Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Nawet Królowe Ludzkich Serc muszą czasem odpocząć. Ta Jedna Ciotka wybywa więc na wywczas do Ciechocinka.
To miała być idylla, czy tam inna Balladyna, czas spędzony na dancingach i łykaniu świeżego powietrza z dala od sąsiadki Maślakowej (i tej jej kiszonej kapusty, co to na klatce czuć). Na drodze do wypoczynku Ciotka spotyka jednak Rudą. Choć łączy je zamiłowanie do krzyżówek panoramicznych, Ciotka szybko zauważa, że nowa koleżanka coś knuje – namawia pensjonariuszki na odchudzanie podejrzanymi metodami i wciąga je do, jak to się mówi… gangreny? A nie, gangu!
Tym samym Ciotka, która przecież NIGDY się nie miesza, trafia w sam środek uzdrowiskowej intrygi.
Ciotka spotyka też gburowatego Tadka, który działa jej na nerwy swoim brakiem ogłady i nieudolnym podrywem. Toć nie w głowie jej amory! Nawet gdy dostrzega, że z tym swoim wąsikiem mężczyzna przypomina jej ukochanego świętej pamięci męża.
Uzbrojona w ciotkoizm, gumowe ucho i amatorskie rady Beaty, Ciotka postanawia zdemaskować Rudą.
Czy uda się jej przywrócić spokój w sanatorium?
Czy Tadek okaże się kimś więcej niż zwykłym gburem?
Czy Beata się w końcu ogarnie? Nie no… Myślmy realistycznie.
TA JEDNA CIOTKA – ulubienica każdego drzewa genealogicznego w Polsce i nie tylko, Królowa Ludzkich Serc 2.0, mistrzyni stylu i elegancji, cesarzowa witalności, arcymistrzyni wypieków, przodowniczka nurtu ciotkowości i papieżyca ciotkoizmu, dziedziczka walizki z rodowymi srebrami, miss regionu, caryca osiedla, matrona rodu, oponentka Maślakowej, czołowa przedstawicielka klubu wyszywania serwetek, nestorka chóru kościelnego, a teraz ot – wyrocznia pisarska. Mówi o sobie: „Złota, a skromna”.
MATEUSZ GLEN – mój znak zodiaku to Bliźnięta, więc prędzej czy później moja druga twarz musiała się pokazać. Od zawsze miałem smykałkę do naśladowania, grania, parodiowania, występowania. Zawsze było mnie pełno, a przy tym nie brakowało mi dystansu do siebie. Pewnie dlatego skończyłem jako „chłop przebrany za babę”. Chciałem nawet iść na studia w tym kierunku, ale zabrakło miejsc. Lubiłem pograć w życie, zwłaszcza w Simsach, gdzie często malowałem obrazy i pisałem książki. I proszę bardzo! Skończyłem liceum plastyczne w Częstochowie, więc potrafię coś zmalować (nie tylko twarz Ciotki) i pisanie też się spełniło. Oto moja książka!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Data ważności licencji: 5/15/2029
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę książkę dedykuję Beacie…
żeby sięwkońcu ogarnęła,
bo ja wiecznie żyć nie będę.
Dejta spokój, co za upał. Toć gdybym wiedziała, że taki skwar tu będzie, tobym jajka spakowała i jajecznicę na tym betonie usmażyła na drogę. Dopiero co wyszłam z domu, a już czuję delikatne ściskanie w żołądku – dobrze, że prowiant spakowałam, to i podróż szybciej i przyjemniej zleci. Wyjmuję chusteczki i ocieram pot z czoła, a przy okazji osuszam niepostrzeżenie oko, w którym zakręciła się samotna łza. Dokładnie w tej chwili z oddali słychać ostrzegawczy gwizd nadjeżdżającego pociągu. Nie wiem, dlaczego zawsze ogarnia mnie wzruszenie na widok lokomotywy wtaczającej się na peron, a serce mi szybciej bije… Ach, witaj, przygodo! A może to po prostu stres, który przeciska się między jelitami. Chcę się podzielić z bliskimi tym uniesieniem, ale jedyne słowa, jakie przychodzą mi do głowy, to wiersz z elementarza.
– „Stoi na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa” – recytuję Tuwima. – „Tłusta…” – Patrzę znacząco w kierunku Beaty i kieruję wzrok na jej obfite biodra. – No, co było dalej?
– Margaryna? – odpowiada nieśmiało.
– Boże, Beata, sama jesteś margaryna! Tłusta oliwa.
Ja nie wiem, jak ona podstawówkę ukończyła. Ja Tuwima mam w małym palcu! Toć przecież Kubuś uwielbia, jak ja – jego ukochana ciocia – czytam mu bajki. Ech, co ja gadam, jakie czytanie? Z pamięci już wszystko mówię! A to Pchłę Szachrajkę, a to Na straganie. Ale nie że się chwalę, nie jestem samochwała.
– Ciociu, będę tęsknił – słyszę smutny głos Kubusia. – Wrócisz do nas?
Schylam się do chłopczyka i patrzę w te jego zaszklone oczęta.
– No oczywiście! Gdybym mogła, tobym cię zabrała ze sobą, ale byś się tam nudził w tym sanatorium. A ciocia wróci zdrowa i będzie się z tobą więcej bawiła, tak?
– Tak! – krzyczy radośnie, po czym rzuca mi się na szyję i prawie zrywa medalik z Matką Boską.
– No już, synuś, bo ciocię udusisz – mówi Teresa. – Masz wszystko? Sprawdzałaś dwa razy?
– Tak, tak.
Naprawdę spakowałabym Kubusia do walizki, bo aż strach go zostawiać z tymi kobietami. Dzieciak dopiero co u komunii był, jeść i rosnąć powinien, a te go zagłodują. Ani talentu do ciast nie mają, ani zraza porządnego nie zrobią, a o gołąbkach już nawet nie wspomnę. Prędzej by na Księżyc chciały odlecieć, niż trafić do dania wedle przepisu Beaty czy Teresy.
– Teresa, pamiętaj, proszę, żeby mu skórkę z pomidora odkrajać, bo przecież się do żołądka przyklei i tragedia będzie – przypominam jej. – A jak zapomnisz, to mu coli daj, ale w szklanej butelce koniecznie!
Moje rady już nie raz ratowały zdrowie temu czy tamtemu w tej rodzinie. Mam nadzieję, że jak wrócę, to wszyscy będą żyć.
Na peron wtacza się pociąg, ale mam jeszcze trochę czasu do odjazdu. Dobrze jest mieszkać w Gdyni, bo tu tylko początkowa i końcowa stacja, to mniejszy stres. Nie to, co po drodze – pociąg zatrzymuje się na minutę, a ludzie biegną jak szczury w kanałach i szukają tych swoich wagonów. Harmider wtedy jak na rynku w piątek.
– Boże, Beata, ty pamiętaj kwiaty podlewać, bo jak wrócę i zobaczę choć jednego liścia żółtego, to nie ręczę za siebie! – ostrzegam, łapiąc mocniej za rączkę walizki, którą dostałam kiedyś od mojej chrześnicy Gośki.
To ona sprezentowała mi ten wyjazd. Dostałam zalecenie, żeby pojechać do sanatorium, ale dejta spokój, drogie to jak węgiel w grudniu. No ale Gośka serce okazała i w moje zdrowie zainwestowała. Żeby ona tak inwestowała w bycie matką, toć jej zegar biologiczny już bije – ale ja się nie wtrącam.
– Kubusiu, bądź grzeczny w te wakacje, wychodź dużo na dwór, powietrza wdychaj świeżego, tak?
Dzieciak kiwa głową.
– I mamy się słuchaj!
Pociąg odjeżdża za pięć minut, więc wszyscy kierujemy się w stronę odpowiedniego wagonu.
Tulę mocno Kubusia, Teresę i Beatę trochę lżej, toć nie będę sił marnować. Raz jeszcze zerkam na bilet, upewniam się, czy mam wszystko w torebce. Razem z Beatą taszczymy walizkę do środka, potem mi ją ktoś da nad siedzenie.
Znajduję swój przedział, który na szczęście jest pusty, ale na nieszczęście to początek trasy, więc po drodze na pewno ktoś się dosiądzie.
– Pięknie, będziemy się kisić jak ogórki w słoiku – mruczę pod nosem.
Z trudem otwieram okno i macham do bliskich. Włosy targa mi nadmorski wiaterek, kiedy pociąg rusza, a napis GDYNIA GŁÓWNA oddala się z każdą sekundą. Kubuś biegnie za moim wagonem, aż w końcu znika mi z pola widzenia. Ten to ma zdrowie, ja tak ostatnio biegłam, jak karpia na promocji dali.
Chowam się do środka, coby mnie nie przewiało. Przecież wczoraj u fryzjerki byłam, a Danka jak mi fryzurę zrobi, to chwalcie łąki umajone. Perłowy blond i wyglądam jak z jakiej okładki krzyżówek!
Szybko biorę komórkę i dzwonię do Beaty.
– Boże, Beata, bym zapomniała! Teresie przekaż, żeby Kubusiowi powiedziała, żeby nie siedział pod blokiem na ziemi, bo wilka dostanie! Jeszcze tego by brakowało, żeby sobie siedzenie podziębił! – przypominam jej. – Tak, toć będę dzwoniła często, już ci mówiłam, kończę, bo sygnał słaby jak twoje cebulki. No, pa, pa, pa, no, pa, pa. – Rozłączam się i poprawiam rozwiane włosy.
Dzięki Bogu mnie ta Danka wcisnęła przed wyjazdem, bo jak bym wyglądała? Na moje szczęście poopowiadała mi, jak to jest w sanatorium i co mnie czeka. Ale ona to trochę bajkopisarka, to tak trzeba ostrożnie jej wierzyć. Podejść jak pies do jeża, o. Kto wie, może w tym Ciechocinku będzie ciekawiej, niż mi się zdaje?
Sięgam do torebki, wyciągam opakowanie cukierków pudrowych, biorę dwa do ust i ciumkam. Czy w sanatorium będę mogła jeść słodycze? W sumie kto mi może zabronić? Jadę tam głównie w celach rehabilitacyjnych po operacji przepukliny kręgosłupa, a nie na obóz odchudzający. Poza tym widziałam wszystkie odcinki Na dobreina złe i jakoś nie kojarzę, żeby pacjenci tam nie mogli jeść słodyczy. Zawsze na stolikach nocnych przy łóżkach leżały talerze pełne owoców, ciasteczek i cukierków. Gdyby ktoś z moich bliskich trafił do szpitala, to przecież też bym mu robiła zapasy cukrowe, bo obiadami podawanymi w placówkach leczniczych można się prędzej potruć niż najeść. Biorę jeszcze dwa cukierki do ust, bo nagle przypomniał mi się smak suchego chleba i zwiotczałej mielonki, które podali mi kiedyś w szpitalu.
– Oby w sanatorium karmili jak trzeba – mówię do siebie, delektując się ciszą i samotnością w przedziale.
– Drodzy podróżni, zbliżamy się do stacji Sopot… – słyszę po chwili niewyraźny głos z głośnika. Albo konduktor strasznie szemrze, albo urządzenie trzeszczy bardziej niż mój stary telewizor.
Pociąg się zatrzymuje. Na peronie stoją rodziny z wózkami dziecięcymi, rowerzyści z kolorowymi kaskami, grupa dzieci z kolonii, cycate turystki w wielkich kapeluszach, jedna zakonnica, małolaty palące papierosy i… raz, dwa, trzy, cztery psy.
Wszyscy ruszają pędem w kierunku swoich wagonów. Przypomina mi się, jak kiedyś otwierali u nas nowy market. Ło pierunie, żeśmy biegły wtedy z Beatą jak na jakimś maratonie! Market chciał przyciągnąć nowych klientów, więc promocji porobili więcej, niż mam przetworów w piwnicy. Miałyśmy pełny koszyk sklepowy, a zapłaciłyśmy grosze. Już nie wspomnę o tym, jak żeśmy się przepychały do hostess, co rozdawały darmowe czekolady i soczki.
– Dobry – wita się młody chłopak wchodzący do mojego przedziału. Ma zmierzwione ciemne włosy, za dużą koszulkę i jeansy z dziurami na kolanach.
– Dzień dobry panu. Zanim pan siądzie, mogłabym mieć prośbę, żeby mi pan włożył walizkę na półkę? – Uśmiecham się uroczo. Toć nie odmówi starszej kobiecinie.
– Pewka. – Jednym ruchem podnosi bagaż i wsuwa go na metalową półkę, a przed moimi oczami wyrasta nagle jego owłosiony pępek. Ano, mógł założyć dłuższą koszulkę, toby się tak nie podnosiła. To młode pokolenie nie potrafi się ubrać.
– Dziękuję panu. – Nie mogę oderwać oczu od jego gołych kolan. Już sama nie wiem, co mnie razi bardziej: te dziury czy pępek. Oczopląsu idzie dostać. Muszę mu doradzić, bo przecież się nie domyśli. – Jak pan może w takich obdartych spodniach łazić i z gołymi nerkami? Niby lato, ale toć wystarczy mocniejszy wiatr, taki jak dzisiaj, i o, się pan zaziębi. A na starość to w ogóle bieda będzie.
Chłopak nie zdążył co prawda jeszcze spokojnie usiąść, ale co, jak zapomnę mu później powiedzieć? W moim wieku to nietrudne.
– Oj tam, oj tam. Przeżyję.
– Wspomni pan moje słowa… – Chciałam kontynuować wywód o zdrowiu i skutkach jego nieszanowania, ale Kawaler Pępek zdążył wcisnąć do uszu słuchawki bezprzewodowe i zamknąć oczy.
No pewnie, najlepiej się odłączyć od życia, ale przynajmniej już mi nie świeci tą kudłatą kopalnią paprochów!
Kiedyś zadzwoniłam do tej mojej chrześnicy Gośki, żeby ją przestrzec przed słuchaniem głośnej muzyki, bo jak tylko ma okazję, to robi sobie prywatny koncert czy to w samochodzie, w salonie, czy nawet pod prysznicem. W markecie czy w trolejbusie widziałam coraz więcej młodych osób z aparatami słuchowymi, i to w obydwu uszach. Byłam przerażona, bo przecież takie młode ludzie, a takie nieszczęścia! Pewnego dnia odwiedziła mnie Gośka, która też miała aparaty w uszach. Jak żem jej, zmartwiona i zła, zaczęła mówić, że mnie nie słuchała i teraz ma, to mnie uświadomiła, że młodzi odchodzą od słuchawek z kablem i popularniejsze są te bezprzewodowe.
Kamień z serca, ale skąd ja miałam wiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje, a – co ciekawsze – jak to działa? Ta technologia tak pędzi do przodu, że nie nadążam.
– Dzień dobry – słyszę słodki, wysoki głos dziewczyny z małym plecakiem.
Za nią wchodzi jeszcze matka z kilkuletnim synkiem, którzy również się witają. Chłopak od słuchawek nie zareagował, chyba nawet nie otworzył oczu, więc kobieta sadza brzdąca na fotelu i sama próbuje załadować na górę pstrokatą torbę podróżną.
Momentalnie szturcham Kawalera Pępka w kolano i dłonią wskazuję nowych pasażerów. Podnoszę brwi i wzrokiem daję do zrozumienia, że matka potrzebuje pomocy przy walizce, ale Pępek chyba się zapatrzył na jej piersi.
W końcu łaskawie wstaje i wspólnie próbują wrzucić bagaż na półkę, a wyglądają przy tym jak dwie kulawe kaczki podczas godów! Co jak co, ale za ten koślawy taniec Beata Tyszkiewicz by im nawet dwójki nie dała. Pępkowi znowu wychodzi pępek, a tamta świeci cyckami. No że też ja muszę na to patrzeć! Ale cóż, czego się nie robi dla bliźnich.
Nagle uderza mnie duszący zapach perfum kobiety. Matko, co ona, została zaproszona do testowania zapachów i wylali na nią mieszankę resztek ze wszystkich flakonów? Perfumiara, widziałby kto. A może jest jedną z tych, co to łażą po drogeriach każdego dnia, coby się spryskać za darmo? Sama czasami tak robię, ale tylko w wyjątkowych sytuacjach.
Kiedyś szłam do kościoła na nabożeństwo majowe i jak na złość wzięłam inną niż zwykle torebkę, ale bardziej pasowała mi wtedy do białego żakietu w kwiaty. Zawsze przed procesją perfumuję się obficie, więc tradycyjnie sięgam do torebki, a tu flakonu brak! Musiałam improwizować, bo przecież co? Siądę w ulubionej ławce i ludzie dookoła od razu wywęszą, że się nie wypachniłam. I, co gorsza, pomyślą, że mnie nie stać na zapachy!
Spojrzałam na zegarek – dobra, zdążę. Ciach, skręt w lewo i prosto do drogerii. A potem szybko na dział z perfumami. Wybrałam te z wyższej półki, bo przecież się nie będę jakimiś sikaczami za pięć złotych pryskać. Jak już pachnieć, to jak milion dolarów!
Toć testery nic nie kosztują, może ja na prezent potrzebuję kupić, przepróbować? Później przypadkowo zdarzało mi się częściej mylić torebki i zaglądać przed kościołem do drogerii, ale nie jestem jak te paniusie, co to codziennie degustację perfumową uprawiają! Ja tam uczęszczam przecież tylko w maju. To zupełnie co innego.
– Oj, duszno, może otworzymy okno? – pyta Perfumiara, a ja wpatruję się w jej synka, gapiącego się już w telefon, który, mam nadzieję, należy do matki, a nie do niego.
Młoda się zgadza. Kobieta patrzy na mnie i czeka na znak. Też się zgadzam. Chyba lepiej jechać całą podróż z watą w uszach, którą wyciągam z dna torebki, niż się udusić tą zapachową mieszanką. Może się pomodlę do Matki Boskiej Dębowej z Parczewa, żeby mi węch na ten czas zabrała.
W Gdańsku dosiadają się kolejne dwie osoby, a w Tczewie jedna i dzięki temu przedział wypełnia się na dobre. Dobrze, że nie siedzę na jednym ze środkowych miejsc, ni to głowy oprzeć o ścianę, ni to stolika nie byłoby pod krzyżówki. Raz żem tak jechała, to myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok, tak było niewygodnie.
Pociąg jedzie bez opóźnienia, lekkie kołysanie zaczyna mnie usypiać, ale nie mogę sobie pozwolić na sen. Toćbym przespała przesiadkę albo, co gorsza, okradliby mnie. Muszę się czymś zająć, więc wyciągam 300 panoramicznych i otwieram na niebieskim. Nigdy nie rozwiązuję krzyżówek po kolei, tylko w zależności od koloru kartki, a teraz właśnie mam ochotę na błękit. Może to czyste niebo zza okna mnie skusiło, a może kolor oczu świętej pamięci Staśka?
– Epika – słyszę nagle głos z mojej lewej strony.
– Co takiego?
– Tu, na dole, gatunek z narracją, epika. – Ruda kobita, która wsiadła w Tczewie, wskazuje odpowiednią rubrykę w krzyżówce. Robi to długim paznokciem pomalowanym na fluorescencyjny zielony przypominający toksyczną maź.
– A tak, faktycznie – mruczę. Ale ma baba tupet, żeby tak zerkać w moje hasła! A jakbym trzymała paszport albo album ze zdjęciami, to też by tak oczy wytrzeszczała? Poza tym wiedziałam, że rozwiązanie to epika. Toć w epice, jak i w poezji, nie mam sobie równych!
– Też zawsze lubiłam rozwiązywać krzyżówki, ale na stare lata przerzuciłam się na sudoku. Litery mnie już znudziły.
– A ja pani powiem, że mnie do arytmetyki nigdy nie ciągnęło. Książki, wiersze, krzyżówki, piosenki jak najbardziej. Ale matematyka? A niech pani da spokój. – Podnoszę rękę i macham nią raz a porządnie. – Nawet w przepiśniku nie notuję iście liczbowych proporcji. Najlepiej na oko wychodzi, a poza tym tyle się tych ciast zrobiło, że na pamięć idzie upiec.
Zaśmiałyśmy się jednocześnie, czym zwróciłyśmy uwagę niektórych pozostałych pasażerów. Spojrzałam po nich i od razu stwierdziłam, że może dobrze, że Ruda wtrąciła się z tym paluchem. Będzie do kogo buzię otworzyć, bo reszta towarzystwa nie wygląda na chętną do rozmów. Każdy z nosem w telefonie, tylko Pępek ciągle w słuchawkach. Jeszcze w Gdyni byłam nastawiona na spokój i ciszę, ale jużem się tym zmęczyła, otworzyłabym do kogo gębę.
– A wysłała pani kiedyś hasła, żeby jakie pieniądze wygrać? – Nie wiedziałam w sumie, czy w sudoku też można zdobywać nagrody.
– Nie, nie. Ja to głównie dla przyjemności i zabicia czasu robię. A pani?
– Oczywiście, też dla przyjemności… – przytakuję. Toć nie będę się przyznawać, że za każdym razem, kiedy kupuję nowy numer, to rozwiązuję wpierw krzyżówki z hasłami konkursowymi. Jak już odgadnę rozwiązanie, to szybko lecę na osiedlową pocztę, a potem czekam na wyniki. Wygrałam dwa razy po dwieście pięćdziesiąt złotych. Przynajmniej się zwraca za koperty i znaczki.
Jedziemy już ponad dwie godziny, a ja swoje dwie kromki z masłem, wędliną i pomidorem zjadłam z samego rana. Wyjątkowo wypiłam tylko czarną herbatę z cukrem. Nigdy nie pijam kawy bezpośrednio przed podróżą lub wyjściem z domu – toćby mnie zaraz pogoniło.
Wstałam jak zwykle wcześnie, a dzisiaj dodatkowo musiałam sprawdzić ponownie walizkę, bo nie ufam swojemu wieczornemu wcieleniu. Skrupulatnie wykreślałam rzeczy z listy pakowania, ale wiadomo, jak to jest. Chwila nieuwagi i człowiek zostaje bez szczoteczki do zębów albo, co gorsza, bez ulubionych klipsów. Toć szczoteczkę kupi się w kiosku, a dobrej biżuterii nie zastąpi się pierwszą lepszą błyskotką.
Wyciągam z torebki starą, wysłużoną reklamówkę, do której spakowałam trzy kanapki: jedną z wędliną, drugą z ogórkiem i pasztetem, a trzecią z jajkiem i sałatą. Wszystkie starannie owinęłam folią aluminiową, ale nie wiem, która jest która. Zawsze tak robię – to przecież nutka adrenaliny. Taki kanapkowy totolotek.
Sięgam do reklamówki, maszyna losująca startuje… i jest, pasztet i ogórek! Stawiam na stoliku termos z gorącą herbatą do popicia. Dlatego lubię miejsca przy oknie – ma się ładny widok i swoje małe biureczko do rozwiązywania krzyżówek, a jednocześnie stolik jadalniany. Rozkładam prowiant niczym podczas jakiejś ceremonii i spoglądam na Perfumiarę trzymającą w jednej dłoni kanapkę, a w drugiej owocowy mus w saszetce. Na jej kolanach kołysze się podręczna torba wypchana jedzeniem. Gdyby zarezerwowała sobie wcześniej bilety, to może miałaby miejsce ze stolikiem przy oknie. A tak to mogę jej powiedzieć: „O, patrz, jak ja mam, a ty nie masz”. Męcz się, Perfumiaro od siedmiu boleści, zamiast zajmować się wylewaniem na siebie cebra zapachów, to mogłaś o miejscówkach pomyśleć.
Kiedy kończę kanapkę, wchodzi wysoki konduktor i ciepłym głosem prosi o bilety. Wraz z Rudą od razu wyciągamy dokumenty ze swoich torebek i jako pierwsze podajemy je do sprawdzenia. Cała reszta pasażerów zaczyna grzebać nerwowo po kieszeniach i plecakach albo szukać czegoś w telefonach. Gośka też chciała mi kupić bilet przez komputer, ale dejta spokój, co by to było, jakby mi się telefon rozładował bądź nagle zepsuł?
Kątem oka widzę, jak konduktor przewraca oczami. Pewnie w każdym przedziale musi stać w nieskończoność i czekać, aż podróżni zbiorą się łaskawie do okazania biletów i dokumentów. Perfumiarze schodzi najdłużej, bo legitymację szkolną synka znajduje dopiero na dnie tej pstrokatej torby. A pewnie, po co niby nosić przy sobie dokumenty dziecka? Biedny konduktor, niewdzięczna robota.
– A gdzie pani wysiada? – zagaduje Ruda.
– Mam przesiadkę w Aleksandrowie Kujawskim – odpowiadam.
– O proszę, to jak ja! A potem dokąd się pani wybiera?
– Jadę do Ciechocinka, sanatorium się kłania.
– Co pani powie! – Robi minę, jakby co najmniej wygrała Telekamerę. Wytrzeszczone oczy, otwarte usta, czyste niedowierzanie. – Ja też tam jadę!
– O proszę, no świat to jednak mały! – Przyglądam się jej ponownie, żeby wyrobić sobie o niej zdanie. Ściska w ręku jakąś małą torebkę, a pilnuje jej jak oka w głowie. Co ona tam, złote jaja trzyma czy co? Muszę się czym prędzej dowiedzieć, z kim mam do czynienia. Toć jeszcze się okaże, że będziemy razem w pokoju.
Myślę, że jest w podobnym wieku co ja, ale los nie był dla niej łaskawy. Ja się starzeję jak wino, a ona jak mleko. Nie jest ani chuda, ani gruba. Ubrana schludnie, w beżową bluzkę z krótkim rękawkiem i w białe groszki, jasne jeansy i sandały, do tego niewielki wisiorek i dwa pierścionki. Kolczyków nie dostrzegam, bo uszy ma zasłonięte ściętymi do ramion wściekle rudymi włosami. Nawet pasują do jej paznokci, ale ja w takich kolorach bym nie wytrzymała. Gdyby była bohaterką wiersza Brzechwy Na straganie, to zdecydowanie byłaby marchewką.
– Elwira jestem, miło poznać. – Wyciąga dłoń w moją stronę.
Ściskam ostrożnie, bo nie chcę łokciem zahaczyć o termos. Za ciasno tu na jakiekolwiek akrobacje.
– Mnie również miło, kochana – odpowiadam z uśmiechem i zabieram dłoń, po czym po kryjomu wycieram ją o spódnicę. Nie lubię spoconych rąk.
– A pani nie ma imienia? – dopytuje Elwira.
– Oj, toć mam, ale rzadko kiedy używam, nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś się do mnie po imieniu zwracał. I tak prawie każdy mówi „Ciotka”, tak że pani niech też mnie tak nazywa, będę szybciej reagować. – Śmieję się i zdaję sobie sprawę, że faktycznie mało kto mówi mi po imieniu.
Na twarzy Elwiry dostrzegam zaciekawienie i zdziwienie, pewnie mnie wzięła za wariatkę albo jaką seryjną morderczynię, ale to jej byłoby szybciej kogoś zabić tymi zielonymi szponami. Chyba nie chciałabym jej w pokoju, jeszcze by mi wydłubała oczy przypadkiem, jakby szukała po ciemku włącznika podczas nocnej podróży do łazienki. Na szczęście każdy pokój ma własną, więc Elwira nie będzie narażać zdrowia innych, błądząc po korytarzach sanatorium.
Raz ze Staśkiem zatrzymaliśmy się w takim pensjonacie w Szczawnicy. Pokoik był niewielki, ale przytulny. Łóżko nawet znośne, po bokach niewielkie etażerki, a przy drzwiach stara szafa i niewygodny fotel ze wzorzystą tapicerką. Łazienka była wspólna dla danego piętra, więc goście z sześciu pokoi musieli się dzielić. Strasznie tego nie lubiłam i czułam się niekomfortowo za każdym razem, kiedy szłam na korytarz z kosmetyczką i ręcznikiem, modląc się w duchu, żeby tym razem nie było zajęte.
– No dobrze, niechaj będzie, kochana – skomentowała Ruda.
Następna stacja to Aleksandrów Kujawski, do przyjazdu zostało jeszcze piętnaście minut, ale już zaczynam się zbierać. Zawsze wolę wstać wcześniej i poczekać na korytarzu, niż w popłochu i stresie przeciskać się z bagażem do wyjścia. Na nasze szczęście Kawaler Pępek nie ma zamkniętych oczu, więc łapię z nim kontakt wzrokowy i zanim zdążę coś powiedzieć, wstaje i ściąga z półki moją walizkę.
– Tę obok jakby pan też ściągnął. – Ruda wskazuje palcem na bagaż.
Kawaler z łatwością zdejmuje nasze rzeczy, dziękujemy mu i powoli zmierzamy ku wyjściu. Zerkam ostatni raz, czy nie zostawiłam niczego w przedziale, a następnie żegnam się z podróżnymi. Nikt nie odpowiada, prócz młodej dziewczyny.
– Do zobaczenia! – słyszę jej piskliwy głosik.
Przynajmniej jedna kulturalna. Resztę chyba wychowały wilki. Biedny chłopczyk, może się wrócę i go zabiorę. Jego matka by pewnie nie zauważyła, taka jest zajęta przeglądaniem jakiejś gazetki modowej. Toćbym go wychowywała jak swoje albo jak Kubusia. Oj, byłby z niego porządny gość w przyszłości, może by został lekarzem albo nawet księdzem! Powiedziałby z dumą po latach: „Patrz, mamo, zostałem biskupem”, ale ona leżałaby tylko na wersalce, przykryta stertą kolorowych pisemek, zaczadzona perfumeryjną mieszanką. Taka z niej matka.
Stoimy z Elwirą na korytarzu, każda z nas jedną ręką trzyma uchwyt walizki, a drugą opiera się o ścianę. Pociąg się kołysze, więc wolę nie ryzykować upadku, zwłaszcza na to niedokładnie wyczyszczone linoleum. Przecieżbym rąk nie domyła. Musimy poczekać, aż jakie młode pokolenie dojdzie do drzwi, bo przecież żadna z nas nie da rady pociągnąć za wajchę tego ustrojstwa. I są! Na korytarz wychodzi para studentów z plecakami i kieruje się w stronę wyjścia. Chłopak jeszcze jako tako ubrany, ale tej małolacie to się chyba spodenki z majtkami pomyliły, mogła od razu z gołą dupą jechać. A żebyś zmarzła.
Pociąg staje, wspólnie z Rudą wyciągamy walizki na zewnątrz. Tamci ledwo co otworzyli drzwi i pędem pobiegli zapewne na jakiś autobus, więc musiałyśmy sobie same poradzić, a za nami nikt nie wysiadał. Dwudziesty pierwszy wiek, a człowiek dalej musi wchodzić i schodzić po zardzewiałych schodach wagonu. Nie mogliby zrobić pociągów bez schodków, z podłogą na wysokości peronu? Ile by to ludziom wygody dodało, przecież taszczyć bagaże na takie strome wysokości to i zdrowemu człowiekowi ciężko, a co dopiero starszym paniom udającym się do sanatorium.
W Aleksandrowie goręcej niż w Gdyni. Nad morzem szło chociaż wyczuć przyjemny, orzeźwiający wiatr, a tu upalne powietrze miesza się ze skwarem nagrzanego betonu. Patelnia.
Wchodzimy do wnętrza dworca, w którym wita nas przyjemny chłodek, jak w kościele. Gdyby rozpalić tu teraz kadzidło, to czułabym się jak w swojej parafii.
– O, siądźmy tutaj. – Pokazuję na wolną ławkę niedaleko kiosku. Do Ciechocinka będziemy jechać autobusem, który odjeżdża dopiero za czterdzieści minut, więc mamy trochę czasu na odpoczynek, w końcu tyle żeśmy się nastały na tym korytarzu, że aż nogi mnie rozbolały. – Trzymaj blisko walizkę, Elwirko. Nie znam tego miasta, cholera wie, jakie łobuzy tu żyją – ostrzegam nową koleżankę, ściskając uchwyt bagażu i torebkę.
– Teraz to tak nie kradną. Jak? W biały dzień?
– No a co, kieszonkowcy to o każdej porze grasują. Nie znasz, kochana, dnia ani godziny. Kiedyś jechałam w Gdyni trolejbusem do centrum. Trolejbus to taki autobus, ale na prund, takie druty ma na dachu.
– Wiem, wiem, co to trolejbus.
O proszę, jaka inteligentna.
– No więc siedziała żem sobie i obserwowała ludzi dookoła. Jak zawsze było ich od groma, a na środku pojazdu stał jakiś podejrzany chłop, źle mu z oczu patrzyło. Taki typ spod ciemnej gwiazdy. Rozglądał się dziwnie i w pewnym momencie zaczął grzebać ręką w płaszczu stojącej do mnie tyłem kobiety. Od razu żem krzyknęła, że złodziej, że bandzior! Wszyscy skierowali oczy wpierw w moją, a następnie w jego stronę.
– Co pani powie?!
– No, toć mówię. Mężczyzna od razu się wycofał, próbował wysiąść z trajtka, który jechał właśnie przez ruchliwe skrzyżowanie. Dwie osoby zaczęły go nagrywać albo robić mu zdjęcia, ktoś zadzwonił na policję, a on, pani sobie wyobrazi, kopnął z całej siły w drzwi! Na stłuczonej szybie zrobił się taki wzór pajęczyny, ludzie zaczęli krzyczeć z przerażenia. Na szczęście zaraz jakiś wielki mężczyzna przeszedł szybko z tyłu pojazdu i przewrócił tamtego na ziemię, obezwładnił go jak na filmach. Cała akcja trwała może kilka sekund, ale to był widok niczym z W11 – Wydział Śledczy, pamięta pani ten program?
– Naturalnie.
– Wysiedli razem na najbliższym przystanku, pewnie ten duży chciał dopilnować, żeby złodziej trafił we właściwe ręce. Mam nadzieję, że się wyspowiadał ze swojej próby kradzieży. Taki duży, taki mały może świętym być.
Mam wrażenie, że wystraszyłam Rudą, bo mocniej ścisnęła rączkę walizki, aż wyszły jej żyły na dłoni. Przynajmniej odwracają uwagę od suchej skóry. Co ona, nie wie, że istnieje krem do rąk?
– Ja po operacji na dysk, a ty z jakiego powodu jedziesz? – zagaduję, bo po mojej opowieści Ruda stała się dziwnie milcząca.
– Głównie rehabilitacyjnie, miałam jakiś czas temu operację stawu biodrowego. – Elwira symbolicznie klepie się po boczku, jednak na widok jakiegoś niemrawego mężczyzny szybko kładzie rękę z powrotem na walizce. A jednak mnie posłuchała, będą z niej ludzie.
– O masz! Jak nie urok, to sraczka, co? – odpowiadam krótko, a tamta kiwa głową z lekkim uśmiechem.
W sumie dysk i biodro to chyba ta sama kategoria sanatoryjna, tak przynajmniej pisali w „Chwili dla Ciebie”. Może faktycznie zakwaterują nas razem.
– Ale by było, jakbyś się moją współlokatorką okazała – mówię.
– Oj, nie, córka wykupiła mi prywatny pokój. Nie chciałam, żeby tyle płaciła, ale nalegała. – Elwira odgarnia włosy za lewe ucho. Wreszcie widzę: jednak nie ma kolczyków ani klipsów.
No pięknie, teraz wyszłam na biedną. Ciekawe, czemu Gośka mi nie załatwiła jednoosobowego pokoju, do tego twierdziła, że to sanatorium nie ma w ofercie jedynek.
– A ty też do Bursztynka jedziesz? – upewniam się i wygładzam spódnicę.
– Dokładnie!
Co za franca z tej Gośki. Poskąpiła starej ciotce pieniędzy na jedynkę? Niech no tylko przyjdzie dzień jej urodzin, już ona zobaczy, co to znaczy być skąpym.
Stoimy na przystanku i czekamy na autobus, który zawiezie nas prosto do Ciechocinka. Słońce praży niemiłosiernie, aż mi się wilgotno pod pachami robi. Dobrze, żem się ubrała w jasną bluzkę, to aż tak plam nie będzie widać.
Podjeżdża całkiem nowoczesny biały ogórek na kółkach, z którego wysiada mężczyzna, prawdopodobnie drugi kierowca, co to sprawdza bilety i pakuje walizki do schowka. Miejsca nie są na szczęście numerowane, więc po zdaniu bagażu wspinamy się po stromych schodach i siadamy mniej więcej na środku autobusu. Wiadomo, najbezpieczniej.
Kiedyś u fryzjerki podsłuchałam, że największe prawdopodobieństwo zginięcia w wypadku jest podczas siedzenia z przodu bądź z tyłu pojazdu. Ponoć dotyczy to też samolotu, ale tam to chyba nie ma znaczenia? Toć jak taka maszyna spadnie z wysokości nawet nie wiem ilu kilometrów nad poziomem morza – czy czegoś tam, w czym się liczy – to mało kto przeżyje.
Fotele są znacznie wygodniejsze niż w pociągu, a z wywietrznika nad głową leci przyjemny wiaterek. Kusi mnie, żeby zostawić go skierowanego na mnie, ale znając życie, to posiedzę chwilę i mnie zawieje. Przekręcam pokrętło, by zamknąć wypływ powietrza. A może odpływ? A co ja, Wisła, żebym się znała?
– Autokar nie jedzie bezpośrednio pod sanatorium, to może weźmiemy taryfę pod ten Bursztynek? Co się będziemy z bagażami tułać? Kierowca nam wciągnie i wyciągnie te toboły – proponuję chwilę po ruszeniu. – Wyjdzie taniej.
Elwira jest zachwycona pomysłem, ale jakoś tak aż za bardzo, jakbym jej życie uratowała. No i dalej dziwnie się zachowuje. Łazi jakaś taka spięta, zgadza się na wszystko, co zaproponuję, a patrzy na mnie z wdzięcznością, jakbym jej rękę podawała na bagnie czy innym trzęsawisku. Może nie chciała narzucać wydawania pieniędzy na podwózkę albo po prostu o tym nie pomyślała. Ja marzę, żeby być już na miejscu, plecy dają się we znaki od siedzenia. Gdybym całą drogę stała, to bolałyby mnie nogi. I tak źle, i tak niedobrze, jakiej by człowiek pozycji nie przyjął, to i tak się zwinie z bólu niczym naleśnik. Oj, zjadłabym naleśnika.
Na myśl o jedzeniu wyciągam kanapkę, tym razem trafiam na wędlinę i pomidora.
– Tyś coś jadła? – Odwijam folię aluminiową i odgryzam kęs.
– Tak, śniadanie w domu, ale przecież ja w Tczewie wsiadałam, to jeszcze nie zdążyłam zgłodnieć. Wzięłam tylko banana na wszelki.
Teresa kiedyś mówiła, że ponoć pocieranie zębów wewnętrzną stroną skórki od banana je wybiela. W sensie zęby, nie banany. Ja nie próbowałam, bym jak jaka małpa wyglądała. Zdarza się natomiast, że jak kupuję kiść bananów, to wieszam je w kuchni na wieszaku na ubrania. One wtedy myślą, że są ciągle na drzewie albo jakiej palmie i tak szybko nie dojrzewają. A jak jest miejsce, to najlepiej nad zlewem wieszać, bo woda paruje i mają jak w jakiej Puszczy Amazońskiej czy tam Białowieskiej.
Autobus wtacza się na parking i hamuje tak mocno, że prawie uderzam głową w przedni fotel, tymczasem Ruda nawet nie drgnęła. Ha! Czyli jednak jest cięższa ode mnie.
Wysiadamy na nierówny chodnik, a następnie podchodzimy pod schowek, żeby nam wydali bagaż. Odbieramy walizki i rozglądamy się za taryfą. Idziemy w kierunku zielonej hondy… a może to hyundai? W każdym razie coś na h. Może to być nawet honolulu, ważne, żeby dowiózł nas bezpiecznie do ośrodka.
– Pospiesz się, Elwira, bo przecież zara ktoś nam sprzątnie taksówkę przed nosa, a drugiego samochodu nie widzę. – Oglądam się do tyłu i widzę Rudą, która co chwilę przystaje, by zetrzeć pot z czoła. Z takim tempem to będziemy na miejscu dopiero jutro. Jeszcze człapie w tych sandałach jak babcia klozetowa.
Jestem już blisko auta, prawie łapię za klamkę, kiedy nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, zza rogu wyłania się jakiś mężczyzna, który szybko jak perszing pakuje swoją walizkę do bagażnika i wskakuje do auta. Samochód odjeżdża i zostawia za sobą niewielki obłok kurzu i piachu, a mnie stojącą w nim i kaszlącą.
– A żebyś sobie rękę przytrzasnął tym bagażnikiem przy wysiadaniu! – krzyczę za oddalającym się pojazdem.
– Co za cham! Przecież na pewno widział, jak idziesz prosto do auta. – Elwira w końcu do mnie doczłapała. Rozgląda się wokół, ale na parkingu nie stoi już żadna taryfa. – No pięknie, teraz trzeba będzie znaleźć numer do jakiejś infolinii taxi albo poszukać autobusu.
Patrzę na Elwirę spod byka. Jeszcze czego! Taka wnerwiona nie będę wsiadała do żadnego transportu publicznego, jeszcze mnie wezmą za jaką wredotę, co to przyjechała psuć wyjazd kuracjuszom.
Cofamy się do przystanku, tam znajdujemy numer na infolinię. Elwira dzwoni i zamawia taryfę, która ma podjechać za piętnaście minut.
– Mam nadzieję, że ten chłop miał ważny powód, żeby tak gnać.
– Ja też. Na przykład swój pogrzeb – mruczę pod nosem, ale moja kompanka nie słyszy, co właśnie powiedziałam. Może i dobrze, choć przecież ja nigdy w życiu nikomu źle nie życzę. Zazwyczaj.
Wsiadamy do samochodu i ruszamy w kierunku Bursztynka. Jedziemy powoli, co dobrze świadczy o naszym kierowcy. Tamten już pewnie leży gdzieś w rowie. Z radia cichutko płynie Bracka Grzegorza Turnaua, co z automatu umila podróż. Kierowca nie przełącza stacji, widać, a raczej słychać, że ma dobry gust muzyczny.
– W dwa tysiące czwartym żem była na koncercie Turnaua, ach, co to był za wieczór, mówię ci, kochana! – Klaszczę w dłonie i dostrzegam w lusterku podniesione, krzaczaste brwi kierowcy. Co on taki zdziwiony? W Ciechocinku mieszka i nie wie, że ludzie żyją wspomnieniami? Na pewno woził takich, co to pamiętają jeszcze występy Hanki Ordonówny.
Ruda znowu nie reaguje, tylko mocniej ściska torebkę.
– No nie bądź taka płochliwa, widzisz, że pan kierowca uprzejmy. Co ty, dorobek życia na tych kolanach trzymasz? Nie bój żaby.
Samochód przejeżdża przez bramę, obok której na szyldzie widnieje złotawy napis SANATORIUM UZDROWISKOWE BURSZTYNEK. Nazwa ośrodka przypadła mi do gustu, jeszcze zanim wyjechałam. Przywodzi mi na myśl mój ukochany Bałtyk.
Na przełomie lutego i marca wybraliśmy się na rodzinny spacer po plaży w Mechelinkach, bo to dobra pora na zbieranie bursztynów. Każdy z nas miał mały woreczek, w zasadzie były to foliowe rękawiczki, które zabrałam sobie kiedyś z CPN-u. No co, Gośka tankowała, a ja nie próżnowałam. Nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda osłona dłoni przed jakim brudem.
Kubuś oczywiście zebrał najwięcej. Ano, toć ma takie małe i zwinne palce, że rach-ciach wygrzebywał z piasku i wodorostów coraz to więcej jantarków. Potem chcieliśmy je sprzedać do takiego sklepu z bursztynami, ale ekspedientka nie była pewna, czy jej nie robimy w bambuko z taką ilością. Pewnie myślała, że nazbieraliśmy kawałków szkła z trawnika pod monopolowym, albo miała dość ludzi, co to raz po raz przyłażą ze swoimi zdobyczami. Co innego, jakbyśmy znaleźli jakiego jaszczura czy innego mamuta zatopionego w żywicy, ło pierunie! Wtedy to bym chyba na jaką okładkę trafiła!
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rano zbieram swoje manatki, a Tadek pomaga mi zamknąć walizkę i dzwoni po taryfę.
– Siostrę boli głowa, nie mogła przyjechać, ale kazała cię pozdrowić – informuje. – Zobaczycie się w domu.
Och, jaka szkoda. Mam nadzieję, że jej ten ból głowy do końca życia nie minie. Cieszę się, że nie zatruwa mi ostatnich chwil z Tadeuszem.
Żegnam się szybko z kilkoma osobami, w tym z doktorem Jarząbkiem, który jeszcze raz dziękuje mi za pomoc w przywróceniu porządku w Bursztynku. Taryfa podjeżdża, wsiadamy.
Na dworcu czeka na nas Dawid.
– Chodź tu, złociutki. – Tulę chłopaka z całych sił. – Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za wszystko, coś dla mnie zrobił. Jesteś taki dobry chłopak, że no mówię, Bozia mi cię zesłała. – Odsuwam się od niego i obracam się dwa razy. – Widzisz, to między innymi dzięki twoim rehabilitacjom żem wróciła do formy. Masz mój numer, jak będziesz nad morzem, to się odezwij, wpadnij na obiad. Ciocia nasmaży ci kotletów.
– Na pewno się odezwę. Też będę tęsknił, ciociu, proszę się nie dać! A jak coś się, tfu, tfu, stanie, to wiadomo, gdzie przyjechać. W Bursztynku dla wszystkich będzie zaszczytem się ciocią opiekować.
– To co, moja kolej. – Tadek wtrąca się grzecznie. – Moja miła…
Przytulamy się długo. Czuję zapach jego wody kolońskiej. Wdycham go raz i drugi, i trzeci, mocniej i mocniej, nie mogę się powstrzymać, prawie jakbym wąchała bez w maju albo występowała w reklamie płynu do płukania. Będę za tym tęskniła, może odnajdę w jakiej drogerii podobny zapach, to się co jaki czas wypsikam od stóp do głów, żeby sobie odświeżyć pamięć.
– To był wspaniały czas i cieszę się, że cię poznałem.
– Ja też, Tadziu. – Ocieram łzę. Nawet Beata nie przewidziałaby, że mnie trafi strzałą amora prosto w serce ten cały Taryfowy Gbur. – Życzę ci wszystkiego, co najlepsze, wiesz o tym.
– Wiem. – Uśmiecha się. – I ja tobie też.
Wdycham jego zapach po raz ostatni i nagle robi mi się sucho w gardle, zaczynam kaszleć, a Tadek klepie mnie po plecach. Toć to z tego zakochania można się udusić! Zachciało mi się amorów na starość, a teraz widzę, że już mnie prawie do grobu wpędziły w te wakacje.
Gdy dochodzę do siebie, podjeżdża autobus, z którego w Aleksandrowie Kujawskim mam się przesiąść na pociąg. W trójkę wchodzimy do środka. Dawid zajmuje się moim bagażem, a potem ściska mnie jeszcze raz i wychodzi.
Tadek chwyta moją twarz w swoje ciepłe dłonie i całuje mnie na pożegnanie. Na chwilę zmieniam się w bohaterkę jednego z harlequinów, które trzymam w pawlaczu. Jestem niczym jakaś Katherine w objęciach Blake’a na randce z przeznaczeniem.
– Dziękuję za wszystko – mówię, a moje łzy są słone jak woda w Zatoce Puckiej.
– To ja dziękuję, że uczyniłaś mnie szczęśliwym.
Tadek wybiega na zewnątrz i po chwili widzę go stojącego koło Dawida na przystanku. Autobus rusza. Patrzę z nosem przyklejonym do szyby, jak ich sylwetki stają się coraz mniejsze, aż wreszcie tracę ich z pola widzenia.
– Jeju – odzywa się podróżny, który siedzi koło mnie. – To dopiero było pożegnanie!
Uśmiecham się przez łzy i spoglądam na sąsiada. Skądś go znam… Zaraz, to przecież Pępek, z którym jechałam pociągiem do Aleksandrowa!
– Będzie pan tak uprzejmy i potowarzyszy mi w rozmowie, żebym się trochę uspokoiła? – proszę. – Niech mnie pan z łaski swojej zagada swoją historią czy coś. Muszę oczyścić głowę. Tylko nie masz pan na imię Mirek albo Tadek, prawda? – upewniam się.
– Jestem Filip. I chętnie z panią pogadam – odpowiada Pępek i chowa słuchawki do kieszeni.
Mam wrażenie, że tym razem jest jakiś grzeczniejszy i bardziej kulturalny niż miesiąc temu. Widocznie to ja tak wpływam na mężczyzn.
– Właśnie jadę do Gdańska, bo mam dzisiaj powrotny lot do domu. Mieszkam w Walii…
Na szczęście Filip również ma przesiadkę w Aleksandrowie, a w pociągu do Trójmiasta udaje mu się z kimś zamienić i też siedzimy koło siebie.
Chwilę przed postojem na stacji Gdańsk-Wrzeszcz żegnamy się jak starzy znajomi. Matko, jakie te młode ludzie są fajne, kto by pomyślał! I jakie odważne! Nawet dwudziestu lat nie miał, kiedy pojechał za granicę.
Co spotkałam inną osobę, to nauczyła mnie czego innego. Tadek, Dawid, Aneta i teraz ten Pępek. Gdybym mogła, to dołączyłabym ich do swojej rodziny, może nie na zawsze, ale chociaż na jakiś czas. Bym od Beaty odetchnęła.
O wilku mowa. Wjeżdżamy właśnie do Sopotu, a ona dzwoni do mnie i mówi, że razem z Teresą i Kubusiem czekają w Gdyni na peronie. Już się nie mogę doczekać, aż ich wyściskam.
Pociąg zatrzymuje się na końcowej stacji, więc bez pośpiechu mogę wytoczyć się z wagonu. Młody facet pomaga mi wynieść walizkę, a ja napawam się rześkim wiaterkiem znad morza.
Wreszcie dostrzegam całą trójkę zmierzającą w moją stronę. Kubuś chyba znowu urósł, trzeba mu będzie kupić nowe buty, dejta spokój.
– No i jak było, gwiazdo z gazety? – pyta Beata. – Musisz nam wszystko jeszcze raz opowiedzieć, ze szczegółami!
Jak tak o tym myślę, to faktycznie, działo się tyle, że nic, tylko siąść i książkę napisać. A może i film nakręcić? O tak, już widzę, jak stąpam po czerwonym dywanie, w kapciach, coby mi wygodnie było.
– Boże, Beata! – Padamy sobie w ramiona.
– Coś ty nawywijała w tym Ciechocinku?
Tulę ją i czuję, że łapy ma jak salcesony. Aha, czyli ktoś tu łaził po nocach do lodówki. Zostawić człowieka na miesiąc, a się zapuści. Mnie się oczy zamkną, to jej się dopiero otworzą.
– Jakie ty? Mów mi Pani Detektyw. Zaraz sprawdzę odciski palców i zobaczymy, gdzieś sprzątała wtenczas, a gdzie nie. No i nie mogę się doczekać, jakie brudy znajdę na Maślakową!
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Wydawczyni
Olga Orzeł-Wargskog
Redaktorka prowadząca
Dorota Trzcinka
Ilustracja na okładce
Dominika Mishka Klimczak
Projekt okładki
Marcin Wierzchowski
Redakcja
Paulina Jóźwik, Joanna Mika
Opieka redakcyjna
Sylwia Stojak
Adiustacja
Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta
Sylwia Chojecka, Kinga Kosiba
Projekt typograficzny
Daniel Malak
Opieka promocyjna
Marta Greczka
Copyright © by Mateusz Glen
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-8367-081-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
