Odmrożona nadzieja - Mira Białkowska - ebook + książka

Odmrożona nadzieja ebook

Białkowska Mira

3,0

Opis

Poznańskie Targi Książki stają się dla Cecylii furtką dla pokazania światu swojej walki z chorobą, która dotknąć może każdą kobietę. Niechcący zostaje zaszufladkowana jako autorka ogłupiających czytadeł.

Ona – nauczycielka w małej szkole, on – przystojny wykładowca uniwersytecki. Dwa światy, dwie różne ścieżki, które krzyżują się niespodziewanie, by zacząć biec w tym samym kierunku. Czy przypadkowe spotkanie dwojga poranionych przez los ludzi może być początkiem czegoś nowego? Czy zdradzone serca potrafią znowu zaufać? Zbiegi okoliczności, domysły i niedomówienia, a wszystko okraszone trafnymi fraszkami – to przepis na wzruszającą, romantyczną opowieść, która rozczuli niejedno serce, wyciśnie łzę i przywoła uśmiech.

***

Niebanalna opowieść napisana z typowym dla autorki dystansem, pełna ciepła i poczucia humoru. Wciągająca fabuła, ciekawi bohaterowie, ogrom uczuć i emocji. Rewelacyjna powieść z ważnym tematem w tle. Polecam z całego serca!

Jolanta Kosowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Mira Białkowska

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcie na front okładki: Mira Białkowska

Zdjęcie na tło okładki: Zbigniew Kazała

Zdjęcie Autorki na okładce: Alicja Nojszewska-Rydlińska

W tekście wykorzystano fraszki Miry Białkowskiej m.in. ze zbioru Do pary

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: autorska

Korekta: A. Kazała, Aga Dubicka

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: I, Warszawa 2023

Patronat:

Dźwigar

Książkowe podróże te małe i duże – blog

Bibliotekarka Natalka – blog

Zagubieni w świecie książek – blog

Życie i pasje – magazyn

Motyl Literacki – blog

ISBN: 978-83-66945-61-6

PODZIĘKOWANIA

Drodzy Czytelnicy. To Wam należą się największe podziękowania, bo gdyby nie było Was, nie byłoby pisarki Miry Białkowskiej. Dziękuję, że czytacie moje książki, kontaktujecie się ze mną w różny sposób i dzielicie uwagami. Przekonujecie mnie o tym, że to, co dla Was tworzę (nikt nie pisze dla siebie), przyjmujecie z życzliwością i motywujecie mnie do dalszej pracy.

Stworzenie książki to wytężony wysiłek wielu osób. Wszystkim, którzy pracowali nad powstaniem Odmrożonej nadziei, dziękuję. Szczególne podziękowania składam zespołowi Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro.

Dr Marioli Pawłowicz-Pawłowskiej i dr Jolancie Kosowskiej dziękuję za medyczny „nadzór” nad treścią. One czuwały nad tym, by to, co napisałam, było zgodne z wiedzą medyczną.

Eli, Grażynie, Marysi dziękuję za podzielenie się ze mną osobistymi przeżyciami. Łatwe to nie było, wiem, i bardzo, bardzo to doceniam.

Alicjo, Tobie dziękuję za nieustające wsparcie. Masz tyle swoich trudnych spraw i obowiązków, ale zawsze znajdziesz czas dla mnie, a każda Twoja rada, a nawet krytyka, jest nie tylko trafna, ale i łatwa do przyjęcia.

Szczególne słowa podziękowania kieruję do Pani Bogumiły Składanek, która w ogromnym stopniu przyczyniła się do wydania Odmrożonej nadziei.

Julian Tuwim twierdził, że: „Dwa szczęścia są na świecie, jedno małe – być szczęśliwym, drugie wielkie – uszczęśliwiać innych”. Pani Bogusia z całą pewnością zna wartość tego drugiego, o czym mogłam się niejednokrotnie przekonać. Dlatego też jej imieniem i nazwiskiem obdarowałam jedną z fikcyjnych bohaterek mojej powieści.

Blogerom, bibliotekom i każdemu, kto przyczynia się do popularyzowania i reklamowania Odmrożonej nadziei, z serca dziękuję. Bez Was zauważenie książki w tym oceanie nowości wydawniczych nie byłoby możliwe.

Napisanie tej powieści to efekt wielomiesięcznej, satysfakcjonującej pracy, ale…

Satysfakcja to za mało,

jeszcze parę groszy by się zdało.

Dlatego dziękuję wszystkim osobom i bibliotekom za każdy zakupiony egzemplarz Odmrożonej nadziei.

Zachęcam do podzielenia się ze mną uwagami na temat tej i innych moich książek: mirabiał[email protected]

Wasza Mira

Odmrożoną nadzieję dedykuję

wszystkim kobietom, bo żadna z nas nie wie,

czy problem, z którym boryka się Cecylia,

nie stanie się jej udziałem.

Szczególne serdeczności, wraz z życzeniami siły i niesłabnącej nadziei, kieruję do Pań:

Marioli P-P., Joli K., Eli S., Grażynki K., Marysi S., Ewelki K-T., Ani P. i wielu, wielu innych,

które poznały przeciwnika i wiedzą, jaka to jest walka.

Dzięki nadziei wszystko wygląda inaczej.

Nadzieja szuka w ludziach czegoś dobrego,

zamiast podkreślać to, co jest w nich najgorszego.

Nadzieja otwiera drzwi tam, gdzie rozpacz je zamyka.

Nadzieja odkrywa to, co można zrobić,

zamiast biadać nad tym, czego zrobić się nie da.

(Źródło nieznane).

CECYLIA

Wystrzeliłam z gabinetu lekarskiego jak z procy. Energicznie zamknęłam drzwi, szybkim krokiem pokonałam korytarz i stanęłam na szczycie schodów przed budynkiem. Wiatr zdmuchnął mi włosy na twarz, zasłaniając oczy. Odgarnęłam je szybkim ruchem i pognałam do samochodu. „Przed czym się pani broni?”, dźwięczały mi w uszach słowa doktora.

– Jest pani zdrowa. Rozumie pani? Zdrowa! To jest stan na dziś. Nikt z nas nie wie, jak długo będziemy się dobrym zdrowiem cieszyć. Życie jest krótkie i nieprzewidywalne. Należy z niego korzystać, jeśli jest to możliwe. Nie zamrażać się na uczucia i nie zamrażać swoich nadziei, tylko je pielęgnować, bo ma pani dopiero trzydzieści pięć lat. I to jest moja odpowiedź na te wątpliwości – powiedział, gdy mu się zwierzyłam, że z powodu panicznego lęku przed wznową zrezygnowałam z wejścia w nowy związek, by partnera nie obarczać swoją chorobą. – A co będzie, jeśli on zachoruje? – spytał. – Tego się przecież nie da wykluczyć. Zachowa się pani, jak mąż? – Żachnęłam się. Wstałam szybko. To wspomnienie zabolało mnie, ale i wywołało głęboką refleksję. Dotarło wreszcie do mojego głupiego łba, że powinnam żyć normalnie, zamiast ciągle czekać na nawrót choroby. – Przed laty… – powiedział jeszcze, gdy poderwałam się z krzesła. Łagodnym tonem próbował wyciszyć moje emocje. – Pewna kobieta zachorowała na raka. A ponieważ nigdy nie pracowała, bo zajmowała się wychowywaniem wnuków, jej trzy córki wpłacały za nią jakąś składkę do ZUS-u, by na starość miała emeryturę. Gdy zachorowała, zrezygnowały z płacenia, tym bardziej że prognozy dotyczące zdrowia ich matki były pesymistyczne. Tymczasem kobieta przeżyła jeszcze dwadzieścia dwa lata. Podobnych przykładów mógłbym podać więcej.

Przejechałam przez miasto najszybciej, jak to było możliwe. Modliłam się, by nie zatrzymała mnie policja. I nie mandat byłby dla mnie największą stratą, ale kilka bardzo cennych minut. Dochodziła godzina siedemnasta. Liczyła się każda minuta. Bałam się, że nie zdążę.

Nieco wcześniej…

CECYLIA

Patrzyłam na drobną, nieporadną rączkę z wyprostowanymi paluszkami. Środkowy opierał się o brzeg klawisza, pozostałe wisiały, bardziej poza niż nad klawiaturą.

– Paluszki okrągłe – powiedziałam – Zaokrąglij je. Muszą być jak haczyki, a twoje sterczą jak patyczki. – Karolinka patrzyła na mnie niepewnie. – Śmiało, nie będzie bolało – dodałam łagodnie i uśmiechnęłam się do dziewczynki. Swoją dłoń oparłam na klawiaturze, demonstrując prawidłowe ułożenie. Mała przyglądała się i próbowała naśladować, ale nadal robiła to nieporadnie.

Początki zawsze są najtrudniejsze. Zwłaszcza ustawienie ręki. Musi upłynąć trochę czasu i wymaga wielu ćwiczeń, by ręka automatycznie, wręcz nieświadomie, ustawiała się prawidłowo, by przegub nie podnosił się, a palce były właściwie ułożone i zachowały między sobą właściwą odległość. Zanim się tego nie opanuje, trzeba na wszystko zwracać uwagę. Później robimy to bezwiednie. To jest tak jak z chodzeniem. Pierwsze kroki są nie lada wyzwaniem. Koncentrujemy się na postawieniu jednej nogi, potem drugiej, a gdy posiądziemy tę umiejętność, przebieramy nimi, ale już tego nie kontrolujemy.

– Wsuń rączkę głębiej nad klawisze, bo teraz paluszki wiszą na brzegu i zaraz spadną. Pierwszy to już całkiem się schował pod klawiaturę – żartuję. – Dlaczego on taki strachliwy? Zupełnie jak jego właścicielka. – Próbuję rozweselić zestresowaną uczennicę. – Niech wraca do swoich braciszków. – Delikatnie biorę dłoń Karolinki i przesuwam. – Jaki to jest dźwięk? – Pokazuję nutę na pięciolinii.

– Gie – odpowiada poprawnie.

– Dobrze. Gramy. Trzecim gie.

– Kliknąć? – pyta poważnie, a ja nie mogę powstrzymać śmiechu.

– Tak, ale w tę klawiaturę będziemy uderzać, nie klikać. Inaczej niż na komputerze.

Gdy trafia do mnie nowy uczeń i jest dzieckiem nieśmiałym, wiem, że większy problem sprawi mu granie forte niż piano. Pracując nad właściwą siłą dźwięku, młody pianista uczy się przy okazji pokonywać własną niepewność lub poskramiać nadmierną energię. Karolinka jest nieśmiała i bardzo wrażliwa, przeciwnie niż Kubuś, którego energia rozsadza. On nie ma najmniejszych problemów z graniem forte. Uczniom podobnym do Kuby trzeba uświadamiać, że nie zawsze głośno to dobrze, a niektóre dźwięki muszą być wydobyte delikatnie, z uczuciem i wyczuciem. Zdecydowanie, ale subtelnie. Pracując nad artykulacją i dynamiką utworu muzycznego, kształtujemy pewne cechy młodego człowieka w sensie nie tylko muzycznym. Z radością obserwuję, jak uczeń nieśmiały z czasem nabiera pewności, a ten, który walił w klawisze jak w bęben, nie tylko gra z większym wyczuciem, ale sam też łagodnieje, tak w sensie ogólnym. Zdarzają się inne problemy. Bywało, że jako pierwsza zauważyłam u ucznia lateralizację skrzyżowaną i przekazałam swoje spostrzeżenia rodzicom.

Lubię tę swoją pracę. Najtrudniejsze są początki oraz momenty, kiedy ucznia dopadają chwile zwątpienia, zniechęcenia, a nawet załamania. Chyba każdy przeżywa takie chwile. Gdy początkowy zapał mija, gdy okazuje się, że nauka gry na instrumencie wymaga codziennych żmudnych ćwiczeń, a na efekty trzeba poczekać, niekiedy uczeń chce z nauki zrezygnować. Wtedy uświadamiam mu, a także jego rodzicom, że chwile zniechęcenia się zdarzają i warto je przetrwać. Zmniejszam wtedy nieco wymagania, wyszukuję bardziej miłe dla ucha utwory, by miał jak najwięcej radości z grania, i zachęcam do przetrzymania trudniejszego okresu. Moje starania nie zawsze przynoszą skutek. Miałam kiedyś wyjątkowo zdolną uczennicę. Zdolną i pracowitą. Po kilku latach nauki zrezygnowała definitywnie. Zaparła się. Nie i już. Spotkałam ją później. Wydoroślała, zmądrzała.

– Jak ja żałuję, że zrezygnowałam. Jaka ja byłam głupia – powiedziała. – Miała pani rację, że należało przeczekać.

Tak, mądry Polak po szkodzie. Sama pamiętam, jak to było.

Rozmyślania przerwał mi nieprzyjemny zgrzyt – za ścianą rozległ się warkot wiertarki. Dla moich wrażliwych uszu to prawdziwa męka. Na szczęście lekcja z Karolinką dobiegła końca. Przy akompaniamencie takiego hałasu lekcji prowadzić się nie da. Kiedyś po sąsiedzku mieszkała pani Szymańska. Była sympatyczną i nieuciążliwą sąsiadką w podeszłym wieku. Miała problem z chodzeniem, prawie nie opuszczała domu. Proponowałam jej pomoc przy robieniu zakupów, ale nigdy z tej propozycji nie skorzystała. Czasem do pobliskiego sklepu wychodziła sama. Podpierała się kulą, ale chciała być samodzielna. Niekiedy odwiedzały ją jakieś osoby i zapewne one załatwiały jej sprawunki. Jakiś czas temu pani Szymańska zmarła i pojawili się nowi lokatorzy. Nawet nie wiem, kim są. Jeszcze ich nie widziałam, ale swoją obecność zaznaczają niemal codziennie w bardzo uciążliwy sposób: walenie, wiercenie, stukanie. Tak jest prawie codziennie – remont. Sprawa trudna i dla nich, i dla sąsiadów. Nie można mieć do nich pretensji o te niedogodności, ale niekiedy szału dostaję. Nie da się oglądać telewizji ani słuchać muzyki, a gdy łomot za ścianą rozlega się w czasie moich lekcji, jest to nie do pogodzenia. Przy okazji „przypomina mi”, że moje mieszkanie także domaga się wykonania jeszcze kilku prac i będę musiała o tym niedługo pomyśleć.

Gdy się tu wprowadzałam, nie posiadałam się ze szczęścia. Nareszcie miałam swój własny kąt i widmo tułania się po wynajmowanych mieszkaniach przestało mnie prześladować. Najważniejsze, że miałam mieszkanie. Własne. Pieniędzy na zrobienie wszystkiego zabrakło. Starczyło na ogarnięcie tego, co najważniejsze. Reszta czeka i może się kiedyś doczeka. Mocno w to wierzę, ale na razie wciąż dmucham pod wiatr. Problemów mam aż nadto, nie tylko zdrowotnych. Trudno mi to wszystko samej ogarnąć. Dzięki Bogu powolutku wychodzę na prostą. Najważniejsze zdrowie.

Mam za sobą dziewięć koszmarnych lat. Wiele bardzo trudnych dni, tygodni, miesięcy. Najgorzej było, gdy odszedł Mariusz. Po powrocie do domu zastałam pusty garaż, wolne miejsce w szafie, brak dwóch walizek i kartkę na stole „Nie jestem w stanie tego udźwignąć. Wybacz”.

Mężu mój, który bez zająknięcia wypowiadałeś słowa przysięgi małżeńskiej: „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”, czy ja ci wybaczę? To chyba nie jest twój największy problem. Masz większy – ty musisz z tym żyć. Czy potrafisz sam sobie wybaczyć?

Zostawił mnie z rakiem i z oszczędnościami na naszym wspólnym koncie – całe dziewięćset osiemdziesiąt złotych. Wspaniałomyślnie zrezygnował z przysługującej mu części. Zostałam sama na wsi położonej czterdzieści kilometrów od szpitala, w służbowym mieszkaniu, bez samochodu. Dziś myślę, że wbrew pozorom jego odejście pomogło mi stanąć na własnych nogach, chociaż początkowo byłam bliska samobójstwa. W jakim sensie mi pomogło? Gdy minął szok, wściekłość na niego dodała mi sił do walki. I właśnie dzięki tej sile oraz rzeszy obcych, życzliwych ludzi – dziś żyję. To oni okazali się w taki nienormalny (jak na dzisiejsze czasy) sposób normalni – pomocni, empatyczni, po prostu ludzcy. No cóż. Mój mąż nie był w stanie tego udźwignąć. Ja musiałam. Obcy ludzie nie musieli, ale dźwigali ten krzyż wraz ze mną. To im zawdzięczam wszystko. Nie małżonkowi, który ślubował, że mnie nie opuści w zdrowiu i chorobie, ani tej, która się za moją matkę uważała, bo wychowała mnie od początku (rodzona zmarła, wydając mnie na świat) i później, gdy zmarł mój ojciec. Gdy zachorowałam, „nie mogła patrzeć, jak się męczę” i wyjechała na białostocką wieś do swojego nowego męża, do nowego domu. Dwie najbliższe mi osoby, tak bardzo „kochające mnie” i tak wrażliwe, że nie były w stanie udźwignąć mojego bólu, rzygania, mojej choroby.

Mieszkaliśmy w wiejskiej szkole, w której pracowałam. Były tam dwa mieszkanka. Jedno zajmowaliśmy my, drugie pan dyrektor ze swoją rodziną – Maria i Zygmunt Walicowie z dwójką dzieci. Byliśmy z nimi w dobrych układach sąsiedzko-towarzyskich, ale to ich przecież nie zobowiązywało do tego, co dla mnie zrobili. Gdy Mariusz się wyprowadził, od nich otrzymałam najwięcej pomocy. Zawozili mnie do lekarza, odwiedzali w szpitalu, zachęcali innych członków Rady Pedagogicznej i pracowników szkoły do opieki nade mną. Zygmunt pomógł mi kupić tani, dobry samochód, bym sama mogła dojeżdżać na rehabilitację, a Maria, również nauczycielka, przechodziła chorobę razem ze mną. Kiedy z „podejrzaną” piersią zgłosiłam się do lekarza pierwszego kontaktu i internistka zleciła przykładać liście kapusty, ona razem ze mną te liście przygotowywała, ale nakazała mi zmienić lekarza i zrobić badania.

– Dziewczyno! Nie polegaj na opinii tej lekarki. Wiem, że kapustę przykłada się przy zapaleniu, które czasem dokucza podczas karmienia, ale ty przecież nie karmisz i nigdy nie karmiłaś. Nie wiem, nie znam się, może i bez laktacji zdarza się zapalenie piersi, ale ja ci mówię, ty zrób mammografię.

Wymusiła na mnie konsultację u innego lekarza, mój mąż do lekarza i na badania mnie zawiózł. Później do następnego i jeszcze następnego. Szereg wizyt, badań, paraliżujący strach w oczekiwaniu na diagnozę, ale i tląca się nadzieja, że najgorsze obawy nie potwierdzą się.

No i się okazało. Gdy lekarz powiedział: „Ma pani raka”, nie byłam w stanie zapanować nad mimowolnym drżeniem nóg. Mariusz wlókł mnie korytarzem do wyjścia, a gdy stanęłam na szczycie schodków, których było aż dwa, poczułam się tak, jakbym miała zejść w przepaść. Nie byłam w stanie pokonać dwóch schodków. Wtedy mój luby chwycił mnie w pasie, zniósł i postawił na ziemi. Jak dojechałam do domu? Nie wiem. Ja płakałam, on mnie pocieszał.

– Nie płacz, głuptasie. Rak to jeszcze nie wyrok – mówił i wtedy chyba jeszcze w to wierzył, ale tej wiary nie na długo mu starczyło.

Rozpoczęłam leczenie. To było bardzo trudne. Gdy wymiotowałam i nie mogłam jeść, Maria stała nade mną i namawiała do przełknięcia czegoś, co specjalnie dla mnie ugotowała. Cieszyła się z najmniejszej porcji, która mi się przyjęła, i ze smutkiem wylewała resztę. Z niezwykłą cierpliwością wymyślała następną potrawę, bo „może to ci się przyjmie”.

Dzisiejszej nocy źle spałam. Znów męczył mnie ten koszmarny sen. Widziałam jego twarz nade mną i wargi wypowiadające pytanie: Gdzie jest twoja siostra? Obudziłam się rozdygotana. Nie mogłam się uspokoić i ponownie zasnąć.

Czekam na wakacje. Słaba jestem, zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać. Niedługo ferie. W tym roku wyjątkowo późno, więc czas po feriach do wakacji szybko zleci. Czy kolejne lato spędzę w domu? Od momentu, gdy zachorowałam, nie wyjeżdżałam. Słyszałam, że zmiana klimatu w moim przypadku nie jest wskazana. Nie wiem, czy to prawda, ale wolę być nadmiernie ostrożna, niż coś przeoczyć. Niektórzy uważają, że w przypadku nowotworów hormonalnych, a rak piersi do takich się zalicza, nie należy zmieniać klimatu przez pięć lat. Ja sobie dałam dziesięć. Minęło dziewięć z kawałkiem, a więc już niedługo. Pojechałabym nad morze, w góry… gdziekolwiek. Mam nadzieję, że najbliższe lato spędzę wreszcie poza domem.

Hałasy za ścianą cichną. Wezmę kąpiel i będę szykować się do spania. Poczytam jeszcze przed zaśnięciem. Lubię czytać w łóżku. Teraz, gdy zniknął łomot, mogę oddać się lekturze. Trzeba przyznać, że sąsiedzi ciszy nocnej nie zakłócają. Pracują do godziny dziewiętnastej, czasem do dwudziestej pierwszej, a potem jest całkowity spokój. Chyba wychodzą, bo nie słychać, by tam ktoś zostawał na noc, ale gdy wracam z pracy, wiertarki wyją, młotki walą, piły jęczą… ku „radości” sąsiadów. Jeśli jest ładna pogoda i w miarę ciepło, po powrocie ze szkoły wychodzę z domu, spaceruję, przysiadam na ławce, delektuję się taką atmosferą. Po kilku godzinach pracy w hałasie marzy mi się cisza i spokój.

IWO

Otrzymałem wiadomość od Iwony. Poinformowała mnie, że pojawiły się niespodziewane problemy, trzeba podjąć jakieś decyzje i powinienem przyjechać wcześniej, niż było zaplanowane.

– Musisz to koniecznie zobaczyć. Nie chcę sama o tym decydować – powiedziała. Uzgodniłem ze studentami inne terminy zajęć i udałem się do dziekanatu, by poinformować dziekana o zmianach.

– Pana dziekana nie ma, ale dzwonił, że już jest w drodze. Za chwilę powinien być – poinformowała mnie sekretarka, pani Małgosia, dorzucając do informacji nieodłączny uśmiech. – Zechce pan spocząć i poczekać?

Lubiłem ją. Uśmiech nie znikał z jej twarzy, a miło było patrzeć na uśmiechniętą kobietę. Usiadłem na jednym z dwóch eleganckich, wyściełanych krzeseł ustawionych pod ścianą, a ona wróciła do swojej pracy. Na jej biurku leżał skoroszyt z dokumentami, które przeglądała. Chętnie bym z nią pogawędził, ale nie chciałem przeszkadzać. Zagłębiłem się w swoich myślach. Do mojego kursowania między Poznaniem i Warszawą przywykłem, ale chyba stawało się ono dla mnie coraz bardziej uciążliwe. Wszystko miałem zaplanowane tak, by dodatkowe zajęcia na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie nie kolidowały z tymi w Poznaniu. Zdarzało się, niestety, że któreś musiałem przekładać. To były wyjątkowe sytuacje, ale nie dało się ich całkowicie uniknąć. Za każdym razem mój szef o nich wiedział i je akceptował. Liczyłem na to, że tak będzie i tym razem.

Po kilku minutach oczekiwania dziekan pojawił się w drzwiach, z kurtką pod pachą. Szpakowaty, przystojny i jak zawsze elegancki. Podobał się kobietom. Powiedział wszystkim „dzień dobry” i ruszył w kierunku swojego gabinetu. Widząc coś, co ciągnie się za nim, a czego w pierwszym momencie nie potrafiłem zidentyfikować, znieruchomiałem. Sekretarka odpowiedziała na powitanie i pochyliła głowę, wracając do pracy, ale ponownie podniosła ją i z bardzo dziwną miną patrzyła za wychodzącym. Musiała także zauważyć to coś, bo aż uniosła się na krześle. Nim zamknął drzwi, zdążyłem dokładniej przyjrzeć się fruwającej za nim dziwnej, zwiewnej, czarnej szarfie.

– Co to było, pani Małgosiu? – spytałem zaskoczony.

– Nie… nie wiem. Wyglądało… jak…

Jeśli to jest to, o czym myślę…

Poderwałem się z krzesła, zapukałem i nie czekając na „proszę”, przekroczyłem próg gabinetu.

Szef patrzył na mnie zaskoczony. Zaszedłem go z tyłu, sięgnąłem po dyndający lekki materiał, szarpnąłem i zamachałem nim przed jego nosem.

– Co mi pan tu… panie kolego?! – Skrzywił się i cofnął.

– Oddaję to, co pańskie.

– Moje??? Damska pończocha moja?!

– Noo… może niedosłownie. Prawowita właścicielka być może jej właśnie szuka, ale to pan, panie dziekanie, przyniósł ją tutaj zwisającą spod marynarki.

Stałem niezdecydowany, zastanawiając się, co zrobić z tą seksowną częścią kobiecej garderoby, którą trzymałem w dłoni. Z czarną pończochą samonośną, podobną do tych, które widziałem u Iwony.

Zawstydzony dziekan usiadł na najbliższym krześle, a ja położyłem mu na kolanach, to, co trzymałem, bo ani biurko, ani blat znajdującego się tam stołu nie wydawały mi się miejscem odpowiednim dla rzeczy, którą on szybko schował w zaciśniętej pięści.

– Wczoraj wróciłem późno do domu i powiesiłem marynarkę na oparciu krzesła. Moja żona ma zwyczaj wieszać części swojej garderoby na krześle i pewnie stąd… – tłumaczył się zawstydzony. – I ja tak, z tą pończochą, przemaszerowałem przez cały parking i dwa piętra budynku uczelni. – Schylił nisko głowę.

Nie skomentowałem tego. Krótko przedstawiłem sprawę, z którą przyszedłem, i pożegnałem się. Wychodząc, napotkałem pytający wzrok sekretarki, ale starałem się zachować kamienną twarz.

Jeśli ja rozpoznałem, czym była zwiewna czarna szarfa fruwająca za naszym szefem, to pani Małgosia tym bardziej nie miała z tym problemu. Dziekan znany był z ogromnej słabości do płci pięknej. Krążyły nawet plotki na ten temat, ale to nie była moja sprawa.

Czy pończocha należała do jego żony, czy nieświadom przyniósł ją z domu? To także nie moja sprawa. Może lepiej by było, żeby tę pończochę znalazła jego prawowita małżonka? Może przydałaby mu się taka nauczka, ale nie mogłem pozwolić na to, by z tym „damskim ogonem”

przechadzał się wśród studentów. Winien czy nie, w pewnym sensie został już ukarany. Nie zazdrościłem mu tej sytuacji i nawet mi się go żal zrobiło, gdy zawstydzony siedział ze spuszczoną głową.

CECYLIA

Wyszłam przed budynek szkolny i głowę skierowałam ku niebu. Na twarzy poczułam przyjemne ciepło promieni słonecznych. Zmrużyłam oczy i przystanęłam na chwilę. Wprawdzie zima jeszcze rządziła na świecie, ale powoli szykowała się do odwrotu. Słońce niedługo będzie nad równikiem. Coraz odważniej wybudzało uśpione rośliny, skracało noc, a wydłużało dzień.

Obiecałam pani Halince, że dzisiaj po pracy ją odwiedzę. Była przyjaciółką mojej cioci Zosi i gdy ciocia odeszła, czuła się bardzo samotna. Pochodziła z Pomorza, a do Ulenki przyjechała „za mężem”. Tu obie panie poznały się i zaprzyjaźniły. No, ale życie nie stoi w miejscu. Najpierw owdowiała Zosia, później zmarł mąż Halinki i wtedy przyjaciółki stały się nierozłączne. Spędzały ze sobą każdą wolną chwilę. Ciocia była siostrą mojego taty. Dzieci nie miała. Halinka miała córkę i siostrę, ale obie mieszkały kilkaset kilometrów stąd. Dzieląca je odległość nie sprzyjała częstym spotkaniom. Miała też syna. Mieszkał ze swoją rodziną w pobliżu, ale relacje teściowej z synową nie układały się najlepiej. Nie mogłam tego zrozumieć, bo starsza pani była niezwykle ciepłą i pozytywną osobą. Bardzo ją polubiłam. Wiem też, że przyczyniła się do tego, że dzisiaj mam gdzie mieszkać. – Zrób testament. Takie sprawy trzeba uregulować za życia – przekonywała moją ciotkę. – Gdy nas zabraknie, mogą pojawić się nie wiadomo skąd jakieś cwaniaki albo bardzo dalecy krewni i kto wie, komu przypadnie mieszkanie. Przecież to twoja jedyna bratanica. Siedzi w służbowej klitce niepewna przyszłości, a to przecież takie dobre dziecko.

Kiedy ciocia zachorowała, obie z Halinką opiekowałyśmy się nią, ale gdy rak dopadł także mnie, wszystko spadło na Halinkę. Zajmowała się chorą z ogromnym poświęceniem. Bardzo przeżyła śmierć przyjaciółki.

– Zostałam sama. Strasznie mi jej brak – skarżyła się. – Rodzina daleko, a ta, która na pozór jest blisko, tak naprawdę jest jeszcze dalej. By czuła się nieco mniej samotna, starałam się odwiedzać ją jak najczęściej.

– Dzień dobry, pani Halinko. Co u pani dobrego? – Postawiłam na kuchennym stole reklamówkę z zakupami.

– A co mi ty tu znów naznosiłaś, moje dziecko? Ty nie powinnaś dźwigać! – Zabrała ze stołu pusty talerz i wstawiła do zmywarki. Rozchyliła torbę i zajrzała do środka.

Pani Halinka była zawsze starannie ubrana, uczesana, jakby za chwilę miała wyjść. Dbała o to, choćby cały dzień miała spędzić w domu. Była w dobrej kondycji. Zakupy robiła sobie sama, ale lubiłam sprawiać jej takie drobne przyjemności.

Ludzie starzy są jak małe dzieci – wymagają zainteresowania, a dla mnie to była niewielka fatyga.

Lubiłam tę starszą panią i ceniłam sobie nasze rozmowy przy herbatce. Słuchała z uwagą, a jej wypowiedzi prowokowały do głębszych przemyśleń i wyciągania właściwych wniosków. Już nieraz jej życiowa mądrość była mi bardzo przydatna.

– Nic takiego. Kupiłam pierożki. Te, co pani lubi. To nic nie waży.

– O, widzę tu prócz pierożków kiwi, pomidorka i rzodkiewki. – Wykładała zakupy z torby i bez pośpiechu chowała do lodówki. – Po co się fatygowałaś? Przecież zakupy sama sobie robię.

Zawsze tak mówiła, ale wiedziałam, że te drobne sprawunki sprawiały jej przyjemność, bo przecież był to wyraz troski o nią.

– Wiem – odstawiłam krzesło i usiadłam przy stole. – Ale rzodkiewki i pomidorek są prima sort. Z mojego zieleniaka.

– Dziękuję. Zaraz ci oddam pieniążki. – Włączyła czajnik, podpaliła gaz pod garnkiem stojącym na kuchence i wyszła do pokoju. Po chwili położyła banknot na stole. – Poczęstuję cię krupnikiem. Dawno go nie gotowałam, a dziś wyszedł mi naprawdę dobry. Jest jeszcze ciepły, ale troszkę podgrzeję, bo zupa musi być gorąca.

Miseczkę z parującą zawartością postawiła przede mną i usiadła naprzeciw. Sięgnęłam po łyżkę, ostrożnie przysunęłam do ust porcję gorącej zupy i szybko ją odsunęłam. Podmuchałam i spróbowałam jeszcze raz.

– Już wcześniej miałam cię zapytać. Czy ty jeszcze chodzisz na spotkania do Amazonek?

– Już nie. Na początku bardzo mi te spotkania pomogły, ale gdy wróciłam do pracy, a zwłaszcza gdy przelałam tę swoją traumę na papier, to w pewnym sensie zamknęłam za sobą jakieś drzwi i nie chcę tam wracać.

Pani Halinka pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Jeśli jest ci z tym lepiej…

– Chyba tak. Nie chcę o tym rozmawiać. Na wszelkie sposoby próbuję zapomnieć.

Spotkania z Amazonkami na początku okazały się dla mnie niezwykle pomocne. Uświadomiły mi w sposób… taki najlepszy z możliwych, że nie ja pierwsza i nie ostatnia, a wiadomo, że w towarzystwie zawsze łatwiej. Osobiście poznałam kilkadziesiąt kobiet po mastektomii. W klubie, ale i podczas różnych imprez i wykładów. Zobaczyłam na własne oczy, że pomimo choroby można się śmiać, żartować i planować przyszłość. Dzięki tym spotkaniom zerwałam z samotnością, bo gdy moje życie zawodowe przyhamowało, a potem jeszcze zmieniłam miejsce zamieszkania i trafiłam w nowe środowisko, jedyną moją towarzyszką była choroba i jej czarna melancholia. W klubie dziewczyny były dla siebie nawzajem bardzo życzliwe i pomocne. Dotyczyło to nie tylko spraw prozaicznych, jak na przykład nauka splotów szydełkowych, ale i życiowych. Jedną namówiły na rozpoczęcie studiów, drugą utwierdziły w przekonaniu, że nie powinna rezygnować ze szczęścia i wyjścia za mąż, skoro jej narzeczony wie o chorobie i nalega („to nad czym się zastanawiasz, jeśli go kochasz”), a mnie namówiły na spisanie swoich przeżyć. Kiedyś przeczytałam im swój jeden wiersz „Trwa bal”:

Fałszywa orkiestra oberka przygrywa,

więc Zawiść ochoczo w tany wyruszyła

i solo wiruje. Przymyka swe oczy,

zawistne spojrzenie po sali się toczy.

Trwa bal.

Korupcja z Prywatą wzięły się pod ręce,

ruszają na parkiet: podskoki, obroty.

„Dołączcie!” – wołają. – „Niech nas będzie więcej.

Bawmy się! Nie macie ochoty?”.

Trwa bal.

Nieszczerość, jak baba podparta pod boki,

spogląda zazdrośnie na te dziwne toki.

Nogami przebiera, raz, dwa… podryguje,

już ustać nie może i też podskakuje.

Trwa bal.

Wygoda nie tańczy. Usnęła w kąciku,

muzyce wtóruje, pochrapując cicho.

Lecz gdy ktoś w tańcu zbyt mocno podskoczy,

zrywa się i brawo bije (nadmiernie ochoczo).

Trwa bal.

I tylko Nadzieja kark swój prosto trzyma,

patrzy na tańczących smutnymi oczyma

i w głowę zachodzi: gdzie jest reszta gości?

Gdzie Prawda, Uczciwość nie ma też Miłości.

Wiersz się dziewczynom spodobał. Pytały, czy coś jeszcze napisałam i tak się rozmowa potoczyła, że sprowokowały mnie do zwierzeń. Przyznałam się, że chodzi mi po głowie pomysł spisania swoich przeżyć. Namawiały, bym spróbowała. Spróbowałam. To był dla mnie rodzaj terapii. To, co bolało najbardziej, wyrzuciłam na papier i nie chciałam więcej o tym pamiętać. Kontrolne badania, wizyty lekarskie tak, ale niewiele ponad to. Rozmowy, zwierzenia, wsparcie, a także zwykła obecność innych Amazonek na początku były czymś, czego nie da się przecenić. Potem to się zmieniło. Wróciłam do pracy, zaczęłam obcować ze zdrowymi, obracać się w środowisku, w którym temat raka nie był poruszany albo mówiło się o nim sporadycznie. Kiedy koleżanki z klubu zaczynały mówić o swoich przeżyciach, odchodziłam na bok, uciekałam. Nie mogłam już tego słuchać. Kiedyś nasza przewodnicząca powiedziała mi wprost:

– Nie zmuszaj się do niczego. Przecież nie masz obowiązku tu przychodzić. Każda ma swój sposób na walkę z chorobą i powrót do normalności. Nikt nie będzie ci miał tego za złe, jeśli nie będziesz uczestniczyć w naszych spotkaniach.

Systematycznie korzystałam z rehabilitacji, jeździłam na spotkania z psychologiem, ale ze spotkań w Klubie Amazonek zrezygnowałam.

– Nooo! Pyszna zupka – pochwaliłam gospodynię. – Pytałam, co u pani dobrego, ale nie doczekałam się odpowiedzi.

– Stara bida, Cecylko, ale dziś mam jednego newsa – ożywiła się nagle.

– Oho! Co się wydarzyło? – Moja ręka z łyżką znieruchomiała, a oczy obserwowały twarz siedzącej po przeciwnej stronie kuchennego stołu kobiety. Policzki mojej rozmówczyni zarumieniły się. – No niechże pani mówi, co się stało, bo mnie za chwilę rozerwie z ciekawości.

Pani Halinka pochyliła się w moją stronę i wolno wycedziła słowa:

– Odnalazła mnie koleżanka. Razem śpiewałyśmy w jednym zespole. Minęło prawie pół wieku. – Westchnęła.

– Pani śpiewała w zespole?

– A tak! Śpiewałam! Miałyśmy sporo sukcesów nie tylko w Polsce.

– No proszę. – Pokręciłam głową zaskoczona. – Jakoś nigdy nie podejrzewałam pani o zdolności muzyczne.

– Ej tam, takie zdolności. – Machnęła ręką z lekceważeniem. – Wszystko przeminęło, moja droga, zostały tylko wspomnienia, ale powiem ci, że razem z nami, na jednej estradzie, śpiewały największe gwiazdy piosenki tamtych czasów – pochwaliła się i widać było, że wspomnienia sprawiły jej ogromną przyjemność.

– Kto na przykład? – spytałam zaciekawiona.

Pani Halinka zaczęła wymieniać nazwiska piosenkarzy, nazwy zespołów i ich przeboje. Wspomniała też Henryka Debicha, znakomitego dyrygenta.

– Debich! – Nazwisko to wypowiedziała z wyraźnym szacunkiem. – To była sława w tamtych czasach. Siedziałyśmy w amfiteatrze, gdy odbywały się próby. Ależ klasę miał ten człowiek i co za fachowiec!

– Ojejku, pani Halinko! Ale ma pani wspomnienia. I jak dobrze to pani pamięta! Że wykonawców to jeszcze rozumiem, ale co kto śpiewał!?

– Tak. To były wspaniałe przeżycia, towarzyszyły im silne emocje i pewnie dlatego tak mocno wyryły się w mojej pamięci.

Halinka podniosła się z krzesła, zrobiła dwie herbaty, po czym wróciła do tematu.

Ona snuła swoje wynurzenia, a ja myślałam o dzisiejszej rozmowie z szefową wydawnictwa.

Ech! Chciałaby dusza do raju…

Raz za razem sięgałam po kubek z gorącym napojem. Nasyciłam się zupą i w tej chwili nie miałam już ochoty na herbatę. Spojrzałam na wiszący na ścianie zegar. Późno już.

Zaraz powinnam wyjść.

– Mam nawet swoją prywatną kronikę ze zdjęciami, artykułami z gazet. – Moje myśli przerwał głos gospodyni.

– Musi mi to pani koniecznie pokazać, ale innym razem. Wpadnę niedługo i wszystko mi pani opowie, zgoda? Przepraszam, ale nie dokończę tej herbaty. – Sięgnęłam po torebkę.

– Bardzo chętnie, moja droga. Starsi ludzie mają dużo wspomnień i chętnie się nimi dzielą, jeśli ktoś zechce ich wysłuchać. – Smutek sączący się z tą wypowiedzią zatrzymał mnie na moment. Znieruchomiałam. Pomyślałam, że nie powinnam teraz wyjść i zostawić jej samej w pustym mieszkaniu w tym nostalgicznym nastroju. Szukałam słów, które poprawiłyby jej nastój. To bardzo pogodna starsza pani i taka melancholia to u niej rzadkość.

– Pani Halinko, kochana. Niech już pani sobie daruje takie teksty. Ja wiem, że do młodzieży to już się pani nie da zaliczyć, ale ten etap ma pani jeszcze przed sobą. Zapewniam, że dla pani to jeszcze czas gromadzenia kolejnych wspomnień.

– Dobre z ciebie dziecko, ale nie przesadzaj. Ty wiesz, ile ja mam lat, moja droga? Telefon od tej mojej przyjaciółki z młodości uświadomił mi, ile czasu upłynęło i że jestem strasznie stara.

– Akurat! Nie zauważyła pani, że czasy bardzo się zmieniły? Kiedyś sześćdziesięciolatek to był staruszek, ale nie dzisiaj! Nasze babki w wieku pięćdziesięciu lat zawiązywały chustkę na głowę i szły na nieszpory. Współczesna pięćdziesięciolatka wciska się w dżinsy i pędzi na basen, na siłownię albo na jakąś jogę. Emerytura to taki etap w życiu, kiedy trzeba żyć inaczej, ale to nie znaczy, że trzeba wegetować. Współcześni emeryci żyją aktywnie: pływanie, siłownia, spotkania… O! Chociażby Uniwersytety Trzeciego Wieku. ZUS emeryturę wypłaca, obowiązków mało, czasu wolnego pod dostatkiem, trzeba to właściwie spożytkować. Nie ma na co czekać – zakończyłam swój wywód.

– Taaa… A widzisz mnie na siłowni? – powiedziała zadziornie i zaczęła się śmiać.

– Na siłowni nikt nie proponuje seniorom podnoszenia ciężarów. Są dla nich specjalne zajęcia. Na basenach także, na przykład gimnastyka w wodzie.

– Nie żartuj sobie ze mnie. Może mi jeszcze powiesz, że powinnam się morsować? – Śmiała się.

– Nie, nie, nie. Tak nie będziemy rozmawiać. Ja pani nie poznaję. Gdzie się podziała moja Halinka? Pełna życia, szalonych pomysłów, z nieustającym poczuciem humoru? To ta rozmowa z przyjaciółką z młodości tak na panią podziałała?

– A co u ciebie, moje dziecko? – zmieniła gwałtownie temat. – Zaraz polecisz i nie dowiem się, co nowego. Wszystko w porządku?

– Taaak…

– Na pewno? Oj! Coś mi się widzi… – Przyjrzała mi się uważnie. – Z oczkami uciekasz i minę masz jakąś taką… Co się stało? Powiedz, bo się będę denerwować.

– Nie ma się czym denerwować. – Przysiadłam na krześle. – Zadzwoniła do mnie szefowa wydawnictwa. No wie pani, tego, w którym wydałam swoją książkę, i zaproponowała mi wyjazd na Targi Książki do Poznania.

– No! To jest dobra wiadomość. Czym się tu martwić? – zapytała uradowana.

– Niby tak, ale to wszystko nie jest takie proste. Targi trwają trzy dni. Od piątku do niedzieli. Miałabym godzinne spotkanie z czytelnikami i chcą jeszcze zorganizować jakąś konferencję z autorami książek, którzy pisali o chorobach nowotworowych. Pewnie innego dnia. Tak czy siak musiałabym wziąć wolny piątek, a to jest bardzo trudne do załatwienia. Do tego dochodzą koszty. Przejazd, dwie doby w hotelu, że o innych nieprzewidzianych kosztach, nie wspomnę. Wiadomo przecież. A w zamian za to jedno spotkanie z czytelnikami i godzina konferencji, pod warunkiem, że uda się ją zorganizować, bo to jeszcze nic pewnego. Poznania nie znam, więc być może trzeba będzie skorzystać z taksówki, a wszystko kosztuje. Sama pani widzi. Więcej trudności niż radości.

– Wiesz co, Cecylio? Tak ciebie słucham i zastanawiam się, co cię tak nagle odmieniło.

– Nie rozumiem.

– Przed chwilą z taką pewnością namawiałaś mnie do aktywności, a gdy sprawa dotyczy ciebie, całkowicie oklapłaś. Gdzie się podział ten entuzjazm, który miałaś dla mnie? Jakie będą twoje wspomnienia na starość? Takie szanse należy wykorzystywać. Niewykorzystane pozostawią żal, że zabrakło siły, odwagi… Bo ja wiem, czego jeszcze? Chcesz później żałować? Pal licho koszty. Przecież to nie wyjazd na Madagaskar tylko do Poznania. Załatwiaj ten wolny piątek, ja ci dobrze radzę. – Podniosła palec wskazujący i pogroziła mi jak małemu dziecku.

Ma rację – pomyślałam. – Ma cholerną rację. Sama nie wiem, dlaczego chciałam zrezygnować, nie podejmując najmniejszej nawet próby załatwienia sprawy. Ja, taka wojowniczka. Zwycięsko wyszłam z wielu bitew, a teraz walkower? A może mam już dość wojowania? Może swój limit siły, odwagi, przebojowości, ryzyka wyczerpałam? Może chcę, by moje życie nareszcie upływało spokojne, bez nawałnic, piorunów, huraganów, a nawet bez fajerwerków i strzelania na vivat?

Zaległa cisza.

Podsumowała mnie celnie, ostro i zamilkła. Milczałam także, bo nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Ma pani rację – odezwałam się po chwili. – Przemyślę to jeszcze. Dzisiaj już muszę lecieć, bo mam jeszcze jedną lekcję, ale wpadnę do pani… w czwartek. Może być?

– Wpadaj, oczywiście, że wpadaj.