Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
53 osoby interesują się tą książką
Ciepła, czarująca opowieść o wiedźmie i sekretach, skrywanych przed nią przez jej własny kowen. Powieść w duchu książek Totalna magia oraz Magia praktyczna.
Hecate Goodwin, dla przyjaciół Kate, ułożyła sobie idealne życie jako wiedźma pogranicza – mieszka w chatce na odludziu, za towarzystwo mając jedynie czarnego kota. Spędza dnie na zbieraniu ziół w Lesie Ipswich, pracach w ogrodzie i tworzeniu nalewek, które następnie sprzedaje we własnej aptece.
Codzienność Kate zostaje zaburzona w momencie, gdy jej starsza siostra Miranda prosi ją o zorganizowanie corocznego sabatu na Halloween. Ta data oznacza dla wiedźm początek nowego roku, jest również dniem urodzin Kate. Nacisk ze strony kowenu, aby uczynić ten wieczór niezapomnianym, nasila się z każdym dniem. A żeby nie było zbyt łatwo, na progu chatki Kate staje przystojny mężczyzna z jej przeszłości, prosząc o schronienie.
Matthew Cypher bynajmniej nie jest zwykłą zbłąkaną duszą – praktykuje zakazaną magię, więc kobieta musi zachować czujność. Godząc ze sobą przybycie Matthew i przygotowania do Halloween, Kate natrafia na starą księgę zawierającą mroczną magię. Ogarnia ją przerażenie, gdy zdaje sobie sprawę, że krwistoczerwony napis został wykonany znajomym jej charakterem pisma – należącym do jej niedawno zmarłej matki. Bojąc się tknąć przedmiotu zbrukanego mroczną mocą, dziewczyna nie ma innego wyboru, niż zwrócić się po pomoc do swojego gościa. Jej wyidealizowane wyobrażenie o matce zaczyna się kruszyć, a gdy ona i Matthew coraz bardziej się do siebie zbliżają, Hecate musi ponownie rozważyć, komu tak naprawdę może zaufać.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: A Dark and Secret Magic
Copyright © Wallis Kinney 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Anna Łakuta, Martyna Góralewska, Magdalena Kłodowska
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Ilustracja na okładce: Anna Niemczak
ISBN 978-83-8418-336-6 ·Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Od autorki
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Wycinki z zielnika hacate goodwin
Podziękowania
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla mojej siostry Shirley. Ta książka zawsze była dla Ciebie
Mroczna i tajemna magia to celebracja sezonu jesiennego oraz hołd dla wszystkich tradycji i obchodów związanych z amerykańskim Halloween. Jej istotę stanowi przytulna ucieczka do świata nieco bardziej magicznego niż ten nas otaczający. Historia zawiera kilka mroczniejszych elementów, więc sporządziłam listę ostrzeżeń dla osób, które chciałyby się z nią zapoznać. Na mojej stronie internetowej znajduje się obszerniejszy ich spis.
Ostrzeżenia dotyczące zawartości: śmierć rodzica/żałoba, upuszczanie krwi, pocałunek ze strony złoczyńcy wbrew woli protagonisty, zniekształcenia ciała.
KTOŚ SIĘ ZBLIŻA
Okres graniczny rozpoczyna się tydzień przed Halloween. To mój ulubiony czas w roku: połowa drzew straciła już liście, a pozostałe przybierają odcień rozżarzonych węgli. Ogród i las przekazują ostatnie dary, nim zapadną w zimowy sen. Powietrze staje się rześkie, ale promienie słońca pozostają ciepłe, a tradycje i celebracje związane ze zbliżającym się nowym rokiem przywołują cudowne uczucie nostalgii. Właśnie w ciągu tego tygodnia moja magia staje się najsilniejsza.
Od kilku godzin powinnam leżeć już w łóżku, ale trzaskający ogień po mojej lewej i śpiący na kolanach kot sprawiają, że nie potrafię ruszyć się z antycznego fotela do czytania. Minuty mijają, a ciszę przerywają jedynie delikatne kocie chrapanie i dźwięk przesuwającej się po szydełku bawełnianej nici. Dzisiejszym dziełem jest mały biały duszek o przyjaznym uśmiechu i zarumienionych policzkach. Wpadłam nieco w szydełkowe szaleństwo, by udekorować moją chatkę na zbliżające się Halloween. Salon został już przygotowany na święto – pomarańczowe i czarne girlandy zwisają z gzymsu kominka, bawełniane pajęczyny oblepiają żyrandole, w palenisku tkwi żeliwny kocioł. W kuchni jednak brakuje jeszcze kilku świątecznych akcentów.
Przyszywam drugie maleńkie filcowe czarne oczko do twarzy duszka i wygładzam brzegi opuszkami palców.
– Jesteś taki uroczy – mówię, podziwiając figurkę wielkości gruszki leżącą na mojej dłoni.
Merlinowi wymyka się cichutkie miauknięcie. Spogląda na mnie przymkniętymi oczami pełnymi niezadowolenia.
– Przepraszam – szepczę.
Potrząsa uszami, czemu towarzyszy brzęk jego obróżki. Wstaje z moich kolan, by przeciągnąć się leniwie, i zeskakuje, po czym sadowi się na ciemnozielonej kanapie po drugiej stronie salonu.
– Masz niezły charakterek jak na kota bojącego się myszy – rzucam w stronę czarnej sterty puszystego futerka.
Posyła mi jeszcze jedno pełne konsternacji spojrzenie, po czym kładzie głowę i ponownie zapada w drzemkę.
Przewracam oczami na tę jego dramatyczność i niosę świeżo skończonego duszka w stronę kuchennego okna. Idealnie pasuje do pozostałych szydełkowych dekoracji stojących na parapecie: dyni z wijącymi się zielonymi pędami, wielkich cukierków w kształcie ziaren kukurydzy i małego czarnego kota, którego wzorowałam na Merlinie. Dzięki zestawowi figurek i ręcznie robionym wiązankom z zasuszonych liści klonu ułożonym w oknach kuchenna dekoracja nareszcie zaczyna nabierać kształtu.
Zegar na kominku brzęczy; trzy uderzenia karcą mnie za to, że nadal nie jestem pogrążona we śnie. Wraz z ostatnim uderzeniem oparta o ścianę kuchni poskręcana miotła z orzesznika pochyla się i upada na drewnianą podłogę.
Merlin wydaje przeraźliwy pisk, zeskakuje z kanapy i ucieka z salonu.
Czuję ucisk w żołądku. Do głowy przychodzi mi stare powiedzenie matki o przewracających się miotłach.
Ktoś się zbliża.
Pozbywam się tej myśli, odkładam miotłę na miejsce w kącie i sprawdzam przód chatki: ciemne drewniane ściany, czysta kuchnia, zabałaganiony stół, zioła wymagające uporządkowania. Wszystko znajduje się na swoim miejscu. Noc na zewnątrz jest cicha. Na szczycie wzgórza widocznego z okna chatki stoi Dwór Goodwinów odcinający się na tle atramentowoczarnego nieba; w jego wielkich szybach odbijają się gwiazdy. Ponad dekadę temu wyprowadziłam się z rodzinnej rezydencji i spod kochającego, ale i czujnego oka matki. Teraz pustka panująca w posiadłości rzuca nierzeczywisty cień na moje dzieciństwo. Z każdym mijającym dniem młodzieńcze lata odchodzą w niepamięć, by nigdy już nie powrócić. A jednak mury pozostające ich świadkami nadal tam stoją, a w nich odbijają się moje wspomnienia.
Wzgórze otaczające chatkę porośnięte jest Lasem Ipswich. Drzewa przypominają zamrożone figury na tle nieba, nie porusza nimi najdrobniejszy szmer wiatru. Wyglądają, jakby na coś czekały.
Każda wiedźma ma swój sposób przepowiadania przyszłości. Moja starsza siostra, Miranda, twierdzi, że szepcze do niej morskie szkło, zebrane na dalekich wybrzeżach. Młodsza siostra, Celeste, wróży z kart tarota i z ruchu planet. Do mnie, wiedźmy pogranicza, przychodzą wizje pod postacią otulonych mgłą snów. Jeśli nie śpię, spoglądam w las, a dzisiejszy widok drzew pogrążonych w czuwaniu wytrąca mnie z równowagi. Kilka mil za linią lasu rozciąga się cmentarz – miejsce spoczynku każdej matki z rodu Goodwinów z ostatnich czterystu lat. Również mojej.
Nie odwiedziłam jej, odkąd została pochowana w czerwcu.
Bam!
Podskakuję, przyciskając dłoń do piersi. Miotła znowu upadła, a jej drewniany trzonek wskazuje dokładnie na moje frontowe drzwi.
– Co próbujesz mi przekazać, ty natrętny przedmiocie? – pytam, podnosząc ją i kładąc na stole.
Może witki się powykrzywiały? Muszę jutro poprzycinać je w wolnej chwili. Dziś jest już na to zdecydowanie zbyt późno. Po raz ostatni pobieżnie spoglądam przez okno na las, nad którym kłębi się gęsta mgła. Coś znajdującego się tuż za linią drzew przerywa powoli rozprzestrzeniający się opar.
Serce tłucze mi się w piersi. Przez wirującą biel przechodzi stara kobieta odziana w długą białą koszulę nocną, podobną do mojej. Cicho się zbliżam i przyciskam nos do okna. Z każdym moim wydechem szyba coraz bardziej paruje. Z każdym wdechem – oczyszcza się. A kobieta nadal się zbliża.
Margaret Halliwell.
Starsza z mojego kowenu i czarownica morska, taka jak Miranda.
Bez tchu i z przekleństwem na ustach łapię wełniany płaszcz i narzucam go na koszulę nocną, zanim otwieram szeroko drzwi i wybiegam boso na zimno.
– Mags? Wszystko w porządku?! – wołam.
Przystaje i wpatruje się we mnie, jej siwe włosy powiewają w bezwietrznej mgle.
– Hecate – odzywa się dziwnym, płaskim głosem.
– Jestem tutaj – wykrztuszam zdyszana, gdy do niej docieram. Zrzucam płaszcz i podaję jej okrycie, ale ona nie wykonuje ruchu, by go wziąć. – Co się stało, Mags? Jak się tutaj dostałaś? Dobrze się czujesz?
Jednym z moich obowiązków jako wiedźmy pogranicza jest opieka nad chorymi członkami Klucza Atlantyku, kowenu, w który się wrodziłam. Liczy sobie ponad sto trzydzieści wiedźm, więc ciągle pozostaję zajęta. Margaret ma prawie osiemdziesiąt lat, więc ostatnimi czasy zaczęła podupadać na zdrowiu. Od roku co dwa miesiące przygotowuję jej słoiczek z balsamem z głogu, mającym jej pomóc w zmaganiach z przewlekłym zmęczeniem. Zaledwie kilka dni temu wysłałam najnowszą dawkę.
– On mnie wzywa, Hecate. Muszę iść – szepcze.
Moje serce przeszywa ból.
– Wszystko w porządku, Mags. Pomogę ci wrócić do domu – zapewniam spokojnie.
Kilka lat temu zmarł jej mąż, a ona od jakiegoś czasu zaczęła mylić przeszłość z teraźniejszością.
Wyciąga do mnie pomarszczoną dłoń. Waham się. Rzadko kiedy dotykam ludzi – taka bliskość raczej wywołuje dyskomfort, a nie pociechę. Nawet pacjenci przyzwyczaili się do mojego delikatnego dotyku, lecz odmówienie jej tej małej oznaki współczucia stałoby się okrucieństwem z mojej strony. Uśmiecham się i łapię ją za rękę.
Ból nadchodzi natychmiast. Żołądek skręca mi się, jakby zasysał go odkurzacz. Każdy włosek na moich ramionach staje dęba, skóra zaczyna szczypać i kłuć, uszy zatykają się od ciśnienia. Próbuję wyrwać dłoń, ale Margaret zacisnęła palce na moim nadgarstku w żelaznym uścisku. Intencja jej magii otacza mnie, owijając się jak boa dusiciel i paląc zimnem.
– Mags! – Ledwie z siebie wyduszam. – Co robisz?!
– Nie jesteś tym, czym być powinnaś, mała dziewczynko. – To nie jej głos. To głęboki, chrapliwy syk. – To wielkie rozczarowanie.
– Wypuść mnie! – żądam, szarpiąc się, by wyrwać się z jej uścisku. Panika rośnie w mojej piersi.
Nawet o tej porze roku, kiedy jestem najsilniejsza, nie posiadam takiej magii, by walczyć ze starszą z kowenu.
Margaret sapie i nacisk wokół mojego ciała delikatnie słabnie, gdy wzrok kobiety się wyostrza.
– Nie mam już więcej czasu – szepcze teraz już normalnym głosem. – W obliczu zbliżającego się Samhain zasłona słabnie. Król Podziemi cię sprawdza. Znajdź księgę swojej matki, a się dowiesz, czemu zostałaś wiedźmą pogranicza.
Mgła wokół gęstnieje, przez opar przeciskają się rozmazane postacie. Ból w uszach brzmi jak ryczący pociąg. Kłucie wybucha płonącym ogniem. Wrzeszczę, wyrywając nadgarstek z jej uścisku. Przeszywające cierpienie rozrywa mój brzuch i upadam w tył, na ziemię.
SZEŚĆ DNI DO HALLOWEEN
W okno uderza lekki kapuśniaczek. Niebo nad Massachusetts nadal pogrążone jest we śnie i minie jeszcze trochę czasu, nim zniknie poranna mgła. Leżący na poduszce przy mojej głowie Merlin mruczy cicho, wyciągając łapki na moim ramieniu. Wpatruję się w deski sufitowe, nie pamiętając, kiedy zasnęłam. Bezwiednie pocieram nadgarstek – nie piecze, na skórze nie ma śladów paznokci.
Król Podziemi cię sprawdza… mruczę pod nosem nieznane określenie.
Żywe, osobliwe sny nie są mi obce. Ten wczorajszy jednak wydał mi się wyjątkowo tajemniczy.
Znajdź księgę swojej matki, a się dowiesz, czemu zostałaś wiedźmą pogranicza.
W Kluczu Atlantyku tradycja nakazuje, aby dziewczynka wyczekała trzynastych urodzin, nim wybierze magię. Natomiast matka wybrała mi ścieżkę w dniu moich narodzin. Gdy tamtego Halloween zaszło słońce, zawinęła mnie w kocyk o barwie zieleni lasu, nazwała Hecate Goodwin i z dumą oświadczyła zebranym wokół kobietom, że zostanę wiedźmą pogranicza. To starożytna praktyka, zostałabym pierwszą tego typu czarownicą w kowenie od prawie dwustu lat. Jej oświadczenie wywołało falę szeptów wśród członkiń Klucza Atlantyku.
Dlaczego Sybil Goodwin to zrobiła?
Do czego zwykła wiedźma kuchenna potrzebuje córki jako wiedźmy pogranicza?
Jak pozbawiona wyboru dziewczynka mogła w całości oddać się swojemu rzemiosłu?
Zwłaszcza ten ostatni szept towarzyszył mi jako wiszące nade mną widmo wątpliwości przez lata nauki w dzieciństwie. Nie znalazłszy żadnej żyjącej wiedźmy pogranicza, która mogłaby zostać moją mentorką, musiałam polegać na dziurawej wiedzy matki i pozostałych członkiń kowenu. Lecz teraz, w wieku trzydziestu jeden lat, przyzwyczaiłam się do swojego rzemiosła, nawet jeśli oznaczało to samotnicze życie. Jaka szkoda, że moja podświadomość postanowiła otworzyć stare rany. Czyż nie przebolałam już dawno faktu, że pozbawiono mnie wyboru?
– Dziwne sny przy zbliżającym się Samhain. To nie najlepszy omen na nadchodzący nowy rok – szepczę, pozwalając nadgarstkowi opaść z powrotem na łóżko.
Merlin przyciska pyszczek do mojej szyi, łaskocząc wibrysami. Wzmaga się dźwięk deszczu obijającego się o szybę. Idealna pogoda.
Chciałabym pozostać w łóżku, z kotem w ramionach, i sięgnąć po książkę leżącą na stoliku obok. To zbiór romansów arturiańskich – tak gruby, że mogłabym się w nim zatracić. Niestety dziś wypada dzień roboczy. Muszę to sobie powtórzyć jeszcze trzy razy, zanim w końcu się podnoszę.
W spiżarni na tyłach chatki stoi wielka szklana szafka. Trzymam w niej wszystkie mieszanki przygotowane w ostatnim czasie dla apteki Kruk i Starucha w Ipswich, której jestem współwłaścicielką. Leżą tam jesienne saszetki zapachowe pachnące cynamonem i klonowym bourbonem, kilka nowych maści oraz trzydzieści butelek mazideł, szczególnie przydatnych do łagodzenia ukąszeń pająków, dezynfekowania ran i łagodzenia bólu mięśni. Każdy towar opatrzony został ceną i naklejką z logo Kruka i Staruchy.
Wkładam wszystkie przedmioty do koszyka, szybko przebieram się w odzież roboczą i karmię upominającego się Merlina. Widok miotły na kuchennym stole i dokończona figurka duszka stojąca na parapecie sprawiają, że staję jak wryta.
Czyli to wszystko jednak się wydarzyło? W takim razie kiedy poszłam do łóżka i śniła mi się Margaret? Zżerana zmieszaniem, opuszczam chatkę.
Jest chłodno, ale nie przenikliwie. Mimo tego naciągam kaptur oliwkowozielonej kurtki przeciwdeszczowej na głowę, żeby chronić uszy przed zimnem, i ruszam na rowerze w stronę miasta.
Nie mijają mnie żadne samochody, więc drogę mam dla siebie. Korony drzew lśnią kolorem jesiennego ognia. Otula je koc niskiej mgły, zasłaniający fragmenty barwnego listowia. Koła roweru mkną po asfalcie, poły płaszcza łopoczą wokół na wietrze. Mogę niemal sobie wyobrazić, że lecę na miotle setki stóp nad ziemią, przez gęste chmury podświetlane księżycem. Rozbawiona tą myślą, śmieję się lekko.
Kiedy docieram do Main Street w Ipswich, mgła zdążyła już się wycofać, a drogę przejęły samochody, zmuszając mnie do zejścia z roweru i przebycia pozostałego dystansu pieszo. Pracownicy dekorują lampy uliczne pomarańczowymi i czarnymi proporczykami i wieszają na kablach przebiegających nad drogą świąteczne latarenki. Przed wejściami do restauracji leżą bele siana, a właściciele sklepów układają w witrynach dynie. Gdy tylko na horyzoncie pojawia się Halloween, Ipswich nigdy nie zawodzi.
Przypinam rower do drzewa niedaleko chodnika, ściągam z niego koszyk i kieruję się do Kruka i Staruchy. Drzwi apteki się otwierają; dźwięk dzwonka ogłasza moje przybycie, a powietrze wypełnia zapach tysiąca ziół i świeczek. Rebecca Bennet, kierowniczka sklepu, stoi na drabinie tuż obok drzwi wejściowych, wieszając w oknie dekoracje. Przystaję i przyglądam się z konsternacją, jak przykleja do szyby roześmianego świętego Mikołaja. W rogu stoi mała choinka przystrojona zwisającymi z gałązek ozdóbkami, a pod nią – stosik zapakowanych prezentów.
– Czy znów mamy prowadzić tę dyskusję, Rebecco? – pytam zafrapowana.
Kobieta, ubrana w wyprasowaną czarną koszulkę i ciemne sprane jeansy, spogląda na mnie ze szczytu drabiny.
– Robię to, żeby zadowolić ludzi chodzących do kościoła, Kate – zauważa z uśmiechem. – Tylko dzięki temu, że tak bardzo angażujemy się w święta Bożego Narodzenia, przez resztę roku możemy być upiornym sklepikiem.
Rebecca zbliża się do pięćdziesiątki, więc ma około piętnaście lat mniej od mojej mamy. Nasze rodziny jednak zawsze pozostawały blisko. Jej matka, Winifred Bennet, i moja są… były najlepszymi przyjaciółkami. Rebecca, wiedźma ogrodowa, przejęła nauczanie mnie zielarstwa, gdy matka przekazała mi już wszystko, co wiedziała. Kiedy skończyłam dwadzieścia osiem lat, moja mentorka i ja wspólnie otwarłyśmy Kruka i Staruchę. Dzięki jej zdolnościom uprawiania najzdrowszych roślin i moim przepisom zmieniającym te rośliny w medycznie użyteczne, nasza mała apteka świetnie prosperuje już od trzech lat.
– Przyniosłam nowe potpourri i trzydzieści butelek mazideł – oznajmiam i unoszę koszyk rowerowy, nie ciągnąc debaty nad dekoracją. Nie ma sensu wałkować tego również w tym roku.
– Wspaniale – przyznaje Rebecca, podkreślając pierwszą sylabę. Schodzi z drabiny i bierze pudełko z zaopatrzeniem. – Znikną do końca tygodnia.
– Mam taką nadzieję – śmieję się. – Dzięki temu byłoby mnie stać na zakupy aż do świąt Bożego Narodzenia. Merlin zaczął ostatnio gustować w drogiej mokrej karmie, co może doprowadzić moje finanse do ruiny.
Kobieta prycha.
– Może zamiast kupować coś dla kota, sprawisz sobie ładny prezent urodzinowy? W końcu najbliższa sobota to nie taki zwykły dzień. – Patrzy mi w oczy z oczekiwaniem, przez co usilnie muszę powstrzymać grymas.
Kobiety z Klucza Atlantyku otrzymują magię z linii rodu starszych. Ale magia, jeśli nie zostanie ujarzmiona, w końcu zanika. Właśnie dlatego członkinie naszego kowenu skupiają się na jednym obszarze, poświęcając się mu w wieku trzynastu lat. Im więcej ćwiczymy, tym silniejsze się stajemy. Natomiast przez ostatnich kilka pokoleń wspólna moc osłabła. Kiedy moja babcia była dziewczynką, starsze, chcąc powstrzymać tę utratę, zaczęły zmuszać czarownice do Ograniczenia. W dniu trzydziestych pierwszych urodzin wiedźma przechodzi rytuał usuwający jej zdolności do wykonywania wszelkiej magii poza tą wyuczoną. Pozwala to poświęcić się wybranemu rzemiosłu i zapobiega osłabieniu mocy Klucza Atlantyku z biegiem czasu.
– Jesteś gotowa na swoje urodziny, prawda? – pyta Rebecca, bo zbyt długo zachowuję milczenie.
– Oczywiście – oświadczam. – Po prostu… to moje pierwsze urodziny, odkąd straciłam mamę. Będzie dziwnie.
Przytakuje mi ze współczuciem i posyła smutny uśmiech.
Ta wymówka pozostaje tylko częściowo prawdziwa, ale nie mogę powiedzieć Rebecce, co tak naprawdę stanowi największy powód mojego wahania – to fakt, że Ograniczenie przeprowadzi jej matka, Winifred Bennet. Przywódczyni Klucza Atlantyku jest wiedźmą metamagii, zdolną manipulować samą strukturą mocy. Ze wszystkich rzemiosł uznawanych przez nasz kowen, metamagia pozostaje jedną z najniebezpieczniejszych, zwłaszcza dla praktykującej ją wiedźmy. Przez ostatnie lata można było dostrzec, że Winifred czuje się coraz bardziej nadwerężona. Stała się nieobliczalna i nieprzewidywalna, a ja jednak wolałabym przeżyć Halloween w spokoju i ciszy.
Uwaga Rebeki przenosi się na starszą parę wchodzącą do Kruka i Staruchy. Wita ich wylewnie, a ja wymykam się na tyły sklepu. Przechodzę obok mydełek, świeczek, maści i kryształów cukru, ale i bardziej duchowych przedmiotów – kadzidełka, kryształy i przedmioty wspomagające płodność ciągną się wzdłuż tylnej ściany.
– Ginny! – Rebecca woła nastoletnią córkę, siedzącą przy jednym ze stolików na zapleczu. – Przesuń swoje rzeczy i zrób miejsce dla cioci Kate.
Dziewczyna, obdarzona taką samą burzą czarnych loków jak wszystkie wiedźmy z rodu Bennetów, spogląda na mnie znad czytanej książki.
– Cześć, Kate – wita się, zbierając z blatu torbę, różne woluminy i tuziny przyborów szkolnych. – Jakie masz zdanie na temat prozy Malory’ego? – pyta, gdy siadam.
– Jeszcze się w nią nie zagłębiłam – oznajmiam ze szczerością, kładąc na stole pusty koszyk i skórzaną torbę.
Jej nastoletnia dezaprobata tnie jak najostrzejszy nóż. Pożyczyła mi Le Morte d’Arthur cztery dni temu. Ginny, która od dwóch lat szkoli się na wiedźmę książkową i wystarczy, że potrzyma egzemplarz w dłoniach, by wiedzieć, co czai się na jej kartkach, nie potrafi zrozumieć, że innym może zająć więcej niż popołudnie zapoznanie się z jakąś powieścią. Wygląda na to, że nawet ja nie zasługuję na jej wyrozumiałość, mimo że pożyczone legendy arturiańskie mają ponad osiemset stron.
– Cóż – rzuca oschle. – Skończysz do Halloween? Moja inna przyjaciółka też chce ją przeczytać.
Ulubioną groźbą Ginny pozostaje „inna przyjaciółka”. Nawet kiedy zajmowałam się nią, gdy była maluchem, nigdy nie lubiła się dzielić zabawkami.
– Jasne – przytakuję. Mam tak niewiele planów na przyszły tydzień, że ta obietnica staje się niemal wykonalna.
Siadam przy stole obok niej i wyciągam ze skórzanej torby Zielnik. Z kieszeni wyjmuję ciemnoniebieskie, szklane pióro wieczne z wygrawerowanymi na nim gwiazdami – prezent od Celeste. Mój Zielnik otwiera się sam z siebie, kiedy ściągam z pióra zatyczkę.
Ginny przygląda się zza krawędzi książki mojej oprawionej w skórę księdze zaklęć, a w jej oczach czai się cień zazdrości.
– Wiesz, że babcia nadal nie chce mi zrobić mojej? – oburza się, gdy zdaje sobie sprawę, że przyłapałam ją na patrzeniu.
– Wiem i przykro mi z tego powodu – zapewniam.
Winifred tworzy wszystkie księgi czarów dla kobiet z Klucza Atlantyku. W ten papier tchnięta jest jej metamagia, dzięki czemu dopasowuje się do potrzeb wiedźmy, do której należą. Są naszymi pamiętnikami, encyklopediami, zapiskami naszych magicznych praktyk. Winifred jednak odmawia tworzenia ksiąg zaklęć dla książkowych wiedźm i nie złamała tej zasady nawet w przypadku własnej wnuczki.
– Pewnego razu twoja babcia powiedziała, że wiedźmy książkowe mają pewną przypadłość: używają zaczarowanego papieru do zapisywania powieści. Nigdy ich nie skończą, tylko stale poprawiają, tak długo, aż strony stają się całe czarne od tuszu.
Ginny prycha.
– Nie rozumiem, dlaczego mam zostać ukarana za złe zachowanie innych osób.
Rzucam pełne znaczenia spojrzenie w stronę jej rąk. Ubrudzone tuszem palce wskazują na długie noce spędzone na bazgraniu na każdym pustym skrawku papieru, jaki jest w stanie znaleźć. Dziewczyna marszczy brwi i chowa dłonie pod stołem, z dala od mojego wzroku.
– Ech, nieważne – mamrocze pod nosem.
Przygryzam usta, by ukryć uśmiech, i wracam spojrzeniem do mojego Zielnika. Na przodzie jego brązowej skórzanej okładki widnieje wygrawerowany duży klon, odbijający się w lustrze sadzawki, a sama książka wygląda jak nowa – czyli tak samo, jak w dniu moich dwunastych urodzin, kiedy ją dostałam. Nawet po tylu latach i po tuzinach wypadków w kuchni nadal pachnie ulubionym fotelem mojego ojca. Jedyną oznaką zmian pozostaje jej grubość.
– Strony pojawiają się, gdy ich potrzebujesz – poinformowała mama, gdy pewnego razu wybiegłam z pokoju przerażona, że zabraknie mi kartek.
Porównywałam wtedy swój nowy i cienki Zielnik z jej Księgą Przepisów, większą, niż mogły pomieścić moje małe rączki.
Kartki książki przewracają się same, aż w końcu natrafiają na stronę, o którą mi chodziło. Codzienną listę rzeczy do zrobienia.
• Poranna rutyna (ubrać się, nakarmić Merlina, itd.)
• Wyszczotkować M.
• Dostarczyć maści i paczki do Kruka i Staruchy
• Czterogodzinna zmiana w K&S
• Wpis w dzienniku
• Wieczorna rutyna (jedna godzina: czytania, haftowania, szydełkowania, ziołolecznictwa)
• Przygotować śniadanie na jutro – nocna owsianka z cynamonem i owocami
• Spisać listę rzeczy do zrobienia na jutro.
Wykreślam już wykonane punkty i dodaję: Przyciąć witki miotły na dole listy.
Ginny przez chwilę kartkuje książkę w dłoniach, ale wkrótce znów skupia na mnie wzrok.
– O co chodzi? – zaciekawiam się.
– Czy kiedykolwiek cię to męczy? – docieka cicho.
– Czy co mnie męczy? – Odkładam pióro i przyglądam się jej, porzucając na chwilę swój Zielnik.
– Powtarzalność. Codziennie taka sama lista rzeczy do zrobienia: zbieranie składników, przychodzenie tutaj na zmianę, samotny powrót do chatki. Brak wyjazdów z Ipswich, to, że z nikim się nie widujesz. Czy to nie wyczerpujące?
Nastolatkowie naprawdę dopracowali sztukę brutalnej szczerości.
Nie odpowiadam natychmiast. Tuż obok naszego stolika klient przegląda talię tarota, co daje mi kilka chwil na zebranie myśli. Mimo prostolinijnego pytania ton Ginny nie brzmiał bezlitośnie. Przez ostatnie miesiące dziewczyna przechodzi przez fazę tęsknoty za romantyczną wersją interesującego życia gdzieś daleko stąd. Jej pytanie ma więcej wspólnego z nią samą niż ze mną.
– Nie męczy mnie to – odpieram. – Zbieranie składników i przygotowywanie zapasów dla sklepu to część mojego rzemiosła. To tak, jakbym cię spytała, czy kiedykolwiek męczy cię czytanie. – Posyłam jej przyjacielski uśmiech.
Ginny kręci głową, patrząc na mnie z obawą, ale i wyzwaniem w oczach.
– Ale ja wybrałam rzemiosło, Kate.
Właśnie o to chodzi. To odróżnia mnie od pozostałych członkiń Klucza Atlantyku.
– Ja w zasadzie też – odpowiadam, bawiąc się szklanym piórem. – Gdy skończyłam trzynaście lat, cały kowen zebrał się na skraju Lasu Ipswich, a ja przed obliczem starszyzny wybrałam swoje rzemiosło. Tak samo jak zrobiłaś to ty.
Wspomnienie tamtego dnia nigdy nie zblednie. Pełne litości szepty, gdy schodziłyśmy w dół wzgórza z Dworu Goodwinów. Badawcze spojrzenia, pod którymi aż się wiłam. Czułam też dezaprobatę lasu – to, jak drzewa wisiały nad nami w złowróżbnym osądzie, rozpoznając we mnie oszustkę, dziewczynkę jedynie udającą, że jest wiedźmą.
– Dlaczego je wybrałaś? – drąży Ginny.
Nie ona pierwsza zadaje mi to pytanie ani nie pierwsza sprawia, że brzmi ono zarówno jak pytanie, jak i osąd. Dlaczego dałam się wciągnąć w knowania swojej matki? Dlaczego nie zdecydowałam się, mimo wszystko, podążyć za tradycją kowenu? Niestety, odpowiedź na to sprawi, że moja wcześniejsza próba przedstawienia nas jako podobnych sobie zostanie zniweczona.
– Matka kazała mi to zrobić – odpowiadam szczerze i odchrząkuję niezręcznie, kiedy oczy Ginny rozszerzają się ze zdumienia.
Na początku się stawiałam. Planowałam w proteście biegać po lesie do momentu, aż pozwoliłaby mi podjąć własną decyzję. Lecz na pierwszą oznakę sprzeciwu matka złapała mnie za rękę – delikatnie, choć stanowczo – i przyłożyła dłoń do klonu stojącego na skraju lasu.
– Zrób, jak ci kazałam, Hecate – wyszeptała mi do ucha.
Nakaz matki jako starszej Klucza Atlantyku został przesączony starożytną magią – nie można go zignorować, nie wywołując przy tym gniewu kowenu.
Usłuchałam jej. Niechętna i nieprzygotowana, wybrałam wyznaczoną mi przez nią ścieżkę.
– Tak czy siak – zwracam się do Ginny – cieszę się, że to zrobiła. Doskonale wpasowuję się w wymagania mojego rzemiosła. – Właśnie dlatego, mimo niepokoju związanego z uczestnictwem Winifred Bennet, cieszę się na Ograniczenie. Po tylu latach w końcu to ja mogę dokonać wyboru.
Dziewczyna zaciska usta, nieprzekonana.
– Nigdy nie czujesz się samotna? – naciska.
– Mam Merlina – wytykam, co tylko sprawia, że wywraca oczami. – Tak, jestem sama. Taki właśnie los wiedźmy pogranicza; życie na granicy różnych rzeczy, brak przynależności do któregokolwiek świata. Ale to w porządku. Lubię być sam na sam ze swoimi myślami.
To nie do końca prawda. Odkąd matka odeszła zeszłego lata, zwiększyłam liczbę wizyt w Kruku i Starusze. Bez tego spędzałam całe dnie, nie odzywając się do nikogo. Właśnie w czasie tych długich okresów samotności staję się świadoma, jak wielką pustkę pozostawiła po sobie moja mama.
– No ale… czy nigdy nie pojawił się ktoś, kto według ciebie ulepszyłby tę ciszę? Ktoś, kogo chciałabyś zabrać ze sobą za granicę?
Unoszę brew.
– Ta książka to romans, prawda? – zgaduję.
Ginny często upodabnia się do bohaterów historii, która w danym momencie pochłania jej uwagę. Zanim jednak udaje mi się dojrzeć okładkę, kładzie na książce ubrudzoną tuszem dłoń, odmawiając mi tej informacji. Rany! Jest gorsza od Celeste, gdy ta miała te szesnaście lat.
– W porządku, skoro chcesz wiedzieć – kapituluję. – Był ktoś. Kiedyś. Jakąś dekadę temu znałam mężczyznę w moim wieku. Wydawał się czarujący, zabawny, pełen szacunku. Zabójczo przystojny, pachniał najbardziej upajającym zapachem, cynamonem i deszczem. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. I jeszcze szybciej staliśmy się wrogami.
Ginny mruży oczy, błyszczące oszołomieniem na myśl o moim dawno utraconym romansie.
– Nie wiedziałam, że był klątwiarzem Bramy Pacyfiku. – Przy ostatnim zdaniu przyjmuję intonację uczennicy opowiadającej przyjaciołom straszną historię przy ognisku.
Choć każdy kowen w kraju ma swoje dziwactwa, tylko Brama Pacyfiku odmawia ograniczenia nawet najbardziej odrażających form magii – magii korumpującej władającego oraz wymagającej niebezpiecznych ilości intencji i poświęcenia. Nawet te formy magii służące wyłącznie czynieniu zła są dozwolone. Brama Pacyfiku to przekleństwo Klucza Atlantyku.
Wyraz przerażenia twarzy Ginny jest cudowny. Mam nadzieję, że to ją nauczy, żeby nie zadawać wścibskich pytań.
Zezuje na mnie, bo prawdopodobnie zauważyła mój delikatny uśmieszek.
– Wydaje mi się, że kłamiesz – prycha, unosząc podbródek.
– Może tak jest – przyznaję, wzruszając ramionami, i wracam do pracy nad Zielnikiem.
Ponieważ sprawdziłam już listę rzeczy do zrobienia, przyszedł czas na wpis w dzienniku. Zielnik, odczytując moją intencję, odwraca kartki na tył, gdzie znajduje się pamiętnik. Czysta strona tylko czeka, aż zacznę pisać.
25 października
Wczorajszej nocy miałam dziwny sen. Czy to wiadomość od podświadomości?
Zamieram. Powinnam w tym tygodniu odwiedzić Margaret Halliwell. Sny bywają grymaśne i można je różnie intepretować, ale… Znów pocieram nadgarstek, przypominając sobie ukłucie jej dotyku i niepokojące słowa.
– Ginny – odzywam się, ponownie odkładając pióro, a dziewczyna spogląda na mnie z obawą. – Słyszałaś kiedyś o kimś takim jak Król Podziemia? – Może wśród jej kolekcji tysiąca ksiąg znajdzie się wzmianka, nić, za którą mogłabym podążyć.
Marszczy czoło w zamyśleniu.
– Nic nie przychodzi mi do głowy. Chcesz, żebym ci coś znalazła? – Jej oczy lśnią z ekscytacji.
Uwielbia, gdy ma świetny temat do badań, powód, by zagłębić się w lekturze.
Drzwi Kruka i Staruchy otwierają się z brzękiem, a do środka wchodzą kolejni klienci. Rebecca wita ich ciepło, a ja przypominam sobie o obowiązkach sklepowych, które do tej pory zbywałam.
– Nie, dziękuję, nie trzeba – zapewniam szybko.
– Nie mam nic przeciwko, naprawdę! I tak chcę zapomnieć o tej książce – oznajmia Ginny z zapałem, podnosząc lekturę w ręce niczym w ofierze.
Miałam rację – to romans.
Książkowe wiedźmy mają zdolność zapamiętywania każdej treści, jaką kiedykolwiek przeczytały, ale żeby to zrobić, muszą poświęcić część zdobytej już wiedzy. Tak jak w przypadku innych rzemiosł, ich magia wymaga ofiary. Gdyby miała wykonać przypomnienie, książka w jej rękach stopniowo by zniknęła – tusz by wyparował, aż strony pozostałyby puste. Ginny zapomniałaby również zawartość książki. Dziewczyna patrzy na mnie z nadzieją, chętna, by poćwiczyć swoje rzemiosło. Ale nie ma ku temu powodów, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Król Podziemia to prawdopodobnie wytwór mojej podświadomej wyobraźni.
– Może kiedy indziej – szepczę, gdy Rebecca prowadzi klientów na tyły.
Ginny marszczy brwi z niezadowoleniem. Ma tylko piętnaście lat, więc potrzebuje towarzystwa dorosłej wiedźmy za każdym razem, gdy praktykuje magię. Wstaję od stołu, by pomóc Rebecce przy kasie. Starsza kobieta trzyma kilka torebek kurkumy w proszku.
– Wszystko, czego to dotknie, się ubrudzi – ostrzegam, wkładając żółty proszek do brązowej torby z logo Kruka i Staruchy na przodzie. – Ale polecam ją do hummusu z pestek dyni. To idealny dodatek o tej porze roku. I jest dobra na serce! – Kobieta uśmiecha się w podziękowaniu i płaci mojej wspólniczce.
– Ach, wiele bym dała za porcję Zagrzewającego Hummusu Dyniowego twojej mamy – oznajmia tęsknie Rebecca u mojego boku. – Nie ćwiczyłam porządnie, odkąd skończyła mi się ostatnia porcja.
– Przygotuję ci trochę – proponuję.
Mama wyszkoliła mnie w magii kuchennej. Uważała, że wszystkie czarownice powinny znać jej podstawy, ale żadna z moich sióstr nie wykazała nigdy zainteresowania.
– Och! Naprawdę? Nie chciałam cię o to prosić, ale wspaniale, że proponujesz – oświadcza zaaferowana.
– Jasne, nie ma problemu. – Śmieję się z jej podniecenia. – I tak nie mam w tym tygodniu nic innego do roboty.
– Prócz przeczytaniaLe Morte D’Arthur – wtrąca Ginny, patrząc mi przenikliwie w oczy.
– No tak – przyznaję po chwili.
Rebecca zerka na mnie znacząco.
– I przygotowania swoich urodzin – przypomina i mlaszcze z niezadowoleniem.
– Brzmisz zupełnie jak babcia, kiedy tak robisz, wiesz o tym? – pyta Ginny matkę.
Ta zaciska usta, a jej twarz staje się idealnym odbiciem oblicza jej córki.
– Jak się ma Winifred? – pytam, starając się ukryć uśmiech.
– Jak zawsze szaleje – odpowiada moja wspólniczka, machając dłonią. – Wiem na pewno, że chciałaby cię zobaczyć. Może przyjdziesz na festiwal?
Kręcę głową. Jesienny Festiwal Ipswich odbywa się co roku na farmie Bennetów. Uczestniczenie w nim z mamą pozostawało coroczną tradycją od czasów mojego dzieciństwa.
– Nie sądzę. To wywoła zbyt wiele wspomnień. Poza tym zobaczę twoją mamę na sabacie w tę sobotę.
– Rozumiem. – Rebecca posyła mi kolejny smutny uśmiech i zamyka na chwilę oczy, gdy coś sobie uświadamia.
– Kate, powinnaś dziś zadzwonić do siostry – rzuca.
– Celeste? Dlaczego? Czy wszystko w porządku? – Nie podoba mi się błysk niepokoju w jej oczach.
Kiedy ostatnio rozmawiałam z młodszą siostrą, pływała jachtem u wybrzeży Grand Cayman jako osobista astrolożka jakiegoś znanego aktora, który – jak przyrzekała – jest milszy, niż mi się wydaje. Odbiegam myślami, zakładając najgorsze. Może miał miejsce huragan, o którym nie słyszałam.
Rebecca kręci głową.
– Nie do Celeste. Do Mirandy.
– Czemu miałabym to zrobić? – pytam po chwili.
Rebecca wie, że nigdy nie byłam blisko ze starszą siostrą. Ponownie zaciska usta, ale z jej oczu nadal wyziera smutek.
– Przed nią trudny dzień. Parę godzin temu dostałam wiadomość od starszych. Ubiegłej nocy zmarła Margaret Halliwell.
GDY WZYWA NIEZNAJOMY
Gdy wracam do chatki, nad lasem wiszą złowróżbne chmury. Oszczędzono mi jazdy z apteki do domu w deszczu, ale nadciągają burze. Merlin wita mnie w drzwiach, ale ja tylko klepię go szybko, by zasiąść przy biurku. Jest drewniane, skrzypiące i pełne dziesiątek szufladek oraz ukrytych zakamarków, gdzie można schować wszystko – od przyborów do pisania po zakazane skarby. Różne przepisy, zamówienia i inne papiery zaścielają blat. Składam je na stosik i chowam do jednej z przegródek. Otwieram Zielnik na stronie z listą i wykreślam wizytę w Kruku i Starusze. Nie mogę się zdecydować na kolejne zadanie. Deszcz zaczyna stukać o dach, a następnie spada w ciężkich strugach – niepewna pogoda stanowi odzwierciedlenie zawieruchy w mojej głowie.
Margaret Halliwell nie żyje.
Wciąż czuję jej delikatne palce, gdy zaciskała je wokół mojego nadgarstka. Ten ból, to rozdzierające uczucie, gdy się jej wyrwałam, wydawało się takie realne. Czyżby jakimś sposobem moja podświadomość wiedziała, że kobieta odeszła? Z jakiego innego powodu miałby nawiedzić mnie taki sen?
Kładę głowę na biurku, wzburzając kartki Zielnika oddechem. Skórzana książka drga i strony zaczynają same się przewracać, aż zatrzymują się na starym przepisie.
– Pocieszający Poncz Dyniowo-Granatowy – mruczę, uniósłszy głowę, by przeczytać nazwę na głos. – Niech twe troski i zmartwienia zmienią się w śmiechy i westchnienia! – Uśmiecham się do książki.
Ten poncz to przepyszny napój, mama przygotowywała go wtedy, gdy jedna z nas miała wyjątkowo zły dzień. To jeden z pierwszych jej przepisów, który zdecydowałam się umieścić w swojej książce. Pewnego razu po zerwaniu Celeste wypiła tyle ponczu, że uniosła się na dwa cale nad podłogę, śmiejąc się do rozpuku. Mamie, Mirandzie i mnie sprowadzenie jej na ziemię zajęło kilka godzin.
– Dzięki za polecenie – szepczę – ale nie mam pod ręką szampana.
Nie mam też ochoty na drążenie całej dyni tylko po to, by wlać do niej poncz, a właśnie tak brzmi zalecenie, żeby intencja zadziałała. Ale nie mówię tego Zielnikowi – nie ma potrzeby ranić jego uczuć.
Strony znów się przewracają, tym razem bardziej stanowczo.
– Wyduszony Gin z Tonikiem – czytam. – Na wszystko, co nawiedza, dosłownie i metaforycznie.
Krzywię się. Nawet jeśli to nie sen, to Margaret nie była duchem. Dusze to eteryczne, niewidzialne siły po drugiej stronie zasłony, oddzielającej żywych od zmarłych. A ja widziałam Mags. Czułam jej dotyk.
– Nie podoba mi się to, co sugerujesz – przyznaję. – I czemu próbujesz mnie upić, hmm?
Mój Zielnik drży i z jękiem zamyka okładkę, a drewniane biurko przesuwa się lekko pod wpływem uderzenia. Przygryzam wargę, bo wiem, że rozdrażniłam książkę.
Merlin z czułością kąsa mnie w ucho, po czym wydaje ostrzegawcze miauknięcie, spoglądając na drzwi.
Zerkam w tamtą stronę, a wszystko wokół zamiera. Dobiega mnie odległa intencja. I wtedy o drzwi uderza dźwięk fali.
Wzdycham. Miranda.
Podchodzę, by otworzyć. Na wycieraczce leży małe pudełko zawinięte w brązowy papier, do jego wierzchu przywiązana została biała koperta. Minęły wieki, odkąd Miranda się ostatnio odzywała, i wyjątkowo dziwny wydaje się fakt, że zrobiła to właśnie dziś, tak szybko po śmierci mentorki. Odkładam brązowy pakunek na biurko i czytam list.
Droga Hecate,
ponieważ cieszysz się samotnością w swojej małej chatce, zakładam, że nie słyszałaś najnowszych wiadomości. Z przykrością muszę Cię poinformować, że dzisiaj, wczesnym rankiem, starsza Margaret Halliwell wyruszyła w rejs ku następnemu życiu. Oczywiście nie mogło się to wydarzyć w gorszym momencie. Margaret miała zostać gospodarzem tegorocznego sabatu na Samhain i w tej chwili wszystkie plany odpłynęły w niebyt. Naprawdę nieodpowiednio zaplanowała swoją wyprawę. Nic nie wywołałoby większej burzy. Na całe szczęście nie odbędzie się żaden pogrzeb. Jej ciało zostało oddane morzu, tak jak tego pragnęła. Ponieważ nie posiada żadnych żyjących potomków, jej Książka została odesłana do archiwów kowenu. Dopilnowała wszystkich swoich spraw, zapakowała kilka pudeł i zaadresowała je do członkiń Klucza Atlantyku. W tym do Ciebie. Dziwi mnie, że coś Ci zostawiła, ale obie zdajemy sobie sprawę, że jej umysł pozostawał nieco zmącony. Tak czy siak, wysyłam Ci pudełko.
Odrywam się od czytania i przyglądam paczce leżącej na biurku. Margaret coś mi zostawiła. Niewiele ze sobą rozmawiałyśmy aż do zeszłego roku, kiedy zachorowała – zawsze wolała Mirandę niż Celeste i mnie.
Z wahaniem odpakowuję pudełko. Zostało wykonane z drewna namorzynowego, na wieczku wyrzeźbiono wzburzony ocean. Na wierzchu leży przyklejona żółta kartka z napisem Hecate Goodwin wykaligrafowanym eleganckim pismem Margaret.
Pokrywka skrzypi, gdy ją unoszę. W środku znajduje się sześć puszek maści z głogu, którą robiłam dla niej w ciągu całego roku. Wszystkie pozostały nienaruszone.
– Och, Margaret – szepczę ze smutkiem.
Wychodzi na to, że jednak nie interesowała jej moja pomoc. Szkoda, bo będę musiała spalić zawartość pudełka. Te balsamy zostały przygotowane specjalnie dla niej – jeśli dam je komuś innemu, intencja może się pogubić. Zamieram z palcami nad ostatnim przedmiotem: małą szklaną fiolką pełną ciemnobrązowego płynu. Wygląda jak mętna woda pełna wirującego osadu.
– Czym jesteś? – zastanawiam się, wyciągam ją z pudełka i oglądam uważnie.
Nie ma żadnych wskazówek. Spoglądam na drugą stronę karteczki z moim imieniem w nadziei, że znajdę tam rozwiązanie, ale niczego nie dostrzegam. Dziwne.
Może Miranda wie, do czego to służy? Podnoszę ponownie list od siostry i kontynuuję lekturę.
Ten tydzień to jeden wielki bałagan. Napisałam do kowenu i zgłosiłam Dwór Goodwinów jako miejsce obchodów Nowego Roku. Ogłoszenie wywołało niemałe poruszenie, ale ostatecznie wszyscy są zadowoleni. Oczywiście to twardy orzech do zgryzienia, ale jestem zdeterminowana, aby wypełnić swój obowiązek jako wiedźmy z Klucza Atlantyku.
Proszę, otwórz dwór i go przygotuj. Celeste i ja przybędziemy wieczorem przed Nocą Psot i wyjedziemy po uroczystościach związanych z Halloween. Miło będzie spędzić razem pierwsze Samhain bez mamy. Wszystkie nasze dawne tradycje mogą pomóc zaleczyć ranę spowodowaną żałobą. I jeśli znajdzie się na to czas, możemy poświęcić chwilę na świętowanie Twoich urodzin.
Daj znać, jak szybko zdołasz otworzyć dwór. Za kilka dni prześlę listę gości i menu.
Muszę powiedzieć, że teraz, gdy mama i Margaret odeszły w ciągu jednego roku, czuję, jakby czasami cały świat był przeciwko mnie. Modlę się tylko, aby w tym tygodniu towarzyszyły nam łagodne wiatry, ale nie mam na to wielkich nadziei.
Z miłością
Twoja siostra
Miranda Helenia Spence Goodwin
Z każdym słowem moje oczy robią się coraz większe. Siostry przybędą w czwartek – to mniej niż pięć dni na przygotowanie uroczystości Samhain, do jakich są przyzwyczajone. Zechcą wystawki dyń, niemej wieczerzy, koktajli i halloweenowej uczty. Nie wspominając o uroczystościach samego kowenu, mających miejsce po tym, jak w dniu Samhain zajdzie słońce. Bez szans, bym zdążyła ze wszystkim na czas. Odkładam list na biurko i spoglądam na miotłę, która nadal leży na kuchennym stole. Ktoś się zbliża, zdecydowanie. Około pięćdziesięciu ktosiów.
– Dzięki za ostrzeżenie – mamroczę do miotły.
Ostatni strzępek współczucia, jaki żywiłam wobec starszej siostry, wyparował. Tylko Miranda potrafi obrócić śmierć mentorki w wycelowaną w nią samą niedogodność.
Spycham na tył głowy wszelkie myśli o duchu Margaret i przysłanym mi przez nią pudełku. Muszę oczyścić umysł. Ze względu na szalejące burze nie byłoby mądrze udać się teraz do lasu. Moją kolejną najlepszą opcją jest gotowanie.
Przyrządzam w garnku ciecierzycę i grzyby leśne, by upiec je w piekarniku. Dodaję cytrynę, czosnek i rozmaryn, aby podbić smak. Gdy siekam zioła, w głowie odbija mi się głos matki.
– Co to jest, Hecate? – Wskazuje na roślinę z dziesiątkami cienkich, zielonych igiełek wystających z długiej łodyżki.
– Rozmaryn – odpowiadam.
– Bardzo dobrze – chwali. – A do czego służy rozmaryn?
– Sprawia, że sos dobrze smakuje? – odpowiadam po chwili, a mama wybucha śmiechem.
– Zdecydowanie to jeden z celów, tak. Każdy, czy to czarownica, klątwiarz, czy śmiertelnik, może urozmaicić posiłek cudownym smakiem rozmarynu. Ale ta roślina ma też inne właściwości. Rozmaryn służy wspomnieniom. W rękach wyszkolonej wiedźmy może nakarmić i zwiększyć jej intencję w celu uhonorowania przodków. Rozumiesz?
Kręcę głową. Mama podnosi łodyżkę i tłumaczy cierpliwie spokojnym głosem:
– Intencja to to, co karmi magię. Pragnienie, by coś się wydarzyło, a następnie zwiększenie szansy, że to się stanie. A to wszystko za sprawą naszej intencji. – Podaje mi zioło, bym mogła się mu przyjrzeć. – Właśnie do tego służy magia. Odwracanie koła fortuny na naszą korzyść. Zwiększanie prawdopodobieństwa pożądanego rezultatu. W Kluczu Atlantyku wzywamy naszą intencję i wszystkich czarownic żyjących przed nami. Ich moc pozostała, mimo że dusze już dawno odeszły. Ta moc płynie w naszej krwi. – Łaskocze mnie po nosie kolejną łodyżką rozmarynu, na co wymyka mi się chichot.
– Ale – kontynuuje mama – do nakarmienia tej mocy potrzebne jest poświęcenie. Inaczej może się zdarzyć, że posili się tobą.
Rozszerzam oczy na tę złowróżbną myśl, ale ona zbywa to śmiechem.
– Nie bój się, najdroższa. W naszym kowenie muszą się tym martwić jedynie te praktykujące metamagię. Na szczęście wszystko na tym świecie może nakarmić intencję: rośliny, zwierzęta, technologia. Jeśli możesz tego dotknąć, zobaczyć lub coś sobie wyobrazić, może to zwiększyć twoją umiejętność używania mocy. Jako wiedźma pogranicza będziesz pracowała z naturą. Zioła i rośliny pomogą ci ukierunkować intencję. To ważne, byś wiedziała, po co sięgać, gdy praktykujesz rzemiosło.
Ponownie wskazuje na pozostałe zioła.
– Szałwia jest na mądrość. Suszone płatki róży, na miłość. Tymianek, pietruszka, oregano. Wszystkie te rzeczy można znaleźć w każdej kuchni. Zapisz to sobie, Hecate.
Krawędzie warzyw i ziół zarumieniły się i zaczynają przypalać, kiedy ocieram łzy z oczu. Ledwie mogę oddychać przez nagły atak żałoby wywołany wspomnieniem pierwszej lekcji magii. Od śmierci mamy minęły cztery miesiące, a tęsknota za jej głosem pozostaje tak ostra jak tłuczone szkło.
Pociągając nosem między delikatnymi szlochami, obsmażam pierś kurczaka na kuchence i gotuję paczkę makaronu w wodzie słonej jak ta w Zatoce Ipswich. Gdy ciecierzyca jest upieczona, a przyrumienione grzyby ostygły, przygotowuję talerz z makaronem, kurczakiem i warzywami. Na końcu dodaję kulkę kremowej burraty, dojrzały parmezan, świeże masło i skrapiam całe danie octem balsamicznym.
Okazuje się wyraźne i słone dzięki octowi i parmezanowi, orzeźwiające dzięki cytrynom i mozzarelli, ziemiste dzięki ziołom i grzybom. Pomimo zatkanego od płaczu nosa czuję zachwyt mieszanką smaków. Każdy kęs stanowi idealnie wyważony element w symfonii. Zmuszam się, by nie wylizać talerza do czysta, a zamiast tego kładę go na podłodze dla Merlina. Kot zabiera się za resztki ochoczo.
Wyczesuję go przy kominku dłużej niż zazwyczaj, pozwalając, by dzięki hipnotyzującym ognikom mój smutek zanurzył się ponownie pod powierzchnię. Zanim skończę, mruczenie futrzaka zamienia się w ciche pochrapywanie, a łapkami wymościł sobie legowisko na moich nogach. Biorę ze stolika obok książkę pożyczoną od Ginny i układam ją sobie na podołku, co natychmiast budzi Merlina. Zeskakuje ze mnie i układa się bliżej ognia.
– Poparzysz się, jeśli nie zaczniesz uważać – ostrzegam.
Patrzy na mnie spod półprzymkniętych powiek, nim odwraca pyszczek z powrotem w stronę ognia.
– Jak chcesz. – Śmieję się i otwieram książkę.
Czytam przez godzinę, wygodnie zwinięta w skórzanym fotelu.
Gdy zegar wybija ósmą, przygotowuję śniadanie na jutro. W rogu kuchni leży odłożona Księga Przepisów mojej mamy. Znów odbijają mi się w głowie słowa Margaret.
Znajdź księgę swojej matki, a się dowiesz, czemu zostałaś wiedźmą pogranicza.
Wkładam do lodówki miskę z nocną owsianką i biorę Księgę Przepisów z jej miejsca. Jest ciężka, a okładkę z wytłoczonym bulgoczącym kociołkiem znaczy miniony czas.
– Nie bądź zazdrosny – zwracam się do Zielnika leżącego nieruchomo na stole i zaczynam przewracać strony.
Wraz z mamą zniknęła osobowość jej książki. Jeśli mam coś w niej znaleźć, muszę to zrobić sama. Strony są wypełnione słowami, a od czerwca zdążyłam je już przeczytać dziesiątki razy. Przepisy, listy rzeczy do zrobienia, wpisy z dziennika. Wszystko wygląda tak jak u mnie. Po półgodzinie zamykam wolumin, sfrustrowana. Jedyna różnica między jej książką a moją jest taka, że ta należąca do mnie zawiera mikstury lecznicze. I fakt, że w dzienniku matki brakuje wpisów z kilku dni.
Jej notatki są rozproszone i przypadkowe, pojawiają się zaledwie dwa razy w roku. To dziwne, że pominęła daty, bo pozostawała zapaloną kronikarką. Nie wydaje się to jednak niemożliwe, w końcu mogły zdarzyć się chwile, że była zbyt zajęta, by coś napisać. Poza tym nawet wtedy, kiedy pisała, nie ma na kartkach odpowiedzi czy powodu, dla którego nazwała mnie wiedźmą pogranicza.
– To tylko sen – zapewniam Merlina. – Nie każdy sen to przepowiednia.
Odkładam książkę matki do przegródki i ponownie rozsiadam się w fotelu przy kominku. Wyciągam igłę i robótkę ręczną, decydując, że po wczorajszej nocnej przygodzie mam dość szydełkowania na ten tydzień. Moją obecną pracą jest szal w srebrne gwiazdy. Wyszywam je dla Celeste na jej urodziny. Dziewięć ruchów, dziesięć, jedenaście. Moje powieki stają się ciężkie, a nadgarstek słabnie, gdy liczę ostatni rząd krzyżyków. Kiedy przecinam pozostałą srebrną nitkę, Merlin się budzi i biegnie ku drzwiom.
– Czy coś cię przeraziło, mały czarodzieju? – pytam leniwie.
Ma postawione uszy i przekrzywioną głowę. Wydaje z siebie delikatne miauknięcie, a wtedy szybkie i mocne pukanie w drzwi przedziera się przez dźwięki burzy.
Strzelam oczami w stronę miotły leżącej na stole i z niepokojem przeczesuję pamięć. W mieście nie powinno się rodzić żadne dziecko, o którym wiem – a przynajmniej matka żadnego nie chce, abym została jej położną. Jeśli ktoś choruje, zapewne przeczekałby burzę. Czy to może być Miranda domagająca się odpowiedzi, dlaczego nie odpisałam jej na list? Nie. Nawet ona nie jest tak niecierpliwa.
Po cichu podnoszę się z fotela i biorę w dłoń pogrzebacz. Z jednej ze skrytek w biurku wyciągam jedwabną saszetkę pełną liści ruty i wsuwam ją do kieszeni. Podchodzę do drzwi i wyglądam przez wizjer. Na progu stoi wysoka postać osnuta cieniami i ociekająca deszczem. Uchylam drzwi i wyglądam na zewnątrz. Ogień z kominka rzuca przytłumione światło na pogrążoną w mroku twarz. Powietrze wymyka mi się z płuc, gdy wyczuwam zapach cynamonu i rozpoznaję mężczyznę stojącego na ganku.
– Hecate Goodwin. – Uśmiecha się do mnie w deszczu. – To tej czarownicy szukałem.