Morten, Emilia i zaginione światy - Reeli Reinaus - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Morten, Emilia i zaginione światy ebook

Reinaus Reeli

5,0

Opis

Droga do wolności czasem prowadzi przez bagna...

Napisana w tonacji realizmu magicznego historia o Mortenie i Emilii – podobnie jak opowieść o Mariusie i wilkołaczce Liisi – charakteryzuje się przenikaniem dwóch światów, realnego i magicznego. W nich ludzie współistnieją z bohaterami z baśni i legend, a nawet z duchami, a przyroda jest wspaniała – nieokiełznana i pełna mocy. Za to problemy, z jakimi mierzą się młodzi bohaterowie, są jak najbardziej prawdziwe i uniwersalne.

Po śmierci dziadków Morten zostaje w domu sam z wujem, w chacie na skraju bagien. Jego mama pracuje za granicą, więc widują się sporadycznie. Ojca nie poznał nigdy.

Życie z wujem alkoholikiem jest nie do zniesienia, ale Morten nie dzieli się z nikim swoim cierpieniem. Gdy w domu jest bardzo źle, ucieka na bagna. Tam czuje się wolny i bezpieczny, tam też oddaje się swojej pasji – fotografii. Wszystko się zmienia, gdy podczas jednej z takich wypraw spotyka tajemniczą dziewczynę. Emilia wydaje się nieco dziwna, ale Morten dobrze się czuje w jej towarzystwie. Ma wrażenie, że Emilia rozumie go lepiej niż ktokolwiek inny. Wkrótce jednak się okazuje, że jego nowa znajoma nie może opuścić bagien...

Biały Kruk 2017

Książka została wydana w ramach projektu Gramy w zielone.

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Tłumaczenie i druk książki zostały dofinansowane przez Cultural Endowment of Estonia.

Patronaty:

newsweek-psychologia-dziecka.webplubimy-czytac.webp

Partnerzy projektu:

fundacja-la-fontaine.webpfundacja-idylla.webp

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
barbara4636

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna smutna smutna. A przecież pełna wiary miłości odwagi.Żadne dziecko nie powinno przeżyć takiej traumy jak bohater tej.książki. Tej książki nie zapomnę.
00
beataSY

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura nie tylko dla młodzieży
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Mor­ten, Emi­lie ja ka­du­nud ma­ail­mad
Text © Re­eli Re­inaus Il­lu­stra­tions © Marja-Liisa Plats
© tłu­ma­cze­nie Anna Mi­chal­czuk-Pod­lecki
© for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg, Pia­seczno 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Do­rota Gór­ska
Re­dak­torka wdra­ża­jąca: Ju­lia Krze­szew­ska
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Re­dak­cja ję­zy­kowa: Agnieszka Ha­łu­biec
Ko­rekty: Alek­san­dra Mar­czuk-Ra­do­szek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Sfi­nan­so­wane ze środ­ków UE. Wy­ra­żone po­glądy i opi­nie są je­dy­nie opi­niami au­tora lub au­to­rów i nie­ko­niecz­nie od­zwier­cie­dlają po­glądy i opi­nie Unii Eu­ro­pej­skiej lub Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Wy­ko­naw­czej ds. Edu­ka­cji i Kul­tury (EACEA). Unia Eu­ro­pej­ska ani EACEA nie po­no­szą za nie od­po­wie­dzial­no­ści.
Książka wy­dana w ra­mach pro­jektu „Gramy w zie­lone”
Tłu­ma­cze­nie i druk książki zo­stały do­fi­nan­so­wane przez Cul­tu­ral En­dow­ment of Es­to­nia.
Pia­seczno 2024
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-68060-06-5
Wszel­kie prawa za­strze­żone.Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może by re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄGwww.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pur­pu­rowa tar­cza słońca wi­siała nad ho­ry­zon­tem i bar­wiła niebo na de­li­katny, ró­żo­wo­po­ma­rań­czowy ko­lor. Skar­ło­wa­ciałe na tor­fo­wi­skach, po­skrę­cane so­sny wy­glą­dały z od­dali jak ciemne, nieco gro­te­skowe, ale jed­no­cze­śnie zło­wro­gie syl­wetki, któ­rych cie­nie mie­szały się z po­bły­sku­ją­cymi gdzie­nie­gdzie oczkami wody.

Na krótką chwilę ten wi­dok wy­peł­nił go dziwną tę­sk­notą. Wie­dział, że gdyby za­mknął oczy, mógłby so­bie wy­obra­zić, że jest w do­wol­nym miej­scu na świe­cie. Wo­kół pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza. Tylko od czasu do czasu z da­leka roz­le­gały się prze­szy­wa­jące du­szę okrzyki żu­rawi, nie milk­nęło też nu­żące brzę­cze­nie ko­ma­rów.

Do­cho­dzące z po­bliża trza­śnię­cie przy­wró­ciło go do rze­czy­wi­sto­ści. Ktoś za­mknął wła­śnie ba­gaż­nik auta.

Mor­ten rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie na za­cho­dzące słońce i żwa­wym kro­kiem ru­szył w kie­runku sa­mo­chodu.

Gdy się zbli­żał do po­zo­sta­łych, Ju­han czub­kiem buta ga­sił nie­do­pa­łek pa­pie­rosa, a An­dreas sie­dział już za kie­row­nicą, nieco ner­wowo spo­glą­da­jąc na nad­cho­dzą­cego Mor­tena.

– W po­rządku? – ode­zwał się Ju­han.

Mor­ten ski­nął głową.

– Wszystko okej.

– To jedźmy – po­wie­dział An­dreas, opusz­cza­jąc szybę w au­cie. – Zdą­żymy jesz­cze na­pa­lić w sau­nie.

– Tak, tak – od­parł Mor­ten, rzu­ca­jąc apa­rat na sie­dze­nie obok kie­rowcy i za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Mu­siał jesz­cze coś zro­bić. Jedną rzecz.

Otwo­rzył ba­gaż­nik sa­mo­chodu i roz­su­nął nieco za­mek po­krowca. A po­tem wy­cią­gnął dłoń i de­li­kat­nie jej do­tknął.

Na mgnie­nie oka znów tam był. W prze­szło­ści. Przed oczyma sta­nęła mu twarz dziew­czyny, a do noz­drzy wtar­gnęła woń tor­fo­wi­ska. Nie tego, in­nego.

Tego, o któ­rym od czasu do czasu na­dal my­ślał.

Mor­ten za­su­nął su­wak i wy­tarł palce z ziemi.

– Do­bra, mo­żemy je­chać.

1.

Mor­ten prze­śli­zgi­wał się obiek­ty­wem apa­ratu po oknach bloku. W nie­któ­rych pa­liło się już świa­tło i wi­dać było po­ru­sza­jące się w nich syl­wetki. W po­zo­sta­łych oknach było jed­nak ciemno – może część miesz­kań­ców nie wró­ciła jesz­cze do domu, a może ktoś miał swoje po­wody, by po­zo­stać w ciem­no­ści.

Mor­tena tak na­prawdę nie in­te­re­so­wało, co ro­bią lu­dzie, któ­rych aku­rat wi­dział, albo dla­czego w nie­któ­rych miesz­ka­niach nie za­pa­lono lamp. Przy­glą­dał się oknom tylko z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, przy­wykł do ob­ser­wo­wa­nia świata przez oko apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, a po dru­gie, wiele by dał, by zna­leźć się te­raz w któ­rymś – obo­jęt­nie w któ­rym – z tych miesz­kań.

Po pro­stu dla­tego, że by­łoby tam cie­pło. Cie­pło i przy­jem­nie.

Mor­ten za­mknął oczy i przez chwilę pró­bo­wał so­bie wy­obra­zić, że jest w ja­snym, ogrza­nym po­miesz­cze­niu. Nie uda­wało mu się to zbyt do­brze, bo w tym sa­mym cza­sie pod cienką kurtkę wci­skał się prze­szy­wa­jący wiatr. Mor­ten otwo­rzył oczy i z po­wro­tem umie­ścił sa­mego sie­bie w miesz­ka­niu na­le­żą­cym do ob­cych lu­dzi – a także w ich ży­ciu, z od­dali wy­glą­da­ją­cym na tak ide­alne.

Gdy przy pierw­szych kro­plach desz­czu chło­pak cho­wał do ple­caka apa­rat fo­to­gra­ficzny, za­uwa­żył, jak ja­kiś duży, czarny i wi­dać nie­dawno za­gu­biony pies roz­pacz­li­wie krąży po chod­niku, szu­ka­jąc swo­jego pana.

Jak da­leko Mor­ten się­gał pa­mię­cią, od za­wsze ma­rzył, by zo­stać cza­ro­dzie­jem. Kimś, kto po­tra­fiłby speł­niać ży­cze­nia jed­nym ru­chem ma­gicz­nej różdżki. Gdyby na­prawdę nim był, spra­wiłby, że pies i jego wła­ści­ciel za­raz by się od­na­leźli. Te­raz jed­nak nie mógł uczy­nić nic wię­cej, niż tylko po ci­chu współ­czuć psu. Mieć na­dzieję, że zwie­rzę szczę­śli­wie od­naj­dzie drogę do domu.

Je­śli bę­dzie w sta­nie. Bo wła­śnie w tym mo­men­cie pies dość bez­myśl­nie prze­biegł przez ulicę, o mało nie wpa­da­jąc pod koła czer­wo­nego je­epa. Mor­ten znów za­mknął oczy, w uszach na­dal sły­szał jesz­cze pisk ha­mul­ców. Nie chciał wi­dzieć, co bę­dzie da­lej.

Jako mały chło­piec czę­sto ba­wił się w czary. Po­trzebna była do tego tylko ja­kaś ga­łązka i wy­cią­gnięta z szafy mamy jej stara spód­nica, którą można było roz­ciąć i owi­nąć się nią jak pe­le­ryną. I oczy­wi­ście moc wy­obraźni.

Mor­ten cza­sem na­dal jesz­cze ma­rzył o tym, by po­siąść sztukę cza­ro­wa­nia. Choć od dawna nie ba­wił się w cza­ro­dzieja. Za to wy­da­rzeń i rze­czy, które chciałby zmie­nić, było w jego ży­ciu co­raz wię­cej.

Gdy tym ra­zem Mor­ten otwo­rzył oczy, po psie nie było śladu. Chło­pak spoj­rzał na ze­ga­rek. Do au­to­busu miał jesz­cze pół go­dziny. Ziąb wdzie­rał się w każdą czą­steczkę jego ciała, ale prze­cież nie miał do­kąd pójść. Nie mógł wejść do hali dworca, bo za­pa­chy z tam­tej­szej ka­fe­te­rii do­pro­wa­dzi­łyby go do sza­leń­stwa. A on mu­siał wy­trzy­mać jesz­cze całą drogę do domu. Po pro­stu mu­siał. Urmas na pewno jak zwy­kle usma­żył so­bie ziem­niaki, ale i on da ja­koś radę prze­żyć ten ko­lejny dzień.

Z my­śle­nia o je­dze­niu nie wy­ni­kło nic do­brego. Od obiadu w szkole mi­nęło już po­nad sie­dem go­dzin i Mor­te­nowi do­ku­czał pu­sty żo­łą­dek. Ale chło­pak nie miał wię­cej pie­nię­dzy niż na prze­jazdy au­to­bu­sem do końca mie­siąca. Nie mógł z nich wy­dać ani centa. Na­prawdę ani jed­nego centa.

Otrzą­snął się z wła­snych my­śli, gdy rap­tem coś szturch­nęło go w ko­lano. Zdu­miał się, bo na­tknął się na spoj­rze­nie tego sa­mego czar­nego psa, który jesz­cze parę mi­nut temu unik­nął po­trą­ce­nia przez sa­mo­chód. Zwie­rzę wpa­try­wało się w niego swo­imi wiel­kimi brą­zo­wymi oczami, jakby pro­sząc o po­moc. Mor­ten wy­cią­gnął rękę i do­tknął ostroż­nie jego łba. Pies zbli­żył się o parę kro­ków i dość przy­jaź­nie ob­wą­chał ludzką dłoń.

– Tylko mnie te­raz nie ugryź – ode­zwał się Mor­ten do psa i chwy­cił go za ob­rożę. Prze­krę­cił ją tro­chę i za­raz zna­lazł to, czego szu­kał. Na ob­roży wid­niała me­ta­lowa ta­bliczka z wy­gra­we­ro­wa­nym nu­me­rem te­le­fonu.

Dwa­dzie­ścia pięć mi­nut póź­niej Mor­ten sie­dział już w au­to­bu­sie i z ape­ty­tem zja­dał za­pie­kankę. Z po­czątku grzecz­nie od­mó­wił, gdy męż­czy­zna w śred­nim wieku, który przy­szedł po psa, ły­sawy i z ko­zią bródką, chciał w po­dzięce wci­snąć mu do ręki pięć­dzie­siąt euro. Ale nie­zna­jomy na­ci­skał, więc chło­pak w końcu wziął pie­nią­dze. Nie był w sta­nie zro­bić tego za pierw­szym ra­zem, choć strach, że wła­ści­ciel psa drugi raz tego nie za­pro­po­nuje, nie­mal ści­skał go za gar­dło.

Mor­ten po­li­czył, że je­śli co­dzien­nie po szkole kupi so­bie jedną droż­dżówkę i ba­nana, wy­star­czy mu tych pie­nię­dzy na pra­wie pół­tora mie­siąca. Prze­łknął ostatni kęs i uśmiech­nął się sze­roko do swo­jego od­bi­cia w szy­bie. Dzi­siej­szy dzień po­ka­zał mu, że na­wet z bez­na­dziej­nej sy­tu­acji jest ja­kieś wyj­ście.

Przed pój­ściem spać Mor­ten prze­kre­ślił ko­lejną kratkę w ka­len­da­rzu. Znów je­den dzień mniej. Żył tylko z dnia na dzień. Tak było pro­ściej. Naj­waż­niej­sze to prze­żyć ja­koś je­den dzień. A po­tem na­stępny. Choć o ko­lej­nym my­ślał do­piero wie­czo­rem, gdy le­żał w łóżku. A i wtedy naj­bar­dziej za­do­wo­lony był z tego, że udało mu się do­trwać do tej chwili. Że nie dał się zła­mać.

Zbyt da­leko na­przód nie mógł wy­bie­gać my­ślami, bo tra­cił wtedy z oczu swój cel i się roz­pra­szał. Mógłby wtedy ła­two wpaść w złudną sieć ma­rzeń i chęć uża­la­nia się nad sobą – i nie byłby w sta­nie sku­pić się na tym, by prze­trwać.

2.

Następ­nego dnia Mor­ten znów tam był. W tym sa­mym au­to­bu­sie, w tym sa­mym mie­ście, no i w tej sa­mej szkole. W szkole, w któ­rej był kimś ob­cym. W mie­ście, w któ­rym też był obcy. Dą­żąc do ży­cia, które też tak na­prawdę było mu obce. Ale któ­rego pra­gnął. Bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­nego na świe­cie. Bo było je­dy­nym ra­tun­kiem. Je­dyną na­dzieją, jaką jesz­cze miał – na wyj­ście z tego ba­gna, jak na­zy­wał ży­cie u swo­jego wuja. To przed tym matka ucie­kła już dawno temu.

Z po­czątku wszy­scy w no­wej kla­sie Mor­tena trak­to­wali go z nie­uf­no­ścią. Bo po­cho­dził do­słow­nie z za­bi­tej de­skami wsi. Nie był sy­nem bo­ga­tego rol­nika, nie mieli dużo ziemi ani koni, a on nie miał na­wet po­rząd­nego ro­weru. Byli tak biedni, że Mor­te­nowi w no­wej szkole przy­znano dar­mowe obiady, a zimą no­sił wciąż te same, prze­ma­ka­jące buty.

Po­mimo to Mor­ten do­stał od no­wej klasy szansę. Nikt go nie nę­kał ani nie igno­ro­wał, na po­czątku dali mu po pro­stu czas, je­dy­nie ob­ser­wu­jąc go ukrad­kiem, by się do­wie­dzieć, kim on w ogóle jest. A Mor­ten ro­bił wszystko, by wy­dać im się jak naj­zu­peł­niej nor­malny. Ale nie stał się też ich naj­lep­szym kum­plem. Z tej pro­stej przy­czyny, że zwy­kle nie miał kasy, by wyjść gdzieś z nimi po szkole – sko­czyć do kina albo pójść coś ra­zem zjeść. Nie mó­wiąc o tym, by miał się z nimi spo­ty­kać w week­end. Pew­nie dla­tego na­dal czuł się wśród nich obcy i dziwny. Taki, który chce cze­goś wię­cej, choć nie jest tego wart.

Na to, że w kla­sie trak­to­wano go dość życz­li­wie, było wy­tłu­ma­cze­nie, tak przy­naj­mniej są­dził Mor­ten. Po pierw­sze, uczył się jak sza­lony i był w kla­sie jed­nym z naj­lep­szych. Po dru­gie, miał praw­dziwy apa­rat fo­to­gra­ficzny. Ja­sne, dzi­siaj każdy może swoim te­le­fo­nem pstry­kać tyle zdjęć i krę­cić tyle fil­mi­ków, ile du­sza za­pra­gnie, ale pro­fe­sjo­nalny apa­rat to jed­nak coś. Poza tym Mor­ten miał oko do fo­to­gra­fo­wa­nia i fil­mo­wa­nia. A to była umie­jęt­ność, któ­rej nie mógł, ot tak, ku­pić so­bie nikt z jego klasy za żadną cenę – choć więk­szość wy­jeż­dżała na wa­ka­cje, i to nie tylko na Te­ne­ryfę czy do Tur­cji, ale także do Azji czy Ame­ryki Po­łu­dnio­wej.

Mor­ten ku­pił apa­rat parę lat temu za pie­nią­dze, które do­stał w spadku po dziadku. Sprzęt był drogi, ale dzi­siaj także nie pod­jąłby in­nej de­cy­zji. Apa­rat i do­bre oceny były jego je­dyną prze­pustką do in­nego świata. Lep­szego niż ten, w któ­rym żył już od trzech lat. Po­cząw­szy od roku, kiedy naj­pierw umarła bab­cia, krótko po niej dzia­dek, a ich dom, w któ­rym Mor­ten miesz­kał z dziad­kami i swoją matką, tra­fił w ręce jej star­szego brata, wuja Urmasa. Wy­star­czyło te parę lat i cały ich świat sta­nął na gło­wie. Urmas naj­pierw wy­prze­dał co cen­niej­sze rze­czy, pie­nią­dze prze­pił, a po­tem po­zwo­lił, by go­spo­dar­stwo pod­upa­dło. Chata, dre­wut­nia, po­dwó­rze, to wszystko, co Mor­ten uwa­żał za swój dom, zmie­niło się nie do po­zna­nia. Tak samo jak nie do po­zna­nia zmie­niło się jego ży­cie, gdy rok temu matka za­częła pra­co­wać w Hel­sin­kach, by za­ro­bić na wy­pro­wadzkę od Urmasa. By wy­pro­wa­dzić się z wła­snego domu, my­ślał cza­sem Mor­ten z go­ry­czą, choć jed­no­cze­śnie wy­cze­ki­wał tego dnia.

Za­dzwo­nił dzwo­nek na prze­rwę i Mor­ten prędko wrzu­cił pod­ręcz­nik i ćwi­cze­nia do ple­caka. Obie­cał An­dre­asowi, że po­może mu mię­dzy lek­cjami po­roz­no­sić ulotki. Rada uczniów szy­ko­wała ja­kąś ak­cję.

Tak, miał te­raz w kla­sie na­wet paru kum­pli. Albo ko­goś w tym ro­dzaju. Nie spę­dzał z nimi wol­nego czasu, bo nie miał na to kasy, a gdy pro­po­no­wali, że mu coś po­sta­wią, ni­gdy się nie zga­dzał. Ni­gdy nie był u żad­nego z nich w domu. Nie chciał. To, co mógłby tam zo­ba­czyć, po­tem tylko by go prze­śla­do­wało, po­rów­ny­wałby, jak mieszka on, a jak oni, i wpa­dałby w co­raz więk­sze przy­gnę­bie­nie. Ale może i oni nie mieli wiel­kiej ochoty, by go do sie­bie za­pra­szać. Może ich ro­dzice oba­wiali się, że coś by im pod­wę­dził. A może chcie­liby mu za­raz wci­snąć coś do zje­dze­nia, żeby za­brał to ze sobą. Jakby nie było, czułby się z tym źle.

Gdy tylko Mor­ten za­piął ple­cak, uj­rzał tuż przy swoim ra­mie­niu An­dre­asa. Ko­lega wci­snął mu w dłoń stertę ulo­tek.

– Ty weź­miesz te! Pój­dziesz na dru­gie, ja na trze­cie, a po­tem się spo­tkamy!

Mor­ten ski­nął głową, choć są­dził, że będą je roz­no­sić ra­zem. Ale oczy­wi­ście osobno pój­dzie im to szyb­ciej. No i An­dreas nie mu­siał wie­dzieć, że on wciąż nie czuł się tu­taj pew­nie. Miał wra­że­nie, jakby był ze szkła i każdy mógł zaj­rzeć do jego wnę­trza. I zo­ba­czyć, że jest tam tylko pustka – albo przy­tła­cza­jąca nie­pew­ność sie­bie. I to, że za każ­dym ra­zem, gdy ktoś się do niego zwraca, serce bije mu jak sza­lone.

– Hej! Nie­długo w szkole bę­dzie... – po­wie­dział, czer­wie­niąc się i wy­cią­gnął rękę z ulotką w stronę dwóch dziew­czyn, które szły na­prze­ciw ko­ry­ta­rzem. Nie od­wa­żył się jed­nak, by spoj­rzeć im w oczy.

Bo się ich bał.

Oczy­wi­ście nie dał tego po so­bie po­znać. Za­zwy­czaj, roz­ma­wia­jąc z dziew­czy­nami, da­wał z sie­bie dwie­ście pro­cent – chciał mieć pew­ność, że żadna nie bę­dzie go po­dej­rze­wać o strach. O to, że on cały czas się boi, że za­czną się wy­śmie­wać z jego dziw­nych ciu­chów. Albo że są­dzi, że roz­ma­wiają z nim z in­nego po­wodu – dla­tego, że jest nie­groźny, i w rze­czy­wi­sto­ści żadna z nich nie chcia­łaby się z nim za żadne skarby umó­wić – i dla­tego ni­gdy nie trzeba się przy nim wy­si­lać.

Mor­ten po­jął, że chyba zdą­żył już zro­bić coś nie tak. Dziew­czyny wciąż przed nim stały i nie za­mie­rzały od­cho­dzić.

Chło­pak pod­niósł wzrok. W tej chwili był na­wet bar­dziej zdzi­wiony niż prze­stra­szony.

– Ma­cie ja­kieś py­ta­nia? – bąk­nął w kie­runku tej ja­sno­wło­sej, pa­trząc wprost na nią.

Dziew­czyna przy­tak­nęła.

– Masz eks­tra kurtkę. Chcia­łam za­py­tać, gdzie taką do­rwa­łeś?

Mor­ten zbladł. W końcu stało się to, czego się oba­wiał. Tego, że za­czną so­bie dow­cip­ko­wać z jego wy­glądu. Z uży­wa­nych ciu­chów, które nosi. Z lum­peksu – co z tego, że z fiń­skiego.

– W Fin­lan­dii – rzu­cił krótko Mor­ten i zo­sta­wił dziew­czyny na ko­ry­ta­rzu. Po­sta­no­wił, że znaj­dzie An­dre­asa i odda mu te wszyst­kie ulotki.

3.

Osiem, dzie­więć, dzie­sięć...

Mor­ten za­ci­skał zęby tak mocno, jak tylko po­tra­fił, ale oczy wciąż miał otwarte. Cały ten czas spoj­rze­nie miał utkwione we wska­zów­kach ze­gara wi­szą­cego nad ku­chen­nymi drzwiami, li­cząc w my­ślach se­kundy i za­ci­ska­jąc pię­ści. Wcze­śniej za­zwy­czaj nie trwało to dłu­żej niż pół mi­nuty. Urmasa opusz­czały siły przed trzy­dzie­stą se­kundą. Albo po­ty­kał się o coś i upa­dał. Te­raz też le­d­wie trzy­mał się na no­gach. O ilo­ści wy­pi­tego al­ko­holu świad­czyła pra­wie pu­sta bu­telka na ku­chen­nym stole.

...osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście, dwa­dzie­ścia... – Mor­ten nie prze­sta­wał li­czyć w my­ślach.

Ni­gdy nie ucie­kał, gdy wuj za­bie­rał się do bi­cia. Po pro­stu stał i, gdy był w sta­nie, uśmie­chał się z po­gardą. W ten spo­sób po­ka­zy­wał, że jest po­nad to. Że wpraw­dzie jest te­raz po­nad to tylko w swo­jej gło­wie, ale przyj­dzie taki dzień, że prze­wyż­szy wuja siłą.

To była jedna z tych rze­czy, o któ­rych roz­my­ślał, cze­ka­jąc na sen. O tym, że pew­nego dnia bę­dzie taki silny, że bę­dzie po­tra­fił go ode­pchnąć. Wy­star­czy ode­pchnąć. Nic in­nego. Nie, nie ma­rzył o ze­mście. Nie za­sta­na­wiał się, jak by to było – chwy­cić Urmasa i bić, aż z za­śle­pie­nia prze­sta­nie co­kol­wiek wi­dzieć. Bo to by­łoby tak samo bez­na­dziejne. Prze­moc w walce z prze­mocą spra­wiała, że walka tra­ciła cały sens. Mor­ten ma­rzył o tym, by Urmas go po pro­stu zo­sta­wił w spo­koju. Wła­śnie tego chciał. Czy to na­prawdę zbyt wiele?

...dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia sześć...

Urmas wpa­try­wał się w niego swo­imi prze­krwio­nymi oczami, ale Mor­ten nie był pe­wien, czy wuj go w ogóle wi­dzi. Ude­rze­nia były jed­nak dość mocne, nie wy­pił więc jesz­cze za dużo jak na swoje moż­li­wo­ści. Mor­ten pró­bo­wał całą swoją po­gardę wło­żyć w swoje spoj­rze­nie, któ­rego wciąż, ze zde­cy­do­wa­niem, nie od­ry­wał od męż­czy­zny. Rzad­kie, brą­zo­wawe włosy, szare, jakby wod­ni­ste, pod­puch­nięte oczy, czer­wony nos z fio­le­to­wymi żył­kami, nie­ogo­lony za­rost na bro­dzie, nieco skrzy­wione, wą­skie usta i śmier­dzący od­dech – oto wierny por­tret jego wuja. Czło­wieka, z któ­rym Mor­tena łą­czyły więzy po­kre­wień­stwa. Jak to w ogóle moż­liwe?

Chło­pak usły­szał ten dźwięk, nim zdo­łał po­jąć jego przy­czynę. Bo tym ra­zem cios tra­fił w jego głowę, a on sam ca­łym swoim cię­ża­rem wpadł na piec. Po­czuł pie­kący ból i sku­lił się na pod­ło­dze. W karku bo­le­śnie mu pul­so­wało. Mor­ten wy­cią­gnął rękę i ostroż­nie do­tknął tyłu czaszki. Palce wy­czuły mię­dzy wło­sami coś śli­skiego, cie­płego.

Urmas stał nad nim, zdy­szany, ale wię­cej nie ude­rzył. Może nie miał już siły. A może, do­strze­gł­szy krew, prze­stra­szył się.

– Że­byś mi tu tylko nie na­bru­dził – wy­mam­ro­tał i wy­szedł z kuchni, wlo­kąc się noga za nogą.

Chło­pak z tru­dem pod­niósł się na ko­lana. Na­gle ogar­nęło go prze­czu­cie, że sta­wa­nie na nogi nie by­łoby do­brym po­my­słem. Świat wo­kół niego dziw­nie krą­żył. Krew spły­wała w dół, pod bluzę, na plecy. Usi­ło­wał my­śleć ra­cjo­nal­nie, ale stało się to dia­bel­sko trudne. Nie mógł prze­cież zo­stać tu, na pod­ło­dze, po­wi­nien przy­ło­żyć do rany coś zim­nego, mu­siał za­trzy­mać krwa­wie­nie. Miał na­dzieję, że nie była tak głę­boka, by wy­ma­gała zszy­wa­nia lub by nie był w sta­nie za­ta­mo­wać krwa­wie­nia.

Tym ra­zem po­li­czył tylko do trzech i ostroż­nie pod­niósł się z pod­łogi, naj­pierw na krze­sło, a po­tem, opie­ra­jąc się rę­kami o stół, sta­nął na nogi. Po­woli pod­szedł do zlewu.

Kwa­drans póź­niej Mor­ten sie­dział przy ku­chen­nym stole i, przy­ci­ska­jąc do głowy ręcz­nik za­nu­rzony wcze­śniej w lo­do­wa­tej wo­dzie, po­pi­jał z kubka ma­łymi łycz­kami.

Ro­zej­rzał się z na­my­słem po kuchni. Tu był jego dom, od za­wsze. Ale od dłuż­szego czasu już się taki nie wy­da­wał. A jesz­cze cztery lata temu wszystko wy­glą­dało zu­peł­nie ina­czej. Wtedy, gdy bab­cia i dzia­dek tu żyli. A brat mamy, wuj Urmas, jesz­cze się tu nie wpro­wa­dził. Gdy świat wy­da­wał się wtedy do­brym, nie­skom­pli­ko­wa­nym miej­scem do ży­cia.

Być może to był wła­śnie po­wód, dla któ­rego Mor­ten nie po­tra­fił się po­go­dzić z tym, jak było te­raz. Bo nie uro­dził się w ta­kim świe­cie i w ta­kim ży­ciu. Do­świad­czył cze­goś lep­szego. I znowu tego pra­gnął dla sie­bie.

Z tego sa­mego po­wodu jego matka pół­tora roku temu wy­je­chała do Fin­lan­dii do pracy, by kie­dyś mo­gli so­bie po­zwo­lić na kupno ma­łego miesz­ka­nia w Tal­lin­nie.

Mor­ten nie miał naj­mniej­szego po­ję­cia, ile czasu matka mo­gła jesz­cze po­trze­bo­wać, by taką sumę uzbie­rać. Ale on musi ten czas ja­koś prze­trwać, nim bę­dzie mógł wy­je­chać, choć naj­chęt­niej ni­g­dzie by się stąd nie ru­szał. Prze­cież tu wciąż był jego dom.

Naj­bar­dziej by