37,99 zł
Matko Bosko Częstochosko! Ciotka wyrusza na pielgrzymkę z Gdyni na Jasną Górę.
Niczym w jakimś Częstochowa Express pokonuje kolejne plagi: burze i ulewy, nawiedzenie przez Maślakową, a nawet żmiję kusiciela, co pokąsała Beatę. Lecz najgorsze dopiero przed nią.
Na pielgrzymkę jak pierun z jasnego nieba spada wiadomość o kradzieży świętego obrazu przez jakichś BARABASZyńców. Ciotka – liderka w czopku urodzona – nie pozwoli pielgrzymom płakać. Przebiera się za zakonnicę i postanawia odzyskać obraz. Musi pokazać światu, że złodziejskie zbiry zostaną pokarane jak Maślakowa, gdy kefirem zapiła solidną porcję kapusty z grzybami.
I tak się rodzi nowa legenda całej Polski! Takiego materiału to nawet tefałeny mogą „Kaszubskim Wieściom” pozazdrościć.
TA JEDNA CIOTKA – ulubienica każdego drzewa genealogicznego w Polsce i nie tylko, Królowa Ludzkich Serc 2.0, mistrzyni stylu i elegancji, cesarzowa witalności, arcymistrzyni wypieków, przodowniczka nurtu ciotkowości i papieżyca ciotkoizmu, dziedziczka walizki z rodowymi srebrami, miss regionu, caryca osiedla, matrona rodu, oponentka Maślakowej, czołowa przedstawicielka klubu wyszywania serwetek, nestorka chóru kościelnego, a teraz ot – wyrocznia pisarska. Mówi o sobie: „Złota, a skromna”.
Mateusz Glen – Mój znak zodiaku to bliźnięta, więc prędzej czy później moja druga twarz musiała się pokazać. Od zawsze miałem smykałkę do naśladowania, grania, parodiowania i występowania. Pewnie dlatego skończyłem jako „chłop przebrany za babę”, czyli TA JEDNA CIOTKA. Myśleliście, że skończę na dwóch książkach? Co to, to nie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 265
Data ważności licencji: 10/8/2030
Tę książkę dedykuję wszystkim zbłąkanym owieczkom, które sięgnęły po moją powieść, by otrzymać ciotkową opatrzność i błogosławieństwo. Beata, Ty lepiej dwa razy przeczytaj na wszelki…
– Boże, Beata, toć dejta spokój, nie wiem, w jakiej intencji mam iść! – Zastygam nad notesem, nerwowo ściskając długopis. Dobrze, że nie mam takich tipsów jak Gośka, bobym je sobie tak powbijała w skórę, że z mojej dłoni zrobiłby się porządny szaszłyk. – Chyba będę musiała dać więcej na tacę na Jasnej Górze, bo mi się tu pokaźna lista zebrała…
Wołam Beatę, by podeszła, a ta tak człapie, jakby szła na ścięcie.
– Masz, zobacz no, coś mam dodać? – Wyrywam pobazgraną kartkę i jej podaję.
– Czekaj, czekaj, okularów nie wzięłam.
– Boże, Beata, toć masz na głowie! – Wskazuję na jej nieuczesany czerep. Dejta spokój, co ona? Dorabia po nocach jako piorunochron? A teraz sezon burzowy w pełni, to by w sumie kobita zarobiła jak na pączkach w tłusty czwartek.
Beata zakłada okulary, zerka na kartkę i powoli odczytuje:
– „Intencje. Zdrowie dla siebie, zdrowie dla bliskich, a zwłaszcza dla Kubusia”. – I tu spogląda na mnie z obrażoną miną. No co? Toć Kubuś ma jeszcze całe życie przed sobą, a Beacie to i nawet intencje nie pomogą, a poza tym gdybym miała wszystkich bliskich wypisywać, tobym miała listę jak Mikołaj z nazwiskami niegrzecznych urwipąków. – „Za odpust zmarłych, zwłaszcza za Staśka, męża mojego ukochanego, za dobrego męża dla Gośki, bo ileż można żyć na kocią łapę, żeby Kubuś był najlepszym uczniem w nowym roku, żeby masło trochę staniało, żeby Maślakową zalało i żeby wznowili Modę na sukces. Ament”.
– I co myślisz, Beata? Mało, nie? Dej no, może coś dopiszę…
– Jak dla mnie to i tak dużo – odpowiada, oddając mi kartkę.
– Ale to nie ma być dla ciebie, tylko dla mnie, na litość boską! – prycham. – Mam jeszcze jedną intencję, ale nikomu nie powiem, bo mi ją kto zabierze i się spełni komu innemu. A tyś już wybrała, w jakiej intencji idziesz do Częstochowy?
– Jeszcze nie.
– O masz! No to się sprężaj, bo jak już pierwszy krok na szosie postawimy, a ty nie będziesz miała, to się nie liczy. Intencja musi powstać wcześniej, bo Góra to liczy od kilometra. – Zerkam w sufit i podnoszę palec wskazujący. – O właśnie, jak jużeśmy są przy kilometrach i szosach, to muszę się zbierać, bo Dareczek po mnie niedługo przyjeżdża. Muszę pogadać z szefem o urlopie na czas pielgrzymki.
Jesienią zeszłego roku dostałam wspaniałą posadę w redakcji. Toć mój „Ciotkowy Zaułek Mądrości” na portalu „Kaszubskie Wieści. Blaski i Cienie Regionu” okrył się sławą i popularnością jak jakie damessy nowym futerkiem na Wszystkich Świętych. W międzyczasie dostałam nawet nagrodę Osobowość Pomorza 2023, a dejta spokój, takie wyróżnienie to jak Telekamera! Najważniejsze, że w telewizji regionalnej była emisja na żywo z tej całej gali. Maślakowa jak na nią trafiła, to pewnie jej brwi z zazdrości zbielały. Jeszcze kilka takich nagród, a będzie siwa jak Leslie Nielsen w Nagiej broni. A wiadomo, od siwizny do cmentarza to już rzut beretem…
Po chwili siedzę już w klimatyzowanym aucie Darka, czyli mojego ulubionego współpracownika z redakcji. Dareczek to fotograf, oj, ten to ma oko do zdjęć! Nawet żem miała u niego kilka portretów robionych! A wyszłam pięknie jak z jakiego żurnala!
– Ło pierunie, zimno u ciebie jak w jakiej psiarni – komentuję temperaturę w środku, próbując od razu zmniejszyć wianie w tym ustrojstwie. Nie mogli zwykłychpokrętów zrobić, tylko wszystko na dotyk, proszę ja ciebie? Nawet w łazience na dworcu nie idzie normalnie rąk umyć czy wysuszyć, bo wszystko na ruch i dotyk. Pół godziny mija, zanim się zorientujesz, gdzie łapska w podbłękit czy tam podczerwień wsadzić. Techniczne fanaberie.
– Ciocia zostawi, bo się zepsuje – uspokaja mnie Darek i majstruje tak, że błyskawicznie robi się cieplej. Ten to zawsze potrafi przyjść z pomocą. Aż mnie wzięło na wspomnienia…
Ale ten czas leci, toć jeszcze niedawno mnie odbierał po raz pierwszy na dworcu w Kartuzach. Tyle się z nim najeździłam za sprawą tej przygody z Jackiem, a w zasadzie to z dwoma Jackami. Pomagałam też w sprawie sercowej i tak żem mu doradziła, że chłopaka w szpitalach odwiedzałam. Dobrze, że się historia skończyła jak trzeba i wszyscy wyszli bez szwanku. Ale co żem sobie podetektywowała, to moje! Kolejne doświadczenie dopisane do tego życiowego CV.
– I co, wszystko popakowane? – dopytuje, ruszając spod bloku.
– Oj nie, dzieciaku, jeszcze nie. Ale mam ze sobą wszystkie rzeczy dla szefa. Laptopa, myszkę i te inne kable, co to się kurzą jak cholera. Miło, że Grabski aż taki długi urlop zaproponował.
– Właśnie słyszałem. To dlatego, że to dobry czas, w wakacje wejścia na stronę i aktywność czytelników są mniejsze. Ludzie wyjeżdżają, co się dziwić.
– A jak tam wasze wakacje? Wy jakoś niedługo też jedziecie, nie? Przypomnij no, gdzie was niesie.
Do dzisiaj się czuję niezręcznie po tym, jak żem nakryła Darka i jego chłopaka Kacpra na całowaniu. Pierwszy raz rozmawiałam wtedy zhomogenizowanymi. Obiecałam im, że nikomu nie pisnę ani słówka, ale czasami mało brakowało, bym komuś powiedziała. Toć gryzłam się w język, aż sobie aft narobiłam wielkich jak porzeczki. Dobrze, że zamieszkali razem, nawet ładnie mają w tym swoim mieszkanku. No i wiadomo, dostali ode mnie zestaw serwetek, kilka obrusów i firanki do salonu, ale musiałam skrócić. Jakieś niewymiarowe ściany w tych nowych budownictwach teraz robią, kto to widział? Okna też jakieś takie niemrawe, ale ja się nie mieszam.
– Na Majorkę, tak, za parę dni lecimy. Pewnie będziemy wam machać z samolotu, jak pójdziecie z pielgrzymką.
– No, ten twój aparat takie dobre zdjęcia robi, że kto wie, czy mnie nie będziesz podglądał, jak za potrzebą w krzaki pójdę! – Kiwam mu palcem, żeby natychmiast to sobie wybił z głowy.
Darek się zaśmiewa, a ja się palę ze wstydu, bo przypomniałam sobie, jak żem moją chrześnicę Gośkę z nim spiknąć próbowała, a skończyło się tak, że obiektyw jego aparatu poszedł w drobny mak. I to nie dlatego, że aparat nie wytrzymał blasku mojej urody podczas robienia zdjęć, ale dlatego, że Gośka ma dziurawe ręce.
– A kto ma yorka?
– Jakiego yorka? – dziwi się.
– No yorka, psa takiego małego, żeś powiedział, że tam lecicie, hodowlę tam jakąś mają?
– Boże, nie! – Darek wybucha śmiechem. – Majorka to nazwa hiszpańskiej wyspy.
– Aaa, wybacz. Nigdy nie byłam dobra z geografii.
W redakcji pusto jak na Helu w grudniu. Chyba rzeczywiście jest mniej roboty, to i ludzie na urlopach. A końcówka lipca gorąca jak diabli, ale pewnie dzień czy dwa i znowu czerwone flagi pozawieszają na plażach, bo sinice to plaga pomorska. Dobrze, że jak sobie mieszkam w Gdyni, to mam morze cały rok i się modlić o pogodę nie muszę. Turyści z różnych stron Polski jadą z nadzieją, że trafią na słońce, a ja mam spokój! Bo toć jak dzisiaj brzydko, to jutro się pójdę posmażyć na piasku, a co!
Wchodzę do gabinetu szefa, który na swoim fotelu przy biurku siedzi rozwalony jak żaba na asfalcie. Z rogu pokoju mocno dmucha na niego wiatrak, ale nieskutecznie, bo plamy pod pachami to ma wielkości kałuży w listopadzie. Trzeba będzie sprawdzić w kalendarzu, kiedy Huberta wypada, to mu się kupi jakiego psikacza na imieniny.
– Witam, szefie, przyszłam oddać toboły. – Stawiam torbę na niewysprzątanym biurku. A jakby tak sanepid wpadł? Szkoda słów! – No i pożegnać się. A może by szefowi jaką pamiątkę z Jasnej Góry przywieźć? Tu o – wskazuję na pustą przestrzeń między tablicą korkową a zegarem – by się Matkę Boską Częstochoską powiesiło, toby strzegła.
– A można, można. Dziękuję. – Prostuje się z uśmiechem. – Ależ nasi czytelnicy będą tęsknić za poradami ukochanej Cioteczki! No ale cóż zrobić, każdy zasługuje na odpoczynek. Wrzuciliśmy już informację na stronę, że kącik porad jest nieczynny w najbliższym czasie, ale reaktywujemy go po powrocie z pielgrzymki. Poza tym mam pomysł…
– O masz! – Już się boję.
– Nie, nie, spokojnie! Pomyślałem, że może jak już nasza najjaśniejsza gwiazda redakcji wybywa do świętego miasta, to po powrocie by napisała jakiś artykuł, taką relację z wyjazdu? Myślę, że czytelnicy chętnie by się dowiedzieli, jak było.
– W sumie czemu nie. Tylko ja z robieniem zdjęć to niekoniecznie, gdybym Darka wzięła, tobyśmy napstrykali cały album! Ale może Kubuś mi pomoże, ten to ma smykałkę do telefonów.
– O, i taki zapał do pracy to lubię! – Szef wstaje i podaje mi spoconą dłoń. – Szerokiej drogi!
Niechętnie odwzajemniam uścisk, po czym szybko wycieram dłoń w spódnicę.
– Do zobaczenia, szefie, wszystkiego dobrego!
Oddycham z ulgą, bo już się bałam, że mi wciśnie laptopa na wyjazd, abym pisała sprawozdanie z każdego dnia.
Przed wyjściem z redakcji żegnam się z pozostałymi. Przy okazji trochę im współczuję, że będą musieli gnić w biurze, kiedy ja będę śpiewała pieśni podczas marszu do Częstochowy. Ach… Teraz tylko wrócić do domu, dokończyć pakowanie, odwiedzić zakrystię i w drogę! Bym zapomniała, przed zakrystią to oczywiście jeszcze do bankomatu…
– Szczęśliwej podróży, ucałuj Kacperka od mnie! – Daję Darkowi buziaka w policzek pokryty kilkudniowym zarostem. – I ogól się, bo kłujesz jak kaktus!
– Dobrze, pozdrowię. I wy też się dobrze bawcie, i dobrej pogody, bo my to na pewno będziemy mieć. Zadzwonię albo napiszę, jak dolecimy.
– Broń Boże mi nie dzwonić, bo zapłacę za rachunek więcej niż za karpia w grudniu!
– Ciociu, teraz są inne czasy, można dzwonić do siebie z zagranicy i nie ma wielkich kosztów – tłumaczy, ale ja tam wiem swoje. Jestem ostrożna niczym Pinokio przy terrarium pełnym termitów.
– Dobra, dobra, no jedź już! Udanych wakacji, dzieciaku! – Macham na pożegnanie i po chwili zaczynam tęsknić za chłodnym wnętrzem jego samochodu. Słońce praży niemiłosiernie. Oby nas trochę oszczędziło podczas pielgrzymki, bo wyruszę z Gdyni jako ja, a zawitam do Częstochowy jako skwarka do pierogów. – Beata, idziesz ze mną na parafię? Muszę pozałatwiać jeszcze parę spraw przed wyjazdem. – Nalewam sobie chłodnego kompotu z lodówki. Całe szczęście, żem wczoraj nagotowała, przynajmniej pragnienie ugaszę. Tylko piję powoli, bo jeszcze się anginy nabawię i będę musiała dopisać do listy kolejną intencję.
– Idź sama, nie chce mi się wychodzić.
– Boże, Beata, to co to będzie podczas pielgrzymki, jak już teraz taka leniwa jesteś? Zasiadłaś jak kura na grzędzie, ale dobrze, zostań. Oszczędzaj energię na te kilometry, tylko mi potem nie psiocz, żeś nóg nie rozgrzała przed!
Biorę żakiet pod pachę i po chwili kroczę spacerkiem w kierunku kościoła. Dopiero pod parafią go włożę, bo tak to go zapocę i będę wyglądać jak mój szef. Nawet zapach kadzidła nie przykryje potu.
Mijam boisko i place zabaw, ale dzieciaków na nich to z roku na rok coraz mniej. Teraz to pokolenie woli w telefonach czy komputerach siedzieć. A kiedyś to było…
Całe dnie się na dworze spędzało, póki mama na obiad nie wołała. Za krowami żem latała, jak jeszcze na wsi mieszkałam. Przy polu się pomagało: a tu wykopki, a tu traktorem, kurami się zająć. Człowiek z naturą więcej przebywał, a teraz to mam wrażenie, że się ludziska w domach chowają. I na co się one tam gapią? Na swoje kapcie z kiosku?
Kiedyś żem Gośce powiedziała, żeby mnie do zoo w Oliwie wzięła, a ta mi na to, że zwierzęta to mogę se na Animal Planet wtelewizorni obejrzeć. Phi! Gdy poszła do łazienki, to zabrałam jej chihuahuę Pimpirimpi i wyszłam do siebie. Jak zadzwoniła po chwili spytać, gdzie jest jej pies, to jej powiedziałam, że na Animal Planet. Po tygodniu ją zwróciłam dopiero, a już następnego dnia oglądałam kapucynki w zoo.
Powoli zbliżam się do wejścia na teren kościoła, więc wkładam błękitny żakiet z przyczepioną broszką, którą żem sobie aż z Malborka przywiozła, i wchodzę do środka. Wnętrze świątyni wita mnie przyjemnym chłodem, przyklękam i zmierzam do zakrystii.
– Szczęść Boże, księże proboszczu! – wołam ciepło od progu. – Ależ tych papierów ksiądz tu ma…
Zerkam na biurko pod oknem, zawalone segregatorami, pieniędzmi i innymi szpargałami. Ja wiem, że kościelna ma tu wyznaczone obowiązki, ale mogłaby się czasami bardziej wczuć w jaką sekretarkę. No żeby tak proboszcz Andrzej sam z tą pielgrzymką działał? Gdyby nie moja praca w „Kaszubskich Wieściach”, to chybabym się sama zgłosiła. Może by w końcu ktoś porządnie te stuły i komże wyprasował…
– O, szczęść Boże, szczęść Boże, zapraszam. – Ksiądz Andrzej bezradnie próbuje ogarnąć bałagan na biurku. – Jak miło panią widzieć. Tak, wie pani, tu autokar, tam dom pielgrzyma, co chwilę ktoś chce się dołączyć lub zrezygnować. Co roku to samo… Ale cóż zrobić? – Rozkłada ręce z uśmiechem, a jego niski, rubaszny głos wywołuje u mnie lekkie ciarki. Nikt nie mówi kazań tak donośnie jak on. Mógłby być głosem w jakiejś nawigacji albo telekomunikacji miejskiej, co by przystanki zapowiadał.
– Niech się ksiądz proboszcz do Świętego Judy Tadeusza od spraw trudnych i beznadziejnych pomodli, to zawsze pomaga – radzę i jakimś sposobem pokazuje mi się w głowie twarz Beaty…
– W czym mogę pomóc?
– A wie ksiądz, tak żem przyszła potwierdzić, że na pewno pójdę. Ode mnie jeszcze Beata i Kubuś na pewno.
– Tak, tak, słyszałem, że nasz najlepszy ministrant będzie szedł z nami. Bardzo się cieszę!
Aż mi serce mocniej zabiło! Takie słowa od proboszcza… Oj, będę chyba musiała powiedzieć Teresie, żeby się nad jakim seminarium dla Kubusia zastanowiła. Szkoda by, proszę ja ciebie, stracić takiego powołańca! Toć przecie nie bez przyczyny ksiądz Andrzej Kozłowski tylko na jego komunię zawitał, jak żeśmy ją w sali wyprawiali. A ile ciasta na wynos dostał!
– I powiem pani, ale w sekrecie – ścisza głos – że możliwe, że będziemy go szybciej przygotowywać na lektora!
– O mój Bo…
– Drugie przykazanie! – przerywa mi dosadnie.
– O mój… bochenie! Przypomniało mi się, że do piekarni mam zajść. – Uf, jakoś się wykaraskałam.
– Ale muszę powiedzieć, że to jeszcze niepewne, natomiast z tym głosem to nie ma co czekać, żeby się marnował i tylko w dzwonki uderzał. A co w końcu z pani chrześnicą? Gabrysią?
– Gosią. Oj nie, Gosia to akurat ma plany, jakieś wakacje pod śliwą czy tam gruszą, nie wiem dokładnie – zmyślam.
Toć nie powiem proboszczowi, że Gośka mi odmówiła pielgrzymki z powodu wizyty u kosmetyczki. Cytuję: „Ja idę zrobić pedikiur wtenczas i nie zamierzam sobie odparzać stóp na łażeniu, może za rok”. Ona to się coraz bardziej wykręca, jak jaka śruba! Przydałaby się porządna wkrętarka, żeby ją wkręcić na nowo!
– Ach, rozumiem, no tak, nie wszyscy doceniają piękno pielgrzymek… – Słyszę smutek w jego głosie.
– Też jej to mówiłam, proszę księdza. A tak przy okazji! – Sięgam do torebki i wyciągam czerwoną portmonetkę. Łapię banknot dwustuzłotowy i podaję proboszczowi. – Tu za dodatkową walizkę.
– Jeszcze jedną? – Ksiądz Andrzej robi oczy szerokie jak pińć złotych.
– Ano, trochę czasu w Częstochowie spędzę, tak że wolę mieć więcej ubrań, niż przepierać w umywalce czy innej rzece. A ofiarę za intencje to na miejscu dać czy przed wyjazdem?
– Lepiej przed wyjazdem, bo na miejscu tyle pielgrzymów będzie, że może być trudno zebrać.
– Ma ksiądz rację, a tam pewnie jeszcze kieszonkowców trochę będzie! – Odruchowo chwytam mocniej za torebkę. Grzebię w niej i wyciągam kopertę z pieniędzmi, grubą jak kanapka z pasztetem i pięcioma dodatkami. – Niech ksiądz weźmie, to na moje wszystkie intencje, a trochę się ich zebrało w tym roku…
– Pani kochana, ale łaskawa ofiara!
Bardzo lubię te jego iskierki w oczach, kiedy docenia moje wielkie serce. W życiu żem nie żałowała ani grosza na tacę. A ile jeszcze potrzeba na tę renowację schodów, mój Boże! Czternaście lat zbierają i zbierają… I jak tu nie dawać?
– Wie ksiądz, są rzeczy, na których nie warto szczędzić. Nie to co pani Maślakowa… Ta to ma takiego węża w kieszeni, że aż się jej jad z nogawek sączy! No, ale na mnie już pora, proszę księdza, spakować się trzeba. Szczęść Boże, do zobaczenia! – mówię i wychodzę z zakrystii.
– Bóg zapłać… – słyszę od wciąż zdziwionego księdza, który z uśmiechem miętosi kopertę.
– Rany boskie, no nie domyka się! – mówię, siedząc na walizce i upychając palcami wystający kawałek sukienki. – Beata, weźże mi pomóż i usiądź też, bo się mnie ostatnio schudło. Ta walizka pewnie nawet nie poczuła, że na niej jestem, a z tobą to się ugnie raz-dwa.
Beata spełnia moją prośbę i po chwili dojeżdżam suwakiem do końca.
– No, ale żem się zmachała. – Wycieram czoło. – A jednak to twoje podjadanie w nocy na coś się przydało. Tyś spakowana?
– Prawie – odpowiada niepewnie.
– To na co czekasz? Samo się nie zrobi. Łap za walizkę, bo się z ręką w nocniku obudzisz, a ja ci swoich reformów pożyczać nie będę.
Beata to tak zawsze, wszystko na ostatnią chwilę najlepiej.
– Zobaczysz, mnie się oczy zamkną, to się tobie otworzą dopiero! – dodaję.
Zerkam na listę rzeczy, które skorupatnie odhaczałam:
– bluzki, spodenki, sweterek, podkoszulki
– żakiet, garsonki, kurteczka
– bielizna, podkolanówki, rajstopy (na chłodne noce)
– buty, sandałki, kapcie
– kosmetyki, pani walewska, papiloty i obcinaczka do paznokci (Beata niech weźmie swoją)
– plastry, wykałaczki, leki, papier toaletowy (minimum trzy warstwy)
– płaszczyk przeciwdeszczowy, parasolka, chusta na głowę, czapka z daszkiem + kapelusz
– okulary do czytania, okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem, wachlarz, latarka na czoło
– plecak, karimata, śpiwór (namiot będą nam wozić autokarem, w razie zmiany – wcisnąć Beacie do noszenia)
– bidon, kubek, menażka, może prodiż spakować? rondel jaki? sztućce, zapałki
– jasiek, piżamka, zatyczki do uszu na chrapanie Beaty
– herbata, kawa, cukier…
Jeszcze na drugiej stronie coś jest, ale tam już sprawdzałam wcześniej. A wiadomo, lepiej mieć nadsyt niż niedosyt rzeczy. Nigdy nie wiadomo, co będzie mnie czekać w podróży, lepiej być gotowym na wszystko. Niby trasa sprawdzona, bo co roku tak samo idziemy, ale cholera wie, czy nagle jakiego remontu albo wycinki lasu nie zrobili! A jeszcze tego by brakowało, żeby się na piętnastego sierpnia spóźnić przez jakie objazdy.
Z racji tego, że w naszej pielgrzymce idą głównie osoby starsze, a także dzieci z oazy, scholi i liturgicznej służby ołtarza, to od czasu do czasu podjeżdżamy autokarem, jak droga całkiem do przejścia niewygodna. A poza tym dejta spokój! Toć z Gdyni do Częstochowy to prawie pięćset kilometrów, to byśmy na nogach se szli i szli, a celu by nie było widać!
Kiedyś mi się taka stara znajoma chwaliła, że tak szybko jej pielgrzymka minęła, że w ogóle nie była zmęczona. I co się okazało? Że się małpa do Kłobucka przeprowadziła, a stamtąd na Jasną Górę to jak z dworca w Warszawie doZłotych Balkonów. Jakbym tak miała blisko, tobym na Jasną Górę codziennie łaziła.
Się udała, aparatka jedna. Znalazła się pielgrzymiarka od siedmiu boleści.
– Muszę, proszę ja ciebie, do Teresy zadzwonić, czy Kubuś spakowany. – Chwytam za komórkę. – Teresa to by się też mogła wybrać, ale nie, po co, ona to też do aktywnych nie należ… O, cześć, Teresko, cześć, cześć. – Uff, alebym bigosu narobiła, mogłaby uprzedzać, kiedy zamierza odebrać. – Jak tam? Kubuś już gotowy? Podwieziesz go z rana, tak? – dopytuję, zerkając na składającą ubrania Beatę. – Tylko się nie spóźnij, bo będzie musiał nieść walizkę do pierwszego postoju. Ja mu z rana jeszcze kanapek narobię, tylko mi za folię aluminiową oddaj, bo one takie drogie teraz, jakby z prawdziwego srebra były. Spytaj no się, czy z wędliną i pomidorem chce, czy z wędliną i serem, bo jak z pomidorem, to kup mu jeszcze coli w szklanej butelce – radzę. – Ja to mu i tak zawsze ze skórki obieram, ale nigdy nie wiesz, czy się jakiś bebeluch do żołądka nie przyklei.
Po skończonej rozmowie nastawiam budzik na czwartą trzydzieści, żeby zdążyć z rana prowiantu narobić i kawy do termosu naszykować. Mam nadzieję, że się wyśpię, bo inaczej będę miała takie wory pod oczami, że pomyślą, że to panda z jakiego zoo uciekła.
– Patrz, nawet pogodę na ten tydzień zapowiadają. – Beata wskazuje pilotem w kierunku ekranu.
– Boże, Beata, toć nie machaj nim tak, bo ci się zaraz wyślizgnie i znowu rabanu narobisz. Ileż to już telewizorów do naprawy trzeba było oddawać? – Liczę na palcach i jednej ręki nie starcza. – Dobrze, że to tylko zbite lustra nieszczęścia przynoszą, a nie odbiorniki, bobyś już była przeklęta do czasów następnej epoki lodowcowej. I nie musisz dziękować, od tygodni się o pogodę modliłam. Strzyżonego Pan Bóg strzyże.
Biorę kąpiel, pakuję ostatnie niezbędne kosmetyki do plecaka, większego od tych, co to się na tefałenach po Azji ścigają. Dejta spokój, iść to rozumiem, ale biec na łeb na szyję? Wizyta ukręglarza murowana!
Zmawiam pacierz i wygodnie rozkładam się w łóżku. Trochę mnie plecy bolą, bo żem się naschylała przy tym pakowaniu!
Następnych kilkanaście nocy spędzę w namiocie, domu pielgrzyma i u różnych mieszkańców Polski, którzy zgodzą się nas, mam nadzieję, przyjąć. U niektórych to już śpimy od kilku lat, bośmy się numerami powymieniali, zawsze jesteśmy u nich mile widziani. W tym roku to już nawet niektórzy dzwonili z pytaniami, czy ponownie zajrzymy. Mam nadzieję, że taka Lucyna z Irkiem z Kruszwicy to w lepsze pierza zainwestowali, bo toć dejta spokój, w końcu będą gościć żywą legendę „Kaszubskich Wieści”. Ale spokojnie, przecież nie jestem żadną księżniczką na ziarnku bobu.
Ze snu o kolejce w aptece wybudza mnie dźwięk zegarka. Czwarta trzydzieści, czas wstawać.
Migiem szykuję prowiant, zdążam jeszcze wypić z Beatą kawę. Teresa pojawia się z Kubusiem o piątej.
– Ło pierunie, co on ma tak mało rzeczy? Może żeś mu żadnej bluzy nie spakowała? – martwię się, patrząc na pojedynczy plecak i walizkę.
– A skąd, wszystko ma, wiesz, jak to dzieciaki. W jednym i tym samym chodzą – odpowiada Teresa, głaszcząc chłopca po głowie.
Zastanawiam się, czy jednak nie za dużo wzięłam. Teraz to i tak po ptokach, bo opłacone.
Kiedy zbieramy się do wyjścia, proszę Kubusia, żeby wziął śmieci, a ja odłączam telewizor i pralkę od prądu. Zakręcam kurki i kuchenkę i sprawdzam, czy okna są pozamykane. Niby Teresa zostaje w Gdyni i będzie wpadać podlewać kwiatki, ale przezorny zawsze odbezpieczony.
Zamykam drzwi na wszystkie zamki i idziemy w stronę kościoła. Na podjeździe czeka autokar, do którego kierowca zaczyna pakować bagaże. Kubuś już chce lecieć w kierunku swoich kolegów ministrantów, kiedy Teresa go zatrzymuje.
– Hola, hola, a pożegnać się z mamą nie łaska? No już, daj buzi.
Kubuś niechętnie wraca do mamy, pewnie czuje na sobie wzrok chłopaków, ale toć z daleka widziałam, że każdy z nich się z rodzicami tulił.
– No dobrze, Tereniu, dbaj o te moje rośliny i o pelargoniach na balkonie nie zapominaj!
– Dobrze, a ty się tam pilnuj! – ostrzega Teresa Kubusia, gadającego już z rówieśnikami, a następnie zwraca się do nas: – Dbajcie o niego, a jak będzie broił, to od razu dzwońcie.
– Oczywiście. – Przytulam ją. – Leć już, bo się do pracy spóźnisz.
Machamy jej i podchodzimy do księdza proboszcza, który czeka na nas z listą.
– Szczęść Boże, nazwiska? – Zerka na mnie z uśmiechem. – Tak się tylko droczę, wsiadajcie, kochani.
– Boże, Beata, ależ trzęsie! – Mocno chwytam się zagłówka fotela naprzeciwko mnie. – Co tego kierowcę, prund jaki kopnął? Miota się ten autokar, proszę ja ciebie, jak galareta w święta. I dotknij, o tu! Patrz, jakie mam zimne nóżki. Włączyłby jaki nawiewgrzeczny, bo mi krew w kostkach stężeje.
Gdybym miała wybór, tobym pociągiem jechała, bo tory to chociaż możliwie proste, a tu co chwilę jakie skręty. No, chyba że bym była pasażerką Dareczka z pracy, tobym nie odmówiła. Z nim to jakoś bezpiecznie się czuję w pojeździe, bo Gośka to prowadzi, jakby się dopiero co na kursach uczyła. Kubuś mi kiedyś pokazał taki filmik, co to jedna babka się uczyła jeździć i na rondzie w lewo pojechała. Gdyby była młodsza, to sto procent moja chrześnica.
Autokarem mamy podjechać do Żukowa i stamtąd ruszyć przez Hopowo aż do Przywidza, gdzie czeka nas pierwszy nocleg, i to w namiocie! Ach, przyznam się, żem się trochę stęskniła za tą atmosferą.
– No i czemu nikt nie śpiewa? – Rozglądam się po ludziach w autokarze. Większość osób znam, bośmy z jednej parafii. Jedna kobitka to w moim bloku mieszka, kilka znam bliżej z żeńskiej róży różańcowej. Mam też taką grupę modlitewną, więc co wtorek się spotykamy na jakiej litanii u którejś w domu, ale najbardziej lubię, jak do mnie przychodzą, bo ich wystroje w mieszkaniach to mnie do czarnej gorączki doprowadzają. I ciasta kupne podają. A papież z obrazu na to wszystko patrzy i ręce załamuje… Oj, aż mi się kremóweczka wadowicka zamarzyła…
– Kochana, jeszcze wcześnie, potem będziemy śpiewać – szepcze Jadwinia, mała, drobna emerytka, która wszystkim wmawia, że jej mąż zginął na wojnie secesyjnej czy jakiej tam innej. Była i zawsze będzie starą panną, ale niech se dodaje tym mężem. Ja się nie mieszam.
– W sumie racja, bo toć i tak by nas nikt nie usłyszał przez te harcowane okna. – Stukam paluchem po szybie. – Szkoda mojego wokalu na takie warunki, a tak to się chociaż po lasach i łąkach będzie niosło!
Dojeżdżamy na miejsce i wysiadamy na parkingu jakiegoś CPN-u. Zanim towarzystwo się wygramoli, pędzę jeszcze zrobić siku w normalnych warunkach. Toć nie wiadomo, kiedy następnym razem zobaczę sedes.
Walizki zostają w autokarze, który zapewne odjeżdża do następnego punktu postoju, a my z założonymi plecakami zbieramy się koło proboszcza Kozłowskiego.
– Szczęść Boże raz jeszcze, drodzy przyjaciele. – Ksiądz Andrzej, z którego już chyba zszedł ten stres związany z organizacją, uśmiecha się do nas. Dejta spokój, ogarnąć taki motłoch! Żeby ogarnąć Beatę, to brakuje czasu i sił, a co dopiero tyle żywotów ludzkich… – Zebraliśmy się dzisiaj rano, by po raz kolejny wyruszyć na naszą coroczną pielgrzymkę. Mam nadzieję, że wszyscy są w wyśmienitych humorach i każdy odnajdzie w tej wędrówce spokój ducha, a zawierzone intencje spełnią się w klasztorze na Jasnej Górze, do której tak ochoczo będziemy zmierzać! – woła radośnie. – Czy wszyscy wszystko mają?
Grupa kiwa głowami niczym marionetki, ale ja tylko się uśmiecham, bo lepiej oszczędzać kręgi szyjne. Kiedy byłam mała, moja prababcia ostrzegła mnie, że od intensywnego machania to łeb może odpaść! I jakoś mi tak zostało, dlatego taka wyprostowana jak wieszak chodzę. Kiedyś mnie ktoś nawet w filharmonii kurtkę na ramię zarzucił! Tak naprawdę to było podczas dożynek, ale filharmonia brzmi drożej…
– Wojtku – zwraca się proboszcz do lektora w okularach – załóż, proszę, głośnik i będziemy zaczynać.
Chłopak posłusznie montuje na sobie stelaż z megafonem, a następnie sprawdzają głośność. Kto wie, może w drodze powrotnej to już Kubuś będzie niósł ten głośnik!
– Kubuś, lećże no tam na przód, na przód! – Popycham go lekko w kierunku proboszcza. – Śpiewaj ładnie i się uśmiechaj! Dawaj przykład innym i masz tu. – Wyciągam krówkę z kieszeni. – Energii sobie trochę dostarcz.
– Pomódlmy się o dobrą i bezpieczną drogę, byśmy w zdrowiu, otoczeni łaską Bożą, mogli dojść do celu – słychać z megafonu.
Odmawiamy pacierz i powoli zaczynamy stawiać pierwsze kroki w kierunku zbawienia.
– Pamiętasz, Beata, jakie kiedyś były drogi? – Wkładam okulary przeciwsłoneczne. – Same żwiry i piachy, proszę ja ciebie, aż pod paznokcie wchodziło! Teraz to wygodnie i prosto, nie ma jak kostki skręcić!
Chociaż z tą koordynacją Beaty… Ona to i z dywanu spaść potrafi. Dobrze, że idzie z nami medyk, bo bez opieki by się marsz pielgrzymkowy w pochód pogrzebowy mógł zamienić.
Przechodzimy przez drogę blisko pól i pastwiska, na którym pasie się kilka krów.
– Ach, nie ma to jak zapach obornika. – Czuję, że moje nozdrza zrobiły się wielkie jak dziury w zębach Maślakowej. – Takiego mleka prosto z doja to bym się napiła. Pamiętasz, jak się w bańkach sprzedawało po sąsiadach na wsi? Złote czasy! Nie to co teraz, trzeba pytać o tolerancję laktozy. A toć ja do laktozy nic nie mam, nie wiem, co się jej tak uczepili. Może była kiedyś jaka posłanka o takim nazwisku z niemrawej partii, to niesmak pozostał?
Słyszę, że kleryk Mariusz zaczyna grać na gitarze. No, w końcu sobie pośpiewam.
– O, wiem, co to będzie! Ja to po jednej nutce utwór zgadnę! – Klaszczę w dłonie i zaczynam:
Będę tańczył przed Twoim tronem
i oddam Tobie chwałę,
i nic już nie zamknie mi ust!
Żaden mur i żadna ściana,
największa nawet tama,
już nie, nie zatrzyma mnie już!
Oczywiście należy do tej pieśni wykonywać właściwe ruchy, jak przykładanie palca do ust, pokazywanie ściany – trochę takie kalambury.
– Śpiewaj, Beata! – zwracam jej uwagę. – Toć zobacz, jak wszyscy głośno śpiewają, a ty taka cichociemna. A kto śpiewa, ten dwa razy się modli, kto fałszuje, to nawet i trzy!
Śpiewamy tę piosenkę jeszcze ze sześć razy.
– Świat i ludzie, ale żem się rozciągnęła, proszę ja ciebie.
– Ja nawet też.
– Toć ty nic nie machałaś nawet – prycham. – Zobaczysz, twoje ręce to niedługo zastygną na ament, porozciągaj się trochę, aktywności jakiej zażyj, bo cię o, z tamtym strachem na wróble zamienią. – Wskazuję na prowizorycznego faceta złożonego z jakichś badyli i szmat, stojącego w pobliżu na środku pola.
Aż mi się ciepło na sercu zrobiło, jak żem sobie przypomniała, że w tym roku marzennę na podobieństwo Maślakowej z Kubusiem zrobiliśmy. No cóż, poszła na dno jak Titanic jaki. Bóg dał, Bóg wziął…
Pod wieczór docieramy do Przywidza, gdzie ochoczo machają nam z domostw i ulicy. Tylko jeden buc na nas trąbnął, kiedy niebezpiecznie szybko nas wyprzedzał.
– No i patrz, Beata, a potem krzyże przy drogach stawiają…
Meldujemy się na polanie niedaleko jeziorka, a z autokaru wyciągają nam toboły do spania. Mam nadzieję, że nikt się nie pomyli i nie weźmie mojego namiotu, bo ja w tym Ireny spać nie będę. Toć ona ma takie tłuste włosy, że kotleta mielonego można smażyć w południe.
Kleryk Mariusz ogarnia dzieciaki, ten to się oazą też zajmuje i ministrantami. Lubię go, bo to z dobrej pasieki chłopak, a głosisko ma mocne. Prawie jak nasz organista Mateusz, ale on to gdzieś w połowie pielgrzymki do nas dotrze dopiero, bo na ślubie przyjaciół ma grać.
– Prosto, prosto żeż tego śledzia wbijaj, Beata! No coś ty, toć jak się pościelisz, tak się wyśpisz! – instruuję ją. – Weź no powbijaj to mocniej, bo jak wiatry w nocy przyjdą, to nas zdmuchnie do Włocławka.
Po czterdziestu minutach namiotowej udręki w końcu przychodzi chwila odpoczynku. Psikam się sprayem na komary i inne modliszki, wchodzę do środka i staram się wygodnie ułożyć w śpiworze.
Nie wiem, co mnie bardziej przestrasza w tym momencie. Nagłe i donośne chrapanie Beaty czy…
– Aaa! – Wybiegam z piskiem z namiotu.
– Co się dzieje? – woła kleryk, który właśnie obmywał garnek wodą z butelki.
– Maślakowa mi się objawiła! Tam, w środku! – Chwytam się za serce, a kleryk pospiesznie wchodzi do Beaty. Daj Boże, żeby ubrana była…
Kleryk wychodzi i ostrożnie wynosi zawiniętą w ręcznik żmiję.
– O, a nie mówiłam! – Patrzę przerażona na gadzinę. – Mogła mnie ugryźć!
– I ugryzła, ale panią Beatę! Księże Andrzeju, na pogotowie trzeba dzwonić!
Kleryk odbiega, a z namiotu słyszę umęczony jęk Beaty…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Wydawczyni Olga Orzeł-Wargskog
Redaktorki prowadzące Adrianna Kapelak, Wiktoria Wermińska
Ilustracja na okładce Dominika Mishka Klimczak
Projekt okładki Marcin Wierzchowski
Redakcja Anna Śledzikowska
Opieka redakcyjna Sylwia Stojak
Adiustacja Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie
Korekta Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa, Kinga Kosiba
Opieka promocyjna Marta Greczka
Copyright © by Mateusz Glen Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8427-364-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Okładka
Karta tytułowa
Na litość boską, toć czas wybrać intencję!
Na litość boską, koperta ma być jak kanapka z pasztetem!
Na litość boską, przezorny zawsze o bezpieczony!
Na litość boską, trzymajżeż prosto te śledzie!
Karta redakcyjna
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
