Moja przyjaciółka Perypetia - Białkowska Mira - ebook

Moja przyjaciółka Perypetia ebook

Białkowska Mira

0,0

Opis

Życie Magdaleny było usłane płatkami róż – kochający rodzice, dobra sytuacja materialna, wspaniały mąż. Ale los bywa przewrotny i złośliwy. Wystarczy na chwilę stracić czujność, by rzeczywistość stała się bolesna. Śmierć rodziców jest traumatycznym przeżyciem, jednak dla bohaterki okazała się dopiero początkiem jej perypetii.

Czy mąż prawnik opamięta się, czy okaże się jeszcze większym draniem? Jak daleko posunie się jego kochanka? Czy zdradzona żona będzie walczyć o swoje, czy podda się bez walki? I po co kobiecie przyjaciółki?

 ***

„Rewelacyjna powieść mistrzyni humoru, dystansu, aforyzmów, fraszek i wzruszeń. Świetna fabuła, niesamowicie wykreowane postacie, wartka i nieprzewidywalna akcja. Autorka wzrusza, bawi, zmusza do przemyśleń i refleksji. Powieść przeczytałam w jeden dzień, bo nie potrafiłam jej odłożyć. Śmiałam się i płakałam razem z bohaterami. Niepowtarzalna książka wyjątkowej autorki. Świetna opowieść. Polecam serdecznie!”.

Jolanta Kosowska, pisarka

 

„Książka fantastyczna! Specjalnie ją sobie „dawkowałam”, żeby mieć na dłużej. Pięknie to Autorce wyszło: ta przyjaźń, budowanie miłości krok po kroku… Jestem zachwycona”.

Agnieszka Caban-Pusz, Papierowe strony

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Mira Białkowska

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcie na okładkę: Dominika i Zbigniew Piszczorowicz

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: Agnieszka Kazała

Korekta: Aga Dubicka

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: I, Warszawa 2021

Patronat:

Papierowe strony – blog

Czytam dla przyjemności – blog

Ewelina czyta – blog

Książka zostawia ślad – blog

Życie i pasje – magazyn

Nietypowe recenzje – blog

ISBN: 978-83-66945-41-8

Od Autora

Drodzy Czytelnicy. Przed pięcioma laty z ogromną niepewnością oddałam w Wasze ręce pierwszą moją książkę: FraszkowąUcztę. Bardzo życzliwe, ciepłe przyjęcie tej pierwszej i następnych zachęcało do pisania. Ukazywały się kolejne dla dorosłych i dla dzieci: fraszki i wiersze, bajeczki, powieści obyczajowe. Dziś oddaję w Wasze ręce dziesiątą. Dziesiąta książka na podsumowanie pięciolecia mojego pisarstwa.

Przywykłam, że każde moje literackie dziecko przyjmujecie bardzo życzliwie, ale trema towarzyszy mi nie wiele mniejsza, niż przed pięcioma laty. Jak będzie tym razem? Czy polubicie MojąprzyjaciółkęPerypetię?

A może zechcecie podzielić się ze mną lub z innymi czytelnikami (lubimyczytać.pl) wrażeniami po przeczytaniu książki?

Wasza Mira

[email protected]

Prolog

Szła krokiem energicznym, sprężystym, pewnym. Nie spieszyła się. Gdyby miała buty na obcasach, pewnie by słyszał ich stukanie o płytę chodnika, ale buty były na płaskiej i chyba gumowej podeszwie, bo stawianym krokom nie towarzyszył żaden odgłos. Jej okrągłe, kobiece biodra kołysały się lekko i z wdziękiem. Pomyślał wtedy, że ten jej chód jest dokładnie taki jak ona sama. Zdecydowana, pewna siebie, ale jednocześnie cicha. Taka dziwna sprzeczność. Właśnie tak – sprzeczność. Wnikliwie obserwowała, ale odzywała się rzadko. A gdy się odzywała lub zadawała pytanie – mówiła krótko, rzeczowo, tylko tyle, ile było konieczne. I to mu się w niej podobało – nie lubił bezsensownego „kłapania dziobem” – chociaż jej wypowiedzi nie pozbawione były uszczypliwości, nawet ironii. Czy mu się podobała? Raczej nie, chociaż… dziś spojrzał na nią inaczej. Przyzwyczaił się, że traktowali go z szacunkiem. Jego osoba, a raczej jego pozycja krępowała innych. Nisko mu się kłaniali, często wręcz podlizywali. Nawet jego humory, na które coraz odważniej sobie pozwalał, traktowali jak dobre żarty. Początkowo nie lubił tego, ale się przyzwyczaił i bez zbędnych ceregieli zaczął korzystać z okazywanych mu hołdów. Czasem sprawdzał, na ile może sobie pozwolić w swych złośliwościach. W końcu wpadł w dziwną spiralę – im większy respekt wzbudzał, na tym więcej sobie pozwalał. Kiedyś ludzie go autentycznie lubili, szanowali. Dziś go szanowali, ale wyłącznie ze względu na wiedzę i zajmowane stanowisko. Czy go lubili? Raczej nie. Bali się go. Łatwo szafował kąśliwymi uwagami, a nikt nie chciał się na te jego uwagi narażać. Oczywiście był świadom tego, jak go postrzegają inni. Był inteligentny i bystry i żaden cios zadany przez los nie mógł tego zmienić. Znał tych wszystkich potakiwaczy, lizusów oraz cwaniaków. Nie dał się zwieść fałszywym uśmiechom i komplementom. Pomyśleć, że kiedyś miał wielu przyjaciół. Kiedyś. Wtedy zapewne martwiłby go taki stan rzeczy. Dziś już nie robiło to na nim większego wrażenia.

Ona zachowywała się inaczej i tym zwróciła na siebie jego uwagę. Traktowała go z oszczędnym szacunkiem. Ni mniejszym, ni większym, jaki miała dla innych. Jego osoba, a raczej zawodowa pozycja nie deprymowała jej w najmniejszym nawet stopniu, a do tego nie był przyzwyczajony. Kiedyś jego złośliwą uwagę skomentowała w taki sposób, że zrobiło mu się głupio. Jaką bronią wojujesz, od takiej giniesz – pomyślał wówczas i od tamtej pory przy tej kobiecie starał się powstrzymywać od złośliwości.

Dziś, przechodząc obok, nie poznał jej. Wiadomo, że kobiety „prywatnie” wyglądają inaczej, ale ta odmiana tak bardzo go zaskoczyła, że potraktował ją jak kogoś całkiem obcego. Gdy sekretarka, podsuwając mu dokument do podpisu, powiedziała, że pani Magdalena Wielgus czeka na korytarzu, zdziwił się. Nie mógł uwierzyć, że elegancka kobieta, którą minął przed chwilą przed sekretariatem, to była ona. Podpisał dokument, ale powstrzymał sekretarkę, która chciała ją poprosić. Wyszedł na korytarz i przyjrzał się siedzącej tam kobiecie. Ładna fryzura, makijaż, elegancka jasna garsonka – z trudem ją rozpoznał. Na jego „dzień dobry” nie poderwała się z krzesełka i nie stanęła na baczność, jak to robili inni. Z jej nietypowym zachowaniem zdążył się oswoić, ale ta zmiana wyglądu bardzo go zaintrygowała i… pozbawiła pewności siebie. Zauważył zaciekawione spojrzenie przechodzącej pani Joli, która była świadkiem ich dziwnej rozmowy. Fakt, to nie była typowa sytuacja. Ona siedziała, a on stał nad nią i ją zagadywał. Nawet plótł coś na temat jej ładnego wyglądu (co go podkusiło?). Na uwagę o ładnej fryzurze uśmiechnęła się tylko i z typową dla siebie swobodą stwierdziła, iż pobyt tutaj niekorzystnie wpływa na urodę kobiet. Ameryki nie odkryła, ale ta oczywista uwaga uświadomiła mu, ile jest w tym prawdy. Co więcej, jej odmieniony wygląd niejako wymusił na nim to, że zachowywał się w stosunku do niej tak… hmm… Jak nie on.

On zagadywał, ona odpowiadała na pytania, nawet raz czy dwa uśmiechnęła się, ale nie kwapiła do podtrzymywania rozmowy. Przyzwyczajony do sytuacji odwrotnej dziwnie się z tym czuł. Gdy wspomniał, że dokument jest przygotowany i sekretarka może już go wydać, natychmiast wstała z krzesła. Zatrzymała się, bo wyciągnął do niej rękę na pożegnanie. Podała swoją. Chwilę przytrzymał tę dłoń i niechętnie, z ociąganiem, wypuścił. Ciepła, delikatna, kobieca. To był miły kontakt. Tyle razy ją dotykał, ale tego nie da się porównać z poprzednimi. Było inaczej, zupełnie inaczej. Zwykłe, machinalne wręcz, podanie ręki wywołało w nim dziwne uczucie. Przypomniała mu się scena z filmu „Bezsenność w Seattle”. Gdy Tom Hanks ujął dłoń Meg Ryan, zrozumiał, że jest to dłoń właściwej kobiety. W tej jednej chwili dla bohatera tamtej sceny wszystko stało się jasne. Taki swoisty rodzaj testu z pozytywnym zakończeniem.

Cóż za kretyńskie porównanie?

Zganił się za głupie myśli, które nieproszone, bez związku, pojawiły się w jego głowie.

Zapewnił ją jeszcze, że gdyby coś się działo, to w każdej chwili może tu wrócić. Tych słów o powrocie nie przyjęła dobrze. Odniósł wrażenie, że wzdrygnęła się nawet. Machinalnie odpowiedziała na jego „do widzenia” i weszła do sekretariatu.

Teraz patrzył na nią z wysokości pierwszego piętra i przypominał sobie wszystkie zgrzyty, jakie wystąpiły między nimi podczas jej pobytu tutaj. Wyjątkowo źle działała na niego ta kobieta. Irytowała go. Dociekliwa, ale – musiał to przyznać – konkretna. Zadawała sporo pytań, ale każde miało sens. Nawet jeśli nie był tym zachwycony, wiedział, że na każde ma obowiązek odpowiedzieć wyczerpująco. Na tyle uczciwości jeszcze w sobie miał, by przyznać, że to on zachowywał się jak dupek. Po każdym spięciu próbował łagodzić sytuację, ale średnio mu to wychodziło.

Teraz patrzył za oddalającą się Magdaleną i wiedział, że to nie koniec jej problemów. Ta świadomość napawała go ogromnym smutkiem. Oby się mylił. Tak bardzo chciał się mylić.

– Panie ordynatorze, jest pan pilnie proszony na OIOM. – Usłyszał za sobą głos pielęgniarki.

Magdalena

Opuszczałam to miejsce z wielką ulgą. Wsiadłam do samochodu i zerknęłam w lusterko, by jeszcze raz spojrzeć na znienawidzony budynek. Spędziłam tu kilka koszmarnych dni. Nareszcie miałam to za sobą. No prawie. Dziś odebrałam wypis. Dokument wcisnęłam do torebki, nie czytając go. Wiedziałam, co tam znajdę i co mnie czeka, ale byłam dobrej myśli. Muszę jeszcze zrobić badania i, daj Boże, nigdy więcej mnie tu nie zobaczą. Wrodzony optymizm nie dopuszczał do mnie myśli, że coś może być „nie tak”. Jakaś przejściowa niedyspozycja nie może zakłócić mojej poukładanej i szczęśliwej egzystencji. Gdy się ma czterdzieści pięć lat, trzeba korzystać z życia. I taki miałam plan. Swoje najważniejsze zadania życiowe już wypełniłam. Córka wychowana, wykształcona, ma dobrą pracę i świetnie sobie radzi. Mieszka daleko. Nawet nieczęsto nas odwiedza. Wybudowaliśmy i urządziliśmy dom. Ogród właściwie też. Niewiele zostało w nim do zrobienia. Moja przyjaciółka Zuzia wynalazła zdolną studentkę architektury krajobrazu, a i sama zaangażowała się w urządzanie naszego ogrodu tak, jakby urządzała swój własny. Dzięki jej nieocenionej pomocy uporałam się z tym wszystkim, a efekt osiągnęłyśmy imponujący. Witek spędzał w kancelarii każdy dzień od rana do wieczora i pozostawał w przekonaniu, że jeśli zarabia pieniądze, to niczego więcej nie powinnam od niego oczekiwać. On zarabiał na dom, ja ten dom miałam stworzyć. Niewiele pomógł przy budowie, a w urządzanie wcale się nie angażował.

– Kobieto, nie wymagaj ode mnie, bym wybierał firanki, zasłonki czy nowe garnki – złościł się, gdy narzekałam, że zostawił mnie ze wszystkim samą.

– Kochanie, nie oczekuję od ciebie pomocy przy wyborze garnków, ale przy wyborze mebli, nawet tych kuchennych, owszem.

– Przecież kuchnia to twoje królestwo i nie będę się w to angażował. Wystarczy, że wybrałem meble do salonu. Inne kobiety mogą ci pozazdrościć. Dostałaś pełną swobodę i możesz urządzić kuchnię swoich marzeń. – Wyszedł do łazienki, dając do zrozumienia, że dyskusja zakończona i najmniejszego ustępstwa z jego strony nie utarguję. „Inne kobiety mogą ci pozazdrościć”. Bardzo mnie złościło, gdy tak mówił. Kiedyś mu to powiedziałam. Nie przejął się tym w najmniejszym stopniu, tylko skwitował krótko: „Bo tak jest. Inne kobiety mogą ci pozazdrościć”. Najmniejszego sensu nie było przekonywać go o czymkolwiek – on dawał pieniądze, ja miałam zorganizować resztę: zaplanować, wybrać, kupić, przywieźć, wykonać (przy pomocy fachowców, z którymi różnie bywało) i co tam się jeszcze po drodze pojawiło. Ze wszystkim musiałam poradzić sobie sama. Na szczęście miałam fundusze, z których mój dobrze zarabiający mąż, nigdy mnie nie rozliczał. No i była przy mnie Zuzanna, moja wierna przyjaciółka od niepamiętnych czasów, a więc od zawsze. Biegała ze mną po sklepach, hurtowniach, warsztatach… doradzała, wybierała i… podtrzymywała na duchu, gdy miałam już wszystkiego dość.

– No to odwaliłaś dziś kawał roboty – zwykła mówić.

– Odwaliłyśmy – poprawiałam, by podkreślić, jak bardzo jej pomoc cenię.

– Oj tam. Wiesz, że robienie zakupów lubię ponad wszystko. Obojętne, czy będzie to sklep z ciuchami, czy materiałami budowlanymi.

Pozostawiłam samochód przed garażem i skierowałam się do domu. Zastanawiałam się, co dzisiaj zrobić na obiad. Wczoraj kupiłam ładny kawałek wołowiny i rozmyślałam, jak go zagospodaruję.

Gulasz? Bitki?

– Ciociu! Ciociu! Mam siostrzyczkę! – Usłyszałam głos małego sąsiada, Jasia, który pojawił się na granicy naszych posesji między rosnącymi tam tujami i przekazywał mi tę sensacyjną wiadomość.

– Naprawdę!? To wspaniała wiadomość. A jak ma na imię twoja siostrzyczka? – Zrobiłam wielce zaskoczoną minę, by podkreślić wagę tej informacji.

– Amelka. – Malec podskakiwał podekscytowany. – A wieeesz… – Główkę zadarł do góry, wyprężył szyję, małą rączką zamaszyście po niej przeciągnął i dodał bardzo przejęty: – …a mamusi cała szyyyyjka popękała.

Z trudem opanowałam śmiech, bo przecież w obecności malca śmiać się z tego, że mamusi podczas porodu szyjka popękała, nie wypadało.

– Dzień dobry pani. – Do Jasia podeszła babcia chłopca.

– Dzień dobry. I jak tam? Wszystko w porządku? Jak się czują dziewczyny?

– W zasadzie w porządku, tylko Amelka urodziła się duża, prawie cztery kilo, i… – starsza pani roześmiała się – jak już panią wnuczek poinformował, cała szyjka popękała. – Mój śmiech zawtórował sąsiadce. Zamieniłam jeszcze kilka zdań, przekazałam pozdrowienia dla młodej mamy, na pożegnanie pieszczotliwie poczochrałam blond czuprynę chłopca i weszłam do domu.

Dziś postanowiłam mężowi wynagrodzić brak domowych obiadków w czasie, gdy przebywałam w szpitalu i przygotować coś ekstra. Lubił zrazy zawijane, a ponieważ przygotowaniu ich należało poświęcić trochę więcej czasu, robiłam je sporadycznie.

Zrobię zrazy – postanowiłam. Tylko… do zrazów potrzebowałam kawałeczek wędzonego boczku albo słoninki, a tego w domu nie miałam. Chwila zastanowienia i szybka decyzja. – Jadę po wędzonkę.

Udałam się do małego, osiedlowego sklepu mięsnego usytuowanego trochę na uboczu. Było tam zawsze świeże, ładne mięso, więc sklep cieszył się dużym powodzeniem. Z zaparkowaniem samochodu, jak zawsze, mógł być problem. Dziś miałam szczęście. Gdy podjechałam pod sklep, jeden z samochodów wyjeżdżał. Zajęłam jego miejsce i uradowana weszłam do środka. Machinalnie powiedziałam „dzień dobry”, a mój wzrok natychmiast poszybował w kierunku haków i lady chłodniczej w poszukiwaniu wędzonki. Jakieś osoby w sklepie były, ale na tamtą chwilę bardziej pożądany był dla mnie kawałek wędzonej słoninki niż towarzystwo kogokolwiek. Na widok pięknego, chudego, wędzonego boczku przełknęłam ślinę i potulnie ustawiłam się na końcu niedługiej kolejki.

– Dzień dobry! – Kobieta stojąca przede mną odwróciła się i uśmiechnęła.

– Aaa, cześć! Matko przenajświętsza, ale dawno się nie widziałyśmy. Boże! Ale rozpoznałam cię bez trudu. Właściwie się nie zmieniłaś – skłamałam, bo stojąca przede mną Pelagia, moja sąsiadka i koleżanka z dawnych lat, była jakby podwójna „gabarytowo”. Okrągłe biodra, wyprzedzający piersi brzuszek, ale ten sam uśmiech na znacznie pełniejszej buzi – jednak to była ona. Kiedyś, mimo różnicy wieku (trzy lata starsza), dobrze się rozumiałyśmy.

Powiększyła się chyba o trzy rozmiary… – zastanawiałam się, dokładając wszelkich starań, by skutecznie ukryć wrażenie, jakie wywarło na mnie jej „powiększenie się”. Zawsze miała problemy z utrzymaniem linii, ale teraz…

– Kłamiesz, ale jesteś uroczą kłamczuchą. Co u ciebie słychać? Jak żyjesz? Mieszkam tu w okolicy. Dwa albo trzy razy widziałam cię przed tą nową, wypasioną willą, ale nie zdążyłam podejść. Za każdym razem wsiadłaś do samochodu i odjechałaś.

– No popatrz ty. Co za spotkanie! Mieszkam tu od niedawna – odpowiedziałam. – Wybudowaliśmy tu dom. Wypasioną willę, jak go nazwałaś. – Roześmiałam się.

– Słucham, co dla pani? – Ekspedientka zniecierpliwionym głosem przerwała naszą rozmowę i czekała na odpowiedź od zaskoczonej Pelagii. Przymrużone oczka lustrowały zdezorientowaną klientkę, a twarz przyozdobił uśmieszek. Tak, to nie był uśmiech, to był uśmieszek. Uprzejmy uśmiech byłby jak najbardziej na miejscu, ale ten uśmiech nie był ani miły, ani uprzejmy. Sączyła się z niego kpina. Zaskoczona Pelagia nie od razu zareagowała. Wyglądała jak wypłoszony dzieciak przyłapany na robieniu czegoś, czego robić nie powinien.

– Pętko kiełbasy podwawelskiej poproszę – wydukała po chwili.

Ekspedientka zważyła podwawelską, zapakowała i zadała kolejne pytanie:

– Co jeszcze?

Pelagia zdążyła się opanować. Popłoch na jej twarzy zastąpiła duma. Wyprostowała się i wyżej uniosła głowę, co niewątpliwie dodało jej pewności siebie.

– Dziękuję. Tylko tyle… bym całkiem z sił nie opadła i do domu doszła – dodała dowcipnie. Położyła odliczoną kwotę na ladzie, skinęła uniesioną głową na pożegnanie, powiedziała wyraźnie „do widzenia” i wyszła. Zrobiłam zakupy, poprosiłam jeszcze o reklamówkę, i wyszłam także. Czekała na mnie przed sklepem.

– Powiedziałam ci, że jesteś kłamczuchą – zwróciła się do mnie, gdy znalazłam się przy niej. – Wiem, że bardzo się zmieniłam. Lustro w domu jeszcze mam – nerwowo potarła policzek – ale chyba już niedługo, bo sama na siebie patrzeć nie mogę. A ta baba doprowadza mnie do szału. Już dwa razy skomentowała moją tuszę. „Ale się pani poprawiła” – przedrzeźniała głos ekspedientki. – To ostatni tekst tej pani. A ja i bez tych uwag wiem, że wyglądam jak chodząca reklama wiszących na hakach szynek i baleronów. Dziś też zauważyłam ten jej wzrok, dlatego tak jej odpaliłam, nie czekając na jakąś kolejną złotą myśl mojej „ulubionej” ekspedientki. Omijałabym jej sklep z daleka, ale nie ma drugiego równie dobrego w najbliższej okolicy. Towar mają zawsze świeży, a mielone z upatrzonego kawałka mięsa zrobią na miejscu bez grymaszenia.

Pelagia zamilkła. Milczałam także, bo co mogłabym powiedzieć? Zaimponowała mi tą dowcipną, celną uwagą, chociaż wynikała z desperacji i smutku. Szłyśmy wolnym krokiem, oddalając się od sklepu. Zatrzymałyśmy się przy moim samochodzie.

– Choruję na Hashimoto. Mam niedoczynność tarczycy – przerwała ciszę. – Katuję się dietami, ćwiczę, a wyglądam… jak wyglądam. Nawet dietetyczka nie była w stanie mi pomóc. Stosowałam się do wszystkich jej zaleceń skrupulatnie, ale efektu nie było. W końcu poddała się i przestała ode mnie odbierać telefony.

– Może spotkamy się na jakieś… ciacho yyy … pogaduchy – zaproponowałam, w porę przygryzając język. – Teraz pędzę do domu, by przygotować mężowi pyszny obiad. Parę dni spędziłam w szpitalu i domowy obiadek jest bardzo pożądany. Zdzwonimy się. Wiesz, gdzie mieszkam?

– Byłaś w szpitalu? Nie chcę być wścibska, ale…

– …nic takiego – weszłam jej w słowo, bo nie miałam ani czasu, ani ochoty na kontynuowanie tematu.

– Jeśli mieszkasz w tej nowej willi, przed którą cię widziałam, to wiem. – Uśmiech ozdobił jej pucołowatą, sympatyczną buzię.

Wymieniłyśmy się numerami telefonów i pobiegłam do domu pastwić się nad wołowiną.

*

W przedpokoju zsunęłam buty i boso pomaszerowałam do kuchni. Przechodząc obok schowka pod schodami, w którym przechowujemy deskę do prasowania, drabinkę, odkurzacz i podobne drobiazgi, zauważyłam, że drzwiczki są niedomknięte i wąż od odkurzacza wysunął się na korytarz. Zdziwiło mnie to, ale nie na tyle, by się tym natychmiast zajmować.

Wołowina wymaga dłuższego gotowania, zrazy miały być na dzisiejszy obiad, więc należało się spieszyć. Siatkę z zakupami zostawiłam w kuchni i poszłam do sypialni się przebrać. Rozbijanie wołowiny groziło obryzganiem, a ja miałam na sobie ulubioną, jasnobeżową garsonkę.

Przekroczyłam próg sypialni i…

Julian

Zrobiłem porządki, wyrzuciłem stary wieniec, zapaliłem znicz i przysiadłem na ławeczce, by zagłębić się w swoich myślach. Panująca tutaj cisza i specyfika miejsca dawały wspaniałe warunki do przemyśleń, sprzyjały rozważaniom, zwłaszcza o przeszłości. Tu zawsze wspomina się tych, którzy odeszli. Myślimy o tym, jaki wpływ wywarli na nasze życie, co im zawdzięczamy, uświadamiamy sobie, jak bardzo nam ich brakuje. Moje przemyślenia dotyczyły także teraźniejszości. Szczególnie tego, jak bardzo moje życie się zmieniło, jak ja się zmieniłem. Kim jestem teraz? I nie miałem na myśli tego, co osiągnąłem w sferze zawodowej. Zrobiłem doktorat, jestem ordynatorem. Zawodowe osiągnięcia niewątpliwie są. To mnie oczywiście cieszy, ale życie osobiste nie daje mi powodów do zadowolenia. Z człowieka pogodnego, dowcipnego stałem się ponurakiem i złośliwcem. Jestem zupełnie innym człowiekiem. Kiedyś przychodziłem tu częściej. Czy lubiłem tu przychodzić? „Lubiłem” nie wydaje się dobrym określeniem. Lepszym jest „miałem taką potrzebę”. Stopniowo zacząłem zaglądać tu coraz rzadziej. Może dlatego, że czas zrobił swoje i żałoba zelżała, a może dlatego, że w tym miejscu wyraźniej dostrzegałem zachodzące we mnie niekorzystne zmiany. Byłem tego świadom, ale nie potrafiłem, a może nie za bardzo się starałem, by temu przeciwdziałać. Los mnie skrzywdził. Wypełniła mnie rozpacz, gorycz, żal, złość… Jestem facetem, nie mogłem płakać jak baba. Moja rozpacz stawała się coraz bardziej gorzko-kwaśna. Zasklepiałem się we własnych kwasach, które niszczyły mnie, ale niszczyły też innych – plułem jadem. Ludzie szczęśliwi, radośni irytowali mnie.

Nie ma leku na cierpienia duszy,

gdy ono jest, boleć musi.

Agata była moją pierwszą i jedyną miłością. Poznaliśmy się na studiach i od samego początku stworzyliśmy nierozłączną parę. Wspaniały tandem. Nigdy też jej nie zdradziłem, chociaż raz jeden bardzo mało brakowało. Siedem lat po naszym ślubie. Podobno wtedy małżeństwa dopada pierwszy kryzys. W obecnych czasach kryzysy i rozstania zdarzają się parom znacznie wcześniej, ale w naszym przypadku po siedmiu latach pojawiło się pierwsze zagrożenie. Podczas jednego służbowego wyjazdu pewna młoda lekarka ze Szwecji zauroczyła mnie. Gdy się ocknąłem i uświadomiłem sobie, co chciałem zrobić, wyrzuty sumienia tak mnie żarły, że po powrocie do domu Agata zauważyła, że coś się zmieniło. Siedzieliśmy przy kolacji. Rozmawialiśmy niewiele. Przyglądając mi się badawczo, spytała:

– Czy coś się wydarzyło? Jesteś jakiś inny.

Tak dobrze mnie znała, że nie potrafiłem niczego przed nią ukryć.

Czy na tak postawione pytanie mogłem uczciwie powiedzieć, że nic się nie stało? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że „niewiele brakowało”.

– Zdradziłeś mnie? – Patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, a ja skuliłem się pod jej spojrzeniem.

– Nie! Na litość boską, nie! – zaprzeczyłem gwałtownie. – Ale przeraża mnie, że tak niewiele brakowało.

– Ale coś się stało? – Nie przestawała mnie obserwować.

– Nic z tego, o czym myślisz. Gdyby nie świadomość, że mam ciebie… to kto wie?

Chciałem wstać, objąć ją, przytulić, ale w tym momencie zabrakło mi odwagi.

Milczała. O nic nie pytała, a ja nie mogłem i nie chciałem wywlekać tego, o czym pragnąłem jak najszybciej zapomnieć.

– No to zdobyłeś ważne doświadczenie – powiedziała po dłuższej chwili.

– ???

– Jeśli poradziłeś sobie z własną słabością, to wiesz już, że nie tylko można ją pokonać, ale też jak należy to zrobić… gdyby sytuacja się powtórzyła.

– Przestań! Kocham cię przecież i taka sytuacja nie może się powtórzyć – mówiłem, ale już nie miałem takiej pewności jak przedtem.

– Wiem, ale życie trwa nadal i kto wie, jakie czekają na nas niespodzianki. Ja też cię kocham, ale nie mogę ci dać gwarancji, że nigdy nie spotkam nikogo, kto mnie zauroczy. Mogę ci jedynie obiecać, że zrobię wszystko, by tak się nie stało. – Podniosła się z krzesła i zaczęła zbierać ze stołu. Wstałem także, podszedłem do niej, wyjąłem z jej ręki talerz, odstawiłem na stojącą za mną szafkę i przygarnąłem ją do siebie. A ona objęła mnie w pasie i przytuliła się.

To było ważne doświadczenie, bo zrozumiałem, że nic nie jest nam dane na zawsze. Chwila słabości może się przydarzyć każdemu z nas. Nawet jeśli prawdziwie, szczerze kochamy i jesteśmy typem monogamisty.

Andrzej wyśmiał mnie, gdy mu o tym opowiedziałem.

– Facet nie przyznaje się do zdrady, a ty przyznałeś się do zdrady, której nie popełniłeś?! Po co ci to, stary? Niezły z ciebie okaz. Na wystawach powinni cię pokazywać – kpił.

Pewnie trochę racji miał, bo zasiałem niepokój (może niepotrzebny), ale to zdarzenie i mądre słowa mojej żony uświadomiły mi wtedy bardzo dobitnie, że największa, najprawdziwsza miłość nie daje nam gwarancji na szczęśliwy, stabilny związek. Zawsze może pojawić się chwila słabości albo ktoś, kto nam to zakłóci, a nawet odbierze. Nie mogłem przypuszczać, że wkrótce zabierze mi ją śmierć. „Ale życie trwa nadal”, tak powiedziała. Życie Agaty trwało zaledwie trzydzieści osiem lat. Jej odejście odebrało mi miłość, szczęście, nadzieję, spokój, przyjaciół… Tak, przyjaciół także, chociaż początkowo to nie oni się ode mnie odsunęli. To ja ich unikałem. Pozostała mi wyłącznie praca. Tylko ja i ona. To jej poświęcałem każdą wolną chwilę i to ona trzymała mnie przy życiu. Ale w pracy, podobnie jak w życiu osobistym, byłem samotny.

Dosyć tych ponurych myśli, wracam do domu. Do widzenia, Agatko.

Podniosłem się z ławki i ruszyłem do wyjścia. Wsiadłem do samochodu i włączyłem radio. Śpiewał Sting. Lubię Stinga. Piosenka płynąca z głośnika przywołała wspomnienie z ostatnich dni. Szedłem szpitalnym korytarzem, gdy usłyszałem ładną, subtelną muzykę. Przystanąłem. Zastanawiałem się, co to za melodia i skąd pochodzi. Stałem i nasłuchiwałem. Po chwili byłem pewien co do jednego – muzyka dochodziła z sali, w której leżała Magdalena Wielgus. Ta niesforna pacjentka, która właściwie niczego złego nie robiła, ale dziwnie mnie deprymowała. Melodia wydała mi się znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co to za utwór. Teraz już wiem. To była jakaś instrumentalna wersja tej właśnie piosenki Stinga. Brzmiało fantastycznie.

– Czy coś się stało, panie ordynatorze? – Pielęgniarka wychodząca z gabinetu zabiegowego przyjrzała mi się z zaciekawieniem, gdy tak stałem bez ruchu.

– Nie. Tak przystanąłem na chwilę i się zamyśliłem.

– Piękna melodia, nieprawdaż? – skomentowała domyślnie moje „zawieszenie się”. – Panie, które leżą w jednej sali z panią Wielgus, żartują, że mają darmową muzykoterapię.

– Trzeba na to zwrócić uwagę. Nie może jedna pacjentka zdominować pozostałych – stwierdziłem zdecydowanie, a pielęgniarka wzdrygnęła się.

– Dlaczego? One są bardzo zadowolone – powiedziała niepewnie. – Nie sądziłam, że jest w tym coś złego – usprawiedliwiała się.

– Jest pani pewna? – Przeczesałem ręką włosy.

– Taaak. Bardzo to sobie chwalą. – Uśmiechnęła się.

Gdy następnym razem, idąc korytarzem, usłyszałem subtelną muzykę, wiedziałem już, skąd płynie. Jakiś nieznany mi utwór wykonywany na fortepianie. Chyba słyszałem go po raz pierwszy. Muzyka delikatna, przyciszona i bardzo miła dla ucha. Podobała mi się. Wszedłem do sali z zamiarem dopytania, co to za melodia, ale na mój widok Magdalena Wielgus, jakby spłoszona, zamknęła laptopa i muzyka urwała się. Trzy pacjentki jednocześnie spojrzały na mnie. Zrezygnowałem z zadania pytania, z którym przyszedłem. Spytałem panie o samopoczucie i wyszedłem.

Magdalena

– Magda! Magda! Ty śpisz? Obudź się! – Gdzieś jakby z dala, z wielkim trudem docierał do mnie jakiś głos. Coraz wyraźniej czułam czyjąś rękę, która mną potrząsała. Słyszałam głos, czułam dotyk, ale nie mogłam otworzyć oczu. Nie byłam w stanie poruszyć wargami, by odpowiedzieć.

– Co się stało? – Z trudem pokonałam własną słabość. – Zemdlałam?

– Tak początkowo myślałem, ale ty śpisz.

– Usnęłam??? – Nie mogłam w to uwierzyć.

– No właśnie! Ty śpisz, a splądrowano nam mieszkanie! – Do mojej świadomości docierał poirytowany głos Witka.

Próbowałam podnieść głowę. Próbowałam się podnieść, ale nie mogłam.

– Okradli nas! Rozumiesz?! – Mój mąż był bardzo zdenerwowany. – Odsunął się od łóżka, na którym leżałam.

Z niemałym trudem podparłam się na łokciu i wzrok przesunęłam po pokoju. Pootwierane szuflady, powyrzucane rzeczy z szaf. Na podłodze moje majtki, biustonosze, skarpety Witka. To wszystko leżało obok łóżka, tuż obok mnie.

A ja spałam (ubrana w garsonkę) i niczego nie słyszałam? Jak to możliwe?

To było przerażające.

Moja głowa ciężko opadła na poduszkę. Wzięłam głęboki wdech.

– Jak można tak twardo spać i to w biały dzień?! – Witek nie krył zdenerwowania.

Jakby czytał w moich myślach.

Zebrałam siły i usiadłam. Głowa bolała mnie okropnie.

– Co ukradli? – spytałam zrezygnowana.

– Wszystko, co chcieli, co przedstawiało jakąś wartość. Dobrze, że ci głowy nie ukradli, tak smacznie spałaś.

Powoli przypominałam sobie ostatnie wydarzenia. Wróciłam ze sklepu, przyszłam do sypialni…

– Pamiętam, że miałam rozbić wołowinę na zrazy, przyszłam do sypialni się przebrać – powiedziałam słabym głosem.

– Wołowina jest, zrazów nie zrobili – zakpił.

– Policja… Zawiadomiłeś policję?

– Najpierw zająłem się tobą. Jak się czujesz? – przysiadł obok mnie.

Wczułam się w swoje ciało. Obmacałam dokładnie głowę w poszukiwaniu jakiegoś guza. Nie znalazłam. Śladów krwi też nie było. Poza mdlącym bólem nie odczuwałam innych dolegliwości.

– Jest okej. Tylko bardzo boli mnie głowa. Zadzwoń na policję.

Witek przysunął się i mnie przytulił, a ja teraz, gdy byłam już bezpieczna w jego ramionach, rozczuliłam się. Łzy pojawiły się nagle. Przytulił mnie jeszcze mocniej.

– Na pewno nic ci nie jest?

– Mówiłam ci, boli mnie głowa. Zadzwoń na policję – powtórzyłam.

– A co ci policja pomoże? – Podniósł się zniecierpliwiony. – Opędzlowali nam mieszkanie w czasie twojej obecności, bo ty sobie ucięłaś przedpołudniową drzemkę! – Jego zdenerwowanie, uśpione na chwilę, powróciło. Rozumiałam tę jego irytację i czułam się winna. Ostatnio zdarzało mi się zasypiać w czasie dnia. Czasem potrzeba snu była bardzo silna. Tłumaczyłam to przemęczeniem, osłabieniem wiosennym, ale żeby aż tak? Żeby nie pamiętać momentu ułożenia się do snu? To było coś nieprawdopodobnego.

Jak ja się znalazłam na łóżku? – próbowałam przypomnieć sobie wszystko ze szczegółami.

Weszłam do sypialni, otworzyłam szafę… No tak. Poczułam się dziwnie słaba i usiadłam.

– Kochanie! Trzeba zawiadomić policję – powtórzyłam kolejny raz. – Musi być zgłoszenie, żeby wystąpić do ubezpieczyciela! – teraz moje słowa zabrzmiały zdecydowanie, nawet ostro.

– Oczywiście, że zawiadomię. Nie musisz mnie uczyć! – podniósł głos.

Byliśmy zdenerwowani. Nasza rozmowa przybierała niebezpieczny ton.

Wstałam i na niepewnych nogach wyszłam do kuchni. Witek sięgnął po telefon. Z szuflady z medykamentami wyjęłam listek z tabletkami przeciwbólowymi. Wycisnęłam jedną. Chwilę trzymałam ją w dłoni, po czym włożyłam do ust, a do kubka nalałam wody. Połknęłam lekarstwo, popiłam wodą i usiadłam przy stole. Bolącą głowę położyłam na blacie. Słyszałam strzępy rozmowy telefonicznej, którą prowadził Witek. Mówił o włamaniu.

Przybyli policjanci stwierdzili uszkodzenie okna, włamywacz bądź włamywacze weszli właśnie tędy. To była jedyna pewna informacja. Reszta to niewiadome i domysły. Nasza obecność w samym centrum zdarzenia nie ułatwiła im zadania. Jak się należało spodziewać, najwięcej pytań mieli do mnie. A ja? Cóż, ja niewiele miałam do powiedzenia. Funkcjonariusz poprosił, bym odtworzyła krok po kroku każdą swoją czynność od momentu, gdy weszłam do domu, a nawet wcześniej. Zainteresował się Pelagią, którą spotkałam w sklepie, po wielu latach niewidzenia się, a już szczególnie zainteresowała go wiadomość, że wiedziała, w którym domu mieszkam. Gdy wspomniałam o niedomkniętych drzwiach schowka, wtedy zaczął dopytywać i dokładnie oglądać to małe pomieszczenie.

– Zauważyła pani niedomknięte drzwi i wysuniętą rurę od odkurzacza – powtórzył.

– Tak.

– I nie przyszło pani do głowy, by schować tę rurę i zamknąć drzwiczki?

Poczułam się jak kiepska gospodyni: leń, śpioch i bałaganiara. Wróciła do domu i zamiast sprzątnąć i zabrać się za przygotowanie obiadu, poszła do sypialni i ucięła sobie drzemkę.

– Pomyślałam o tym, ale miałam ręce zajęte zakupami i spieszyłam się. Odłożyłam tę czynność na później – tłumaczyłam zakłopotana.

– I całe szczęście – powiedział. – Bardzo możliwe, że to uchroniło panią przed atakiem ze strony włamywacza.

– Słucham?

– Niewykluczone, że włamywacz ukrył się właśnie w tym schowku, bo go pani zaskoczyła. Zakamarek nieduży, ale osoba niezbyt wyrośnięta mogła się tam zmieścić. Dlatego rura pozostała na zewnątrz. Prawdopodobnie był już tutaj, gdy pani wróciła do domu. Nie sądzi pani?

Nie sądziłam. Przecież gdyby pojawiło się u mnie takie podejrzenie, nie poszłabym do sypialni układać się do snu, tylko chwyciłabym za tasak i wcale nie po to, by rozbijać wołowinę.

– Sprawdzimy tę hipotezę wnikliwie. – Polski Kojak (wyglądem przypominał mi słynnego onegdaj porucznika z amerykańskiego serialu) podrapał się w łysą głowę. – A co pan ma do powiedzenia na ten temat? – zwrócił się do Witka.

– A cóż ja mogę powiedzieć? Gdy wróciłem do domu, wszystko z szaf i szuflad było powyrzucane, a żona spała w tym bałaganie. – Spojrzał na mnie z wyrzutem, jak mi się wydawało.

– To rzeczywiście zastanawiające. I co pan zrobił? Proszę opowiedzieć po kolei od początku. Każdy szczegół może mieć znaczenie. Proszę zacząć od tego… jak pan wszedł do domu?

– Drzwiami. A jak miałem wejść? Chyba nie myślicie, że do własnego domu włamywałem się przez okno. – Witkowi nie spodobały się pytania policjanta.

– Proszę się uspokoić. Dobrze pan wie, o co pytam? Czy drzwi były otwarte, czy otworzył je pan kluczem? Czy okno było otwarte? Co pan zrobił po wejściu do domu? Interesuje nas każdy szczegół. Proszę sobie wszystko dokładnie przypomnieć.

Witek zaczął powoli relacjonować. Powiedział, że drzwi otworzył kluczem, bo na dzwonek nie zareagowałam. Znalazł mnie w sypialni śpiącą, zobaczył bałagan, więc zaczął mnie budzić. Na pytanie „co zostało ukradzione” udzielił wyczerpującej odpowiedzi.

Policjanci przywieźli psa, który doprowadził ich na tył domu. Tam okazało się, że furtka przy naszym śmietniku była otwarta. Przez tę furtkę zapewne wyszedł złodziej i wsiadł do samochodu, bo na ulicy pies stracił trop. Nam pozostał bałagan do sprzątnięcia i mocno zachwiane poczucie bezpieczeństwa, że o stratach materialnych nie wspomnę. Witek pocieszał mnie:

– Co tam pierścionki, najważniejsze, że tobie nic się nie stało.

Jego pocieszanie na nic się zdało, byłam przerażona.

Zadzwoniłam do Zuzanny. Nie odebrała. Po półgodzinie oddzwoniła i wkrótce przyjechała.

– Co za gnoje!? – zawołała od progu, przyglądając się panującemu rozgardiaszowi. – Łapek nie pobrudzą własną pracą, ale sięganie po cudze wychodzi im znakomicie. Dużo wam ukradli?

– Pięćset euro i całą moją biżuterię. Najbardziej to mi żal tego, co dostałam od rodziców. To były moje najcenniejsze pamiątki po nich. Pierścionek z brylancikiem, który dostałam na osiemnastkę, był moim ulubionym. – Rozpłakałam się. Ryczałam jak przysłowiowy bóbr.

– Daj spokój. Najważniejsze, że tobie nic nie zrobili – pocieszała.

– Nie masz pojęcia, ile znaczył dla mnie ten pierścionek. I nie o wartość materialną tu chodzi – łkałam. – A poza tym… poza tym… to wszystko jest przerażające.

– Taaak. – Zuza smętnie pokiwała głową. – Historię wypadku znam, ale nie wiedziałam, że ten pierścionek…

– To była ostatnia rzecz, którą mi podarowali.

Wytarłam oczy, wydmuchnęłam nos i spojrzałam na mokrą chusteczkę. Zuzanna podała mi nową. Siedziała nieruchomo w fotelu. Milczała.

– Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nie pamiętam, kiedy usnęłam. Na dodatek obudziłam się z potwornym bólem głowy – powiedziałam przez łzy.

– Głowa przestanie boleć, a najważniejsze, że masz ją całą, że ci jej nie uszkodzili. Mogło się to gorzej skończyć.

– Też jej tak tłumaczę – wtrącił Witek.

– Włączę czajnik. Herbata dobrze nam zrobi – zaproponowała przyjaciółka i wyszła do kuchni. Witek podążył za nią. Słyszałam ich przyciszoną rozmowę. Nie słyszałam szczegółów, ale wiedziałam, że mówią o mnie. Nic dziwnego, martwili się – byłam w kiepskim stanie. Bezmyślnie patrzyłam na bluzki, biustonosze, majtki, piżamy… wyrzucone na środek pokoju.

Kubek z gorącą herbatą wciśnięty mi do ręki wyrwał mnie z otępienia.

– Napij się i zabieramy się za sprzątanie – zaproponowała Zuza. – Gdy to pochowamy, poczujesz się lepiej. Ten rozgardiasz źle działa na psychikę. – Siorbnęła kilka łyków, postawiła herbatę na komodzie i zabrała się za zbieranie porozwalanych rzeczy. Z pewnym ociąganiem poszłam za jej przykładem. Właściwie to ona zbierała, segregowała i składała. Ja czułam się okropnie. Potworny ból głowy i jeszcze ta świadomość, że każdą sztukę mojej bielizny dotykał jakiś…

Poczułam wstręt.

– Właściwie to nie wiem, po co my to zbieramy – powiedziałam nagle. Przyjaciółka spojrzała zdziwiona – Nie wyobrażam sobie, że miałabym jeszcze kiedyś włożyć te najbardziej osobiste części garderoby, które miał w swoich łapach jakiś zbir. Czułabym się tak, jakby dotykały mnie jego wstrętne łapska. – I gdy usłyszałam swoje własne słowa, uświadomiłam sobie, że pozbycie się tych rzeczy, a zwłaszcza bielizny, jest konieczne. Przyniosłam worek na śmieci i moje majtki, biustonosze, rajstopy… zaczęły znikać w jego wnętrzu. Zuzanna najpierw przyglądała mi się niepewnie, ale po chwili razem ze mną ładowała to wszystko do wora.

– Czy te rajstopy też? – spytała, pokazując mi jedne z najlepszych.

– Też.

– A pończochy samonośne? – Czarna pończocha zafalowała przed moimi oczami.

– Ładuj, nie pytaj. Kupię sobie nowe.

I to był pierwszy, bardzo maleńki krok w kierunku mojego uzdrowienia.

*

Mijały kolejne dni, a ja nie mogłam dojść do siebie. Policja po dziesięciu dobach umorzyła śledztwo z powodu „niewykrycia sprawców”.

To jakiś koszmar!

Pracowali tylko dziesięć dni nad sprawą. Nie wiem, czy określenie „pracowali” nie jest na wyrost. Jak można po dziesięciu dniach zrezygnować, poddać się? Na domiar złego stwierdzili, że moje nagłe zaśnięcie prawdopodobnie nie było samoistne – w domu rozpylono gaz usypiający. Wiele wskazywało na to, że włamywacze byli tam przede mną. Mój szybki powrót ich zaskoczył, ale na taką ewentualność byli przygotowani – uśpili mnie i plądrowali mieszkanie. Szczęście, że mnie TYLKO uśpili, bo przecież mogło być znacznie gorzej. Świadomość tego nie pozwalała mi normalnie żyć. Wracając do domu, najpierw ostrożnie wsuwałam głowę i sprawdzałam, czy schowek w przedpokoju jest zamknięty. Wiem, wiem, to uraz. Potem, z duszą na ramieniu, zaglądałam do jego wnętrza, następnie kontrolowałam każdy kąt, czy ktoś się gdzieś nie czai. Zaglądałam za każde drzwi po kolei, pod łóżko, za zasłony… Masakra. Miejsce, które miało być oazą mojego spokoju i bezpieczeństwa, gdzie miałam się dobrze czuć i być szczęśliwa, nieustannie penetrowałam w obawie przed czyhającym na mnie włamywaczem. Istny obłęd.

– Wyjedź gdzieś na kilka dni – zaproponował mój małżonek. – Odpoczniesz, zapomnisz.

– Wyjechać? I dom mam zostawić bez opieki?

Witek spojrzał na mnie i zaczął się śmiać.

– Rzeczywiście. Twoja opieka jest wręcz niezbędna. Skutecznie odstrasza włamywaczy – kpił.

– Masz rację. Tak mi się powiedziało z przyzwyczajenia.

Początkowo nie byłam do tego pomysłu przekonana, ale później zaczęłam się nad tym poważnie zastanawiać.

A może Witek ma rację? Zmiana miejsca i jakieś atrakcje niewątpliwie z tym związane, powinny sprzyjać skoncentrowaniu się na sprawach nowych i oderwaniu od dotychczasowych.

Należało przemyśleć, dokąd wyjechać, bo z kim wyjechać wydawało się oczywiste. Witek zapowiedział, że on ze względu na pracę absolutnie nie da rady, ale miałam przecież Zuzannę, na którą zawsze mogłam liczyć. Pozostawała jeszcze kwestia mojego niedokończonego leczenia. Skierowanie do neurologa otrzymałam, ale do końca roku nie było wolnych terminów. „Zapisy na przyszły będą w listopadzie, proszę się dowiadywać” – poinformowano mnie. Miałam nadzieję, że zawroty głowy, które mnie czasem nękały, znikną same, gdy odpocznę. Podobnie, jak ustąpiły problemy ze wzrokiem.

To było dość dziwne. Zaczęło się od pewnego incydentu. Poszłyśmy z Zuzanną na zakupy, a później, jak zwykle do maleńkiej cukierni. Wypiłyśmy kawę, zapłaciłam i podniosłam się z krzesła. Wtedy poczułam się dość dziwnie. Ponownie usiadłam.

– Idziemy? – Zuzanna przyjrzała mi się uważnie.

– Tak, tak, idziemy – odpowiedziałam machinalnie.

– Co ci jest? – spytała. – Boli cię coś?

– Nic mnie nie boli… tylko kręci mi się w głowie. Szumi mi w uszach i jest mi jakoś tak… niedobrze.

– To co robimy? Dasz radę iść? – patrzyła na mnie zaniepokojona.

– Nie wiem. Czuję się dziwnie.

– Może wyjdźmy na świeże powietrze – zaproponowała. – Pomogę ci.

Chwyciła mnie pod ramię i wyprowadziła z kawiarni. Ludzie pewnie myśleli, że jestem pijana, bo zataczałam się, nie mogłam utrzymać równowagi. Zuzanna z trudem mnie utrzymywała. Na zewnątrz była ławka. Usiadłam, ale nie posiedziałam długo na tym świeżym powietrzu.

– Halo, proszę pani! Jak się pani nazywa? Proszę otworzyć oczy.

Mój Boże! Czego oni ode mnie… chcą? Co za kretyńskie… pytania?

– Halo, proszę pani! Czy pani mnie widzi?

– Taaak… Już teraz tak. – Nade mną pochylał się jakiś mężczyzna.

– Widzi mnie pani? To bardzo dobrze. A jak się pani nazywa? – zadawał kolejne pytania.

– Magdalena Wielgus… – odpowiedziałam nie bez trudu.

Boże, co się ze mną dzieje?

– Czy wie pani, co się stało, pani Magdaleno?

– Nieee.

– Zemdlała pani. Jak się pani czuje? – nie przestawał pytać.

Powoli odzyskiwałam świadomość. Leżałam na twardej ławce. Chyba na tej, na której jeszcze niedawno siedziałam. Jacyś ludzie w czerwonych kombinezonach zajmowali się mną, a jeden zadawał te wszystkie pytania.

Gdzie jest Zuzanna? Była ze mną Zuzanna. Gdzie jest Zuza?

– Zuzaaa…

– Jestem. Nic się nie martw. Już dzwoniłam do Witka. – Usłyszałam jej głos.

A potem zapakowali mnie do karetki i zawieźli do szpitala. Omdlenie, zawroty głowy, problemy z widzeniem… Przestraszyłam się, że tracę wzrok, ale dość szybko wszystkie objawy ustąpiły. Zrobili mi jakieś badania, nawet tomografię komputerową. Dzięki Bogu wyniki były dobre, a ja poczułam się całkowicie zdrowa. Po kilku dniach dalszy pobyt w szpitalu uznałam za bezsensowny.

– Nic mi nie jest, czuję się bardzo dobrze – tłumaczyłam lekarzowi. – Ostatnio byłam trochę przemęczona. Odpocznę i będzie dobrze. Niepotrzebnie mnie tu trzymacie. Chcę wrócić do domu.

Lekarz uznał, że należy zrobić jeszcze kilka badań i konieczne jest badanie neurologiczne, ale ja się uparłam.

– Proszę tego nie bagatelizować – dodał i wyszedł z sali.

Opuściłam szpital.

Wypis odebrałam po dwóch dniach. Zamieszczono w nim informację, że zalecono konsultację neurologiczną. Niech im będzie. Jestem przekonana, że owe zasłabnięcie to efekt przemęczenia. Przecież żadnych nieprawidłowości nie znaleźli. Sporo wysiłku, a i nerwów, kosztowało mnie urządzanie domu. Nie obyło się to bez wpływu na moją kondycję. Teraz, gdy prace zostały ukończone, a badania niczego nie wykazały, będę wiodła spokojne życie, napawając się radością z osiągniętego efektu. Nie dam się tak łatwo wyprowadzić z równowagi. No ale… żeby nie było, że jestem nieodpowiedzialna, do neurologa pójdę, czemu nie. Zaliczę tę wizytę, a potem poszukam jakiejś ciekawej oferty biura turystycznego. Witek ma rację. Ten wyjazd jest mi bardzo potrzebny. Nie tylko zapomnę o przykrych przeżyciach związanych z włamaniem, ale gdy odpocznę, moje zdrowie na pewno przestanie fiksować.

Julian

Zaparkowałem samochód, wysiadłem i spojrzałem na nowoczesny budynek prywatnej przychodni Bogdana. Wszystko na miarę XXI wieku – elegancko, gustownie, w zieleni. A ja? Wciąż borykam się z problemami. Główkuję, skąd wziąć pieniądze na wymianę okien, remont łazienek… i tak w kółko. Ech! Poczułem nieprzyjemne ukłucie w klatce. Czy mu zazdrościłem? Tak, ale w sensie pozytywnym. Dla mnie zazdrość nie była negatywnym uczuciem. Zawiść tak. Zawiść była wstrętna ibyła mi obca. A zazdrość? „Ja też bym tak chciał” – taka była moja zazdrość. Motywowała i czegoś uczyła. Bywając u Bogdana, podpatrywałem, analizowałem, porównywałem i uczyłem się. Bogdan życzliwie doradzał i kilka rozwiązań zastosowałem u siebie w szpitalu.

W eleganckim holu pozdrowiłem rejestratorkę, od której dowiedziałem się, że „wprawdzie pan doktor ma pacjentów, ale prosił, bym do niego zajrzał, bo na mnie czeka”. Podszedłem pod gabinet, położyłem rękę na klamce i wtedy drzwi niespodziewanie otworzyły się. Z pomieszczenia wypadła zaczerwieniona, zdenerwowana kobieta. Czołem uderzyła mnie w brodę, odskoczyła, szybko wyminęła i bąkając „przepraszam”, popędziła do wyjścia.

Stałem przez chwilę zaskoczony sytuacją i niezwykłym spotkaniem. To była Magdalena Wielgus. Wprawiła mnie w osłupienie nie po raz pierwszy, ale tym razem sprawa wyglądała na wyjątkową. Co więcej, można było przypuszczać, że mój kolega ma jakiś udział w zdenerwowaniu tej pani.

Wszedłem. W środku był tylko Bogdan. Siedział przy biurku. Chyba nie za bardzo ucieszył się na mój widok.

Magdalena

Po tygodniu zadzwoniła do mnie Pelagia. Opowiedziałam jej o włamaniu, śledztwie i mojej kiepskiej formie psychicznej.

– Wypytywali o mnie!? – zdziwiła się. – Dlaczego o mnie?! – zawołała zdenerwowana.

– Może określenie „wypytywali” nie jest najszczęśliwsze. Po prostu chodzi o to, że gdy im powiedziałam, iż chwilę wcześniej spotkałam się z tobą, dopytywali: kto to taki, jak się nazywa i takie tam. Rozumiesz.

– Nie. Nie rozumiem. Nie widziałyśmy się tyle lat. Nigdy u ciebie nie byłam, nie wiem, jak mieszkasz… Co moja osoba może mieć wspólnego?… – Nie dokończyła.

– Nie wiem, czemu się denerwujesz. To chyba dobrze, że wypytywali o wszystko, chociaż to i tak nic nie dało. Śledztwo już umorzyli. A że nie wiesz, jak mieszkam… To akurat możemy szybko nadrobić. Wpadaj do mnie na kawę – próbowałam załagodzić niemiłą atmosferę, która niespodziewanie się pojawiła.

– Dziś mam pod opieką Jerzyka, synka mojej siostrzenicy, Marty, nie mogę – odpowiedziała.

– To przybywaj z Jerzykiem. Zapoznam go z moim sąsiadem, Jasiem. Jaś na pewno będzie zadowolony z towarzystwa. Urodziła mu się siostrzyczka i wszystkim o niej opowiada. Chłopcy się pobawią, a my pogadamy.

Skończyłam rozmowę z Pelagią i popadłam w zadumę.

Co ona takazdenerwowana? Wiadomość, że jest się przedmiotem zainteresowania policji, niemiłe wrażenie może zrobić na każdym, ale żeby aż tak?

Pognałam do sąsiadów. Obejrzałam śpiące maleństwo Koczewskich i zaprosiłam Jasia do siebie. Ucieszył się. Szybko złapał trzy swoje ulubione samochody, jakąś magiczną szablę i był gotów do wyjścia. Potem rozlokował się z zabawkami w moim ogrodzie przed tarasem i zerkał w stronę wejścia. Gdy Pelagia z Jerzykiem zadzwonili do furtki, wybiegł im na spotkanie. Przejęty powierzoną mu rolą gospodarza, od pierwszej chwili starał się stanąć na wysokości zadania.

Zgodnie z moim przypuszczeniem chłopcy szybko się dogadali, zjedli lody i poszli do ogrodu, a my usiadłyśmy z kawą na tarasie (Pelagia kategorycznie podziękowała za lody i inne słodkie dodatki). Mając chłopców na oku, stworzyłyśmy sobie idealne warunki do swobodnej rozmowy. Pelagia wróciła do tematu włamania. Wypytywała o szczegóły.

– Niczego mi tak nie żal jak pierścionka, który dostałam od rodziców – rozżaliłam się. – To była moja najcenniejsza pamiątka. – Podałam jej cukier, ale pokręciła głową.

– Bardzo ci współczuję – powiedziała. – Słyszałam o wypadku twoich rodziców, to była głośna sprawa. Zginęli w takich okropnych okolicznościach. – Upiła łyk kawy.

– Tak.

Wróciły traumatyczne wspomnienia. Po maturze, gdy miałam rozpocząć studia, rodzice kupili mi małe mieszkanie, bym nie musiała mieszkać w akademiku ani wynajmować. Przed wprowadzeniem się tam trzeba było zrobić remont. Zamówiona ekipa pracowała, a oni pojechali po materiały. Dużo tego było. Czas naglił, a na transport trzeba było czekać. Nie wszystko zmieściło się w bagażniku, więc na tylnym siedzeniu samochodu ułożyli glazurę. Płytki nie były należycie zabezpieczone i nie powinny być przewożone w taki sposób. Było mokro i ślisko. Tata nie jechał bardzo szybko, ale pod koła samochodu niespodziewanie wbiegł kot. Chcąc go ratować, zaczął hamować. Samochód wpadł w poślizg i uderzył w słup. Uderzenie prawdopodobnie by przeżyli, gdyby nie ta cholerna glazura, która poleciała na nich i ich śmiertelnie pokiereszowała.

– To była makabra. – Otarłam chusteczką łzy.

– A jak sobie poradziłaś po ich śmierci? – spytała.

– Najbardziej pomógł mi Witek. Poznałam go wkrótce po pogrzebie rodziców. Zaopiekował się mną, bo przecież nie miałam żadnej rodziny. Dość szybko się pobraliśmy.

– Taaak. – Pelagia pokiwała głową. Zapadło krótkie milczenie, które po chwili przerwała: – Myślę, że twój mąż ma rację. Powinnaś wyjechać, zmienić otoczenie na jakiś czas, odpocząć. Zalicz tę wizytę u neurologa. Nie czekaj z tym. – Podała mi namiary na świetnego specjalistę. Lekarz ten przyjmuje w przychodni prywatnej, więc nie będę musiała długo czekać. Za wizytę trzeba zapłacić, no ale zdrowie najważniejsze. – A potem pomyślimy o wyjeździe. Podróże to świetna sprawa – stwierdziła. – Wiem coś o tym. Na pewien czas przenosisz się do innego świata. Dotychczasowe życie, a zwłaszcza problemy, pozostawiasz i żyjesz czymś zupełnie innym. Naprawdę wypoczywasz, chociaż (w zależności od formy wyjazdu) fizycznie możesz być zmęczona. Poznajesz nową przyrodę, kulturę, słyszysz inną muzykę, odkrywasz nowe smaki. Fascynujesz się tym, cieszysz i przede wszystkim zapominasz o uciążliwościach dnia codziennego. Ech!

Potem opowiedziała mi trochę o swoich podróżach i w ogóle o swoim życiu. Koleje naszych losów różniły się i to bardzo. Mnie się udało. Mam dobrego, dobrze zarabiającego męża, mogłam zrezygnować z pracy zawodowej i zająć się domem. Jedynym moim powodem do niezadowolenia jest to, że mój mąż za dużo pracuje. Wychodzi po śniadaniu i wraca na bardzo późny obiad, a w zasadzie na kolację. Codziennie rano wstaję razem z nim i przygotowuję śniadanie, które bez pośpiechu wspólnie zjadamy. Bardzo dbam o wspólną celebrację tego posiłku. Z późnym obiadem zawsze czekam na niego, ale pewności, że zjemy razem, już nie ma.

Życie Pelagii potoczyło się o wiele gorzej. Bardzo wcześnie zaszła w ciążę i wyszła za mąż. Jej małżeństwo okazało się pomyłką i trwało krótko. Mąż nie stronił od alkoholu, a okazji do picia mu nie brakowało. Był dobrym fachowcem, hydraulikiem. Coraz częściej wracał do domu pijany. Winą za swoje picie obarczał ją – typowe zachowanie alkoholika. Alkoholik pije przez kogoś, albo przez coś. Zawsze jakiś powód się znajdzie. On pił przez nią, bo zaszła w ciążę i musiał się z nią ożenić. Mógł być kimś, a tak? Ma na głowie i ją, i dzieciaka. Mówiąc inaczej – życie mu zmarnowała.

Był – fachowcem wziętym.

Jest – menelem wciętym.

Znalazła w sobie wystarczająco dużo sił, by się z alkoholikiem rozwieść. Uznała, że lepszy będzie rozwód i borykanie się z samotnym macierzyństwem, niż życie pod jednym dachem z notorycznie pijanym mężem. Po raz drugi życia sobie nie ułożyła. Samotnie wychowała dziecko, nigdy nie mogąc liczyć na alimenty. Aktualnie jej syn Szymon, podobnie jak nasza córka Justyna, mieszka w Irlandii. Od pewnego czasu sytuacja materialna Pelagii jest znacznie lepsza, ale nadal żyje oszczędnie, by nieco odłożyć. Oszczędności przeznacza na wyjazdy zagraniczne.

– Gdy mój syn był na moim wyłącznym utrzymaniu, było nam bardzo ciężko – opowiadała. – Wtedy raz jeden wyjechałam do Jugosławii, ale był to wyjazd w celach handlowych – przyznała szczerze. – To było tuż przed rozpadem tego kraju. Na handel kupowało się wszystko co się udało kupić. Od parasolki po namioty. Dobrze sprzedawały się elektryczne lutownice. Nie zapomnę miny sprzedawcy, gdy poprosiłam o dziesięć lutownic. Nawet mnie dopytywał, czy na pewno chcę lutownice. – Roześmiała się. – U nas już były problemy z towarem, ale jeszcze coś można było zdobyć. W Jugosławii towaru nie brakowało, ale nasze ceny były dla nich śmiesznie niskie. Jechało się do nich i targało dwie, trzy wyładowane towarem pękate torby. Trzeba było być bardzo przekonującym, by wmówić celnikowi, że bluzeczka o rozmiarze trzydzieści osiem jest rzeczą osobistą pani o wybujałych kształtach i widocznym rozmiarze czterdzieści cztery. A jak przekonać celnika, że będę chodzić w męskich slipach i o wiele za dużych męskich butach? – Chichotała.

– No i jak sobie poradziłaś? – dopytywałam.

– Pojechaliśmy w sześcioosobowej grupie. Byłam bardzo młoda, odważna i zdesperowana. Starsza koleżanka z pracy, która znała moją sytuację materialną, zaproponowała mi, bym dołączyła do grupy. Oni znali połączenia kolejowe, adresy kwater i mieli doświadczenie. Był z nami jeden facet. Moja szczupła, dziewczęca figura, jaką się wówczas szczyciłam, też była im bardzo przydatna, bo wymienialiśmy się towarem. Gdy ktoś miał czegoś za dużo, na przykład lutownic czy parasolek, inni od niego brali. My przewoziłyśmy facetowi damskie rzeczy, a on nam męskie. Ja brałam od nich rzeczy o mniejszym rozmiarze, oddawałam większe. No i wzajemna pomoc była konieczna. Nie sposób jednej osobie przenieść na raz trzy wielkie walizy, a przesiadki na trasie były. Ktoś zostawał i pilnował bagaży, inni sukcesywnie przenosili torby z miejsca na miejsce. Pamiętaj, że w tamtych czasach nie było walizek na kółkach, trzeba to było podnieść i tachać. Kiedyś… – Pelagia zaczęła się głośno śmiać na wspomnienie historii, którą chciała opowiedzieć. – Do Zagrzebia dotarliśmy w nocy po bardzo długiej i męczącej podróży. Był ciepły wieczór po upalnym dniu. Czekaliśmy na przystanku na nocny tramwaj: my i sterta naszych walizek. Tramwaj podjechał, zapakowaliśmy wszystko szybciutko do środka, ustawiliśmy na pomoście, a że do przejechania mieliśmy kawał drogi, a wolnych, siedzących miejsc nie brakowało, usiedliśmy zmęczeni. Obok mnie było puste krzesło. Dałam znak dziewczynie z naszej grupy, która została na pomoście przy drzwiach, by przyszła usiąść. Pomachałam do niej raz i drugi, ale ona nie zareagowała. Uparcie tkwiła w miejscu i ani drgnęła, chociaż widziała moje gesty. Przystanek był wyjątkowo długi. Tramwaj dwa razy wszedł w dość ostry zakręt. Wreszcie zatrzymał się. Wówczas owa dziewczyna „odkleiła się” od tych drzwi, podeszła i ciężko usiadła obok mnie. „Drzwi zamknęły się, zanim zdążyłam wciągnąć torbę do środka” – szepnęła mi do ucha. Nie od razu zrozumiałam, musiałam dopytać. Okazało się, że cały ten długaśny przystanek ona jechała wewnątrz i trzymała za uszy torbę, która jechała na zewnątrz pojazdu. Utrzymanie ciężkiej torby, którą na domiar złego pęd jazdy targał na wszystkie strony, wymagało nie lada wysiłku. Ileż musiało być w niej desperacji, że nie zrezygnowała i nie puściła? Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem, a w mojej głowie wykluł się obraz sytuacji odwrotnej. Oczami wyobraźni ujrzałam, jak wstawiła swoje bagaże do tramwaju: jeden, drugi, trzeci i nim zdążyła wsiąść, drzwi zamknęły się. Bagaże w środku, ona na zewnątrz zaciskająca w dłoni uszy ostatniej torby. Moja wyobraźnia rozszalała się. Zobaczyłam tę kobietę przed zamkniętymi drzwiami tramwaju kurczowo trzymającą uchwyty torby. Tramwaj rusza, ona biegnie za nim. Coraz szybciej, szybciej, nabiera prędkości, wchodzi w zakręt… Nie wytrzymałam, nie udało mi się powstrzymać wzbierającej wesołości – parsknęłam niepohamowanym śmiechem. Moi towarzysze niedoli spojrzeli na mnie z naganą. Nie pomogło. Pewnie ze zmęczenia i zdenerwowania dostałam jakiejś głupawki. Śmiałam się, choć oni miny mieli takie, jakby mnie chcieli wypchnąć z jadącego tramwaju. Musisz wiedzieć, że nie byliśmy tam, z tymi tobołami, mile widziani. Dlatego staraliśmy się zachowywać cicho, potulnie, by nie zwracać na siebie większej uwagi, niż było to konieczne. Najchętniej każdy z nas założyłby czapkę niewidkę. Mój głośny śmiech ściągnął na nas uwagę nieprzychylnych nam ludzi, ale ja nie mogłam się powstrzymać.

Pelagia zakończyła swoją opowieść, sięgnęła po filiżankę, wypiła dwa łyki, po czym wstała, by sprawdzić, gdzie są chłopcy. Upewniwszy się, że bawią się bezpiecznie, usiadła i ponownie sięgnęła po filiżankę. Opowiedziana historia, uzupełniona zabawnym wytworem wyobraźni, rozweseliła nieco przygnębienie, jakiego doznałam po wysłuchaniu jej życiorysu. Byłam pełna podziwu, że choć życie mocno ją doświadczyło, to nie pozbawiło pogody ducha i poczucia humoru. Milczałam. Cóż mogłabym powiedzieć? Że ja, owszem, też byłam w Jugosławii, nawet w Zagrzebiu, ale ja tam pojechałam jeszcze jako dziecko z rodzicami na wczasy?

– Teraz mogę sobie pozwolić na niezbyt drogie wyjazdy turystyczne. – Pelagia wróciła do tematu. – Jeżdżę z Ulą. Mamy podobne możliwości finansowe i podobne oczekiwania co do wypoczynku. Razem przeżyłyśmy wiele przygód. Twój mąż ma rację, wyjedź gdzieś. Znajdziesz się w innym środowisku, zajmiesz innymi sprawami, nie będziesz myślała o przykrych przeżyciach. Podróże to znakomity sposób na wypoczynek, odreagowanie wszelkich napięć, nabranie nowych sił… – Ponownie wstała, podeszła do balustrady i oburącz oparła się o nią. Zamilkła. Milczałam również, wpatrując się w jej plecy.

– A może dołączysz do nas? Planujemy z moją przyjaciółką Ulą, o której już wspomniałam, wyjazd na Maderę – odezwała się po chwili zastanowienia.

– Właściwie… czemu nie? Ale najpierw załatwię wizytę u neurologa.

*

Do neurologa zapisałam się telefonicznie. W wyznaczonym dniu, o wyznaczonej godzinie zgłosiłam się w rejestracji, zapłaciłam i usiadłam przed wskazanym gabinetem. Byłam zdenerwowana, a nawet przerażona. Dopiero tutaj tak naprawdę uświadomiłam sobie, czego się mogę spodziewać po wizycie w tym miejscu. Do tej pory oczywistych faktów nie przyjmowałam do wiadomości. Czułam się dobrze i uważałam za osobę zdrową. Teraz dotarło do mnie, i to tak wyraźnie, że ludzie zdrowi zazwyczaj lekarzy nie odwiedzają, a ja owszem. Zwykły katar to to nie jest, a figle, jakie mi w ostatnim czasie spłatało zdrowie, mogą świadczyć o czymś poważniejszym. Wypierany, kumulowany i chowany gdzieś bardzo głęboko lęk teraz znalazł ujście i objawił się z całą mocą. „Sprawy neurologiczne” – brzmiało przerażająco. Mój niepokój nie uszedł uwadze sympatycznej rejestratorki.

– Gdyby miała pani ochotę na wodę, to jest tu dystrybutor. – Uśmiechnęła się zachęcająco.

Z gabinetu wyszła pacjentka. Wolno podniosłam się z krzesła i ruszyłam ku drzwiom. W przelocie spojrzałam na jej twarz. Zaciśnięte usta, zmarszczone czoło, przymrużone oczy – nie wyglądała na radosną. Moje zdenerwowanie wzrosło. Pan doktor też nie wyglądał na zadowolonego. Na „dzień dobry” chyba nawet nie odpowiedział, pochylony nad jakimiś papierami i zatopiony w swoich myślach. Podeszłam bliżej i zatrzymałam się. Spojrzał na mnie niezbyt przytomnie.

Cóż za brak profesjonalizmu! Jeśli potrzebował chwili dla siebie, albo na przemyślenie jakiejś sprawy, mógł poprosić, bym poczekała.

– Słucham. Co panią do mnie sprowadza? – odezwał się po chwili.

Jego pytanie zaskoczyło mnie. Niby właściwe, niby powinnam być na nie przygotowana, ale chyba nerwy odebrały mi zdolność myślenia. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, bo przecież uważałam się za zdrową. Nawet wypisałam się ze szpitala, przekonując lekarzy, że nic mi nie jest, a dziś nagle przeraziłam się, że jestem poważnie chora.

– Bo ja… – zaczęłam niepewnie. – Już sama nie wiem – powiedziałam cicho. – Wydaje mi się… wydawało mi się, że jestem zdrowa.

Doktor nerwowo poprawił się na krześle, aż zaskrzypiało, i nareszcie spojrzał na mnie z należytą uwagą, ale bez cienia sympatii, jak mi się wydawało.

– Dla zdrowych szkoda mojego czasu – powiedział bardzo dobitnie, co mnie na moment wprawiło w stan osłupienia.

Nie byłam dumna ze swojego wstępnego wystąpienia, to fakt. Użyłam nieszczęśliwych sformułowań, też fakt, ale słysząc takie słowa, moje zdenerwowanie spotęgowało się i zyskało niejako inne, dodatkowe „podłoże”.

Co to za niesympatyczny dupek?

Do reszty pozbawił mnie zdolności trzeźwego myślenia i na moment zapomniałam przysłowiowego języka w gębie.

– Bo ja dostałam skierowanie…

– …skierowanie, proszę pani, to ja mogę dostać nawet do ornitologa – przerwał mi. – Ja nie potrzebuję skierowania, ja pytam, co pani dolega.

Zdenerwowanie ustąpiło miejsca wściekłości. Wiem, że nie popisałam się elokwencją i mogłam sprawiać wrażenie przygłupiastej, ale co to ma być do cholery?! To ja mu płacę, i to niezłą sumkę za trzydziestominutową wizytę, a on sobie ze mnie kpi i wyjeżdża mi tu z ornitologiem?!

Ach, ty!

Nim odwróciłam się na pięcie i ruszyłam do drzwi, odzyskałam mowę i wypaliłam:

– Pan ze swoim ptakiem to może i otrzyma skierowanie do ornitologa. Ja nie mam takiej szansy.

Moje słowa zamieniły doktora w posąg. I nawet mu się nie dziwię, bo z przygłupiastej niemoty, która przekroczyła próg gabinetu, nagle wyłoniła się… Wyłoniła się? Wystrzeliła (!) jakaś, niemożliwa do określenia, bestia z niewyparzonym językiem. I to był koniec mojej wizyty, za którą zapłaciłam niemałe pieniądze.

Trudno o bontony,

Gdy człowiek wkur…zony.