz więcej domów niż przed laty, jak mamusia tatkę poznała. Więcej ludzi chce teraz mieszkać w Białej i więcej ich Dom Handlowy i kolej do roboty potrzebuje. Tylko mama mówi, że marność nadal ta sama, bo jeden postawi porządny dom, a trzech innych jeno lepianki. I nie tylko pani sprowadziła się na Stacyjną. Dziś zaczęli glansować dom dróżnika. Już rok, jak mamy nowego zawiadowcę na dworcu, ale w końcu sprowadza się jego żona. Do tej pory tylko z wizytami wpadała, ale na jesień ma przyjechać na stałe. – Grześ zamilkł na moment, biorąc głęboki oddech.

W drzwiach prowadzących do ogrodu stanęła służąca, anonsując przybycie chłopaka z zamówieniem od Jasnowskich. Po chwili do ogrodu wszedł chudy nastolatek z pudłem pod pachą. Skłonił się dwornie przed Rudnicką, ale do Grzesia, który wrócił do pracy, puścił niepoważnie oko.

– Przynoszę zamówienie jejmość pani. Matka wysłała mnie z rozliczeniem. To inne francuskie powieści, które posiadamy prócz Balzaka sprzedanego pani wczoraj. Czy Paulinę Craven woli pani w przekładzie, czy w oryginale? Po francusku sprowadzimy w czasie krótszym niż tydzień. No i prasa. Matka prosiła spytać, czy nie raczy pani podjąć prenumeraty – załatwiał interesy chłopiec.

Aleksandra zerkała na niego bladoniebieskimi źrenicami. Jasnowscy jak zwykle utrzymywali wysoki poziom usług, a ten młodzieniec to musi być ich syn Wicuś. Pamiętała, jak z innymi bialskimi urwisami na rynku celnie obrzucał pensjonarki kulami śniegowymi. Z chęcią dokupiła jeszcze kilka powieści i zamówiła prenumeratę dwóch żurnali dla pań na nazwisko i koszt Zygmunta.

– To ja też już z Wickiem pójdę. – Grześ się skłonił, gdy starszy kolega zaczął się żegnać. – I tak zbałamuciłem więcej czasu, niż matusia nakazała. Mówi, że za dużo paplam…

– Za dużo śpiewasz, ale to dobrze. Może jednak zostaniesz artystą. – Uśmiechnięta Aleksandra pożegnała chłopców machnięciem dłoni. – Coś mi się zdaje, że szykuje się kolejny towarzyski dzień – mruknęła bez cienia żalu, gdy w ogrodowych drzwiach znowu pojawiła się Agnisia.

– Z poczty. Nie byle posłaniec, tylko poważna figura – szepnęła służąca. – Może jakie złe wieści. – Przeżegnała się.

– Nie biadol, tylko proś tutaj. I szykuj herbatę. – Aleksandra pogoniła ją do roboty i po chwili radośnie krzyknęła: – No niemożliwe! Gleb Wsiewołodow Abracki! To tu cię zesłano, mój sztabslejtnancie!

– Diamentowaja korolowa Aleksandra. Mnie nada było obaczić na swoi głaza. Ja nie wierił, a moja lubimaja aktriesa zdies. – Barczysty mężczyzna w galowym mundurze strzelił wyglansowanymi oficerkami, a już po chwili klęczał i całował łaskawie wyciągniętą ku niemu bladą dłoń. Gęsta brązowa czupryna, takież baki i broda drżały przy tej czynności z nabożnością. – Ja nie wierił, kogda obacził twoje imia i adries. Nie dumał, czto takaja artistka kogda prijediot na etu prowincju…**

** (ros.) Diamentowa królowa Aleksandra. Musiałem to zobaczyć na własne oczy. Nie wierzyłem, a moja ukochana aktorka jest tutaj. Nie wierzyłem, kiedy zobaczyłem twoje nazwisko i adres. Nie myślałem, że taka artystka kiedykolwiek przyjedzie na tę prowincję (jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie tłumaczenia w przypisach dotyczą jęz. rosyjskiego).

– Ja zdies incognito. Smotri. – Rudnicka uchyliła rąbek sukni, ukazując oficerowi gips. – Nikto nie możet uznać, czto ja zdies, ili budu okończona. Wracz nakazał mnie oddochnuć. Ja oczeń rada ciebie. Kak choroszo smotrieć w znanyje głaza*** – zakończyła z figlarnym uśmiechem.

*** Jestem tutaj incognito. Patrz. Nikt nie może się dowiedzieć, że tutaj jestem, bo będę skończona. Lekarz nakazał mi odpoczywać. Jestem szczęśliwa, że cię widzę. Jak dobrze patrzeć w znane oczy.

W Warszawie Gleb Abracki był przełożonym carskiej policji konnej. Dzięki swoim umiejętnościom taktycznym przydatnym w tłumieniu rozruchów oraz wpływom ojca szybko awansował. Równie szybko się upijał, zadłużał i zabawiał w artystycznym światku. Aleksandra poznała go na jednym z rautów. Od następnego dnia jej powozowi zawsze towarzyszył konwój carskiej gwardii do czasu, gdy Abrackiego po jakimś grubszym wyskoku przeniesiono.

– Jest ku mnie pismo?**** – dopytywała aktorka, trzepocząc rzęsami.

**** Jest do mnie list?

– Jeszczo niet, no wsie uże pilno otprawleny i nadiejus otwieta. Naczalnik z Janowa skazał, czto urodzonyj Zygmunt Bonin-Terlikowski prijezżajet w stadninu chocieby odin raz w niedielu*****.

***** Jeszcze nie, ale wszystkie pilnie odprawione i miej nadzieję na odpowiedź. Naczelnik z Janowa powiedział, że urodzony Zygmunt Bonin-Terlikowski przyjeżdża do stadniny co najmniej raz w tygodniu.

– Eto choroszyj otwiet. Ja oczeń nadiejus. Dawaj, pogoworim o starych, choroszych wriemienach. No damoj. Oczeń żarkij dzień******. – Aleksandra podnosiła się niezdarnie, ale oficer szarmancko wziął ją na ręce i zaniósł do saloniku, gdzie już czekała na nich herbata.

****** To dobra odpowiedź. Mam nadzieję. Chodź, porozmawiajmy o starych, dobrych czasach. Ale w domu. Dzień jest bardzo upalny.

Wspólne wspomnienia o wspólnych znajomych, wydarzenia minionego roku przeżytego w rozłące wypełniły czas Aleksandry i Gleba do obiadu i od obiadu do wetów. Ola, adorowana, nie nudziła się, a nawet pokusiła się o kokietowanie gościa. Agnisia ze zdziwieniem kręciła głową, przysłuchując się rozmowom w nagrzanej kuchni.

– Doprawdy, lepiej mieć gości nawet na tak prosty obiad jak biała zupa******* i pasztet w pyzie. Może dzięki temu pancia nie będzie wieczorem utyskiwać – psioczyła. – No, trzeba się ruszyć i podać im waniliowe mleko z jagodziankami. – Ze stęknięciem wstała od stołu. Nogi dawały się dziś służącej we znaki. – To już nie te czasy latać w tę i we w tę – sarknęła i usłyszała kolejne pukanie do drzwi wejściowych. – A kto to znowu? – jęknęła Agnisia, otwierając.

******* Biała zupa – zupa na wędzonym mięsie z różnorodnymi przyprawami z dodatkiem octu, doprawiana mąką.

Na ganku stał umundurowany urzędnik z telegrafu, Sasza.

Chłopak miał tylko przekazać wiadomość, ale na prośbę Aleksandry został na biesiadzie. Magnetyczny urok Rudnickiej sprawił, że szybko zapomniał o obowiązkach, o przełożonych, o swojej niższej randze w tym towarzystwie i o oddalającym się przez niesubordynację awansie. Opamiętał się dopiero, gdy Agnisia wniosła do salonu kolację, ale i tak zmuszony był na niej zostać.

Aleksandra uśmiechała się triumfalnie. Już przed kilku laty opanowała sztukę flirtu do perfekcji i jak widać, nie zapomniała nic z dobrze odrobionych lekcji. Dziś mogła się upewnić, że nadal potrafi dopiąć swego. Jak zauważyła, młody telegrafista ulegał jej dyskretnym manipulacjom równie jak obyty towarzysko i znający jej umiejętności Gleb. Obaj tak samo jedli jej z ręki. Rudnicką rozpierała duma.

– Zygmuś!? Co za niespodzianka! Czyżby już było rano?! Pisałeś o spotkaniu jutro! – Ola zaśmiała się perliście, machając telegramem, gdy lekko speszony hrabia nieoczekiwanie pojawił się w drzwiach salonu. Stojąca na stole karafka z winem była do połowy opróżniona, a zaróżowieni na twarzach towarzysze aktorki spierali się o jakąś błahostkę tak żarliwie, że w pierwszej chwili nie zauważyli przybyłego gościa.

– Postanowiłem zrobić ci niespodziankę, a i załapałem się na wyśmienity transport z Janowa. – Zygmunt ucałował dłonie Aleksandry, przelotnie muskając jej uszminkowane usta. Niech wie, kto tu rządzi – pomyślał złośliwie.

– Chyba pan hrabia nie jest zazdrosny o tych dwóch dzielnych carskich mundurowych, nudnych urzędników, którzy błazeńskimi scenami uwielbienia zapewniają mi dzisiaj rozrywkę. Wstydź się! – fuknęła aktorka, przestając gładzić ramię Zygmunta, by następnie wcale niedelikatnie uderzyć w nie zwiniętym wachlarzem. – Powinieneś mnie przeprosić! Miałeś o mnie dbać, zajmować się, a ty co? Znikasz i uciekasz! Niedobry. – Naburmuszona Aleksandra pogroziła hrabiemu palcem, ale szybo się rozpromieniła.

– To się zmieni, moja słodka. – Zygmunt kajał się, ale w myślach dodał: „Nawet nie wiesz, jak bardzo”.

Rozdział 5

Zygmunt Bonin-Terlikowski nie lubił wsi, gospodarzenia, interesów i pracy. Nie lubił, to mało powiedziane. On tego nienawidził. Jako rozpieszczony jedynak, oczko w głowie starego ojca, którego dwie pierwsze żony nie obdarzyły upragnionym potomkiem. Trzecia, młodsza o prawie trzydzieści lat, ani mądra, ani piękna, ani posażna, spełniła w końcu powinność hrabiny, czyniąc starca najszczęśliwszym człowiekiem w Kraju Przywiślańskim. Kobieta wkrótce po porodzie zmarła, a stary hrabia za nic miał plotki, czy dziecko jest jego. On miał tę pewność i miał dziedzica, syna, którego wychował na utracjusza. Plan był inny, wznioślejszy, ale uszczęśliwiony ojciec pozwalał jedynakowi na wszystko – tylko nie na dyscyplinę i pracę. Dlatego dziś dorosły już hrabia Zygmunt nie był znany w kręgach podlaskich, lubelskich i mazowieckich ziemian. Nie znano go także w prowincjonalnych urzędach i przedsiębiorstwach, tak ważnych w gospodarowaniu. Swoje majątki Bonin-Terlikowski puścił bowiem w dzierżawę, a tam, gdzie chętnych nie było, wyznaczył rządcę. Na całą jego pracę składały się podpisy, wydane upoważnienia i plenipotencje. Dzięki temu mógł swobodnie się bawić w Warszawie, Wilnie, Grodnie czy Petersburgu, a nawet w Wiedniu, Paryżu czy Nicei. Tylko lipiec zmuszał hrabiego, by poświęcił swój czas na wizytacje wyznaczonych podlaskich majątków. Tym szczególnym przywilejem cieszyły się włości odziedziczone po stryju, który zamieścił w swoim testamencie szczególny zapis. Znając charakter bratanka, nakazał mu osobistą obecność w majątkach w czasie żniw pod groźbą ich utraty na rzecz stojących nad wykonaniem testamentu instytucji dobroczynnych. Zygmunt nie mógł sobie pozwolić na kolejne straty w dochodach, które rokrocznie i tak się zaniżały, nie było go na to stać, dlatego tak chętnie zaproponował Aleksandrze wyjazd na Podlasie. Ostatni tydzień przed powrotem do Białej spędził w ziemi łosickiej, nękany narzekaniem ekonomów i rządców Bonina, Walimia i Terlikowa. Nie mając co liczyć na odpowiednie rozrywki w zdegradowanych z rangi miasta Sarnakach, które mogły się poszczycić jedynie starym kościołem, karczmą pamiętającą przemarsz Napoleona i browarem Arnolda, wolał nadkładać drogi i spędzać wieczory w wesołym towarzystwie oficerów janowskiej stadniny. O bywaniu w urokliwym poczdamskim dworze Podczaskich nawet nie pomyślał. Miał ciekawszy plan na życie niż poznawanie szlachetnie urodzonych panien. Hrabia Zygmunt chciał żyć bez zobowiązań i konsekwencji. Dlatego tak zauroczyła go piękna i zimna Diamentowa Aleksandra. Teraz z entuzjazmem zdradzał jej swoje plany.