Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
GRA SIĘ ROZPOCZĘŁA. STAWKĄ JEST MAGIA... I ŻYCIE.
„Uciekaj, jeśli dziwne cię znajdzie” — to jedyne, co pozostało szesnastoletniej Mullory po zmarłej matce. Ale ostrzeżenia nie pomagają w opiece nad chorą babcią ani nie płacą rachunków.
Gdy tajemnicze listy zaczynają pojawiać się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, Mullory trafia na zaproszenie do udziału w grze w posiadłości Stoutmire. Nagroda? Potężna fortuna… i coś znacznie bardziej niebezpiecznego.
Zasady są proste: rozwiąż zagadkę — kto zabił Xaviera Stoutmire’a, czarodzieja bez spadkobiercy. W rezydencji pełnej magii, sekretów i podejrzanych, Mullory musi zdecydować, komu zaufać: urokliwemu Whitakerowi, milczącej Ellison, zbuntowanej Lyric czy skrytemu Mateo?
A przede wszystkim – musi odkryć, dlaczego to właśnie ją wybrano.
Każda rodzina ma sekrety. Nie każda z nich zabija, by je zachować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Data ważności licencji: 1/22/2030
Tytuł oryginału: Mystery Royale
Projekt okładki: Ewa Popławska
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Bożena Sęk
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Anna Brzezińska, Renata Jaśtak
© 2025 Kaitlyn Cavalancia
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Urszula Gardner
ISBN 978-83-287-3819-5
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Mamie, która nauczyła mnie, że w marzeniach trzeba sięgać gwiazd.
Tacie, który pokazał mi, jak to zrobić.
I Jamesowi, mojemu ukochanemu, który czytał każde słowo, ocierał każdą łzę i wierzył we mnie, kiedy ja traciłam wiarę.
Czego najbardziej boi się Śmierć?
Szepty na sali wykładowej przechodzą w niezręczną ciszę. Profesor Reivax ma reputację nieortodoksyjnego dziwaka, ale żeby tak z buta o śmierci… nie wydaje się to w porządku, szczególnie gdy na terenie uczelni królują słońce i radość.
– Jacyś ochotnicy?
Przez słabo oświetloną aulę przebiega nerwowy śmieszek. Większość obrazów wyświetlanych z rzutnika jest obrzydliwa – skrwawione noże, włócznie przebijające męskie i damskie korpusy, rozpadające się szkielety ułożone w stos. Wśród tych potworności znajduje się kilka fotografii, które zdają się nie pasować do reszty – biszkoptowy labrador, staruszka, pejzaż.
– Na pewno nie boi się niczego z tego, co tu widać! – rzuca głośno chłopak z pierwszego rzędu, nadymając dumnie pierś.
Profesor Reivax bębni palcami o pulpit.
– Mam przyjemność z…?
– Jestem John Lane.
Z jakiegoś powodu paru chłopaków z najbliższego otoczenia przybija z nim żółwika, jakby osiągnięciem było posiadanie najpospolitszego imienia i nazwiska, jakie można sobie wyobrazić.
– Zechce pan uzasadnić swoją odpowiedź?
John Lane odchyla się na oparcie, po czym zakłada ręce za głowę.
– To proste. Śmierć nie boi się niczego.
– Rozumiem – mówi głucho profesor Reivax, wygładzając zmarszczkę na pomarańczowych spodniach.
John Lane wypuszcza powietrze z płuc.
– Ktoś jeszcze?
Kilkoro studentów wymienia rodzaje broni, jeden ze wzruszeniem ramion wskazuje na psa.
– Co za strata czasu – mamrocze do siebie profesor Reivax, nie tylko wprawiając studentów w zdumienie, ale też wywołując w nich ciekawość.
Już przymierza się, by przejść do następnego punktu wykładu, gdy dziewczyna o błyszczących zielonych oczach podnosi rękę nieśmiało, ledwie nad własny bark.
– Tak, panno…?
– Esthera Merrybright – przedstawia się cicho dziewczyna, zakręcając na palcu kosmyk ciemnych włosów. – Ten naszyjnik…
John Lane prycha.
– Jedyna dziewczyna w grupie… Kto by się dziwił, że wybrała biżuterię…
Tymczasem niebieskie oczy profesora Reivaxa jaśnieją.
– Skąd pani pochodzi?
– Z Punxsutawney w stanie Pensylwania.
– Interesujące – mruczy profesor Reivax. – Proszę powiedzieć, co kazało pani wybrać naszyjnik.
Esthera rozważa pytanie, nie odrywając wzroku od wybranego zdjęcia – bursztyn na zwykłym sznurku zawieszony na szyi kobiety o poważnym wyglądzie. Przyciągnął jej uwagę w momencie, gdy ukazał się na ekranie, ale jak z większością rzeczy w jej życiu, dziwnych i niewytłumaczalnych, Esthera ma kłopot z umotywowaniem swojej decyzji. Po prostu kiedy spojrzała na ten portret, coś natychmiast ją uderzyło.
– Ubiór i styl malarstwa nie pasują do siebie.
Profesor Reivax uśmiecha się kącikiem ust.
– Proszę mówić dalej.
– Suknie takie jak ta były noszone co najmniej sto lat przed tym, zanim ten styl malarstwa zyskał popularność. Zupełnie jakby przeżyła swoich rówieśników… – Esthera zniża głos do szeptu. – Jakby pokonała śmierć… – Chrząka i znowu prostuje ramiona. – A malarz uwydatnił naszyjnik.
– Cień – mówi profesor Reivax tak, jakby to słowo miało niesłychaną wagę. – Taką nazwę nosi naszyjnik.
– Łu-u-u – rzuca John Lane ze śmiechem.
Znów przybija żółwika z najbliższym sąsiadem, po czym twarz nagle mu czerwienieje, a on chwyta się dłońmi za gardło. Z otwartych szeroko ust nie wydobywa się żaden dźwięk, za to skóra na jego twarzy nabiera coraz bardziej fioletowego odcienia.
Esthera kieruje wzrok na profesora Reivaxa, który jednak zachowuje przedziwny spokój – niemal jakby czekał na coś, czego przez cały czas się spodziewał. W pewnym momencie przechwytuje jej spojrzenie, po czym klaszcze w dłonie w tej samej sekundzie, w której John Lane kaszle mokro, znów mogąc wciągnąć powietrze do płuc. Na kark Esthery występuje gęsia skórka. To wyglądało zupełnie, jakby… ale nie, przecież to niemożliwe.
– Ot, zwykłe ćwiczenie na rozgrzewkę – stwierdza profesor Reivax, usuwając z rzutnika ryciny i zdjęcia i zamieniając je na podręcznik. – Nie musicie robić z tego notatek.
Esthera, która mimowolnie zapisuje nazwę naszyjnika i nie potrafi wyrzucić z głowy omawianego portretu, zaczyna odczuwać podskórny niepokój, a serce jej bije tym szybciej, im intensywniej o tym wszystkim myśli. Choć bardzo by chciała, nie jest w stanie otrząsnąć się z niesprecyzowanego przeczucia, że coś się zbliża.
Na razie nie ma pojęcia, jak prawdziwe ono jest.
Na razie nie wie, że to, co nastąpi, zmieni wszystko.
MULLORY
Pędzę przez parking w zniszczonych trampkach, tuląc do siebie kupione na stacji benzynowej burrito, jakby to było niemowlę. Nie ma lepszego śniadania niż półprodukt podgrzany w mikrofalówce.
Opadam na ławkę pooklejaną starą gumą do żucia i odwieszam plecak na kierownicę roweru – paski wyglądają tak, jakby się miały zarwać od ciężaru wciśniętych do środka podręczników. Wyjmuję egzemplarz Małych kobietek, zdecydowana spędzić ten ranek najprzyjemniej, jak się da. Uwielbiam tę porę dnia. Zawsze ją uwielbiałam. Moja mama powtarzała, że jestem rannym ptaszkiem jakich mało i że wstaję za wcześnie nawet dla Pana Boga.
Powoli zaczynają się zjeżdżać samochody, zapach spalin i benzyny unosi się w jesiennym powietrzu. Dzwoneczki nad drzwiami sklepiku brzęczą za każdym razem, gdy jakiś zaspany pracownik wchodzi do środka, po czym wychodzi z kawą w ręce. Coś dotacza się do mojej stopy – plastikowy piesek zabawka. Podnoszę go i rozejrzawszy się na wszystkie strony, dostrzegam szczerbatą dziewczynkę, która uśmiecha się do mnie szeroko.
– To twój piesek?
Dziewczynka kiwa głową, aż jej skaczą kucyki po obu stronach głowy.
– Parker, nie! Nie dotykaj!
Słowa padają w tym samym momencie, gdy kobieta w dopasowanym dresie i z zawadiackim końskim ogonem szarpie dziewczynkę do tyłu. Kąciki jej umalowanych na różowo ust wyginają się w brzydkim grymasie, zanim się odwróci, by dołączyć do wianuszka innych mam z wózkami czekających przy wejściu do parku. Tak naprawdę stację ze sklepikiem od parku oddziela tylko cienka żółta linia. Dobrze wiem, po której stronie jest moje miejsce, dlatego chowam nos w książkę Louisy May Alcott.
– To ta córka – szepcze kobieta w dresie wystarczająco głośno, abym usłyszała. – Tamtej kobiety, o której wam opowiadałam.
Grupka mam wzdycha chóralnie. Kiwają głowami, pozwalając, by pasemka chwytały refleksy światła.
– Której? – pyta jedna z nich, nie odrywając oczu od telefonu.
– Esthery Merrybright.
Kiedy słyszę imię i nazwisko mojej mamy, serce podchodzi mi do gardła.
– To ta z niezłą fryzurą, ale strasznym gustem, jeśli chodzi o ciuchy? Z tego, co pamiętam, wiecznie to znikała z miasta, to się w nim pojawiała.
– O niej właśnie mówię. Spaliła dom rodzinny. Wyobrażacie sobie?
Centymetr po centymetrze wtapiam się w ławkę.
– A potem zniknęła na dobre. Nikt nie wie, gdzie się podziewa! – wtrąca inna kobieta piskliwym głosem. – Zostawiła córkę pod opieką schorowanej matki.
– Okropność.
– Dramat.
Wszystkie zgadzają się ze sobą pomiędzy łykami kawy, nakręcone kofeiną i plotkami. Łzy stają mi w oczach, tak że muszę z całych sił zaciskać szczęki, żeby żadna nie popłynęła. Małomiasteczkowe problemy. Wszyscy wiedzą, kiedy jakiś dom jest na sprzedaż, i nie potrzebują nawet zaglądać do witryny miejscowego biura nieruchomości. Wszyscy oczywiście też wiedzą, co komu spłonęło i kto za tym stoi.
Tyle że mojej mamie daleko do okropnej matki. Niemniej jest poszukiwana.
Kulę się w wiatrówce i odwracam, żałując, że nie mogę zniknąć w niej cała. Jest mi obojętne, co te kobiety wygadują. Całkowicie obojętne. Po prostu chcę zjeść w spokoju śniadanie i nie słuchać ponownie o najgorszym dniu swojego życia.
Biorę głęboki oddech i jakimś cudem daję radę przełknąć łzy. Nie odważę się choćby zerknąć za siebie. Bezmyślnie odgryzam kawałek po kawałku burrito, aż moje zęby zatapiają się w czymś suchym i pozbawionym smaku. Momentalnie wypluwam kęs do serwetki. Co, u licha?
Odkładam książkę i odwijam resztę burrito z folii, aby mu się przyjrzeć. Spod roztopionego sera wygląda ostro zakończony biały rożek. Ciągnę za niego delikatnie i po chwili trzymam w ręce grubą kopertę. Standardowy rozmiar, bez jednej skazy ani krztyny tabasco. Nie jestem w stanie ogarnąć, że trzymam w palcach idealnie czystą kopertę. Skąd w ogóle znalazła się w moim śniadaniu?
I dlaczego jest zaadresowana do mnie? Moje imię, wypisane starannie pochyłym pismem, widnieje na samym środku.
Puls znowu mi przyśpiesza, a ja nieruchomieję, bojąc się wykonać najlżejszy gest. Ani nie chcę dać tamtym kobietom dalszych tematów do plotek, ani nie zamierzam przeczytać tego listu.
Nabieram powietrza i wtedy wyczuwam zapach bijący od koperty. To woń gofrów, ciepłych i słodkich, opływających syropem klonowym i masłem, dokładnie takich, jakie robiła mama. Opuszki palców mnie mrowią, adrenalina buzuje mi w żyłach. Skądś – nie pytajcie mnie skąd – wiem, że ten list pragnie zostać otwarty. Cukrowo słodki i taki zapraszający.
Ktoś inny mógłby pomyśleć, że to zwykły kawał. Ja jednak wiem swoje. Mama, zanim mnie zostawiła, udzieliła mi przestrogi: „Uciekaj, jeśli znajdzie cię Dziwo”. A ten list z daleka woła, że jest takim Dziwem. Wiem, co mówię, bo Dziwo prześladowało moją mamę. Nieważne, jak się starała przed nim uciec, Dziwo zawsze nas dopadało.
Powinnam wyrzucić ten list. Powinnam podrzeć go na kawałeczki i spalić w kuble. Tymczasem – zamiast zrobić którąś z tych rzeczy – wpycham go do plecaka i wsiadam na rower, zanim zdążę się dobrze zastanowić. Na wpół zjedzone burrito wyślizguje mi się z rąk i z plaśnięciem upada na ziemię. Cóż, i po śniadaniu.
Pedałuję obok grupki kobiet z ich szeptami i modnymi wózkami. Nie zatrzymuję się, dopóki nie pokaże się nijaki beżowy znak informujący o bliskości miejscowego liceum.
Zwykle udaje mi się przejść niezauważoną i to mi odpowiada, ponieważ wolę wtapiać się w tło, ginąć w tłumie. Przyjaciółki i zatroskane twarze należą do przeszłości. Nie dziś jednak.
Zapach dolatujący z mojego plecaka zdaje się tylko przybierać na sile, tak że kiedy w końcu, rozpychając się łokciami, docieram do swojej szafki, cała szkoła huczy już od plotek. „Na lunch będą gofry!” Uświadamiam sobie, że stanę się winna rozczarowania, które spotka wszystkich na stołówce podczas dużej przerwy.
Teraz już naprawdę powinnam się pozbyć tego listu. Nie chcę ściągać na siebie więcej uwagi, a w dodatku czuję, jak do mojego świata przesącza się Dziwo, czyli dzieje się coś, przed czym mama wyraźnie mnie ostrzegała. Wbrew wszystkiemu nie potrafię zastosować się do jej rady. Dręczy mnie jedno pytanie: kto jest nadawcą?
LYRIC
Budzę się w paskudnym nastroju, ale tak właśnie zaczyna się większość moich dni – zwykle wstaję z łóżka lewą nogą. Dziś dodatkowo natychmiast wyczuwam, że coś jest nie tak. Zrywam się na równe nogi i wyciągam z oczu śpiochy. Moje zasłony, które normalnie są zielone, zmieniły kolor na posępną czerń. Tak, coś jest bardzo nie tak.
W tym domu nie jest niczym niezwykłym zmiana koloru czy wzoru zasłon z dnia na dzień – gust mojego wujka, jeśli chodzi o wystrój wnętrz, zależy od bieżącej mody. Zdarzało mi się budzić w znacznie dziwniejszych okolicznościach – wśród ścian zastąpionych przez szkło, wśród akwariów wmontowanych w miejsce okien i wśród podłóg wyłożonych bambusem. Rezydencja Stoutmire to oczko w głowie wujka Xaviera. Zarazem jest to mój dom – nie, wróć, skłamałem, ponieważ wyraz „dom” sugeruje rodzinę. Tymczasem nie mam rodziny, odkąd skończyłem pięć lat. Odkąd w Wigilię wydarzył się pamiętny incydent, moje życie się posypało, a rodzice uznali mnie za kulę u nogi. I postanowili odesłać tutaj, do stukniętego wujka Xaviera. „Bo tak będzie najlepiej dla wszystkich”. Dla wszystkich z wyjątkiem mnie.
Teraz z mojej torby wystaje różowy róg druku informującego o zawieszeniu mnie w prawach ucznia. Oczywiście wujek musi złożyć na nim swój podpis, ale na podrobienie go mam całe dwa tygodnie. Dla mnie to będą wakacje. A wystarczyło wymierzyć prawego sierpowego w gładką brodę Coreya Shamble’a. Należało mu się od dawna – nikt nie powinien być tak radosny z samego rana.
Wyciągam z komody w miarę czystą koszulę i rozglądam się za jakimiś nadającymi się do użytku skarpetkami, odnotowując w głowie, żeby zlecić pokojówce upranie moich rzeczy. Znienacka coś dotyka mnie lekko w kark, obracam się więc gwałtownie z walącym sercem. Przed nosem mam czarny balon, który wisi sobie na tej wysokości niczym jakiś morderczy klaun. Ściskam go obiema rękami, aż pęka, ujawniając lśniącą zawartość – niewielki nóż z gładkim kościanym uchwytem, z którego zwiesza się karteczka z instrukcją. „Na później. Teraz mnie ukryj”.
Kiedy biorę nóż do ręki, pojawia się ślad zostawiony przez zabłocone buty – ścieżka, którą mam podążyć. Cholera. Żołądek zaciska mi się w supeł.
Wpycham nóż pod materac, dołączając go do długiej listy problemów. Decyduję, że „ukryć nóż” zasługuje na miejsce oczko wyżej od „podrobić podpis wujka”. A to dopiero poniedziałek.
Chcę jak najszybciej wyjść z tego pokoju, ale na korytarzu atmosfera też jest podejrzana. Służący uwijają się odziani w czarne blezery zamiast w karmazynowe i szmaragdowe. Wujek lubi dopasowywać uniformy służby do pory roku i do własnego zmiennego nastroju. Oczywiście nikt na mnie nawet nie spojrzy. Wszyscy dokądś biegną ze łzami w oczach, trzymając w ręku listy. Praktycznie czuję wujowską magię, która unosi się z tych kopert – to słodkawy zapach gnijącego zęba.
Przepycham się przez tłumek służących i zaglądam do głównego holu. Nieznośny wuj Zolan – który upiera się, byśmy nazywali go wujem, choć jest z nami tylko luźno spokrewniony – oraz lord Thorn, przewodniczący rady północnego sektora, czają się przy drzwiach. Co oni tu robią?
Zanim zdążę zadać to pytanie głośno, rozlega się krzyk. Ktoś wpada w histerię, uderza w płacz. Zbiegam szybko po krętej klatce schodowej, pędzę po marmurowej podłodze i zatrzymuję się przy Tulii, wieloletniej służącej.
– Mów, co się dzieje!
Tulia wykrzywia wargi, jakby ugryzła cytrynę.
– Nie wolno mi powiedzieć.
– Dlaczego? – warczę na nią, ona jednak w ogóle się tym nie przejmuje.
– Musisz zaczekać, aż dostaniesz list – rzuca tylko i znika.
Muszę zaczekać na list? Nie, nie wydaje mi się. Wychowałem się tutaj. Zamieszkałem tu z chwilą, gdy moi rodzice poczuli obawę, że mógłbym skrzywdzić rodzeństwo. Mam prawo wiedzieć, o co chodzi.
Przemierzam korytarze, ciężko stawiając kroki na wypolerowanym drewnie i śliskich kaflach, jakbym był olbrzymem, który pragnie zniszczyć wsie pod swoimi stopami.
– Edwin! – wołam, widząc w świetlicy kamerdynera wujka.
Obraca się wolno, jakby bał się sprawdzić, skąd dobiegł głos. Złote guziki na jego czarnym blezerze rzucają błyski w promieniach słońca.
– Nie spodziewaliśmy się ciebie tak wcześnie – mówi do mnie.
Rumieniec występuje mi na kark, zaraz jednak sobie przypominam, że mam wakacje.
– Co tu się wyprawia? – pytam.
Spodziewam się usłyszeć taką samą odpowiedź, jaka padła z ust Tulii: że powinienem zaczekać na list. Cały personel jest niezwykle lojalny wobec wujka. Tymczasem Edwin robi krok w moją stronę i przenikliwie spogląda swomi zielonymi oczami w moje.
– Obawiam się, że mam dość przykrą wiadomość.
Jeszcze jeden punkt na mojej liście.
– To znaczy?
– Twój wujek… Xavier… odszedł tej nocy. Znaleziono go rano w łóżku martwego – wyjaśnia Edwin.
Nawet nie mruga, gdy blask słoneczny potężnieje, za to jego oczy robią się niebieskie i pokryte cętkami. Przygląda mi się z uwagą, jakby oczekiwał, że zobaczy, jak pękam, że być może nawet ujrzy łzy.
Nic takiego się nie dzieje. Nie czuję smutku. W ogóle nic nie czuję.
XAVIER STOUTMIRE
Nadal jesteś pewna, że umrę? – pytam, zachowując spokój. Nie obawiam się śmierci, a jedynie tego, że nie będę do niej przygotowany.
Moja kuzynka Cecilia kiwa głową.
– Jak już ci mówiłam, śmierci nie da się uniknąć – odpowiada chłodno.
Na jej ramieniu siedzi na wpół zgniły ptak. Cecilia zawsze miała słabość do odrażających zwierząt w roli ulubieńców.
– No dobrze. W końcu większe znaczenie ma to, co będzie potem – rzucam zwięźle i podaję pierwszą lepszą wymówkę, jaka przychodzi mi na myśl.
Skrzeczący ptak to marne towarzystwo, a poza tym mam kilka listów do napisania.
MULLORY
No już, wyciągaj nos z tej książki!
Błyskawicznie zatrzaskuję okładki Morderstwa w Orient Expressie, zgniatając w środku swojego ducha i z niechęcią wracając do rzeczywistości.
Frank z trudem przeciska się za ladę, sapiąc z niezadowolenia.
– Toto wymaga mycia, nie mówiąc o tym, że Earl chyba znów miał przygodę ze skunksem. – Ruchem łysiejącej głowy wskazuje klatki stojące pod tylną ścianą.
Zanim zdążę zaprotestować, poprawia plakietkę ze stanowiskiem „Kierownik” i dodaje tytułem wyjaśnienia:
– Karę boli głowa.
Zalewa mnie fala rozczarowania niesiona prądem zmęczenia – tylko we wtorki mam dyżur w recepcji, gdzie odbieram telefony i odrabiam zadania domowe. Naprawdę nie proszę o wiele.
Frank mruży oczy w szparki.
Dolna warga mi drży, chcę też poskarżyć się na niesprawiedliwość, ponieważ Kara wiecznie ma jakiś problem – jeśli nie ból głowy, to sińce albo tik powieki. Nie wiedzieć czemu zarabia więcej ode mnie, choć to ja wykonuję za nią pracę.
– Coś nie tak? – pyta Frank, napinając mięśnie karku, na który już występują czerwone plamy gniewu.
Cała odwaga ze mnie uchodzi. Garbię się i odpowiadam:
– Wszystko jest okej – zapewniam i biorę wdech.
Potrzebuję tej dorywczej pracy.
Powtarzam to sobie, szorując klatkę Toto i zdejmując firmową koszulkę zasikaną przez Earla.
Gdy wreszcie kończę sprzątać i ociężale wracam na swój taboret, odzywa się dzwonek przy drzwiach i psy zaczynają szczekać jak oszalałe. W progu pojawia się Caroline Walters, której towarzyszy chmura owocowych perfum i chmara jej sługusów.
– Mullory! – woła od swojego biurka Frank, dając do zrozumienia, że powinnam zająć się klientami.
Muszę sięgnąć głęboko – naprawdę głęboko – do moich pokładów uprzejmości. Wcześniej zdążę jeszcze poprawić na sobie zmienioną koszulkę i plastikowe kocie uszy, które pracodawca każe mi nosić w godzinach pracy.
– Witamy w Pięknych Pazurach i Klawych Kłach, mam nadzieję, że wszyscy macie psiantastyczny dzień!
Frank wydaje z siebie zadowolone chrząknięcie, podczas gdy ja muszę się ze wszystkich sił powstrzymywać, żeby nie schować się pod ladę.
Caroline uśmiecha się szeroko, pokazując olśniewająco białe zęby i równocześnie zarzucając blond lokami.
– Czy nasze zamówienie zostało zrealizowane? – pyta, dzwoniąc bransoletami o laminowany blat.
Kiwam głową, dyskretnie zasłaniając ćwiczenia z algebry.
– Lepsze niż siedemdziesiąt pięć, ale gorsze niż dziewięćdziesiąt?
Kiwam głową jeszcze raz, przy czym niefortunnie zjeżdżają mi kocie uszy.
Caroline Walters uśmiecha się do mnie ponownie, a potem pstryka palcami, na co jej towarzyszki podają mi zwitki banknotów.
– Świetnie nam się współpracuje, Mallory. Jesteś co najmniej tak pomocna jak prezeska koła matematycznego – dodaje, pochylając się nad ladą, żeby trącić mnie w nos, jakbym była uroczą przytulanką.
Zanim wyjdą, wyparowuje ze mnie resztka szacunku do siebie. I za nic nie mogę powstrzymać nagłego zalewu poczucia samotności, który we mnie uderza. To nie tak, że chciałabym należeć do ich grona – ani trochę mi na tym nie zależy – ale czasami… czasami ciężko mierzyć się ze wszystkim samej. Nie poprawiam Caroline – która i tak by się tym nie przejęła – kiedy przekręca moje imię, ani nie tłumaczę jej, że nie jestem już prezeską koła matematycznego. Uznano bowiem, że powinnam zrezygnować z tej funkcji po tym, co zrobiła moja mama.
– Mullory! – drze się Frank, a ja aż się kulę, zanim podążę na zaplecze, skąd doleciał jego wrzask. – Uważasz, że to zabawne? – gotuje się zgięty wpół nad opakowaniem Puriny One o smaku kurczaka z ryżem.
– Nieszczególnie – odpowiadam, wpatrując się we własne umorusane trampki.
Frank drapie się po skroni.
– Jak to zrobiłaś? To opakowanie było fabrycznie zamknięte.
Och, nie. Tylko nie to.
– Wysyłasz listy sama sobie? To ma być jakiś żart? – Trąca opakowanie czubkiem buta.
Gdy zaglądam do środka, widzę oczywiście spoczywającą na masie psich chrupek kolejną zaadresowaną do mnie kopertę. Nie śmiem głębiej odetchnąć, ale i tak to czuję. Mdląco słodki zapach, przypominający nieco lukrecję i pieczone pianki, który zachęca mnie do otwarcia listu.
Frank czeka na wyjaśnienie, a mnie zasycha w gardle i krtań odmawia mi posłuszeństwa.
„Uciekaj, jeśli znajdzie cię Dziwo”.
– Po prostu idź już do domu, Mullory.
Łapię list, wpycham go do plecaka i wybiegam na zewnątrz, gdzie odpinam rower. Stąd do domu mam tylko siedemnaście minut jazdy, jeśli popedałuję mocniej. Obok przebiega linia kolejowa, zaśniedziała ze starości i zarośnięta chwastami, potem zaczynają się werandy zagracone sofami i plastikowymi krzesełkami. Przed większością wejść stoją dynie z wyciętymi dziurami, które upodabniają je do twarzy.
Staram się zachować spokój, ale listy, które wiozę w plecaku, równie dobrze mogłyby być tykającymi bombami. Nie mam pojęcia, dlaczego je zatrzymałam, skoro i tak chcę je wyrzucić. Nie otworzę żadnego. Na pewno nie.
Mogę być zła – a nawet wściekła – o to, że mama mnie zostawiła, co jednak nie znaczy, że zignoruję jej przestrogę. Która nawiasem mówiąc, coraz bardziej przypomina obietnicę. Albo test. Może jeśli uda mi się uniknąć Dziwa, mama wróci.
Uda mnie palą, gdy wnoszę rower aż na piąte piętro, gdzie mieszkamy. Drzwi oczywiście się zacięły i muszę naprzeć na nie całym ciężarem ciała, żeby się otworzyły.
– Babciu… – dyszę. – Babciu!
– Tutaj jestem – odpowiada mi z dużego pokoju, gdy wpadam do kuchni.
Mocuję się przez chwilę z drzwiami lodówki i kiedy wreszcie uchylają się odrobinę, skrzypiąc swoim zwyczajem, z piersi wyrywa mi się wrzask.
Ze środka wypływa pięć czarnych balonów, które unoszą się do sufitu jak duchy.
Odruchowo bronię się przed nitkami, żeby nie wplątały mi się we włosy, a serce bije mi przez cały czas jak szalone. Jestem pewna, że nie babcia je tam włożyła. Nie, bez wątpienia chodzi o coś innego.
Mój wzrok przykuwa odrobina bieli wyzierająca spomiędzy przedwiecznego opakowania jajek i podejrzanie wyglądającego sera. Jeszcze jeden list. Muszę go wyszarpnąć, ponieważ nie tylko się zakleszczył, ale też lekko przymarzł. Ten z kolei pachnie domowo, cytrusowym kwieciem. Albo jak moja mama.
Drzwi lodówki domykam mocnym kopniakiem, aż drżą jadłospisy restauracji oferujących potrawy na wynos, przytrzymywane magnesami w kształcie liter. Puls mi przyśpiesza, kiedy widzę, że z liter powstało zdanie: „Otwórz list”.
Błagam… Bez mamy nie wiem, jak pohamować Dziwo. Zamiast więc to zrobić, tylko go unikam – wciskam balony do szafy, a list wkładam do plecaka. Jutro będę się zastanawiać nad tym wszystkim.
Splatam drżące palce, uspokajam oddech i zmuszam się do uśmiechu, zanim wejdę do dużego pokoju. Ława zasłana jest rachunkami ze szpitala i niezliczonymi pomarańczowymi buteleczkami leków. Babcia leży na kanapie przykryta stosem koców.
Gdy w jej osłabionych przez nowotwór płucach rodzi się kaszel, odruchowo unosi kościstą dłoń do ust, aby je zakryć. Z trudem charczy:
– Mam nadzieję, że się uczyłaś, a nie pracowałaś w tym okropnym miejscu?
Kręcę tylko głową, niezdolna okłamać ją wprost. Ani myślę się przyznać, że mama od miesięcy nie przysyła czeków i że moja praca w „tym okropnym miejscu” pozwala nam utrzymać mieszkanie. Ani tym bardziej że zostałam zmuszona do niewyobrażalnego: do celowego udzielania niewłaściwych odpowiedzi w zadaniach algebraicznych.
Babcia wreszcie odzyskuje oddech i przełyka ciężko.
– I bardzo dobrze. Nie pozwolę, żebyś utknęła tak jak ja. Nie taką przyszłość przed tobą widzę, Mullory.
Całuję siwy meszek na jej skroniach.
– Wiem. Śpij dobrze.
Kocham babcię. Ale chwilami to dla mnie za dużo. Nie prosiłam się o… W końcu mam tylko szesnaście lat.
Łapię w locie opakowanie krakersów, po czym zaszywam się w swoim pokoju. Jedna ze sprężyn dźga mnie pod żebra, gdy padam na łóżko i sięgam po plecak. Wyjmuję z niego pamiętnik, uważając, żeby nie dotknąć listów.
Przechodzę od razu do zaznaczonej oślim uchem strony, na której wypisałam wszystkie numery telefoniczne, spod jakich mama dzwoniła. Dubaj. Alaska, Montana. Rosja. Mama wiecznie uganiała się za czymś, tak samo jak coś wiecznie uganiało się za nią. Dziwo znajdowało sposób, żeby przeniknąć do naszej rzeczywistości, ilekroć mama zatrzymała się w jednym miejscu na dłużej – przy czym im starsza byłam, tym bardziej skracał się ten czas. We wczesnym dzieciństwie pozostawałyśmy w jednym miejscu nawet przez kilka miesięcy, które jednak skurczyły się do tygodni, a one do dni. Tylko tyle trzeba było, żeby tajemnicze wiadomości przenikały spod tapety albo zostawały wyryte w powierzchni lustra. W okolicy wybuchały dziwne pożary. Ze ścian dochodziły głosy nawołujące moją mamę po imieniu. Nie przejmowałam się tym. Odwracałam się do Dziwa plecami, byle tylko mama była w pobliżu. Chwilami sobie myślę, że Dziwo częściowo wniknęło we mnie…
Bezmyślnie gładzę szkiełko maminego zegarka. Nie śmiem go zdjąć z nadgarstka, mimo że jest zepsuty. Bransoletka z luźnych ogniw ucierpiała od sadzy i ognia, ale tarcza nadal jest czytelna. Nienaruszona. Choć wskazówki zamarły w jednej pozycji – jakby w oczekiwaniu na jej powrót.
Tym razem jest inaczej. Odejście mamy wydaje się ostateczne. Spalenie domu to poważna sprawa.
Gdy powieki zaczynają mi opadać, zsuwam z ramion kurtkę i popatruję na listy jednym okiem, wstrzymując oddech. Każdy z zapachów kusi i wydaje się dekadencki.
Nie, nie mogę żadnego otworzyć.
Są podejrzanie ciężkie, a poza tym – ilekroć je choćby musnę – wywołują u mnie gęsią skórkę. Coś tu jest zdecydowanie nie tak. W dłoniach zachowują się dziwnie, jakby miały wiele wspólnego z Dziwem, przed którym mama kazała mi uciekać. Problem jednak w tym, że nie wiem, czy jestem wystarczająco szybka.
MULLORY
Trzy następne listy przychodzą szybko jeden po drugim, jakby nadawca zaczynał się wkurzać. Aż brzęczą w moim plecaku, kiedy pedałuję w pośpiechu do domu, by jak najszybciej uciec przed marznącym deszczem, który zamienia ulice i chodniki w lodowisko.
Zęby mi szczękają, kiedy wspinam się na swoje piętro, marząc o gorącym prysznicu, a gdy staję przed drzwiami mieszkania, nieoczekiwanie słyszę za nimi obcy głos.
– Mullory – wita mnie ciepły świergot, ledwie przestąpię próg.
Na brzeżku kanapy siedzi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w średnio atrakcyjne spodnie i w sweter robiony na drutach. W ręku trzyma podkładkę do pisania.
Nie podoba mi się już na pierwszy rzut oka. Jego podkładka także.
– Kim pan jest? – pytam ochrypłym szeptem.
Z jakiegoś powodu moje pytanie skłania mężczyznę do śmiechu.
– Mam na imię Elliot. Miło mi cię poznać, Mullory. Jestem pracownikiem socjalnym. Właśnie gawędziliśmy sobie z twoją babcią…
– O czym? – wpadam mu w słowo, robiąc krok ku babci, aby zasłonić ją własnym ciałem. Przez cały ten czas serce o mało nie wyskoczy mi z gardła.
Elliot tylko mi się przygląda; oczy ma lodowato niebieskie i jakby smutne. Wiję się pod jego spojrzeniem, bo mimo że siedzi, udaje mu się patrzeć na mnie z góry.
– Mullory… – zaczyna ostrożnie. – Nie udało nam się zlokalizować twojej matki.
– Ona gdzieś tam jest – wyrzucam z siebie, zanim zrobi mi się ciemno przed oczami.
Panika napędza moje strachy. Płomienie liżą poczerniałe zgliszcza naszego domu. W oddali wyją syreny, ja zaś czuję, że się chwieję. Znów wracam w myślach do tamtego dnia, gdy mama zniknęła. „Przykro mi, Mullory… nic nie rozumiesz… Uciekaj, jeśli znajdzie cię Dziwo”.
– Mullory… Mullory!
Babcia ściska mnie za rękę, a kiedy czuję znajome ciepło jej ciała, natychmiast wyrywam się ze wspomnień i przenoszę znów do naszego mieszkanka.
– Martwi nas twoja sytuacja rodzinna – kontynuuje delikatnie Elliot, jakby moja sytuacja rodzinna była czymś kruchym.
Przełykam łzy.
– Z moją sytuacją rodzinną jest wszystko w porządku – kłamię.
Za nic nie wyznam prawdy, ponieważ nie chcę, aby odebrano mnie babci. Tylko ona mi została.
– Myślę, że jestem w stanie ci pomóc. Do tego stopnia, że moje dalsze wizyty nie będą już konieczne – dodaje Elliot i puszcza do mnie oko.
To nareszcie przykuwa moją uwagę.
– O czym pan mówi?
Elliot macha kopertą.
Płuca odmawiają mi posłuszeństwa, wzbraniają się przed kolejnym oddechem. Koperta jest taka jak one wszystkie – z moim adresem i z kwiatową nutą przypominającą mydło, którego używała mama.
Kręcę głową, starając się stopić z kanapą.
– Nie bądź niemądra. – Elliot ze śmiechem rzuca mi kopertę na kolana. – Otwórz.
Nie śmiem otworzyć nawet ust. Otacza mnie zapach mamy tak silny, że muszę zacisnąć mocno powieki. „Uciekaj, jeśli znajdzie cię Dziwo”.
– Mullory, to tylko list – dodaje Elliot, wyraźnie stropiony.
Po pierwsze ma rację, a po drugie jest pracownikiem socjalnym. Nie mam wyboru. Muszę otworzyć przy nim ten list. Ukłucie ulgi dowodzi prawdy, której nie jestem gotowa przyjąć do wiadomości, tej mianowicie, że pragnę otworzyć wszystkie otrzymane listy – i to jak! Ciągnie mnie do tego jak do skoku z wysokiego klifu w nieznane wody. Wewnątrz cała aż drżę.
Elliot czeka cierpliwie, aż złamię woskową pieczęć i rozwinę grubą kartkę teksturowanego papieru pokrytego perlącym się pismem, które lśni w blasku fluorescencyjnej lampy. W naszym mieszkaniu nic nie błyszczy, chyba że foliowe opakowania dań do mikrofalówki.
Szanowna Panno Mullory Everly Prudence!
Dziękuję, że w końcu zdecydowała się Pani otworzyć list, choć doprawdy – do siedmiu razy sztuka to lekka przesada.
Owiewa mnie chłód czegoś złowieszczego i krystalizuje się w czystą panikę. Pozwoliłam, żeby Dziwo mnie znalazło. Zerkam niespokojnie na Elliota, ale on tylko mruga do mnie zachęcająco.
– Czytaj dalej.
Gratulacje! Została Pani wymieniona przez Xaviera Martina Romana Stoutmire’a w jego testamencie jako potencjalna spadkobierczyni, w związku z czym zaprasza się Panią do jego rezydencji w Hamptons.
Odrywam spojrzenie od listu.
– To jakiś żart?
– Skądże. – Elliot rozbraja mnie uśmiechem. – Pan Stoutmire był w posiadaniu znacznego majątku – dodaje obiecująco, jakbym była łasa na przekupstwo.
Nie da się ukryć, jestem.
Kontynuuję lekturę.
Przyznanie spadku po wspomnianym wyżej spadkodawcy nastąpi w wyniku i po rozstrzygnięciu gry znanej jako Mystery Royale. Do uczestnictwa w rozgrywce, która rozpocznie się w ten piątek – to jest dwudziestego drugiego października – zaproszono wszystkich krewnych testatora, jak również dwie przypadkowe osoby. Przy kolacji, na którą zapraszamy o godzinie osiemnastej, ujawniona zostanie tajemnica będąca przedmiotem rozgrywki. Uprasza się wszystkich potencjalnych spadkobierców o stawienie się osobiście pod rygorem skreślenia z listy graczy.
– Gra?
– Raczej szansa – poprawia mnie Elliot. – Masz niezwykłe szczęście, że znalazłaś się na liście. Pan Stoutmire był znany ze swej działalności dobroczynnej.
– Ale… dlaczego ja?
– A dlaczego by nie? Ta szansa ci się należy jak każdemu, a może nawet bardziej. Jeśli wygrasz, będziesz mogła przenieść się z babcią do domu z prawdziwego zdarzenia. Wynajmiesz całodobową opiekunkę… – Elliot roztacza przede mną wizję przyszłości, w której wszystkie moje problemy przestały istnieć.
Przekłuwam jego bańkę samozadowolenia jednym zdaniem:
– Nie ma mowy, żebym do piątku znalazła się w Hamptons.
Elliot sięga do aktówki.
– Fundacja Stoutmire’ów zadbała o takie drobiazgi. – Wręcza mi dokumenty podróży wydrukowane na papierze kredowym.
Ale co z babcią? Nie mogę jej ot tak zostawić, jest na to zbyt schorowana. Lekarze przy każdej okazji powtarzają mi, że powinnam jak najczęściej dotrzymywać jej towarzystwa, po czym klepią mnie po ręku i oferują garść cukierków lukrecjowych, jakby mogły w czymś pomóc. Przyjmuję je zawsze, lecz nigdy nie jestem z tego dumna.
– Nie mogę zostawić babci.
– Nic mi nie będzie – świszczy matka mojej matki.
– O to także już zadbano – zapewnia Elliot, pokazując ulotkę z uśmiechniętą szeroko staruszką. – Twoja babcia zyska całodobową opiekę, najlepszą z możliwych.
Przez chwilę nic nie mówię, siedzę tylko z rozdziawioną buzią, a mój umysł pracuje na najwyższych obrotach. Jakby tym zwabione w pokoju pokazały się czarne balony z lodówki, które upchnęłam w szafie – nie dałam rady ani ich przekłuć, ani wypuścić na wolność, bo wystawione za okno wróciły przez otwór na listy w drzwiach wejściowych.
Elliot uśmiecha się na ich widok, jak gdyby nie było to co najmniej dziwne. Babcia wydaje się nieco spięta, ale milczy, przyzwyczajona do dziwów. Gdy pęka pierwszy balon, mam wrażenie, że zostałam postrzelona prosto w serce. Piszczę pośród deszczu czarno-złotego konfetti.
– Czy to nie cudowne?! – wykrzykuje Elliot, widząc, że konfetti zatacza kręgi, po czym układa się w słowa, które przez krótką chwilę wiszą w powietrzu:
Dziewięć dni.
Pęka drugi balon, uwalniając więcej konfetti i nową wiadomość:
Pięć przyjęć.
Pęka trzeci:
Jedna tajemnica.
Pęka czwarty:
Śmierć najlepszym przyjęciem!
Pęka piąty:
Serdeczne pozdrowienia zza grobu, Xavier Stoutmire.
Ostatnie drobinki konfetti opadają mi na nos, a ja strząsam je prędko, żałując, że nie jestem w stanie zapanować nad przyśpieszonym oddechem. Spoglądam na Elliota, ale on się uśmiecha, jakbyśmy byli we wspaniałym towarzystwie zamiast w moim dużym pokoju, gdzie podejrzanie pachnie babeczkami i cydrem.
W końcu odnajduję język w gębie.
– Nie mogę sobie pozwolić na tygodniową nieobecność w szkole – mówię stanowczo.
– Mullory – zwraca się do mnie Elliot jedwabistym głosem. – Fundacja Stoutmire’ów załatwiła wszystko z dyrekcją twojej szkoły. Całe przedsięwzięcie zostało potraktowane jako projekt, którym będziesz mogła się pochwalić w swoim CV.
Toczymy walkę na słowa. Pokonana wypuszczam powietrze z płuc. Nie mam więcej wymówek i Elliot dobrze o tym wie.
– Zatem doskonale – rzuca, podnosząc się z miejsca. – Myślę, że rezydencja w Hamptons ci się spodoba. Słyszałem, że zapiera dech w piersi. – Uśmiecha się znowu, ciepło i pokrzepiająco. – Nie denerwuj się, Mullory. Potraktuj to jako szansę jedną na milion. Zresztą: co masz do stracenia?
Patrzę na list z niedowierzaniem. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie było nic poza pustą kartką, widnieją słowa:
Spokrewnieni spadkobiercy:
panna Ellison Louisa Stoutmire: prawnuczka, 17 lat
pan Whitaker Lee Stoutmire: prawnuk, 17 lat
pan Lyric Edison Stoutmire: prawnuk, 16 lat
panna Quinby Lenora Markshire: prawnuczka, 13 lat
pan Martin Francis Markshire: prawnuczek, 12 lat.
Niespokrewnieni spadkobiercy:
pan Mateo Phillipe Maldonado: 16 lat
panna Mullory Everly Prudence: 16 lat.
Skoncentruj się. Każdy szczegół ma znaczenie.
I tyle. Jakaś mętna rada tuż pod moim imieniem, które pojawiło się na papierze, zanim przyjęłam zaproszenie. Jak mogłam na to pozwolić? Nigdzie nie jadę. Nie powinnam. Nie mogę.
Zapach maminego mydła unoszący się z kartki w końcu wywołuje łzy. Zgniatam list w kulkę i przykładam do niej zapałkę. Nic się jednak nie dzieje. Jak się okazuje, Dziwo jest niepalne.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
