Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
89 osób interesuje się tą książką
Czy można zobaczyć swoją bratnią duszę, zanim się ją pozna?
Kobiety z rodziny Lo od zawsze umiały przewidzieć, kto będzie ich wielką miłością – Tym Jedynym – zanim jeszcze ją spotkały. Wszystkie… poza Lo.
Na pierwszym roku studiów zdarza się jednak coś nieoczekiwanego: dziewczyna ma swoją pierwszą wizję. Podczas wakacyjnego wyjazdu do Włoch Lo poznaje Caleba – tajemniczego chłopaka, który ratuje ją z opresji niczym w filmowej scenie. Jest czarujący, intrygujący, idealny, a do tego… zupełnie jak z jej wizji.
Życie jednak rzadko układa się jak w komediach romantycznych. Na tym samym wyjeździe jest też Teller – najlepszy przyjaciel Lo. Dziewczyna zna go od zawsze, akceptuje jego dziwactwa i słabości. Nagle coś, co jeszcze niedawno wydawało się czysto przyjacielskim uczuciem, zaczyna się zmieniać. Może więc los ma wobec niej inne plany?
Lo musi zdecydować: czy przeznaczenie to coś, co da się odnaleźć, czy może raczej coś, co trzeba wybrać? Poznajcie „Może to przeznaczenie”, drugą książkę autorki bestsellerowego hitu „Nie tak miało być”, i zakochajcie się w tej cudownej historii!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:Something Like Fate
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Olga Gorczyca-Popławska Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Kinga Dąbrowicz Projekt okładki, ilustracji na okładce: Agata Łuksza
Text copyright © 2025 by Amy Lea All rights reserved. This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with GRAAL, SP. Z O.O.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Natalia Laprus, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-295-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Dla C, mojej małej słodkości
Od pokoleń kobiety w mojej rodzinie przewidywały swoją prawdziwą miłość.
Pewnie to brzmi niedorzecznie i odrobinę strasznie, ale pozwólcie, że wyjaśnię: od strony mamy wywodzę się z linii utalentowanych chińskich jasnowidzek. Po przybyciu do Ameryki na początku dwudziestego wieku kobiety Zhao zaczęły łączyć starożytne metody z zachodnimi praktykami jasnowidzkimi, by przyciągnąć więcej klientów. I podczas gdy moja babcia cioteczna, która słusznie obawiała się zatarcia tradycji, ostro sprzeciwiała się uleganiu zachodnim tendencjom, w rodzinie rozwinęła się wyjątkowa moc – umiejętność przewidywania naszych bratnich dusz (przed ich spotkaniem).
Możesz się zastanawiać, jak to działa w praktyce. Czy możemy ot tak skrzyżować drogi z pewną osobą na rogu usianej wyplutymi gumami ulicy i po prostu wiedzieć, że to nasza druga połówka? Czy umiałybyśmy zidentyfikować tę osobę wśród tysięcy spoconych, nietrzeźwych dusz na festiwalu muzycznym? Jak większość rzeczy w życiu – to skomplikowane. W zasadzie u każdego objawia się to inaczej. Weźmy moją świętej pamięci babcię. W wieku dziesięciu lat twarz mojego dziadka, wtedy dla niej zupełnie obcej osoby, objawiła się jej w trakcie testu z matematyki. Jego rysy, a zwłaszcza pojedynczy dołek w lewym policzku, były tak wyraziste, że równie dobrze mógłby stać tuż przed nią. Osobiście nie spodobałby mi się fakt, że w przypadkowych momentach nawiedza mnie twarz jakiegoś nieznajomego. Ale jego przekrzywiony uśmiech wypełnił ją otuchą jak pierwszy promień słońca muskający skórę po ostrej zimie.
Twarz mojego dziadka wyryła się w jej pamięci tak mocno, że dekadę później babcia rozpoznała go natychmiast – w windzie, ku jej zaskoczeniu. Kiedy spotkali się spojrzeniami, babcia wydała z siebie chrapliwy odgłos przypominający chorą mewę i opadła twarzą na jego pierś. Dziadek nigdy nie przepuścił okazji, by powiedzieć, że „rzucił ją na kolana”. Wzięli ślub trzy miesiące później, a reszta jest historią.
Pokolenia są przepełnione budzącymi motyle w brzuchu, powodującymi piski w poduszkę i omdlenia historiami miłosnymi, które sprawiłyby, że nawet najckliwszy romantyk stałby się na tyle sceptyczny, by wątpić w ich autentyczność. I na tym nie koniec. Oprócz przewidywania bratniej duszy moi krewni wykorzystali swoje umiejętności, by pomóc niezliczonej liczbie osób odnaleźć siebie, dać im nadzieję, pociechę i kierunek.
Można by się też zastanawiać nade mną. Jak ja znalazłam Tego Jedynego? Mojego Na Zawsze? Chciałabym olśnić cię zapierającą dech w piersiach baśnią przeplecioną słońcem, tęczami i brokatowymi jednorożcami. Ale to byłaby bzdura.
Nie przewidziałam swojej Prawdziwej Miłości. A tak właściwie nie przewidziałam nigdy niczego. Bo jestem sobą, Lo Zhao-Jensen – nadzwyczajnie zwyczajną dziewczyną. Jedyną kobietą w historii rodu Zhao z zerowymi – dosłownie ZEROWYMI – umiejętnościami jasnowidzenia.
Do teraz.
Jestem o włos od przespania się z Markiem B., kiedy mnie to nachodzi – szybko i mocno.
Jest wyrazistsze niż niedawne wspomnienie. Świeże i ostre jak film na telewizorze ultra HD, dumie taty. Widzę nieznaną mi panoramę miejską złożoną z wyglądających na śliskie szklanych drapaczy chmur sięgających niebieskiego nieba. Mój nos ogarnia zapach mocnego espresso, który zaraz chyba przeczyści mi zatoki. Gorący żar kłuje mnie w szyję, jakbym paliła się na pełnym słońcu w południe, a nie siedziała w zaciemnionej piwnicy na imprezie po egzaminach bractwa Pi Kappa Alpha. Ostatnia wielka impreza przed latem. Skupisko czerwonych kreskówkowych serc unosi się na linii horyzontu niczym balony na ogrzane powietrze, robią się coraz większe i większe, aż…
– Lo? – Piwny oddech Marka B. przywraca mnie do rzeczywistości, a jego lśniące, zwilżone usta pojawiają mi się przed twarzą. Zwisają niebezpiecznie blisko moich, a mój kręgosłup przeszywa strach.
– Sorki, wydawało mi się, że widziałam…
– Wszystko okej? Zrobiłaś wielkie oczy. Wyglądałaś, jakbyś przechodziła reakcję alergiczną czy coś – rzuca z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością.
– Jakie to z mojej strony atrakcyjne. – Katatoniczny stan i rumieniec niczym we wstrząsie anafilaktycznym to sprawdzony przepis na uwodzenie, co nie?
Spodziewam się, że zignoruje moje umniejszanie sobie, tak jak to ma w zwyczaju. Może rozbawi mnie jakimś małym kłamstwem, że jestem dość „urocza” albo „ujmująca”. Ale nie mówi nic a nic. Zero. I choć ten moment pewnie będzie prześladował moją duszę przez wieki, są bardziej palące sprawy. Na przykład: co ja, do cholery, właśnie widziałam?
Mark B. wyczuwa zmianę mojego nastroju, ostre kąty jego zaskoczonej twarzy lśnią na pomarańczowo od lampy lavy na stoliku obok. Rozważam wyjaśnienie mu tego, ale żadne słowa nie nadciągają. No bo jak to zrobić, nie wychodząc na nawiedzoną wariatkę? Zresztą czym w ogóle jest „to”? Figlem wyobraźni sprowokowanej alkoholem? Niemożliwe. Wypiłam tylko dwa czerwone kubeczki piwa.
Może to halucynacja wywołana wciśnięciem się w dwa rozmiary za małą pomarańczową sukienkę z zamszu? Możliwe.
Niesamowicie wyrazisty sen na jawie? Minimalnie bardziej prawdopodobne. Tylko że nigdy nie miałam snów tak chamsko wchodzących mi w paradę jak niechciany partner na zajęciach laboratoryjnych z chemii.
Przypominam sobie coś, co mawiała moja babcia: że wizje pojawiają się w najmniej odpowiednich momentach, jak podczas testu w szkole w jej przypadku albo na toalecie – jak u mojej ciotki Mei. Czy to naprawdę mogła być wizja? Zdeptuję tę nadzieję i tak na wszelki wypadek przykrywam ją garstką ziemi. Nie będę się zapuszczać w głąb tego tunelu. Nie odziedziczyłam zdolności rodziny Zhao. Już się pogodziłam z byciem beztalenciem i wyrzutkiem w rodzinie, a także z tym, że jestem ciut poniżej przeciętnej w… cóż, wszystkim.
Mark B. odchrząkuje i wskazuje na przestrzeń między nami.
– Chcesz się bzykać czy nie? Bo wydaje mi się, że ostatnio ciągle masz jakiś problem – stwierdza, rysując w powietrzu cudzysłów przy słowie „problem”, jakby było to z mojej strony celowe działanie.
Serio, chciałabym, żeby tak było. Podczas naszych ostatnich schadzek miałam kilka… komplikacji, mówiąc delikatnie. Raz zasnęłam po dziesięciu minutach od włączenia filmu i chrapałam jak siedemdziesięciolatek z bezdechem sennym. Mark B. nagrał mnie, żeby mi to udowodnić. Następnym razem próbowałam mu to wynagrodzić, rzucając się na niego zachłannie, bez ostrzeżenia i naciągnęłam sobie mięsień w udzie, przez co się przewróciłam. A teraz to.
– Chcesz się bzykać? – powtarza niecierpliwie na tle basu i krzyków z góry. Turniej beer ponga trwa w najlepsze.
Przygryzam wargę.
– Yyy…
Chcę? To pytanie za milion dolarów. Technicznie rzecz biorąc: tak. Nie bez powodu założyłam komplet bielizny. Nie bzykalibyśmy się też pierwszy raz i nie chodzi o to, że nie lubię seksu bez zobowiązań. Lubię go w chwili, kiedy do niego dochodzi. Ale po wszystkim, gdy on przewraca się na bok ze stęknięciem, wbrew sobie odczuwam falę zawodu. Tak to ma wyglądać? Pusto? Rozczarowująco? Czy byłoby inaczej z kimś, kogo bardzo, bardzo lubię?
Nie żebym nie lubiła Marka B.
Od razu mi się spodobał, kiedy poznaliśmy się – tak, zgadliście – na imprezie bractwa. Było to przed przerwą zimową, miała motyw przewodni ABC („Ale bez ciuchów”). Stałam w kuchni i próbowałam rozciąć moją sukienkę z taśmy izolacyjnej praworęcznymi nożyczkami, żeby móc usiąść lub sikać bez problemu. Podszedł w todze zrobionej z pościeli w jamniki i zaproponował, że pomoże mi się wyswobodzić „w nieseksualny sposób”.
Miał bardzo pewny siebie chód, otaczała go aura pyszałkowatości, zawsze rządził, co z perspektywy czasu było częścią jego uroku (no i jeszcze ta pościel w jamniki!). Zdziwiłam się, że w ogóle zwrócił na mnie uwagę z tym swoim wyglądem podrabianego brata Hemswortha.
Po tym, jak przyniósł mi koszulkę z góry, połączyła nas trauma bycia leworęczną osobą w praworęcznym świecie, nasza miłość do szotów galaretkowych i oglądanie filmików z zaginionymi psami, które wracają do swoich właścicieli. Wszystko to rzeczy istotne.
Jak na chłopaka z bractwa, okazał się ponadprzeciętnym człowiekiem, który naprawdę chcę mieć pewność, że jest mi dobrze. Zawsze płaci za moje Ubery do domu i reaguje z entuzjazmem na filmiki z małymi zwierzątkami, które mu wysyłam. Ale absolutnie nie ma między nami tego przedłużonego kontaktu wzrokowego, tej iskry elektryczności, kiedy się dotykamy, ani nawet komfortu wynikającego z tylu godzin spędzonych wspólnie przez ostatnie kilka miesięcy.
Zawsze się zastanawiałam, jak by to było z kimś, kto delikatnie muska opuszkami moją szczękę, wpatruje mi się z czułością w oczy i mówi, że „opętałam jego ciało i duszę”. Kto obdarowuje mnie intensywnymi pocałunkami, które wykręcają mi palce u stóp, zmieniają chemię mojego ciała na zawsze. Jak widać, dużo o tym myślałam. W zasadzie to setki godzin. Ale czego można się spodziewać, kiedy cała twoja rodzina zakochuje się bez pamięci w swoich bratnich duszach?
A to nic z tych rzeczy. Dlatego nie jestem pewna, czemu tak bardzo zafiksowałam się na bzykaniu z Markiem B. ten ostatni raz. Może staram się zadowolić czymkolwiek albo jestem zdesperowana. Pewnie jedno i drugie. Ale mam poczucie, że to dobry sposób, by przypieczętować koniec semestru przed daleką podróżą na cały miesiąc. Muszę uratować sytuację.
– Chcę! – praktycznie skomlę, pociągając go za zmechaconą bluzę z kapturem z herbem uniwersytetu.
Unosi brew, rozbawiony moim nagłym entuzjazmem i ponętnym spojrzeniem zapraszającym do łóżka, które rzucam mu spod samodzielnie ściętej (okej, wyszarpanej) grzywki w stylu lat siedemdziesiątych. Naprawdę się staram.
Jego usta są kompletnie mokre, kiedy stapiają się z moimi niczym przemoczona poduszka. Wszystkie usprawiedliwienia wylatują mi z głowy, gdy bez uprzedzenia wpycha swój język do moich ust. Jest ciężki, jak wielki ślimak.
Mój umysł wie, że desperacko potrzebuję mentalnej ucieczki, bo znowu doświadczam tego samego co wcześniej. Panoramę miasta, zapach espresso i serca.
Gwałtownie się odsuwam i potrząsam głową, próbując pozbyć się tej wizji (i wilgoci) jak mokry pies.
– Yyy, zaraz wracam. Muszę iść do łazienki – mamroczę, rzucając się do najbliższego wyjścia.
Obraz w mojej głowie zanika, kiedy zamykam za sobą drzwi, ale tylko częściowo. Dręczy mnie jak swędzące miejsce, które domaga się podrapania. Powinnam pogadać z moimi ciotkami. I to jak najszybciej. Ale najpierw muszę się stąd wydostać.
Mrugam, w ciemności próbuję wymacać włącznik światła. Rozlega się delikatne pukanie do drzwi.
– Lo? – zagaja Mark B.
Powinnam powiedzieć mu prawdę – że mam jakąś dziwną, natrętną wizję, która nie chce dać mi spokoju. I że pomimo niej sprawy między nami nie wydają się do końca na miejscu i nigdy takie nie były. Ale jako że nie jestem w stanie celowo zranić uczuć drugiej osoby (czyli jestem kompletnym tchórzem), jedyne, co z siebie wyduszam, to radosne:
– Zaraz wychodzę! Już kończę.
– Kończysz co? – Brzmi na zaniepokojonego. – To nie łazienka.
Gdy tylko moje oczy przyzwyczajają się do ciemności, ten niefortunny fakt staje się jasny. Zamknęłam się w schowku wypełnionym zakurzonymi pudłami, zepsutymi meblami, rowerami, które znały lepsze czasy, i prawdopodobnie duchem lub dwoma chłopaków z bractwa.
Kolejne pukanie, tym razem bardziej naglące.
– Lo? Proszę, powiedz mi, że nie poszłaś tam do toalety.
Zakrywam ręką usta, nie odzywam się. Zabierzcie. Mnie. Stąd.
I wtedy je zauważam. Okno. Chwała. Jasne, pewnie ledwo da się przez nie przecisnąć małe dziecko, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Przedzierając się przez lepkie pajęczyny, przeszukuję wszystkie zagracone kąty w desperackim poszukiwaniu drabiny, stołka, jakiegokolwiek na tyle wysokiego przedmiotu, by sięgnąć okna. Moje starania kończą się znalezieniem chybotliwego stoliczka i oklejonego kurzem pudła po wolnowarze z lat dziewięćdziesiątych. Stolik nie jest stabilny, ale dodaje mi tyle wzrostu, że dosięgam okna. Z grzywką przyklejoną do czoła przeciskam się przez ciasną przestrzeń i wychodzę zwycięsko na trawnik po drugiej stronie. Mówiąc „zwycięsko”, mam na myśli widoczek z cyklu: „Uciekam przed obłąkanym seryjnym mordercą z piłą łańcuchową”.
Zdaje się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, co jest jednocześnie ulgą i powodem do poważnego niepokoju.
Trawnik to istne zoo. Przemykam przez grupkę dziewcząt z bractwa ściskających mieniące się butelki truskawkowego wina niczym niemowlaki. Ledwie unikam kolizji z nawalonym gościem w kowbojskiej kurtce ze spienionym piwem w obu rękach.
– Wybacz! – wołam za siebie, zakręcając na przód domu.
Moja najlepsza przyjaciółka, Bianca Alves, przywołuje mnie do siebie. Opiera się właśnie o ceglaną ścianę, rozmawiając z muskularnym facetem z czapką z daszkiem założoną do tyłu, który absolutnie nie jest w jej guście.
Wali do mnie prosto z mostu:
– Spaliście ze sobą? – pyta z uniesionymi w oczekiwaniu grubymi, ciemnymi brwiami. Dzisiaj zdecydowała się na miniówkę w romby, krótszą od mojej, i biały T-shirt do pępka, który ukazuje jej opalony sześciopak godny tancerki.
– Nie – wyduszam. „Dlaczego uciekłam w ten sposób od Marka B.?” Ze wstydem unikam z nią kontaktu wzrokowego, kiedy pospiesznie zagania mnie do środka i na górę. Czuję się jak zhańbiona gwiazda pop, którą ciągnie się na odwyk przez tłum paparazzi.
Wchodzimy do pokoju przypadkowego chłopaka z bractwa, zawalonego bongo, zgniecionymi papierami, brudnymi ubraniami i przewróconymi puszkami po piwie.
– Zrobiliście coś? Cokolwiek? – pyta Bianca, a jej głos ocieka rozczarowaniem. Stoi przed zabrudzonym lustrem garderoby i od nowa zawiązuje włosy w kucyk inspirowany Arianą Grande – wystylizowany identycznie jak w dniu, w którym poznałyśmy się na literaturze angielskiej.
Na prośbę asystenta profesora musieliśmy podzielić się z resztą grupy naszą ulubioną książką. Wszyscy zagorzali studenci filologii wymieniali coś depresyjnego albo klasykę w stylu Jane Austen. Jako studentka naukowa, która wybrała ten przedmiot na fakultet, z paniki wykrzyczałam: Wielki Gatsby, mimo że widziałam tylko film z Leonardo DiCaprio. Gdy nadeszła kolej Bianki, powiedziała, że jej ulubioną książką jest Zmierzch, i uczyniła to z niezachwianą pewnością białego mężczyzny w średnim wieku. Od tamtej chwili jest moją bohaterką. I to tak wielką, że przy mnóstwie okazji próbowałam zgapić od niej kucyka, tylko że ja przypominam z nim łysiejącego ojca założyciela Stanów Zjednoczonych. Stąd pomysł na grzywkę.
– To znaczy… wcisnął mi język do ust na jakieś dwie sekundy, zanim zwiałam przez okno – przyznaję, omijając kluczowe szczegóły mojej dziwnej wizji. Naprawdę muszę się stąd wydostać i pogadać z ciotkami.
– Zwiałaś przez okno – powtarza, zupełnie niewzruszona.
Robię krok w bok, by wyminąć kałużę tajemniczego płynu, i opisuję, jak to obwieściłam, że idę do toalety, a zamiast tego wylądowałam w schowku.
– Nie gadaj. Pewnie myśli, że po pijaku zrobiłaś tam dwójkę i urwał ci się film – oznajmia Bianca z agresywnym prychnięciem.
Myśl o Marku B. i jego kumplach z bractwa przeszukujących schowek w poszukiwaniu ludzkich odchodów sprawia, że zwijam się ze śmiechu i chwytam komody dla wsparcia. Śmiejemy się do łez, aż bolą nas brzuchy. Kiedy już trochę się uspokajamy, Bianca pyta:
– Ale serio, czemu tak nagle masz coś przeciwko przespaniu się z nim? Jeszcze kilka miesięcy temu byłaś w to wkręcona.
Wzdrygam się z zażenowania, rzucając się na łóżko i ubolewając nad straconą okazją.
– Naprawdę zadaję sobie to pytanie codziennie. Jest… miły. Po prostu nie czuję od niego energii bratniej duszy. – Ponieważ Bianca mierzy mnie spojrzeniem mówiącym: „Tylko nie to”, dodaję: – I przez niego czułam się głupia, że nie wiedziałam, co oznacza słowo „dezynwoltura”.
Bianca robi grymas.
– A co oznacza?
– No właśnie. Nikt tego nie wie z wyjątkiem osób, którzy chcą się wydawać mądrzejsi, niż są w rzeczywistości. Wyjaśnił mi, ale zamyśliłam się i nie byłam wtedy obecna ciałem.
– Ech, co za dupek. Wiesz, słyszałam, że oblał w zeszłym semestrze przygotowanie do prawa. Założę się, że chce podbudować sobie ego – stwierdza.
– To wyjaśniłoby jego minę, kiedy powiedziałam mu, że chcę rzucić studia i pracować przy wyprowadzaniu psów – mówię. Teoretycznie to był żart. Jeden z tych na próbę, w których tkwi ziarenko prawdy.
Spojrzał wtedy na mnie, jakbym mu oznajmiła, że zamierzam żyć w lesie, zakrywać części intymne listkiem i korzystać z owoców i gałęzi w ramach waluty.
– Dlaczego miałabyś rzucić studia dla pracy za minimalną krajową? – Powiedział „minimalna krajowa”, jakby to było brzydkie słowo, co wpisywało się w jego charakter, bo wywodzi się z rodziny wysoce odznaczonych prawników. Jego dziadek był sędzią, którego nazwisko brano pod uwagę w Sądzie Najwyższym.
– Nie wiem, czy podoba mi się mój plan studiów – wyznałam mu szczerze, aż kamień spadł mi z serca. Męczyłam się z moją niechęcią względem tych studiów przez cały rok, byłam zbyt przerażona, by komuś o tym powiedzieć, zwłaszcza tacie, który cieszył się, że idę w ślady jego i mamy w karierze technika kryminalistyki.
– Może zmienisz kierunek? – zasugerował. To było sensowne pytanie. Ale już zapisałam się na wiele fakultetów i żaden z nich nie był porywający.
W przeciwieństwie do Bianki, która chciała studiować sztukę od trzynastego roku życia, ja zawsze byłam przeciętnie zainteresowana wszystkim po trochu i nie żywiłam pasji do niczego. W sumie nie jestem do końca pewna, czy studiowanie jest dla mnie, dlatego właśnie rozważałam dziekankę albo całkowitą rezygnację.
Bianca wzdycha, rozciągając się przy komodzie.
– Okej, może i jest z niego trochę elitarystyczny złamas. Może nie jest twoją bratnią duszą. Ale ma ośmiopak – zaznacza, puszczając mi sugestywnie oko.
Unikam jej sokolego wzroku i zaczynam zdzierać z paznokci grubo nałożony różowy lakier.
– A czy to nie w złym guście wykorzystywać Marka B. dla jego ciała? – pytam.
Bianca uderza mnie w dłoń, żebym przestała zdrapywać lakier. To mój zły nawyk.
– Mężczyźni wykorzystują kobiety dla ich ciał non stop.
Na moim telefonie pojawia się nowa wiadomość, zupełnie jakby wszechświat był po stronie Bianki.
Mark: Gdzie zniknęłaś?
Otwieram następną wiadomość i atakuje mnie dickpikiem.
Znużona opadam na materac. Dlaczego faceci są tacy obrzydliwi i przewidywalni?
– To bardzo… niekorzystne zdjęcie. – Bianca zaciska zęby i przekrzywia głowę, by przyjrzeć mu się z każdej strony.
– Czy genitalia same w sobie są w ogóle atrakcyjne?
– Widziałam parę imponujących penisów, ale ten do nich nie należy.
– Widzisz? Romantyczność oficjalnie umarła – wyduszam drżącym głosem, przywołując w myślach jego błądzące ręce, które sprawiały raczej wrażenie macek ośmiornicy.
– Wciąż chce się bzykać po tym, jak uciekłaś. Powiedziałabym, że romantyczność ma się dobrze – zauważa Bianca.
– Jest podłączona do respiratora. Przynajmniej dla mnie.
Bianca marszczy brwi, jakbym była beznadziejnym przypadkiem.
– I mówi to dziewczyna, która ryczy na moim ramieniu podczas Pamiętnika, kiedy Noah oznajmia w deszczu, że to jeszcze nie koniec. Dziewczyna, która rozkleja się, kiedy celebryci zrywają, bo tak mocno angażuje się emocjonalnie. – Waha się, zerka za siebie, by upewnić się, że nikogo nie ma w zasięgu słuchu, po czym szepcze: – Myślę, że dar twojej rodziny i te wszystkie historyjki miłosne zafundowały ci nierealistyczne oczekiwania.
Doceniam, że kryje mój sekret, odkąd zaprosiłam ją na Chiński Nowy Rok do ciotek. Zazwyczaj nie mówię ludziom o umiejętnościach mojej rodziny; zwykle dziwnie na to reagują. Niektórzy się boją, inni automatycznie uznają, że jesteśmy walnięci, a jeszcze inni są rozczarowani, że nie potrafimy przewidzieć ich przyszłości na żądanie. Niektórzy chcą, byśmy pomogli im nawiązać kontakt z bliskimi zmarłymi, mimo że nie jesteśmy medium (jest różnica). Więc o niczym nie wspomniałam. Co zabawne, Bianca rozpoznała ciocię Mei z konwentu jasnowidzów, na którym była kilka miesięcy wcześniej. Fascynują ją jasnowidze i medium, odkąd zmarła jej babcia. Ma nawet swoją osobistą talię kart tarota i uczy się z nich czytać z YouTube’a.
– To pewnie prawda. – Nie myli się. W samochodzie można mnie rozpoznać po tym, że słucham swojej romantycznej playlisty i wyglądam tęsknie przez szybę nakrapianą deszczem, udając, że występuję w teledysku.
– Po prostu jeśli facet natychmiast nie przywoła motyli do twojego brzucha, to dla ciebie już koniec – ciągnie.
– Ale po co mam marnować czas, jeśli to nie moja bratnia dusza? – ripostuję. Naiwnie liczyłam, że college będzie mekką emocjonalnie dojrzałych mężczyzn z wyrzeźbionymi ciałami, poszukujących długofalowych związków, może z zaręczynami na horyzoncie. Nawet moi rodzice zeszli się młodo. Poznali się w pracy, świeżo po studiach, gdzie połączyła ich współdzielona przez nich teoria o krwawych śladach w śledztwie dotyczącym zabójstwa. Romantyczność w czystej postaci, prawda? Na pierwszej randce obejrzeli dla żartu odcinek CSI i śmiali się, jak bardzo jest niepoprawny. Oczywiście wiem to z opowieści ciotki. Mama zmarła przez pęknięcie tętniaka w mózgu, gdy miałam cztery lata.
Zamiast tego znalazłam tysiąc Marków B., których definicją romantyczności jest wspólne palenie bonga – i najwyraźniej wysyłanie dickpiców.
– Mówię tylko, że to nie zawsze musi być chwila zmieniająca bieg wszechświata. Czasem seks jest tylko bezsensownym seksem. I to w porządku – wyjaśnia Bianca.
– Masz rację. Ale i tak nie mogę już sypiać z Markiem B. – Strzelam palcami, zestresowana perspektywą powiedzenia mu o tym. Nie żeby go to obeszło.
– Prawda – komentuje Bianca, a jej ciemne oczy lśnią. – O mój Boże. Może poznasz kogoś we Włoszech?
Przekrzywiam głowę w zamyśleniu.
– Włochy byłyby romantyczne.
Czuję, jak buzuje we mnie ekscytacja. Nie tylko na myśl o włoskim romansie, ale też o spędzeniu całego miesiąca w innym kraju z Biancą. Ta wycieczka nie mogła wypaść w lepszym czasie. Może da mi nową perspektywę albo inspirację do wzięcia życia za rogi. Może wrócę ze świeżym spojrzeniem i na nowo rozpaloną miłością do moich studiów.
Planowałyśmy tę wyprawę, odkąd Bianca zobaczyła tapetę na moim iPadzie – zdjęcie mojej mamy i cioci Mei na siostrzanym wyjeździe do Włoch latem, kiedy mama ukończyła liceum trzydzieści lat temu.
Mama i Mei wyglądają na tej fotce na tak pełne życia. Trzymają się pod ramię na brukowanej uliczce we Florencji, w dłoniach mają gelato. Nikt by nie zgadł, że noc wcześniej walczyły z paskudnym zatruciem. Ani że zatrzymywały się w budżetowych, pełnych robactwa hostelach przez cały miesiąc. Ani że potrzebna im była miesięczna terapia akupunkturą, by wyleczyć plecy po ciężarze plecaków. A jednak mimo tego wszystkiego mama nie mogła się doczekać następnej wyprawy, gdy uzbiera więcej pieniędzy, jak mówiła mi Mei.
Zawsze wiedziałam, że chcę iść śladami mamy (dosłownie) i odwiedzić Włochy. Ale to było poza moim zasięgiem. No i Włochy nie są tanie, zwłaszcza dla studentki. Bianca przekonała mnie jednak, że to wykonalne, o ile polubimy się z backpackerowym trybem funkcjonowania: spaniem w hostelach, gotowaniem sobie posiłków, dołączaniem do darmowych grup wycieczkowych i korzystaniem z transportu publicznego. Poza tym Bianca w połowie jest Włoszką i zawsze chciała zgłębić swoje korzenie.
Mój telefon znowu się odzywa, a mnie przewraca się w żołądku.
– O Boże. To kolejny dickpic, prawda? Mam przeczucie, że to będzie gorsze.
Bianca poświęca się i zerka w telefon w moim imieniu.
– To… zdjęcie pudla bez nogi.
– Doris? – Biorę telefon. Jak podejrzewałam, zdjęcie nie jest od Marka B.
Jest od Tellera.
Zalewa mnie fala adrenaliny.
– Tak. Twój najlepszy przyjaciel ma wyczucie czasu – mamrocze, przewracając oczami. Wiem, że drażni ją fakt, że musi dzielić ten tytuł z kimś jeszcze. Bez względu na to, jak ja i Bianca zbliżyłyśmy się do siebie w tym roku, wie, że nie może konkurować z całymi latami historii.
Przyglądam się zdjęciu Doris, trzynogiemu pudlowi, którego Teller adoptował z lokalnego schroniska za moją namową i który teraz ma na sobie gruby sweter w kratkę. Mimo mocnej awersji do psów (z uwagi na alergię) niechętnie wziął ją „na chwilę”, aż nie znajdzie jej lepszego domu. Ku ogólnemu zdziwieniu, w tym mojemu, jego rodzina zakochała się w psince i adoptowała ją na stałe.
Lo: OMG DORIS
Teller: Ucałuję ją od ciebie.
Wpatruję się w jej oczka, loczki godne starszej pani, i w końcu to do mnie dociera. Skoro Teller jest z Doris – jest w domu.
Lo: CHWILA CO?
Lo: WRÓCIŁEŚ DO DOMU NA LATO???
Teller: Cholera, tęskniłem za twoim darciem się na mnie przez wiadomości.
Lo: WRÓCIŁEŚ CZY NIE
Lo: ??
Teller: Tak, wróciłem do domu. Wczoraj przyjechałem. Co robisz?
Lo: jestem na imprezie bractwa. mam ochotę się zmyć. KIEDY MOGĘ ZOBACZYĆ DORIS??
Lo: i ciebie też. ALE GŁÓWNIE DORIS.
Bezsprzecznie nie znam umiaru. Nie widzieliśmy się, odkąd wyjechał zeszłego sierpnia, by studiować na Northwestern, całe cztery godziny drogi stąd. Mimo obietnic spotkania podczas świątecznej przerwy jakoś nam nie wyszło.
Teller: Przyjadę po ciebie, tylko powiedz gdzie.
Natychmiast wysyłam mu adres, a on odpisuje, że będzie za kwadrans.
– Teller po ciebie przyjeżdża? – pyta Bianca porozumiewawczo, podnosząc się z łóżka.
– Nom. I tak już jestem zmęczona – kłamię, zduszając szeroki uśmiech. Opuszczamy względnie cichą sypialnię, a nagły hałas sprawia, że w drodze na dół zaczyna mi dzwonić w uszach. – Chcesz podwózkę? Teller nie będzie miał nic przeciwko.
Czuję się winna, że ją zostawiam, ale Bianca nie jest typem dziewczyny, która potrzebuje pomagiera. A Teller to jedyna osoba – z wyjątkiem moich ciotek – z którą mogę porozmawiać o tym, co dzisiaj widziałam. Potrzebuję teraz jego spokoju i logiki. I bez urazy dla Bianki, ale czasem za bardzo wczuwa się w to całe jasnowidzenie. Chociaż uwielbiam to, jak bez zająknięcia akceptuje (kocha!) ten aspekt mojego życia, to tak bardzo chciałaby, żeby ta wizja była prawdą, że tylko rozpaliłaby moje nadzieje.
– Chciałabym wreszcie poznać tego gościa, ale powiedziałam Chrisowi, że wrócę z nim! – przekrzykuje muzykę. Chris to jej zajawka tego miesiąca, facet, którego Bianca poznała na siłowni i który ma piercing w sutku. Pisze wiersze i utrzymuje przesadny kontakt wzrokowy, gdy je czyta, co jest bez wątpienia czerwoną flagą (to nie ja ustalam zasady). Bianca się z tym nie zgadza. Jego kreatywność i obchodzenie się ze słowami ją podniecają (brrr). Ale trzeba przyznać, że serio wydaje się miły, poza tym zaproponował mi resztę swoich frytek, kiedy w zeszłym tygodniu poszliśmy we trójkę do Five Guys.
Obiecujemy sobie z Biancą, że napiszemy do siebie, jak będziemy w domach, po czym wychodzę, by czekać na Tellera.
Otula mnie ciemność. Siedzę na schodku, kiedy mój przyjaciel zajeżdża w swojej starej Toyocie Corolli (w kolorze szampańskim) dokładnie piętnaście minut później. Teller zawsze jest punktualny. Zanim wstaję, wychodzi z auta. Dziwne. Nigdy nie ciągnęło go do tłumów.
Tym razem zobaczenie Tellera Owensa we własnej osobie, po prawie całym roku rozłąki, to dziwaczne uczucie.
Teller nie jest atrakcyjny w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Nie wyróżniałby się z tłumu, po spojrzeniu na niego nikt nie pomyślałby: „Wow, nadaje się do Top Model”. Jest po prostu Tellerem. Trochę nerdowaty, z lekko odstającymi uszami i ustami, które wydają się ciut za duże w stosunku do jego twarzy. To tego rodzaju atrakcyjność, która uwidacznia się przy bliższym poznaniu. Ciągle towarzyszy mu kontemplujący wyraz twarzy (uniesiona brew i lekko zaciśnięte usta) – nic się nie zmienił. Zawsze wygląda na zamyślonego, zatraconego w labiryncie własnych rozkmin.
Ale moje odkrycia są zaskakujące. Przede wszystkim: jego szczęka. Od kiedy jest taka zarysowana? No i jeszcze ten nieznośny kąt, pod którym muszę zadzierać głowę, żeby ogarnąć jego górujący wzrost. Zawsze był wysoki, ale tyczkowaty, z kończynami zbyt długimi, by były użyteczne. Ale teraz dorósł do swojego wzrostu. Jest… że sobie pozwolę… muskularny? Ale nie napakowany. Jest po prostu solidnie smukły, jego ruchy są wręcz pełne gracji.
Chłonę to, jak jego barki i bicepsy wypełniają zwykłą koszulkę. Jego szeroką klatkę piersiową. Mrugam, żeby upewnić się, że nie mam zwidów. Jakby wskoczył w zupełnie nowe ciało. Nie wiem, co o tym sądzić, kiedy idzie ścieżką, a z każdym jego krokiem kołyszą się te nieokiełznane ciemne włosy.
Przeszukuje karmelowymi oczami tłum w poszukiwaniu mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, delikatny, szczery uśmiech pojawia mu się na twarzy, rozświetlając całą jego aurę. Uświadamiam sobie, jak bardzo tęskniłam za tym uśmiechem. I za jego właścicielem.
Zatrzymuje się kilka metrów przede mną, bada mnie wzrokiem i mówi:
– Twoje włosy.
Przyklepuję swoje odporne na czesanie włosy, które są teraz jednocześnie spuszone i przyklapnięte w różnych miejscach z powodu agresywnego cieniowania. To jeden z moich największych problemów ze wszechświatem – że nie odziedziczyłam jedwabistych, prostych włosów po mamie. Co za niesprawiedliwość.
Kilka tygodni temu przechodziłam kryzys egzystencjonalny, wkuwając bezużyteczne wzory chemiczne na egzamin. Włosy opadały mi na oczy, ale zamiast pójść do najbliższego fryzjera w okolicy, jak postąpiłaby każda normalna osoba, ja zaserwowałam sobie studenckie strzyżenie i zrobiłam cieniowanego boba do ramion. Totalne przeciwieństwo równego ścięcia, które było moim znakiem rozpoznawczym od dziesiątego roku życia.
To był błąd, zwłaszcza grzywka. Nie wiedziałam, że krótsze włosy wymagają lepszej stylizacji. Jeśli ją oleję, wyglądam jak dzikie dziecko wychowane przez wilki. Zwykłam wiązać je w niedbały kok, nie licząc nocy (jak dzisiaj), kiedy to czuję się w obowiązku włożyć w nie trochę wysiłku.
Instynktownie pociągam za parę pasm pokręconej grzywki, czując się nagle niepewnie.
– Wiem, że nie znosisz zmian, ale odrosną…
– Prawda, nienawidzę zmian, ale to… – Odchyla się, przyglądając się mojej fryzurze pod innym kątem. – To dobra zmiana. Pasuje do ciebie. W zasadzie bardziej niż dawna fryzura.
– Bo jest jakimś cudem bardziej niesforna?
Podśmiechuje się pod nosem i strategicznie nie zgadza się ani nie zaprzecza.
– Chodź tutaj.
Odgrywam bieg w zwolnionym tempie, pokonując w ten sposób dzielący nas dystans, i praktycznie powalam go swoim uściskiem. Zazwyczaj kiedy rzucam się tak na niego, kaszle i się wykręca, urażony, bo przestrzeń osobista i tak dalej. Ale dzisiaj jest inaczej. I nie chodzi tylko o to, że nie mogę już zetknąć palców obu rąk, gdy go obejmuję.
Odwzajemnia mój uścisk, jakby wiedział, jak bardzo tego teraz potrzebuję. Przyciąga mnie tak blisko siebie, że moje stopy odrywają się od ziemi. Otula mnie jego znajomy zapach, taki sam jak zawsze: pranie wywieszone na świeżo skoszonym podwórzu z nutką lęku egzystencjonalnego.
Dopiero kiedy odstawia mnie na ziemię, odchylam się, by porządnie przyjrzeć się jego twarzy. Coś się stało. Widać to po tym, jak opadają mu ramiona. Po zakrzywieniu jego brwi. Po napięciu w kącikach ust. Coś przede mną skrywa – coś wielkiego.
Zanim udaje mi się zadać pytanie, wypuszcza powietrze z policzków i mówi:
– Sophie ze mną zerwała.
– Chwila, Sophie z tobą zerwała? – powtarzam po raz siódmy, zajmując miejsce pasażera, wstrząśnięta do żywego.
– Tak. – Załamuje się nad kierownicą, zwiesza głowę, jest kompletnie zrozpaczony. Podaje mi jasnofioletowe slushie (winogronowe) ze stacji benzynowej i opakowanie rodzynek w czekoladzie.
To nasza przekąska. Piliśmy slushie po każdej zmianie, przy okazji każdego spotkania. Narzekał, że przez to wypadną nam zęby, a ja będę miała tak zmrożony mózg, że nie opamiętam się w porę.
Ściskam kubek ze slushie tak mocno, że kiepskiej jakości plastikowe wieczko spada. Opanowała mnie wściekłość, w myślach źle życzę Sophie, na przykład żeby trafiła na ten jeden wózek w sklepie, którego kółko piszczy, oślepił ją mocny promień słońca, który ominie zasłonę w samochodzie, albo jej transakcja została odrzucona, bo użyje przedawnionego o jeden dzień kuponu.
Nie jestem złośliwą osobą, ale na samą myśl, że ktoś świadomie złamał Tellerowi serce, wchodzę w tryb obrończyni. Dla mnie Teller jest jak mieszczący się w dłoni, dopiero co wykluty żółwik wodny, który męczy się, przemierzając piasek w nadziei dotarcia do wody. Niewinny. Nieskażony. Przepełniony dobrymi intencjami. A teraz wygląda, jakby Sophie obróciła go do góry nogami i porzuciła, zostawiła bez ratunku.
Kusi mnie, by wymyślić jakąś delikatną, niewielką zemstę. Ale przez wzgląd na Tellera opanowuję złość i jestem tym, czego potrzebuje – spokojną, stabilną obecnością. Klepię go pokrzepiająco po ramieniu i mrugam wolno, wpatrzona w deskę rozdzielczą, która zgodnie z oczekiwaniami pozbawiona jest kurzu.
Chodzi o to, że Teller i Sophie byli nierozłączni od ostatnich trzech lat. Poznali się na jednym z regionalnych konkursów typu Shark Tank, gdzie nastolatkowie przedstawiają pomysły na biznes. Natychmiast zostali parą.
Mimo że przez dwa lata ich związek trwał na odległość, Teller mocno się zakochał. Było to dla mnie oczywiste, bo to mnie się zwierzał. To do mnie przychodził, bym oceniła jego wiadomości. To ze mną konsultował się w sprawie prezentu (pozłacany wisiorek w kształcie serca albo mapa gwiezdna z dnia, w którym się poznali) na ich pierwszą miesięcznicę. Pomogłam mu nawet wybrać pierścionek obietnicy. To moje zadanie jako jego przyjaciółki.
Unoszę brew, wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. „Żartujesz sobie”.
„Chciałbym”. Jego klatka piersiowa opada przy wydechu.
Gdybym miała do czynienia z kimkolwiek innym, strzelałabym pytaniami, chcąc desperacko wypełnić przestrzeń. Ale z Tellerem ta przestrzeń żyje echem naszego zaraźliwego rechotu, łez, szeptem wymienionych sekretów i ciszą pomiędzy tym wszystkim.
– Co się stało? – pytam wreszcie.
W milczeniu popijamy lodowaty cukier przez komicznie wielkie neonowe słomki. Teller opiera głowę o zagłówek i napina palce na kierownicy; rozmyśla nad odpowiedzią jak zawsze, nigdy nie powie więcej, niż musi. Jako kogoś, kto regularnie nawija jak katarynka, zanim przetworzy myśli, na początku te ciut za długie pauzy trochę mnie denerwowały. Ale nauczyłam się je doceniać.
– Gra o tron – odpowiada w końcu. – Podczas egzaminów postanowiliśmy, że obejrzymy jakiś serial. No wiesz, żeby zrobić sobie przerwę i jako nagrodę za naukę. Oboje zrobiliśmy listę seriali i dawaliśmy punkty w zależności od tego, jak bardzo chcieliśmy każdy obejrzeć. Typowe nerdowskie sprawy cyferkowe.
– Tylko ty jesteś w stanie przemienić oglądanie telewizji w matematyczną zagadkę.
Unosi kącik ust w przelotnym kpiącym uśmieszku, wjeżdżając na pustą ulicę.
– W każdym razie kiedy wszystko zliczyliśmy, okazało się, że oboje chcemy oglądać Grę o tron.
– To chyba dobrze?
Teller podnosi jedną rękę w geście dezaprobaty, a drugą wciąż trzyma na kierownicy.
– Tak by się mogło wydawać, ale najwyraźniej nie. Zrobiła mi cały wykład o tym, że jesteśmy zbyt przewidywalni. Że zgadzamy się cały czas we wszystkim, na przykład w kwestii jedzenia na wynos, muzyki do posłuchania i naszej rutyny.
– Sądziłam, że podobny styl bycia w związku to dobra rzecz.
Myślę o wszystkich sytuacjach, kiedy Teller zachwycał się przy mnie, że Sophie i on lubią te same filmy i muzykę. Że oboje są introwertykami, którzy wolą zostawać w piątki w domu i układać puzzle. Że oboje lubują się w ciekawostkach i zbiorach danych. Że wszystkie decyzje podejmują logicznie, z precyzją i uwagą, choćby to było spędzenie całego popołudnia na szukaniu najlepszego zestawu sztućców.
Moja babcia mawiała, że dzielenie zainteresowań jest kluczem do towarzystwa na całe życie. Pewnie dlatego moi rodzice tak świetnie się dogadywali, zważając na ich miłość do nauki i świata zbrodni.
– Ja też. Ale Sophie powiedziała, że się dusi i ma poczucie stagnacji. Że stajemy się tą samą osobą po takim stażu razem. Oboje chcemy iść w data science, zdobyć ten sam tytuł. – Cichnie i opuszcza głowę. – Zasadniczo stwierdziła, że chce odkryć siebie w college’u. Powiedziała, że zamierza zgłębić swoją tożsamość beze mnie, przeżyć nowe rzeczy, żeby później niczego nie żałować. I ja to rozumiem. Nie chcę stawać jej na drodze do odkrycia samej siebie. Ale…
– Chciałbyś, żeby robiła to z tobą? – kończę za niego.
– Właśnie. Powiedziałem jej, że dam jej przestrzeń na rozwój, ale że nie musimy przez to zrywać. Kłóciliśmy się i przyznała, że jest jej nudno. – Po tym, jak wymawia słowo „nudno”, wiem, że go zraniło.
Zaciskam szczęki. Zawsze był wrażliwy, nawet jeśli starał się to ukryć za sarkazmem.
Mierzę go poważnym spojrzeniem.
– Teller, na pewno nie jesteś nudny. Twoją ulubioną piosenką jest Monster Mash, na litość boską. – To jedna z moich ulubionych rzeczy w Tellerze. Odkryłam tę ciekawostkę, kiedy zaczęliśmy dzielić konto na Spotify w zeszłym roku; słuchał tego na okrągło. Był nawet w pierwszym procencie top słuchaczy. Zresztą powinnam była to chyba wiedzieć, wnosząc po jego słabości do Halloween.
– Wciąż nie wiem, czemu uważasz, że to dziwne. Jest niesamowicie chwytliwa i zabawna. – Mówi to tak poważnie, że chichoczę. Widzę oczami wyobraźni, jak kiwa sztywno głową i mamrocze dziwny tekst piosenki, ale tylko podczas głośniejszych partii, gdy nikt go nie słyszy.
– Widzisz? To nie jest nudne. Jesteś idealny – rzucam, puszczając do niego oczko.
– Nie mam pojęcia, do czego to nawiązanie. – Unosi ramię, bo nie kręci go gra w „Zgadnij, jaka to komedia romantyczna”, w którą zwykliśmy grać, ale nie mogłam się tym razem powstrzymać.
– No weź! To właśnie miłość.
– Ach, no tak. – Milknie, a jego prawy kącik ust wykrzywia się w półuśmiechu. – Jesteś urocza, Lo. Ale nie musisz kłamać, żebym poczuł się lepiej. Już zrozumiałem, że jestem nudny.
Na początku, kiedy dopiero co się poznaliśmy, też tak myślałam.
Było to latem przed dziesiątą klasą. Miałam piętnaście lat, przeprowadziliśmy się z przedmieść w modne sąsiedztwo w centrum, gdzie roiło się od wegańskich restauracji i kawiarni. Tata twierdził, że przeprowadzka była po to, by miał bliżej do pracy, ale znałam jego prawdziwe pobudki. Po śmierci mamy wychowywał mnie sam. Muszę przyznać, że był najlepszym tatą, jakiego dziewczyna mogłaby sobie wymarzyć, oglądał tutoriale w internecie o tym, jak uczesać mi włosy, obejrzał ze mną każdą komedię romantyczną na świecie (nawet jeśli go zasmucały) i uczył się tekstów piosenek Taylor Swift, żeby móc śpiewać je w samochodzie. Ale gdy weszłam w swoje „nastoletnie buntownicze lata”, potrzebował posiłków i dlatego chciał mieszkać blisko cioci Mei i cioci Ellen.
Ciotki były przeszczęśliwe; chciały pielęgnować rodzinny dar, który według nich odziedziczyłam po mamie. Ona była świetna we wszystkich trzech kluczowych tradycyjnych chińskich praktykach jasnowidzkich, ale przewrotnie odnalazła prawdziwą pasję w nauce. Ale po miesiącach rygorystycznych ćwiczeń szybko stało się jasne, że nie mam żadnych umiejętności. Jasne, mogłam nauczyć się zasad czytania z dłoni i twarzy. Ale bez wrodzonej intuicji byłam beznadziejna. Nie mogłam nawet rozgryźć obliczeń potrzebnych w nauce BaZi bez popełnienia błędu. I jeśli mam być szczera, byłam w tym trochę niecierpliwa, wkurzałam się, że nie miałyśmy też zdolności medium. Nie mogłyśmy skontaktować się z mamą ani zmarłymi ogólnie, więc jaki był w tym cel?
– Może załapanie wszystkiego zajmie ci chwilę dłużej niż normalnie… – zasugerowała podenerwowana Ellen. – Naszej kuzynce Cece moce ujawniły się dopiero, jak miała jakieś piętnaście lat.
– Cece miała dwanaście lat – podpowiedziała cicho Mei, sądząc, że tego nie usłyszę. Nawet dwanaście lat było uznawane za zbyt późny wiek, patrząc na to z historycznego punktu widzenia.
Moje ciotki starały się, jak mogły, żeby ukryć rozczarowanie, ale ja byłam zdruzgotana. To oznaczało, że byłam porażką bez talentu. A co najgorsze? Że będę musiała polegać na swoim braku umiejętności oceny sytuacji, by znaleźć Tego Jedynego – jak wszyscy inni.
Opłakiwałam swoją samotność, brak talentu, a tym samym mamę, zagłuszając obawy w jedyny znany mi sposób – oglądając niezliczenie wiele komedii romantycznych. Bez wzorca relacji rodziców mogłam przynajmniej doświadczyć miłości poprzez Kate Hudson albo Sandrę Bullock. Tata wyśmiewał się z tandetnych tekstów i szczycił się zgadywaniem przebiegu fabuły na samym początku, ale prawda jest taka, że te filmy w jakiś sposób nas uleczyły.
Jasne, niektóre z nich niebezpiecznie blisko odwzorowywały naszą rzeczywistość, jak na przykład P.S. Kocham cię. Podczas tego filmu tata musiał kilka razy wychodzić do łazienki. Ale większość z nich nas rozśmieszała. Te wszystkie rozbuchane, puchate emocje, które mnie wypełniały, gdy patrzyłam na napisy końcowe, były uzależniające. A przede wszystkim dawały mi nadzieję, że wciąż mogę odnaleźć szczęście, nawet bez pomocy rodzinnego daru.
Po prawdzie miałam lekką obsesję na punkcie doświadczania miłości przez wielki ekran. Kiedy już odcisnęłam permanentny zarys swojego ciała na kanapie, zdecydowałam się złożyć CV do pracy sezonowej w nadziei, że poznam nowych ludzi przed rozpoczęciem szkoły.
The Cinema nie było jednym z tych krzykliwych kin z odchylanymi skórzanymi fotelami i ekranami panoramicznymi 3D. To był mały, lokalny biznes, który puszczał filmy wyłącznie z roku 2010 lub wcześniejszych w cenie pięciu dolarów za bilet. Miało swój urok ze względu na czerwone aksamitne fotele, migoczące neonowe światła, budkę z biletami ze startymi elementami z mosiądzu i afisz retro z podniszczonymi literami, zdradzający filmy grane w danym tygodniu. Wewnątrz było jak po podróży wehikułem czasu; rozpościerał się tam wytarty dywan w kolorze wina, usiany popcornem.
Kiedy kulawo dotarłam na pierwszą zmianę z rozwalonym sandałem, Teller nie był zadowolony.
– Spóźniłaś się pół godziny – rzucił zza lady. Mimo autorytarnego głosu wyglądał na osobę w moim wieku. Czupryna grubych czarnych fal zaczesana na jedno oko. Wydawał się pogrążony w myślach, kiedy energicznie wycierał ladę ściereczką odkażającą. Luźna kasztanowa koszulka polo – strój roboczy The Cinema – wisiała na jego chudej sylwetce.
– Wybacz. Zmienili rozkład jazdy autobusów i zanim się zorientowałam, musiałam biec przez trzy ulice, żeby złapać swój, a po drodze jeszcze pękła mi guma w sandałach. Duże z tym zamieszanie – wyjaśniłam, czytając jego imię z idealnie prosto przyczepionej plakietki.
Jego twarz wykrzywiła się w grymasie.
– Czy ty właśnie powiedziałaś, że „pękła ci guma”?
– Ugh, nie bądź dziwny. Guma w moich sandałach, wiadomo. – Pokazałam rozwalonego buta w kwiatki dla podkreślenia moich słów.
Jego blada twarz wykręciła się w przerażeniu, zanim spojrzał za ladę na moją nagą stopę.
– Co? – zapytałam, unosząc ramiona w swojej obronie i wyczuwając w powietrzu nutkę chemikaliów.
– Jesteś boso. W miejscu publicznym. Nie możesz pracować bez butów.
Oparłam się łokciem o zdezynfekowaną ladę i wyszeptałam:
– Jesteś bakteriofobem czy coś?
– Nie położyłbym gołej stopy na lepkiej podłodzie pokrytej brudem, ale wolałbym myśleć, że nie zrobiłaby tego większość ludzi – dodał. – I to nie oznacza, że jestem bakteriofobem.
– Myślę, że to perfekcyjna definicja bakteriofoba – podsumowałam, lekko rozbawiona. – Wiedziałeś, że oni mają tak naprawdę słabszy układ odpornościowy?
– To brzmi jak zmyślona bajka.
– Ale nie jest. Nie chorowałam od sześciu lat – pochwaliłam się. To półprawda. Tu i tam zdarzało mi się być przeziębioną. Nie będę kłamać, chciałam go trochę sprowokować. Sądząc po jego minie z szeroko otwartymi oczami, moja taktyka działała bezbłędnie. Był o wiele zbyt poważny, jak na mój gust.
– Sześć lat? Nie wierzę ci.
– To prawda. Zdradzę ci sekret: mam dwa psy, Brandona i Briana, zżytą parkę czekoladowych labradorów. Brian jest grubszy. Brandon jest chudszy, ale też leniwy. W każdym razie pozwalam im lizać się po twarzy. Codziennie. – Nachyliłam się, jakbym zdradzała wysoce tajną informację.
– Brandon i Brian? To okropne imiona dla zwierzaków.
– Wypraszam sobie, tak nazwała je ich biologiczna mama, a ja uznałam za stosowne uszanować jej życzenie.
Posłał mi spojrzenie kątem oka.
– Chwila, powiedziałaś, że pozwalasz im lizać się po języku?
– Powiedziałam „twarzy”. Ale jeśli zdarzy się sposobność, czasem poliżą mój język. Brandon i Brian to bardzo czułe istoty, zwłaszcza Brian. Brandon ma ciut większy temperament, ale kiedy pomizia się jego uszy w konkretny sposób, normalnie szale…
Teller po prostu potrząsnął głową i rzucił mi plakietkę, a także czarne Najki, które chyba były jego butami na co dzień.
– Jesteś… najdziwniejszą osobą, jaką poznałem.
Przez pierwszy tydzień szkolenia zakładałam, że Teller spisał mnie na straty. Ledwo co rozmawialiśmy, nie licząc komunikowania niezbędnych rzeczy, na przykład instrukcji wykonania pewnych czynności albo gdy któreś z nas szło na przerwę. Kiedy śpiewałam piosenki lecące w radiu, żeby wypełnić przestrzeń, krzywił się. Podczas luźniejszych godzin brak rozmów między nami był niezręczny, przynajmniej dla mnie.
Bazując na jego kulturalnych, choć zwięzłych wymianach zdań z klientami, założyłam, że ogólnie nie jest rozmowny. Nie miałam pewności, czy było to spowodowane nieśmiałością, czy rzeczywiście był po prostu nudny, ale zamierzałam to odkryć. Sprawić, by mnie polubił. Poza tym desperacko potrzebowałam kompana do rozmów poza tatą i ciotkami – kogoś w moim wieku.
– No więc… – zagaiłam w jedną z luźniejszych piątkowych nocy, zamiatając popcorn na kupkę. Mieliśmy tylko garstkę klientów na seans Armageddonu. Jak można sobie wyobrazić, filmy z lat dziewięćdziesiątych, które dało się obejrzeć za darmo, nie przyciągały tłumów.
Teller mierzył mnie spojrzeniem, czekając, aż pociągnę myśl.
Zaczęłam gadać okropnym nosowym, południowym akcentem o tym, że nie będzie łatwo i że będziemy musieli ciężko pracować, codziennie. Starałam się przy tym nie wybuchnąć śmiechem.
Patrzył na mnie, mrużąc oczy, znad plastikowych kubków na picie, które układał w dwa stosy równej wysokości. Próbował ogarnąć, co wygadywałam.
– Pamiętnik. Noah tak mówi do Allie – wytłumaczyłam, zdradzając mój sekret. – Serwuję ci cytaty wyrwane z kontekstu z komedii romantycznych przez cały tydzień. Nie zauważyłeś?
– Nie oglądam za dużo komedii romantycznych. Ale to wiele wyjaśnia.
– Wybacz. Czasem się nudzę. – Oparłam się o miotłę. – Ale nudziłoby mi się mniej, gdybyśmy rozmawiali. Skoro mamy pracować ze sobą cale lato, nie powinniśmy lepiej się poznać?
– Ja już sporo wiem o tobie – rzucił nonszalancko, odrywając wzrok od stosu kubków.
– Na przykład?
– Jesteś psycholką, która lubi chodzić boso w miejscach publicznych i dopuszcza zwierzęta do swojej twarzy. Masz słabość do kwiatowych wzorów i talent do zapamiętywania cytatów z filmów.
– To dziwnie wierny opis mnie – przyznałam. Szanowałam jego ocenę. Większość chłopaków pewnie nie zapamiętałaby nawet mojego imienia. Poprzeczka wisi dla nich dosłownie w podziemiach piekielnych. – Ale ja wciąż nic nie wiem o tobie, nie licząc tego, że lubisz Halloween bardziej, niż to normalne. – Wiedziałam o tym, bo przyłapałam go na szykowaniu kostiumu (strażnik ze Squid Game, czarna maska i wściekle różowy kombinezon) trzy miesiące przed faktycznym świętem.
– Halloween jest ponad wszystkimi świętami. Podtrzymuję to. I okej: zapytaj mnie, o co chcesz. – Nabrał powietrza nosem i wstrzymał je na kilka chwil, jakby przygotowywał się na pytanie o swoje najmroczniejsze tajemnice.
– Jakie jest twoje ulubione zwierzę? – To było niby niewinne pytanie, ale też zdradzające bardzo wiele.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona odpowiedzią i szczerze urażona w imieniu królestwa zwierząt.
– Nie masz swojego ulubionego zwierzęcia?
– Nie przepadam za zwierzętami – stwierdził ze spokojem, jakby to była zupełnie normalna cecha, jak nielubienie kolendry.
Wyrwało mi się kaszlnięcie.
– Co? Ty potworze! Dlaczego?
– Mam alergię na większość z nich. Tak samo moja mama. Nie mamy pupili.
Mrugnęłam, obserwując, jak zaczyna uzupełniać podajnik do słomek.
– Chwila, nigdy nie miałeś zwierzątka? Nawet takiego hipoalergicznego? Rybki?
– Nie – odpowiedział szybko, odwracając się do grupki małolat, które przyszły zgłosić zatkaną toaletę. – O nie, znowu. – Teller westchnął głęboko i pognał mnie do schowka z zaopatrzeniem.
– No dobra, to będzie jedna z najważniejszych umiejętności, jakie opanujesz w tej pracy – oznajmił, podając mi maseczkę, gumowe rękawice i przepychacz. Przygotowaliśmy się, jakbyśmy mieli wejść na skażony teren. Ruszyliśmy do toalety.
– O matko. – Zaczęłam kaszleć, wpatrując się w zastany chaos, a przepychacz zwisał w mojej dłoni.
– Jest na to technika – zaczął Teller, pewnie sięgając po przepychacz. Zdałam sobie sprawę, że jest dzielny, zwłaszcza jak na germafoba.
– Technika? Czy to… często się dzieje? – zapytałam, nie chcąc tak naprawdę znać odpowiedzi.
– Mniej więcej dwa razy w tygodniu – odparł stłumionym przez maseczkę głosem. Następnie zaprezentował tę „technikę”, naprawdę wkładając w to sporo wysiłku.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że nie zaznałeś w życiu bezwarunkowej miłości zwierzątka – stwierdziłam, starając się odwrócić swoją uwagę od obrzydliwości.
– Czy to takie dziwne? – zapytał w akompaniamencie bulgotu wody.
– Tak, bardzo – oznajmiłam szczerze. – Dużo tracisz. Jest tyle zwierząt bez sierści. Na przykład takie koty.
Udał odruch wymiotny, wkładając przepychacz do muszli klozetowej, jakby moja sugestia osobiście go dotknęła.
– To jakieś pomarszczone abominacje. Są zaprzeczeniem uroku kotów. I nie jestem uczulony tylko na sierść, ale też na ślinę.
Poklepałam go po plecach, żebyśmy się zmienili.
– Daj, ja spróbuję – zaproponowałam, biorąc od niego przepychacz. – A ptaszki?
– Alergia na pióra. Są też odlegle spokrewnione z dinozaurami, a to niepokojący fakt, który jest poważnie lekceważony przez ogólną społeczność.
– Jaszczurka? – nie poddawałam się, opierając cały ciężar ciała o przepychacz.
– Gady przyprawiają mnie o gęsią skórkę.
– Prawda. A złota rybka?
– Jaki jest sens złotej rybki? Tylko pływają w małej kuli. Nie można takiej przytulić ani się z nią pobawić. Nic z siebie nie dają.
– Wypraszam sobie. Moje złote rybki z dzieciństwa, Sadzone i Jajko, były bardzo czułe – poinformowałam go. Powstrzymałam chichot na myśl o Tellerze przytulającym zwierzę. Nie byłam pewna, czy jest w stanie wykrzesać z siebie czułość przy jakimkolwiek stworzonku.
– Miałaś rybki nazwane Sadzone i Jajko? – zapytał, opierając się o framugę drzwi.
– Tak – potwierdziłam, lekko zadyszana przez przepychanie. – I były w zasadzie szczeniaczkami z płetwami bez sierści. Za każdym razem, gdy przykładałam twarz do akwarium, ich skrzela rozszerzały się, a rybki podpływały do mnie. Przysięgam, że lizały szybę.
– Lo, pewnie liczyły na jedzenie – stwierdził oschle.
– Wolę myśleć, że to dlatego, że wiedziały, kto jest ich mamą.
Rzucił mi dziwne spojrzenie, przez co poczułam się jak totalny przegryw. Dlatego zmieniłam temat:
– Kiedy masz urodziny?
Patrzył się na mnie trochę dłużej niż zwykle, jakby nie do końca potrafił mnie rozszyfrować.
– Dlaczego chcesz wiedzieć, kiedy mam urodziny?
Moje ciotki pytały o to wszystkich, by określić kompatybilność znaków zodiaku, więc założyłam, że to kompletnie normalne pytanie.
– Żebym mogła wykraść twoją tożsamość – odpowiedziałam poważnie, podchodząc niebezpiecznie blisko do jego nogi z przepychaczem, z którego kapało. Ta toaleta była niemożliwa. – Przy okazji wyciągnę też z ciebie, jak się nazywasz i jaki jest twój numer ubezpieczenia społecznego. Chyba zaraz zemdleję. Możesz spróbować jeszcze raz?
Przejął przepychacz.
– Ach, tak. Tylko nie zabij nikogo. I nie zrób nic żenującego, co splami honor mojej rodziny.
– Szykuję tylko drobne oszustwo. Nic wielkiego. Może wpadnę do sklepu zoologicznego i wezmę rybkę albo dwie w twoim imieniu – oznajmiłam, obserwując, jak poziom wody unosi się i opada przy każdym przepchnięciu.
– Jeśli masz przygarnąć jakieś zwierzę, weź kucyka.
Mrugnęłam kilka razy, nie będąc pewna, czy dobrze usłyszałam. Może mówił serio, a może powiedział to sarkastycznie, wbrew bardzo poważnej minie.
– Kucyka?
Mówił serio.
– Kucyk to moje ulubione zwierzę, jeśli nalegasz, żebym jakieś miał.
Kim był ten gość?
– Dlaczego akurat kucyk? A na nie to nie masz alergii?
– Mam. Ale lubię je w teorii. Są urocze i małe.
– Wow – skomentowałam. Po raz pierwszy poczułam, że jest nadzieja na wspólne pole do porozumienia. – Teller Owens, fan kucyków.
Zakrył usta mimo maseczki, chichocząc cicho, ale jego spojrzenie znowu przybrało surowy wyraz, kiedy przepychacz chlupnął mu wodą na buty. Spędziliśmy resztę wieczoru, zamieniając się i próbując odetkać toaletę (bez skutku), po czym spisaliśmy to przedsięwzięcie na straty i zadzwoniliśmy do kierowniczki, by załatwiła hydraulika. To było odrażające zadanie, ale uśmiech nie schodził z mojej twarzy ani na chwilę. Bo tamtego dnia osiągnęłam coś wielkiego: po raz pierwszy sprawiłam, że Teller Owens się roześmiał.
Uśmiecham się na to wspomnienie, kiedy mijamy wyjątkowo jasną lampę uliczną, która rozświetla twarz Tellera złotem. Zerkam na niego. Jego profil jest inny. Nos ma teraz dłuższy, dojrzalszy. Nawet jego usta są pełniejsze. Uderza mnie fakt, że jest teraz prawdziwym dorosłym, że pewnie ma ceramiczną zastawę, a nie szafki wypełnione czerwonymi plastikowymi kubeczkami, jak Bianca i jej współlokatorki. Pewnie sam oblicza swoje podatki. I choć pojedyncze zmiany są drobne, to zsumowane, stanowią dla mnie wyraźne przypomnienie, że minął rok.
– Nie jesteś nudny, Tel. Ale i tak mi przykro – mówię wreszcie, kiedy wjeżdżamy w moje sąsiedztwo. – Jest szansa, że zmieni zdanie?
– Błagałem ją. Ja… dosłownie błagałem. Głupio mi, jak tylko o tym myślę. Ale była pewna swojej decyzji i poprosiła mnie, żebym się wyprowadził. Więc teraz muszę znaleźć nowe miejsce na przyszły rok. – Zostawił większość mebli w ich mieszkaniu i nie jest pewny, gdzie się podzieje w następnym roku, jako że wszyscy jego kumple mają stabilne sytuacje mieszkaniowe. Okropnie mi z tym. Był taki podekscytowany, że ma swoje miejsce, które może zorganizować pod siebie. A teraz je traci.
– To dość nagłe. Myślisz, że już od jakiegoś czasu była nieszczęśliwa?
Marszczy czoło, jakby wcześniej tego nie rozważał.
– Może. To prawdopodobne. Próbowałem dopytać. No wiesz, żeby mieć pełny obraz sytuacji. Ale nie odpowiada.
– Jak często do niej piszesz?
Wzdycha i spuszcza wzrok na telefon w uchwycie na kubek.
– Miałem kilka podejść. Tyle, żeby nie poczuła się nieswojo. Rozumiem, że potrzebuje przestrzeni, ale mam poczucie, że zasługuję na wyjaśnienie. Po tym wszystkim.
Po sprawdzeniu jego rozmowa z Sophie jest zupełnie jednostronna. Wysłał jej parę wiadomości na kilka akapitów, które są tak po prawdzie smutne.
Gdybyś potrzebowała rozmowy, zawsze jestem. Kocham cię i tęsknię, i zawsze będę. Odpisała mu tylko raz w ostatnim tygodniu, żeby ustalić wysyłkę kluczy.
– Jeśli to ci poprawi humor, cieszę się, że wróciłeś na lato – przyznaję. Wciąż czuję się trochę dziwnie z tym, że jest obok mnie. Nie planował wracać na lato, a ja pogodziłam się z faktem, że zapewne nigdy nie wróci do miasta na dłużej niż kilka dni.
Posyła mi niemrawy uśmiech i mam wrażenie, że to nagroda, zważając na to, jaki jest przybity.
– Wiesz, co ci potrzebne?
Zamyka oczy.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Dostępne w wersji pełnej
O AUTORCE
Dostępne w wersji pełnej
Inne książki autorki
Dostępne w wersji pełnej