Mój pogląd na literaturę - Stanisław Lem - ebook

Mój pogląd na literaturę ebook

Stanisław Lem

0,0

Opis

Stanisław Lem był nie tylko genialnym pisarzem, ale również błyskotliwym i pełnym pasji krytykiem. Jego przenikliwe, często zaskakujące interpretacje dają nam wyjątkową okazję poznania zakamarków kuchni literackiej, niedostępnych najczęściej dla zwykłych śmiertelników. Książka odkrywa przed nami Lema-czytelnika - uważnego, kompetentnego, zaangażowanego, lecz momentami bezlitosnego i bezkompromisowego wobec kolegów po piórze.

 

SPIS TREŚCI:

Do moich czytelników

CZĘŚĆ PIERWSZA

  •  Niebezpieczne związki
  •  Głos autora w dyskusji nad "Filozofią przypadku"
  •  Wyznania antysemioty
  •  Tzvetana Todorova fantastyczna teoria literatury
  •  O niekonsekwencji w literaturze
  •  Markiz w grafie
  •  Science fiction: beznadziejny przypadek – z wyjątkami
  •  Mój pogląd na literaturę

CZĘŚĆ DRUGA

  •  O Dostojewskim niepowściągliwie
  •  "Lolita", czyli Stawrogin i Beatrycze
  •  Andrzeja Kijowskiego poema narodowe
  •  Przedmowa do "Torpedy czasu" A. Słonimskiego
  •  Posłowie do "Wojny światów" H.G. Wellsa
  •  Posłowie do "Ubika" Ph. Dicka
  •  Posłowie do "Niesamowitych opowieści" S. Grabińskiego
  •  Posłowie do "Pikniku na skraju drogi" i "Lasu" A. i B. Strugackich
  •  O powstaniu powieści "Wizja lokalna"

CZĘŚĆ TRZECIA

  •  "Summa technologiae". Posłowie do dyskusji
  •  O poznaniu pozazmysłowym
  •  Trzydzieści lat później

 

Bibliografia

Przypisy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sta­ni­sław Lem

„Mój po­gląd na li­te­ra­tu­rę”

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-42-2

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

MÓJ POGLĄD NA LITERATURĘ(frag­ment)

spis treści

Do mo­ich czy­tel­ni­ków

 

CZĘŚĆ PIERW­SZA

 Nie­bez­piecz­ne związ­ki

 Głos au­to­ra w dys­ku­sji nad „Fi­lo­zo­fią przy­pad­ku”

 Wy­zna­nia an­ty­se­mio­ty

 Tzve­ta­na To­do­ro­va fan­ta­stycz­na teo­ria li­te­ra­tu­ry

 O nie­kon­se­kwen­cji w li­te­ra­tu­rze

 Mar­kiz w gra­fie

 Scien­ce fic­tion: bez­na­dziej­ny przy­pa­dek – z wy­jąt­ka­mi

 Mój po­gląd na li­te­ra­tu­rę

 

CZĘŚĆ DRU­GA

 O Do­sto­jew­skim nie­po­wścią­gli­wie

 „Lo­li­ta”, czy­li Staw­ro­gin i Be­atry­cze

 An­drze­ja Ki­jow­skie­go po­ema na­ro­do­we

 Przed­mo­wa do „Tor­pe­dy cza­su” A. Sło­nim­skie­go

 Po­sło­wie do „Woj­ny świa­tów” H.G. Wel­l­sa

 Po­sło­wie do „Ubi­ka” Ph. Dic­ka

 Po­sło­wie do „Nie­sa­mo­wi­tych opo­wie­ści” S. Gra­biń­skie­go

 Po­sło­wie do „Pik­ni­ku na skra­ju dro­gi” i „Lasu” A. i B. Stru­gac­kich

 O po­wsta­niu po­wie­ści „Wi­zja lo­kal­na”

 

CZĘŚĆ TRZE­CIA

 „Sum­ma tech­no­lo­giae”. Po­sło­wie do dys­ku­sji

 O po­zna­niu po­za­zmy­sło­wym

 Trzy­dzie­ści lat póź­niej

 

Bi­blio­gra­fia

Przy­pi­sy

SCIENCE FICTION: BEZNADZIEJNY PRZYPADEK – Z WYJĄTKAMI[5]

1

Pod­czas lek­tu­ry ksią­żek Da­mo­na Kni­gh­ta (In Se­arch of Won­der) i Ja­me­sa Bli­sha (The Is­sue at Hand) przy­szło mi do gło­wy kil­ka py­tań, na któ­re ni­g­dzie nie mo­głem zna­leźć od­po­wie­dzi. Przy­kła­do­wo: W śro­do­wi­sku fan­ta­sty­ki sły­szy się, że SF w mia­rę upły­wu lat sta­je się co­raz lep­sza. Je­śli istot­nie tak jest, dla­cze­go w ta­kim ra­zie prze­cięt­na pro­duk­cja, owa lwia część wszyst­kich no­wo­ści wy­daw­ni­czych, jest tak mi­zer­na? Albo: Nie bra­ku­je nam de­fi­ni­cji ge­no­lo­gicz­nych. Na próż­no szu­kać by jed­nak wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak teo­re­tycz­na, uogól­nia­ją­ca kry­ty­ka ga­tun­ku i dla­cze­go nie­śmia­łe pró­by tego ro­dza­ju kry­ty­ki moż­na zna­leźć wy­łącz­nie w fan­zi­nach, czy­li cza­so­pi­smach dla ama­to­rów, o nie­wiel­kim na­kła­dzie i nie­wiel­kim (je­śli nie żad­nym) wpły­wie na au­to­rów i po­li­ty­kę wy­daw­ni­czą. A da­lej: Blish i Kni­ght zgod­nie twier­dzą, że czy­tel­ni­cy SF nie są zdol­ni od­róż­nić war­to­ścio­wej po­wie­ści od prze­cięt­nej. Je­śli ta opi­nia jest słusz­na, to jak to się sta­ło, że tego typu pu­blicz­ność do­sta­ła się ga­tun­ko­wi li­te­ra­tu­ry, któ­ry chce od­zwier­cie­dlać naj­wyż­sze – i jesz­cze na do­kład­kę fan­ta­stycz­nie wzmoc­nio­ne – osią­gnię­cia ludz­kich dzia­łań? Ale naj­waż­niej­sze py­ta­nie brzmi na­stę­pu­ją­co: Dla­cze­go, na­wet je­śli za­ło­żyć, że SF, za­li­cza­na do pulp, zro­dzi­ła się w in­te­lek­tu­al­nym rynsz­to­ku i przez dłu­gi czas od­ży­wia­ła się ki­czem, nie jest w sta­nie sku­tecz­nie się od nie­go ode­rwać? Ni­niej­szy esej pró­bu­je na te py­ta­nia udzie­lić od­po­wie­dzi. Jest to za­tem „Pro­le­go­me­na do eko­lo­gii SF” albo „Wpro­wa­dze­nie w od­izo­lo­wa­ny so­cjo­kul­tu­ro­wo re­gion twór­czo­ści”, lub też coś w ro­dza­ju „Prag­ma­ty­ki sto­so­wa­nej dol­ne­go kró­le­stwa li­te­ra­tu­ry w wal­ce o byt”. Te nie­co pom­pa­tycz­nie brzmią­ce pro­po­zy­cje na­zew­ni­cze znaj­dą ni­żej swo­je uza­sad­nia­ją­ce roz­wi­nię­cie. I jesz­cze jed­na uwa­ga: pod­czas pi­sa­nia książ­ki Bli­sha i Kni­gh­ta były mi bar­dzo po­moc­ne, nie trak­to­wa­łem ich jed­nak tyl­ko i wy­łącz­nie jako zbio­ru re­cen­zji – uzna­łem je ra­czej za et­no­lo­gicz­ne spra­woz­da­nia, po­świad­cza­ją­ce kil­ka wy­praw ba­daw­czych w eg­zo­tycz­ną kra­inę SF, tzn. za su­ro­wiec, któ­ry do­pie­ro na­le­ży pod­dać zo­rien­to­wa­nej so­cjo­lo­gicz­nie ana­li­zie. Usta­lo­ne przez au­to­rów fak­ty były dla mnie czę­sto waż­niej­sze niż ich opi­nie; zna­czy to tyle, że upo­rząd­ko­wa­łem so­bie ów ma­te­riał w spo­sób nie cał­kiem i nie­zu­peł­nie zgod­ny z du­chem tek­stów źró­dło­wych.

2

W SF, zja­wi­sku ko­lek­tyw­nym o so­cjo­kul­tu­ro­wym cha­rak­te­rze, wy­róż­niam na­stę­pu­ją­ce seg­men­ty:

a) czy­tel­ni­cy – dzie­lą się na mil­czą­cą i bier­ną si­lent ma­jo­ri­ty kon­su­men­tów SF oraz na ak­tyw­ne gru­py ama­to­rów, któ­re to gru­py two­rzą wła­ści­wy fan­dom;

b) pro­du­cen­ci SF, czy­li au­to­rzy (część z nich jest rów­nież re­cen­zen­ta­mi) oraz wy­daw­cy ma­ga­zy­nów i ksią­żek.

SF jest cał­kiem szcze­gól­nym przy­pad­kiem, po­nie­waż na­le­ży do dwu za­sad­ni­czo od­mien­nych i ni­g­dzie poza nią nie na­cho­dzą­cych na sie­bie sfer kul­tu­ry. Sfe­ry te bę­dzie­my na­zy­wa­li „dol­nym kró­le­stwem” – albo kró­le­stwem li­te­ra­tu­ry try­wial­nej – i „gór­nym kró­le­stwem” – albo li­te­ra­tu­rą głów­ne­go nur­tu (ma­in­stre­am). Do dol­ne­go kró­le­stwa na­le­żą np.: po­wieść kry­mi­nal­na, we­stern, po­wieść pseu­do­hi­sto­rycz­na, po­wieść o spor­tow­cach czy ero­tycz­no-sen­ty­men­tal­ne hi­sto­rie do­ty­czą­ce okre­ślo­nych śro­do­wisk (le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek, mi­lio­ne­rów i pięk­nych, war­tych za­cho­du dziew­cząt itp). Chciał­bym czy­tel­ni­ko­wi oszczę­dzić do­kład­ne­go opi­su tego, co ro­zu­miem przez ma­in­stre­am, wy­star­czy więc może, je­śli wy­mie­nię kil­ka na­zwisk au­to­rów, któ­rzy za­miesz­ku­ją Olimp głów­ne­go nur­tu: Mo­ra­via, Ko­estler, Joy­ce, Bu­tor, Sar­tre, Grass, Ma­iler, Bor­ges, Ca­lvi­no, Ma­la­mud, Sar­rault, Pin­get, Gre­ene itd. Nie moż­na uogól­nia­ją­co twier­dzić, że au­to­rzy owi ni­g­dy nie ze­szli w swej twór­czo­ści na niż­sze pię­tro, gdyż zna­my po­wie­ści kry­mi­nal­ne Gra­ha­ma Gre­ene’a albo po­wie­ści fan­ta­stycz­ne Or­wel­la lub We­rfla oraz fan­ta­sty­kę Mo­ra­vii – nie­któ­re tek­sty Ca­lvi­na uwa­ża się wręcz za SF. Róż­ni­cy mię­dzy au­to­rem jako oby­wa­te­lem bądź gór­ne­go, bądź dol­ne­go kró­le­stwa nie na­le­ży za­tem upa­try­wać w tym, że pierw­szy nie upra­wia fan­ta­sty­ki (lub li­te­ra­tu­ry spo­krew­nio­nej z SF), a ten dru­gi to czy­ni: róż­ni­ca, o któ­rej mowa, jest nie­wy­kry­wal­na ani w opar­ciu o  g e n o l o g i c z n ą  i m m a n e n c j ę, ani o  a r t y s t y c z n ą  j a k o ś ć  po­szcze­gól­nych utwo­rów. Oby­wa­tel­stwo – tzn. przy­na­leż­ność do gór­ne­go lub dol­ne­go kró­le­stwa – jest uwa­run­ko­wa­ne nie tyl­ko i nie tyle pro­duk­tem, ja­kie­go do­star­cza ten czy ów li­te­rat. Cho­dzi o znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne związ­ki o cha­rak­te­rze so­cjo­kul­tu­ro­wym. Związ­ki te omó­wi­my póź­niej; tu­taj za­pro­po­nu­je­my je­dy­nie pew­ną prag­ma­tycz­ną za­sa­dę, któ­ra z góry, z dzie­więć­dzie­się­cio­ośmio­pro­cen­to­wą traf­no­ścią, po­zwa­la roz­strzy­gnąć, czy da­ne­go pi­sa­rza i jego do­ko­na­nia lo­ko­wać się bę­dzie na gór­nej czy na dol­nej kon­dy­gna­cji. Za­sa­da jest pro­sta i daje się wy­ra­zić w spo­sób na­stę­pu­ją­cy: je­śli ktoś za­czy­na pi­sać książ­ki w głów­nym nur­cie i sta­je się zna­ny pu­blicz­no­ści i kry­ty­kom przy­naj­mniej z na­zwi­ska (w ta­kim stop­niu, że je­śli po­ja­wia się jego na­zwi­sko, to wia­do­mo, że cho­dzi o li­te­ra­ta, a nie o lek­ko­atle­tę czy ak­to­ra), to i jego pró­by w ob­sza­rze SF i/lub fan­ta­sy, na­wet je­śli­by się po­wta­rza­ły, są trak­to­wa­ne jako wy­ciecz­ki czy sko­ki w bok. Ktoś taki uwa­ża­ny jest za miesz­kań­ca gór­ne­go pię­tra – jak Gra­ham Gre­ene na przy­kład, któ­re­go po­wie­ści kry­mi­nal­ne są  w y ł ą c z n i e  prze­ja­wem jego oso­bi­ste­go ka­pry­su lub tak­ty­ki. W cza­sach H.G. Wel­l­sa nie strze­żo­no gra­nic mię­dzy kró­le­stwa­mi li­te­ra­tu­ry aż tak pil­nie. Oba re­gio­ny ra­czej się wza­jem­nie prze­ni­ka­ły i prze­cho­dzi­ły stop­nio­wo je­den w dru­gi. Wells był wów­czas po pro­stu an­giel­skim pi­sa­rzem, a ci, któ­rzy ce­ni­li jego pro­zę, zna­li nie­rzad­ko oba jej skrzy­dła – tak re­ali­stycz­ne, jak i fan­ta­stycz­ne. Do­pie­ro póź­niej opa­dła że­la­zna kur­ty­na, roz­dzie­la­jąc oba ga­tun­ki li­te­ra­tu­ry w taki spo­sób, że ty­po­wy fan SF bo­daj czę­sto zna Wel­l­sow­ską SF, ale o tym, że Wells pi­sał rów­nież nor­mal­ną, re­ali­stycz­ną pro­zę (i tę dzi­siaj znaw­cy high brow szcze­gól­nie, ba, wy­żej so­bie ce­nią niż jego SF), nie ma w ogó­le po­ję­cia. Ta kur­ty­na, ten strop be­to­no­wy (by po­zo­stać przy mo­de­lu dwu­kon­dy­gna­cyj­nej bu­dow­li) po­wsta­wał stop­nio­wo, a nie­prze­pusz­czal­ną, her­me­tycz­nie za­mknię­tą prze­gro­dą stał się do­pie­ro w la­tach dwu­dzie­stych, co daje się po­znać po tym, że dzie­ła Čap­ka za­li­cza­ne były jesz­cze do li­te­ra­tu­ry wyż­sze­go pię­tra, na­to­miast po­dob­nie upo­sa­żo­ne utwo­ry pi­szą­ce­go ja­kieś dzie­sięć lat póź­niej Sta­ple­do­na już za ta­kie nie zo­sta­ły uzna­ne. Tak więc kla­sy­fi­ka­cyj­na przy­na­leż­ność po­szcze­gól­nych au­to­rów nie jest wy­łącz­nie ich i tyl­ko ich za­słu­gą, al­bo­wiem są oni, w ca­łej swej twór­czo­ści, w ko­niecz­ny spo­sób pod­po­rząd­ko­wa­ni wyż­szym re­gu­łom tak­so­no­micz­nym, któ­re pod­le­ga­ją hi­sto­rycz­ne­mu roz­wo­jo­wi i nie zna­ją od nich  ż a d n y c h  w y j ą t k ó w. A gdy się  j e d n a k  po­ja­wi ja­kiś kla­sy­fi­ka­cyj­ny wy­ją­tek, twier­dzi się wów­czas, iż dany (li­te­rac­ki) przy­pa­dek nie jest w grun­cie rze­czy  ż a d n ą  SF, lecz cał­kiem nor­mal­ną li­te­ra­tu­rą,  c e l o w o  za­ka­mu­flo­wa­ną przez au­to­ra jako SF. Hi­sto­ria li­te­ra­tu­ry zna już po­dob­ne przy­pad­ki: je­śli bo­wiem nie brać pod uwa­gę wszyst­kich oko­licz­no­ści ła­go­dzą­cych, to prze­cież nie­któ­re po­wie­ści Do­sto­jew­skie­go sta­ją się nie­uchron­nie po­wie­ścia­mi kry­mi­nal­ny­mi, ni­g­dy jed­nak za ta­kie nie zo­sta­ły uzna­ne. Tkwią­ca w nich in­try­ga kry­mi­nal­na – tak mó­wią znaw­cy – po­słu­ży­ła au­to­ro­wi je­dy­nie za we­hi­kuł i śro­dek, a cele, ku któ­rym zmie­rzał, le­ża­ły poza po­wie­ścią kry­mi­nal­ną. Czy­li jest tro­chę tak jak z wy­ni­ka­mi ob­ła­wy po­li­cyj­nej w bur­de­lu: ano­ni­mo­wych, zwy­kłych go­ści uwa­ża się za klien­tów pro­sty­tu­tek, ale ksią­żę czy po­li­tyk może bro­nić swo­jej tam obec­no­ści wy­mów­ką, iż zszedł w te naj­niż­sze re­gio­ny ży­cia spo­łecz­ne­go, gdyż łak­nął eg­zo­ty­ki i na­szła go ocho­ta na tego ro­dza­ju wy­ciecz­kę. Ta­kie po­sta­cie, mó­wiąc krót­ko, prze­by­wa­ły w kra­ju za­ra­zy jako  e k s t r a w a g a n c c y  i n t r u z i, albo na­wet jako  ż ą d n i  w i e d z y  b a d a c z e.

3

Sta­tus li­te­ra­tu­ry try­wial­nej wy­zna­cza kil­ka cha­rak­te­ry­stycz­nych cech. Po pierw­sze, jej utwo­ry słu­żą wy­łącz­nie jed­no­ra­zo­wej lek­tu­rze, tak jak naj­tań­sze to­wa­ry ma­so­we prze­zna­czo­ne są tyl­ko do jed­no­ra­zo­we­go użyt­ku; co moż­na po­znać po tym, że więk­szość utwo­rów sta­rze­je się po­dob­nie jak pro­duk­ty ma­so­we. Gdy­by kry­mi­na­ły pod­le­ga­ły se­lek­cji wy­łącz­nie ze wzglę­du na swo­ją war­tość, to nie trze­ba by nie­ustan­nie i cią­gle do­star­czać na ry­nek no­wych, bo prze­cież w ogrom­nej ma­sie kry­mi­na­łów już ist­nie­ją­cych zna­la­zło­by się tak wie­le do­brych, że ża­den czło­wiek nie był­by w sta­nie w cią­gu ca­łe­go swo­je­go ży­cia przy­swo­ić so­bie po­wsta­łe­go w ten spo­sób asor­ty­men­tu. Wy­daw­cy wciąż jed­nak za­le­wa­ją ry­nek świe­ży­mi kry­mi­na­ła­mi, jak­kol­wiek spo­ra ilość tych, któ­re po­pa­dły w za­po­mnie­nie, jest znacz­nie lep­szej ja­ko­ści. A za­tem jest do­kład­nie tak samo jak z lo­dów­ka­mi czy sa­mo­cho­da­mi: wia­do­mo, że nowe wca­le nie mu­szą być lep­sze od ubie­gło­rocz­nych. Ale ma­chi­na pro­duk­cyj­na, żeby po­zo­stać w ru­chu, musi wy­rzu­cać nie­ustan­nie na ry­nek co­raz to nowe mo­de­le. Środ­ka­mi re­kla­my wy­wie­ra się na kon­su­men­tów na­cisk, chcąc wy­ro­bić w nich prze­ko­na­nie, że tak na­praw­dę naj­lep­sze są tyl­ko mo­de­le wy­pro­du­ko­wa­ne w bie­żą­cym roku. Tym sa­mym do­gmat o nie­ustan­nej zmia­nie mo­de­lu sta­je się pra­wi­dło­wo­ścią ryn­ku, cho­ciaż każ­dy spe­cja­li­sta po­tra­fi ła­two od­róż­nić pro­duk­ty po­zor­nie prze­sta­rza­łe od prze­sta­rza­łych au­ten­tycz­nie, tj. pod wzglę­dem tech­nicz­nym. Rze­czy­wi­ste udo­sko­na­le­nia i mo­dy­fi­ka­cje ja­kie­goś pro­duk­tu zda­rza­ją się wpraw­dzie od cza­su do cza­su, ale znacz­nie czę­ściej jest to tyl­ko zmia­na tren­dów mody; tren­dów, któ­re słu­żą przede wszyst­kim pro­du­cen­tom, da­jąc im oka­zję za­peł­nie­nia no­wy­mi to­wa­ra­mi ryn­ków zby­tu i sta­jąc się nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem ich zy­sków. Ze splo­tu praw­dzi­we­go po­stę­pu i praw eko­no­micz­nych po­wsta­je za­tem ca­ło­ścio­wy ob­raz ob­ro­tu to­wa­ra­mi, któ­ry jest ude­rza­ją­co po­dob­ny do tego, jaki ukształ­to­wał się na te­re­nie li­te­ra­tu­ry try­wial­nej. W za­sa­dzie wy­daw­nic­twa ta­kie jak Ace Bo­oks mo­gły­by do­star­czać na ry­nek wy­łącz­nie SF z pierw­szej po­ło­wy stu­le­cia, raz za ra­zem rzu­ca­jąc nowe na­kła­dy, al­bo­wiem masa utwo­rów tak bar­dzo już przy­ro­sła, że ża­den czło­wiek nie był­by zdol­ny prze­czy­tać choć­by tyl­ko naj­lep­szych wy­da­nych wte­dy ksią­żek, na­wet gdy­by nie ro­bił nic in­ne­go i wy­łącz­nie po­świę­cił się lek­tu­rze. Druk no­wych, w 98 pro­cen­tach ża­ło­snych w swej war­to­ści, pro­duk­tów spo­wo­do­wa­ny jest czy­sto eko­no­micz­ny­mi wzglę­da­mi, spy­cha jed­nak w za­po­mnie­nie wie­le star­szych ty­tu­łów, któ­re tyl­ko dla­te­go ska­za­ne są na śmierć przez prze­mil­cze­nie, że nie ma już dla nich miej­sca na na­pęcz­nia­łym od ksią­żek ryn­ku. Wy­daw­cy nie są więc fil­trem, któ­ry do­ko­nu­je po­zy­tyw­nej se­lek­cji, po­nie­waż z ich per­spek­ty­wy to, co naj­now­sze, jawi im się za­ra­zem jako to, co naj­lep­sze, a przy­naj­mniej chcą o tym prze­ko­nać ku­pu­ją­cych, co pro­wa­dzi do po­wszech­nie zna­nej, to­tal­nej in­fla­cji w re­kla­mie wy­daw­ni­czej: oto bo­wiem każ­dy nowy ty­tuł wy­chwa­la się jako naj­lep­szy w ca­łej SF, a każ­de­go au­to­ra SF ogła­sza naj­więk­szym mi­strzem SF, na­wet je­śli ów ktoś opu­bli­ko­wał le­d­wie je­den lub dwa ty­tu­ły. Za­tem na ryn­ku księ­gar­skim SF, jak na ca­łym ryn­ku li­te­ra­tu­ry try­wial­nej, rzą­dzą nie­po­dziel­nie pra­wa eko­no­micz­ne, któ­re mają na­wet tę wspól­ną ce­chę z ryn­kiem to­wa­ro­wym, że samo ich za­ist­nie­nie ozna­cza wy­stę­po­wa­nie ty­po­wych zja­wisk in­fla­cyj­nych. (Sko­ro bo­wiem ogła­sza się, że  w s z y s t k i e  książ­ki i  w s z y s c y  au­to­rzy są naj­lep­si, to nie­uchron­na jest prze­cież ob­niż­ka war­to­ści, in­fla­cja  w s z y s t k i c h  war­to­ściu­ją­cych wska­zań). W po­rów­na­niu z ta­kim po­stę­po­wa­niem, z taką eska­la­cją re­kla­my, ana­lo­gicz­nie zo­rien­to­wa­ne po­czy­na­nia wy­daw­ców li­te­ra­tu­ry ma­in­stre­am są bar­dzo nie­śmia­łe i wstrze­mięź­li­we – wy­star­czy prze­cież, dla przy­kła­du, po­rów­nać to, co moż­na prze­czy­tać na okład­kach ksią­żek SF, z tym, co po­waż­ni wy­daw­cy umiesz­cza­ją na okład­kach po­wie­ści ta­kie­go Sau­la Bel­lo­wa czy Wil­lia­ma Faulk­ne­ra. Spo­strze­że­nie wy­da­je się ba­nal­ne: tak jed­nak nie jest. Bo o ile kawę roz­pusz­czal­ną czy pa­pie­ro­sy do­wol­nej mar­ki pro­du­cen­ci wy­chwa­la­ją jako pro­duk­ty naj­lep­sze na świe­cie (o dru­gich co do ja­ko­ści ni­g­dy się ja­koś nie sły­szy), to fre­sków ta­kie­go Mi­cha­ła Anio­ła czy Woj­ny i po­ko­ju Toł­sto­ja nikt nie ofe­ru­je pu­blicz­no­ści z ta­kim sa­mym na­kła­dem sił i środ­ków jako ar­ty­ku­łu sztu­ki naj­lep­sze­go z moż­li­wych. Po­stę­po­wa­nie wy­daw­ców li­te­ra­tu­ry try­wial­nej po­zwa­la nam uznać, że li­te­ra­tu­ra try­wial­na pod­le­ga wy­łącz­nie pra­wom eko­no­micz­nym i w swo­im obie­gu nie zna żad­nych in­nych pra­wi­dło­wo­ści.

Po dru­gie, war­to za­uwa­żyć fakt, że czy­tel­nik li­te­ra­tu­ry try­wial­nej za­cho­wu­je się cał­kiem tak samo jak kon­su­ment to­wa­rów ma­so­wych. Nie­wąt­pli­wie, pro­du­cen­to­wi mio­teł, sa­mo­cho­dów czy pa­pie­ru to­a­le­to­we­go nie przy­cho­dzi na myśl, żeby się uskar­żać, iż z na­byw­ca­mi jego pro­duk­tów nie łą­czy go głę­bo­ka i udu­cho­wio­na ko­re­spon­den­cja. Zda­rza się na­to­miast, że kon­su­men­ci pi­szą do pro­du­cen­ta gniew­ne li­sty, by mu w nich wy­tknąć, że za­ku­pio­ny to­war oka­zał się wa­dli­wy. Sy­tu­acja po­dob­na więc do tej, o ja­kiej wspo­mniał Ja­mes Blish w The Is­sue at Hand. Otóż ów au­tor ksią­żek SF, wy­da­nych w po­nad pię­ciu mi­lio­nach eg­zem­pla­rzy, otrzy­mał w ca­łym do­tych­cza­so­wym okre­sie swej twór­czo­ści za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt li­stów od czy­tel­ni­ków; wszyst­kie bez wy­jąt­ku były wy­bu­cha­mi zło­ści lu­dzi, któ­rzy po­czu­li się bo­le­śnie do­tknię­ci be­le­try­sty­ką Bli­sha. Tym, co ich obu­rzy­ło, była ja­kość na­by­te­go to­wa­ru.

Po trze­cie, ry­nek li­te­ra­tu­ry try­wial­nej zna je­den tyl­ko wskaź­nik ja­ko­ści to­wa­ru: suk­ces mie­rzo­ny jest wy­łącz­nie ilo­ścią sprze­da­nych ksią­żek. Gdy pe­wien mło­dy gniew­ny kry­tyk w „Scien­ce Fic­tion Re­view” na­zwał Ni­ght­fall and other Sto­ries Asi­mo­va ra­mo­tą, Asi­mov w od­po­wie­dzi po­wo­łał się na fakt, że jego książ­ki sprze­da­ją się dzi­siaj rów­nie zna­ko­mi­cie jak przed laty i że żad­nej z nich nie trze­ba się było po­zby­wać po ob­ni­żo­nej ce­nie. Tym sa­mym wszak­że za­mie­nił ran­gę li­te­rac­ką na re­la­cję po­da­ży i po­py­tu, jak­by nie wie­dział, że ist­nie­ją utwo­ry zna­ne na ca­łym świe­cie, któ­re ni­g­dy nie osią­gnę­ły ma­so­wych na­kła­dów. Mie­rząc tą mia­rą, trze­ba by Do­sto­jew­skie­go, gdy­by ze­sta­wić go z Aga­thą Chri­stie, po pro­stu zdys­kwa­li­fi­ko­wać. Z dru­giej stro­ny, jest wie­lu fa­nów SF, któ­rzy w ży­ciu nie prze­czy­ta­li żad­nej, naj­krót­szej na­wet po­wie­ści Sta­ple­do­na czy Wel­l­sa; co się zaś ty­czy owej si­lent ma­jo­ri­ty czy­tel­ni­ków SF, ze spo­koj­nym su­mie­niem moż­na twier­dzić, że nie zna­ją oni Sta­ple­do­na na­wet z na­zwi­ska. Blish i Kni­ght są zgod­ni co do tego, że czy­ta­ją­ca pu­blicz­ność nie jest w sta­nie od­róż­nić do­brej po­wie­ści od mar­nej; wy­pa­da się z nimi zgo­dzić, z tym wszak­że za­strze­że­niem, że cho­dzi o czy­tel­ni­ków dol­ne­go kró­le­stwa. Gdy­by bo­wiem to uogól­nie­nie mia­ło do­ty­czyć wszyst­kich czy­tel­ni­ków wszyst­kich epok, trze­ba by zja­wi­sko, któ­re pro­wa­dzi do kul­tu­ro­wej se­lek­cji w hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry, uznać za cud. Bo je­śli wszy­scy, albo pra­wie wszy­scy, czy­tel­ni­cy są isto­ta­mi bier­ny­mi i głu­pi­mi,  k t o  w ta­kim ra­zie po­tra­fił spra­wie­dli­wie oce­nić ta­kie­go Ce­rvan­te­sa czy Ho­me­ra?

Po czwar­te, ra­żą­ce i przy­kre są róż­ni­ce w ob­rę­bie wszel­kich re­la­cji, ja­kie łą­czą au­to­rów w gór­nym i dol­nym kró­le­stwie li­te­ra­tu­ry z wy­daw­ca­mi. W gór­nym kró­le­stwie ty­tuł, ob­ję­tość, kształt, styl utwo­ru okre­śla głów­nie i wy­łącz­nie au­tor, co jed­no­znacz­nie gwa­ran­tu­je mu tekst umo­wy. Na­to­miast w dol­nym kró­le­stwie tego ro­dza­ju pra­wa przy­własz­cza­ją so­bie wy­daw­cy: na wy­dru­ko­wa­nych for­mu­la­rzach du­że­go domu wy­daw­ni­cze­go li­te­ra­tu­ry SF, ja­kim jest Ace Bo­oks, czy­ta­my np. w na­stę­pu­ją­cych po so­bie pa­ra­gra­fach, że wy­daw­nic­twu wol­no zmie­nić ty­tuł, ob­ję­tość, ba, na­wet tekst książ­ki – we­dług wła­sne­go uzna­nia, bez oglą­da­nia się na wy­raź­ną zgo­dę au­to­ra, tzn. w spo­sób, jaki się wy­daw­nic­twu po­do­ba. Na­tu­ral­nie, in­ge­ren­cje ze stro­ny re­dak­to­rów wy­daw­nictw ist­nie­ją rów­nież w ob­sza­rze li­te­ra­tu­ry wy­so­kiej, w prak­ty­ce jed­nak tego ro­dza­ju dzia­ła­nia prze­bie­ga­ją zu­peł­nie ina­czej: z re­gu­ły po­prze­dza­ją one bo­wiem pod­pi­sa­nie umo­wy, tzn. naj­pierw wy­daw­nic­two pro­po­nu­je au­to­ro­wi pla­no­wa­ne zmia­ny i do­pie­ro po­tem, kie­dy się na nie zgo­dzi, za­war­ta zo­sta­je umo­wa, przy czym ani sło­wem się w niej nie wspo­mi­na, że zło­żo­ny w wy­daw­nic­twie ma­nu­skrypt zo­stał prze­pra­co­wa­ny. Róż­ni­ca wy­ni­ka stąd, że w gór­nym kró­le­stwie tek­sty li­te­rac­kie ucho­dzą za in­te­gral­ne, czy­li za nie­ty­kal­ne i nie­na­ru­szal­ne, są nie­mal świę­ty­mi obiek­ta­mi sztu­ki; za­uważ­my przy oka­zji, że jest to kul­ty­wo­wa­ny od daw­na oby­czaj, utrzy­ma­ny w du­chu hi­sto­rycz­nej tra­dy­cji kul­tu­ry Za­cho­du, i że prak­ty­ka wy­daw­ni­cza tak­że i tu, w gór­nym kró­le­stwie, nie za­wsze przy­bie­ra for­my rów­nie bu­du­ją­ce i pięk­ne, jak to zo­sta­ło tu­taj przed­sta­wio­ne: róż­ni­ca sto­sun­ków w obu kró­le­stwach jest jed­nak rze­czą du­żej wagi. Al­bo­wiem „u góry” pi­sa­rze wciąż sta­ra­ją się za­cho­wać przy­naj­mniej po­zór cno­ty, po­dob­nie jak w wyż­szych krę­gach spo­łecz­nych na­wet od­da­ją­ce się naj­ja­skraw­sze­mu pro­mi­sku­izmo­wi damy nie po­zwa­la­ją na­zy­wać się dziw­ka­mi; na­to­miast damy z pół­świat­ka nie rosz­czą so­bie żad­nych tego ro­dza­ju pre­ten­sji, i nie jest by­naj­mniej pil­nie strze­żo­ną ta­jem­ni­cą, że ich przy­chyl­ność moż­na ku­pić za od­po­wied­nią staw­kę. Au­to­rzy SF są do owych dam, nie­ste­ty, po­dob­ni i na­wet nie od­czu­wa­ją hań­by trans­ak­cji, w wy­ni­ku któ­rych mu­szą po­słusz­nie prze­ka­zać swo­je utwo­ry wy­daw­com, a z ko­lei ci prze­pra­co­wu­ją ich tek­sty we­dług wła­sne­go uzna­nia. Oto bo­wiem usły­szy­my od Ja­me­sa Bli­sha[6], iż jego A Case of Con­scien­ce po­sia­da zna­ną nam ob­ję­tość  t y l k o  d l a t e g o, że jego ów­cze­sny dom wy­daw­ni­czy z po­wo­du ja­kichś pro­ble­mów tech­nicz­nych nie mógł wy­pro­du­ko­wać ob­szer­niej­szej książ­ki! Pro­szę so­bie wy­obra­zić, że z wy­znań nie­ja­kie­go Her­man­na Hes­se­go mu­sie­li­by­śmy wy­wnio­sko­wać, iż jego Wilk ste­po­wy ma zna­ną nam ob­ję­tość z tego sa­me­go po­wo­du… Od­kry­cie ta­kie wy­wo­ła­ło­by za­pew­ne je­den wiel­ki krzyk obu­rze­nia we wszyst­kich śro­do­wi­skach li­te­rac­kich; jed­nak­że to, co spo­tka­ło Bli­sha, nie po­ru­szy­ło ani jego, ani któ­re­go­kol­wiek in­ne­go au­to­ra czy kry­ty­ka, po­nie­waż w dol­nym kró­le­stwie sta­tus nie­wol­ni­ka ucho­dzi za coś nor­mal­ne­go. Wy­daw­nic­twa ko­rzy­sta­ją więc ze swe­go pra­wa, gdy zmie­nia­ją ty­tu­ły, ob­ję­tość, sty­li­sty­kę utwo­rów SF, przy czym te in­ge­ren­cje po­dyk­to­wa­ne są zwy­kle wzglę­da­mi eko­no­micz­ny­mi: wy­daw­nic­twa po­stę­pu­ją jak lu­dzie, któ­rzy mają obo­wią­zek zbyć to­war, i są świę­cie prze­ko­na­ne, że współ­pra­cu­ją w tym wzglę­dzie z au­to­rem książ­ki ręka w rękę, tak mniej wię­cej, jak czy­nią to pro­jek­tan­ci i fa­chow­cy od re­kla­my w za­kła­dach For­da. Ża­den czło­wiek nie obu­rza się prze­cież, że pro­jek­tan­to­wi no­we­go mo­de­lu for­da nie przy­słu­gu­je pra­wo wy­my­śle­nia rów­nież na­zwy dla te­goż mo­de­lu.

4

Wie­le z opi­sa­nych po­wy­żej cech i zna­mion li­te­ra­tu­ry try­wial­nej, roz­pa­try­wa­nych z osob­na, wy­da­je się cał­kiem bez zna­cze­nia. Jed­nak­że zsu­mo­wa­ne two­rzą wy­raź­nie za­ry­so­wa­ną struk­tu­rę śro­do­wi­ska, w któ­rym SF się ro­dzi i wie­dzie swój ży­wot. Są to ze­wnętrz­ne ozna­ki, wska­zu­ją­ce na to, jak róż­nie kształ­tu­je się sta­tus dzie­ła li­te­rac­kie­go w za­leż­no­ści od tego, czy przy­cho­dzi ono na świat w gór­nym czy dol­nym kró­le­stwie.

Tak więc utwo­ry SF na­le­żą do dol­ne­go kró­le­stwa – li­te­ra­tu­ry try­wial­nej. Tak więc pro­blem, w wy­ni­ku ana­li­zy so­cjo­kul­tu­ro­wej, zo­stał osta­tecz­nie wy­ja­śnio­ny. Za­tem nie ma już o czym mó­wić; moż­na za­mknąć po­stę­po­wa­nie i ode­tchnąć z ulgą.

Tak jed­nak w tym przy­pad­ku nie jest. Gdyż ist­nie­je nie­wąt­pli­wie róż­ni­ca po­mię­dzy SF a wszyst­ki­mi są­sied­ni­mi, cza­sa­mi na­wet moc­no z nią spo­krew­nio­ny­mi, in­ny­mi ty­pa­mi li­te­ra­tu­ry try­wial­nej. Ona jest wpraw­dzie dziw­ką, ale bar­dzo wsty­dli­wą, wię­cej na­wet: ona jest dziw­ką o ry­sach nie­omal aniel­skich. Ona się pro­sty­tu­uje, ale jak So­nia Mar­mie­ła­do­wa Do­sto­jew­skie­go: z uczu­ciem nie­sma­ku, z od­ra­zą, wbrew jej wła­snym ma­rze­niom i na­dzie­jom. Jest z tego po­wo­du czę­sto bar­dzo za­kła­ma­na, to praw­da… Chce być uwa­ża­na za ko­goś in­ne­go, niż na­praw­dę jest. Usta­wicz­nie sama sie­bie oszu­ku­je. Wciąż pró­bu­je prze­bie­rać się w nowe sza­ty. Czy ma do tego choć­by cień pra­wa?

Wie­lu pro­mi­nent­nych au­to­rów SF sta­ra się spra­wiać wra­że­nie, że są kimś lep­szym niż ich ko­le­dzy – twór­cy li­te­ra­tu­ry try­wial­nej, pi­su­ją­cy kry­mi­na­ły czy we­ster­ny. I urosz­cze­nia ta­kie twór­cy SF for­mu­łu­ją czę­sto w spo­sób cał­kiem nie­za­wo­alo­wa­ny. Ba, wię­cej: w przed­mo­wach do ich ksią­żek mo­że­my zna­leźć ra­żą­ce prze­ja­wy au­tor­skie­go sa­mo­chwal­stwa. He­in­le­in np. wie­lo­krot­nie z na­ci­skiem oświad­czał, że SF (tzn. jego SF) nie tyl­ko do­rów­nu­je ran­gą li­te­ra­tu­rze ma­in­stre­am, lecz że jest na­wet od niej czymś o wie­le bar­dziej per­fek­cyj­nym, po­nie­waż SF trud­niej się pi­sze. W zwy­kłej li­te­ra­tu­rze try­wial­nej próż­no by szu­kać ta­kich pre­ten­sji. Co jed­nak­że w żad­nym ra­zie nie ozna­cza, że ska­la ocen w kró­le­stwie po­wie­ści kry­mi­nal­nej nie ist­nie­je. Tam też się prze­cież od­róż­nia kry­mi­na­ły nud­ne i mi­zer­ne od cie­ka­wych, ory­gi­nal­nych i za­pie­ra­ją­cych dech – toż prze­cież wol­no mó­wić o pierw­szo­rzęd­nym kry­mi­na­le! Ni­ko­mu przy tym wszak­że nie przy­cho­dzi na myśl, żeby tego ro­dza­ju ar­cy­tra­fie­nie uznać za rów­no­rzęd­ne wzglę­dem chef d’oeu­vres li­te­ra­tu­ry głów­ne­go nur­tu. W swo­jej kla­sie, w dol­nym kró­le­stwie, może to być praw­dzi­wy dia­ment. Je­śli na­to­miast ja­kieś dzie­ło fak­tycz­nie wy­kra­cza poza gra­ni­ce ga­tun­ko­we, prze­sta­je być na­zy­wa­ne po­wie­ścią kry­mi­nal­ną. Jak wła­śnie po­wieść Do­sto­jew­skie­go.

Naj­lep­sze po­wie­ści SF chcą się prze­do­stać w ob­szar li­te­ra­tu­ry wy­so­kiej – co się im w 99,9 pro­cent wszyst­kich przy­pad­ków nie uda­je. Naj­lep­si au­to­rzy w swo­ich za­cho­wa­niach wy­da­ją się schi­zo­fre­nicz­ni: chcą – i za­ra­zem nie chcą – przy­na­le­żeć do kró­le­stwa SF. Bar­dzo im za­le­ży na na­gro­dach, któ­ry­mi dys­po­nu­je get­to scien­ce fic­tion. Za­ra­zem jed­nak chcie­li­by pu­bli­ko­wać swo­je utwo­ry u wy­daw­ców, któ­rych ofi­cy­ny nie są wy­daw­nic­twa­mi tyl­ko dla SF. (Żeby po okład­kach ich ksią­żek nie moż­na było roz­po­znać, że to jed­nak li­te­ra­tu­ra fan­ta­stycz­no­nau­ko­wa). Z jed­nej stro­ny czu­ją się zwią­za­ni z fan­do­mem, pi­szą dla fan­zi­nów, od­po­wia­da­ją na ich py­ta­nia, bio­rą udział w spo­tka­niach SF, a z dru­giej stro­ny sta­ra­ją się pu­blicz­nie pod­kre­ślać, że oni wła­ści­wie nie upra­wia­ją SF, że  p i s a l i b y  o  w i e l e  l e p s z e  i  b a r d z i e j  s p r o b l e m a t y z o w a n e  k s i ą ż k i, gdy­by tyl­ko nie było tego nie­ustan­ne­go na­ci­sku ze stro­ny wy­daw­ców i ma­ga­zy­nów SF, i że za­sta­na­wia­ją się nad prze­pro­wadz­ką do li­te­ra­tu­ry ma­in­stre­am (Al­diss, Bal­lard i wie­lu in­nych). Czy, obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, mają po­wo­dy, by ule­gać fru­stra­cji w get­cie SF, by czuć się uci­śnio­ny­mi? Kry­mi­na­ły to co in­ne­go, tu spra­wa jest ja­sna. Tego ro­dza­ju książ­ka opo­wia­da prze­cież o mor­der­stwach, de­tek­ty­wach, tru­pach i roz­pra­wach są­do­wych. Hi­sto­rie z Dzi­kie­go Za­cho­du – o dziel­nych kow­bo­jach i pod­stęp­nych In­dia­nach. Na­to­miast dzie­ło SF na­le­ży pro­gra­mo­wo do czo­łów­ki li­te­ra­tu­ry świa­to­wej! Trak­tu­je prze­cież o lo­sie ca­łej ludz­ko­ści, o for­mach ży­cia w Ko­smo­sie, o roz­wo­ju i upad­ku ty­siąc­let­nich cy­wi­li­za­cji, za­sy­pu­je nas od­po­wie­dzia­mi na klu­czo­we pro­ble­my każ­de­go ro­zum­ne­go bytu…

Tyl­ko że ono te swo­je za­da­nia, któ­re samo so­bie wy­bra­ło, w 99 pro­cen­tach re­ali­zu­je głu­pio, ki­czo­wa­to, sche­ma­tycz­nie. Za­wsze obie­cu­je nie­skoń­cze­nie wie­le i pra­wie ni­g­dy nie do­trzy­mu­je da­ne­go sło­wa.

I wła­śnie dla­te­go SF jest tak oso­bli­wym zja­wi­skiem. Po­cho­dzi z bur­de­lu, a mia­ła­by ocho­tę we­drzeć się na sa­lo­ny. Jest od na­ro­dzin utrzy­my­wa­na i wy­cho­wy­wa­na przez tę­pych wła­ści­cie­li nie­wol­ni­ków (T. Mann mógł pra­co­wać nad jed­ną po­wie­ścią czter­na­ście lat; J. Brun­ner skar­ży się, że był czas, kie­dy rocz­nie mu­siał pi­sać osiem po­wie­ści, żeby móc żyć na przy­zwo­itym po­zio­mie). SF, ze wsty­du, sta­ra się za­ta­ić tę sy­tu­ację. (Czę­sto sły­szy się od au­to­rów SF, jak to oni cał­ko­wi­cie są wol­ni w swo­ich dzia­ła­niach twór­czych…).

Li­te­ra­tu­ra scien­ce fic­tion pod­le­ga twar­dym eko­no­micz­nym za­sa­dom typu po­daż—po­pyt. Do­sto­so­wa­ła się do mi­lieu wy­daw­ców tak zna­ko­mi­cie, że po­wsta­ły na­wet prze­pi­sy za­le­ca­ją­ce, jak na­pi­sać tekst SF, by prze­mó­wił do kon­kret­ne­go wy­daw­cy i zna­lazł jego uzna­nie (the late John W. Camp­bell Jr., czło­wiek o sil­nej oso­bo­wo­ści, wy­my­ślił, że bę­dzie pu­bli­ko­wał wy­łącz­nie ści­śle okre­ślo­ny typ SF, i zna­leź­li się au­to­rzy, któ­rzy do­kład­nie po­tra­fi­li wczuć się w jego ocze­ki­wa­nia). W na­le­żą­cym do Ge­isa „Scien­ce Fic­tion Re­view” Per­ry A. Chap­de­la­ine ob­szer­nie re­la­cjo­nu­je, jak szcze­gó­ło­wych rad udzie­la­li mu zna­ni au­to­rzy SF, gdy koń­czył swo­ją pierw­szą po­wieść – bra­no przede wszyst­kim pod uwa­gę ja­ko­ści, któ­re mia­ły mak­sy­ma­li­zo­wać szan­se sprze­da­ży; o im­ma­nent­nych wła­ści­wo­ściach li­te­rac­kie­go tek­stu mó­wio­no już o wie­le mniej. Ta­kie rze­czy zda­rza­ją się nie­kie­dy i w gór­nym kró­le­stwie – ale tyl­ko w przy­pad­ku po­cząt­ku­ją­cych pi­sa­rzy. Jed­nak­że au­to­rzy SF po­zo­sta­ją w oczach swo­ich wy­daw­ców nie­peł­no­let­ni – przez całe ży­cie. Są to oko­licz­no­ści sprzy­ja­ją­ce roz­wo­jo­wi fru­stra­cji i kształ­to­wa­niu się po­staw kom­pen­sa­cyj­nych. I rze­czy­wi­ście tego ro­dza­ju za­cho­wań w get­cie SF nie bra­ku­je. Zna­ko­mi­ta więk­szość da­ją­cych się za­ob­ser­wo­wać zja­wisk kom­pen­sa­cyj­nych ma jaw­nie cha­rak­ter mi­mi­kry.

A) W get­cie SF nie bra­ku­je su­ro­ga­tów i na­mia­stek in­sty­tu­cji, któ­re ist­nie­ją w gór­nym kró­le­stwie pa­ra­lel­nie. Tam mamy Na­gro­dę No­bla i inne zna­ne na ca­łym świe­cie li­te­rac­kie wy­róż­nie­nia. W get­cie SF jest Hugo i Ne­bu­la Award, a przy tym ame­ry­kań­ska SF po­da­je się (czy­ni­ła tak do nie­daw­na) za uni­wer­sum SF (o czym in­for­mu­ją ty­tu­ły an­to­lo­gii, gło­sząc, iż mamy oto przed sobą: „Naj­lep­sze sto­ries świa­to­wej SF”).

B) W gór­nym kró­le­stwie funk­cjo­nu­ją aka­de­mic­kie i po­za­aka­de­mic­kie cza­so­pi­sma li­te­rac­kie pu­bli­ku­ją­ce ar­ty­ku­ły o cha­rak­te­rze teo­re­tycz­nym i her­me­neu­tycz­nym. SF ma swo­je high brow fan­zi­nes (np. „Ri­ver­si­de Qu­ar­te­ly”, „SF Com­men­ta­ry” w Au­stra­lii, „Qu­ar­ber Mer­kur” w Niem­czech). Cho­dzi w tym wy­pad­ku o zja­wi­sko pa­ra­lel­ne, jed­nak­że nie o ana­lo­gicz­ne. High brow pe­rio­di­cals gór­ne­go kró­le­stwa dys­po­nu­ją re­al­nym au­to­ry­te­tem w ży­ciu kul­tu­ral­nym. Naj­sław­niej­si kry­ty­cy i teo­re­ty­cy głów­ne­go nur­tu są zna­ni wszyst­kim fa­chow­com i pra­wie wszyst­kim in­te­li­gent­nym czy­tel­ni­kom przy­naj­mniej z na­zwi­ska (taki Sar­tre np. czy Le­slie Fie­dler w USA). Na­to­miast na­zwisk naj­lep­szych znaw­ców SF nikt spo­za we­wnętrz­ne­go fan­do­mu nie zna, a jed­no­cze­śnie si­lent ma­jo­ri­ty czy­tel­ni­ków SF nic nie wie o ist­nie­niu high brow fan­zi­nes; ale na­wet gdy­by i o nich wie­dzia­ła, nie za­przą­ta­ła­by so­bie gło­wy oce­na­mi pi­su­ją­cych tam znaw­ców, tzn. fan­zi­ny nie mia­ły­by ko­ry­gu­ją­ce­go wpły­wu na wy­bór i kup­no no­wo­ści SF.  S t r u k t u r a  prze­pły­wu in­for­ma­cji jest mia­no­wi­cie w gór­nym i dol­nym kró­le­stwie zu­peł­nie inna. W gór­nym kró­le­stwie te high brow pe­rio­di­cals two­rzą po­nie­kąd wierz­cho­łek pi­ra­mi­dy, któ­rej pod­sta­wę sta­no­wi z ko­lei kul­tu­ra ma­so­wa; po­pu­lar­ni re­cen­zen­ci ga­zet co­dzien­nych nie mu­szą się zga­dzać z osą­da­mi wta­jem­ni­czo­nych i znaw­ców pi­su­ją­cych w owych high brow, gdy­by jed­nak któ­ryś z nich opo­no­wał Sar­tre’owi, bar­dzo do­brze by wie­dział, że po­le­mi­zu­je ze świa­to­wej sła­wy au­to­ry­te­tem. W SF nic po­dob­ne­go nie mo­gło­by się zda­rzyć, gdyż tu  p i r a m i d a  ukry­ła swój wierz­cho­łek głę­bo­ko w śro­do­wi­sko­wym pod­zie­miu: naj­lep­sze fan­zi­ny mają mi­kro­sko­pij­ne na­kła­dy i nie mogą li­czyć na fi­nan­so­wą po­moc in­sty­tu­cji spo­łecz­no-kul­tu­ral­nych (cza­sem zda­rza­ją się wy­jąt­ki, tak np. „New Worlds” otrzy­mał ma­te­rial­ne wspar­cie od bry­tyj­skich agend kul­tu­ral­nych, co jed­nak w przy­pad­ku USA już nie mia­ło miej­sca).

C) Po­sie­dze­niom Pen Clu­bu i in­nym tego typu im­pre­zom i uro­czy­sto­ściom od­po­wia­dać mają SF-Co­nven­tions. Ale to też jest tyl­ko for­ma mi­mi­kry, po­nie­waż se­sje Pen Clu­bu w naj­mniej­szym na­wet stop­niu nie przy­po­mi­na­ją barw­nych par­ties, tak cha­rak­te­ry­stycz­nych dla ty­po­wych co­nven­tions. Teo­re­tycz­ne roz­wa­ża­nia na ta­kich kon­wen­cjach są skrom­nym do­dat­kiem, sta­no­wią na­to­miast głów­ną treść po­sie­dzeń Pen Clu­bu i po­dob­nych im spo­tkań pi­sa­rzy za­wo­do­wych.

Trze­ba przy tym pod­kre­ślić, że dzia­ła­ją­ce w gór­nym kró­le­stwie ezo­te­rycz­ne cza­so­pi­sma high brow nie mają wła­dzy po­zwa­la­ją­cej im bez­po­śred­nio od­dzia­ły­wać na po­li­ty­kę do­mów wy­daw­ni­czych. Dys­po­nu­ją wy­łącz­nie czy­sto mo­ral­nym, ufun­do­wa­nym na tra­dy­cji au­to­ry­te­tem. Nie za­mie­rza­ją prze­pro­wa­dzać fron­tal­ne­go ata­ku na ty­po­we prze­ja­wy współ­cze­snej kul­tu­ry ma­so­wej, z re­gu­ły prze­mil­cza­ją np. wszel­kie zja­wi­ska ma­ją­ce cha­rak­ter jed­no­dnio­wych sen­sa­cji, a skut­ki ich dzia­łań sta­ją się wi­docz­ne do­pie­ro w dłuż­szej per­spek­ty­wie, po­nie­waż to ogół tych tak, a nie ina­czej ustruk­tu­ro­wa­nych in­sty­tu­cji na­pę­dza po­wol­ny pro­ces se­lek­cji. Gdy­by chcieć owym in­sty­tu­cjom gór­ne­go kró­le­stwa nadać ja­kąś od­po­wied­nią na­zwę, to po­wie­dział­bym, że cho­dzi w ich przy­pad­ku o (cza­sem zu­peł­nie bez­sil­ne!) su­mie­nie i pa­mięć kul­tu­ry świa­to­wej, o upo­sta­cio­wa­ną w nich naj­wyż­szą in­stan­cję, któ­ra jest bez­stron­nym świad­kiem i sę­dzią za­ra­zem; in­stan­cja ta czę­sto prze­gry­wa po­je­dyn­cze po­tycz­ki, ale wy­gry­wa wiel­kie, trwa­ją­ce całe epo­ki woj­ny – tak jak zwy­kła to ro­bić Wiel­ka Bry­ta­nia… Nie po­tra­fi za­pew­nić za­po­mnia­ne­mu wiel­kie­mu po­ecie sła­wy wśród dzi­siej­szych czy­tel­ni­ków, jest jed­nak pa­mię­cią, któ­ra po­ma­ga, cza­sem do­pie­ro na­stęp­nej ge­ne­ra­cji, od­zy­skać za­prze­pasz­czo­ny, zda­wa­ło­by się, skarb. Krót­ko: wspo­mnia­ne in­stan­cje nie pod­da­ją się eko­no­micz­nym za­sa­dom ryn­ku, a dzię­ki temu bro­nią rów­nież dzie­dzic­twa kul­tu­ro­we­go przed cha­otycz­nym na­tar­ciem kul­tu­ry ma­so­wej. Ni­cze­go ta­kie­go w dol­nym kró­le­stwie nie znaj­dzie­my.

W SF nie ma nie­za­leż­nych cza­so­pism, któ­re czu­wa­ły­by kry­tycz­nie nad całą pro­duk­cją. De­za­wu­uje się wy­po­wie­dzi naj­lep­szych i naj­bar­dziej na­wet zna­nych au­to­rów SF, je­śli wy­da­ją się sprzecz­ne z in­te­re­sa­mi wy­daw­nictw, o czym in­for­mu­je np. Kni­ght. High brow fan­zi­nes zna­ne są wy­łącz­nie wą­skie­mu krę­go­wi wta­jem­ni­czo­nych, a ich wpływ na po­li­ty­kę wy­daw­ni­czą jest rów­ny zeru. W owych ama­tor­skich pi­sem­kach uka­zu­ją się nie­kie­dy ana­li­zy i roz­wa­ża­nia, któ­re w ni­czym nie ustę­pu­ją naj­lep­szym tek­stom pu­bli­ko­wa­nym w pra­sie li­te­rac­kiej gór­ne­go obie­gu. Nie zmie­nia to jed­nak fak­tu, że gło­su ta­kich kry­ty­ków się nie słu­cha. Ni­niej­sze do­wo­dzi, że by­naj­mniej nie im­ma­nent­ne war­to­ści wy­po­wie­dzi są czyn­ni­ka­mi, któ­re okre­śla­ją jej za­sięg od­dzia­ły­wa­nia, lecz że ten za­sięg uwa­run­ko­wa­ny jest szer­szą, ca­ło­ścio­wą struk­tu­rą sie­ci in­for­ma­cyj­nej, do któ­rej pod­łą­czo­ny jest okre­ślo­ny śro­dek (w zna­cze­niu „me­dia”), któ­ry opu­bli­ko­wał daną wy­po­wiedź[7]. Jest to ty­po­wy dla SF oby­czaj: za­miast prac kry­tycz­nych, po­wsta­ją­cych nie­za­leż­nie, za­da­nie oce­ny utwo­rów przej­mu­ją ko­men­ta­rze i uwa­gi, któ­re po­cho­dzą bądź od au­to­rów, bądź od re­dak­to­rów an­to­lo­gii. Tego ro­dza­ju sy­tu­acja słu­ży je­dy­nie do za­cie­ra­nia gra­nic po­mię­dzy apo­lo­ge­ty­ką (re­kla­mą) a obiek­tyw­ną kry­ty­ką.

Re­ka­pi­tu­lu­jąc, in­sty­tu­cje SF (kon­gre­sy, fan­zi­ny, na­gro­dy), oglą­da­ne z ze­wnątrz, po­dob­ne są do in­sty­tu­cji gór­ne­go kró­le­stwa, nie wte­dy jed­nak, gdy w grę wcho­dzą funk­cje ma­ją­ce na celu pro­mo­wa­nie war­to­ści i se­lek­cję uka­zu­ją­cych się tek­stów. W gór­nym kró­le­stwie w mia­rę upły­wu cza­su naj­gor­sze i naj­lep­sze utwo­ry li­te­rac­kie co­raz bar­dziej się od sie­bie od­da­la­ją; w SF na­to­miast dzia­ła­ją siły, któ­re, w wy­ni­ku eko­no­micz­nych praw ryn­ku, bra­ku su­we­ren­nej kry­ty­ki i bra­ku  m e c e n a t u  k u l t u r a l n e g o, zmie­rza­ją w prze­ciw­nym kie­run­ku: pro­dukt tan­det­ny zbli­ża­ją do war­to­ścio­we­go dzie­ła, utrud­nia­ją wszel­kie eks­pe­ry­men­ta­tor­stwo twór­cze, dła­wią w za­rod­ku każ­dy po­wsta­ją­cy nie­za­leż­nie, po­stu­lu­ją­cy, pro­gno­zu­ją­cy (kry­tycz­ny) po­gląd i przy­czy­nia­ją się do tego, że tek­sty re­kla­mo­we, słu­żą­ce wy­daw­nic­twom do zby­tu ich pro­duk­cji, ucho­dzą za praw­dzi­wą kry­ty­kę. Sieć wy­spe­cja­li­zo­wa­nych w SF do­mów wy­daw­ni­czych – oraz si­lent ma­jo­ri­ty nie­mych i bier­nych czy­tel­ni­ków – two­rzy śro­do­wi­sko, do któ­re­go stop­nio­wo mu­szą się za­adap­to­wać na­wet naj­zdol­niej­si au­to­rzy SF. Ry­chło też zo­sta­ną wta­jem­ni­cze­ni w re­gu­ły gry, i albo ze­chcą ich prze­strze­gać albo będą mu­sie­li wziąć na sie­bie ogrom­ne ry­zy­ko. Za­łóż­my hi­po­te­tycz­nie, że ja­kiś in­te­li­gent­ny, po­wiedz­my na­wet, ge­nial­ny, au­tor wkra­cza na te­ren SF: bę­dzie mu­siał szyb­ko i bez­względ­nie przy­swo­ić so­bie tę pro­stą praw­dę, że ni­g­dy nie zo­sta­nie oce­nio­ny i uzna­ny zgod­nie ze swy­mi nad­zwy­czaj­ny­mi osią­gnię­cia­mi. Czy­tel­ni­cza si­lent ma­jo­ri­ty bę­dzie w  n a j l e p s z y m  r a z i e  po­chła­niać jego książ­ki w taki sam spo­sób, w jaki zwy­kła ab­sor­bo­wać bzdu­ry i idio­ty­zmy pro­duk­cji ma­so­wej; wy­daw­cy, po­nie­waż ba­czą wy­łącz­nie na eko­no­micz­ny ba­ro­metr ryn­ku, będą go trak­to­wać w taki sam spo­sób, jak jego ko­le­gów – jak swo­ich pod­da­nych, to zna­czy au­to­rów, któ­rzy z góry skłon­ni są po­słusz­nie zmie­niać ty­tu­ły, ob­ję­tość, kom­po­zy­cję swo­ich utwo­rów zgod­nie z ży­cze­niem ich pa­nów; bę­dzie się mu­siał bez­rad­nie przy­glą­dać przy­kre­mu wi­do­wi­sku, pa­trzeć, jak jego książ­ki toną w mo­rzu tan­de­ty, z któ­rym nie­uchron­nie łą­czy je stem­pel SF. Stur­ge­on ma nie­wąt­pli­wie ra­cję, gdy twier­dzi, że w każ­dym ob­sza­rze kul­tu­ry 99 pro­cent wy­two­rów to tan­de­ta, tyle że w kul­tu­rze wy­so­kiej nie­ustan­nie dzia­ła­ją siły po­zy­tyw­nej se­lek­cji, na­to­miast w dol­nych jej war­stwach to, co naj­lep­sze, pod na­ci­skiem obiek­tyw­nych wa­run­ków przy­bli­ża się do tego, co naj­głup­sze, i stop­nio­wo się w tym po­grą­ża. Za­tem in­sty­tu­cje dzia­ła­ją­ce w ob­rę­bie SF tyl­ko po­zor­nie wy­da­ją się rów­nie po­ży­tecz­ne i war­to­ścio­we jak in­sty­tu­cje gór­ne­go kró­le­stwa. W grun­cie rze­czy mamy przed sobą przy­kład po­wierz­chow­nej mi­mi­kry; SF olim­pij­skość li­te­ra­tu­ry może tyl­ko mał­po­wać i sy­mu­lo­wać, gdyż nie jest w sta­nie udat­niej jej po­wtó­rzyć. Sław­ni au­to­rzy gór­ne­go kró­le­stwa nie zaj­mu­ją się dys­kwa­li­fi­ko­wa­niem li­te­ra­tu­ry bru­ko­wej czy obro­ną przed ata­ka­mi gra­fo­ma­nów; Kni­gh­to­wie i Bli­sho­wie ja­kiś czas sta­ra­li się to ro­bić, ale ich chęć wal­ki mu­sia­ła w koń­cu ustą­pić miej­sca ła­god­niej­szym, bar­dziej po­jed­naw­czym spo­so­bom po­stę­po­wa­nia. Po czę­ści są świa­do­mi wła­snej klę­ski. Czu­ją, jak bar­dzo te ty­po­we dla SF ma­nie­ry są je­dy­nie mał­po­wa­niem oby­cza­jów doj­rza­łej li­te­ra­tu­ry i jak gro­te­sko­we mu­szą się wy­da­wać wszyst­kie te po­czy­na­nia ob­ser­wa­to­ro­wi z ze­wnątrz. Nie­au­ten­tycz­ność, al­bo­wiem nie spo­sób trak­to­wać fan­do­mu cał­kiem se­rio, wraz z jego li­sta­mi, jego par­ties i jego życz­li­wą wy­mia­ną po­glą­dów – sta­no­wią dla au­to­rów fan­ta­sty­ki tyl­ko kiep­ską na­miast­kę, ro­dzaj azy­lu, gdzie mogą od­gry­wać rolę wiel­kich pi­sa­rzy, zna­ko­mi­to­ści, któ­re w fan­zi­nach wy­da­wa­nych w na­kła­dzie dwu­stu eg­zem­pla­rzy wy­ja­wia­ją ta­jem­ni­ce swej pra­cy twór­czej tu­dzież spo­wia­da­ją się ze swych psy­chicz­nych głę­bi. Wszyst­kie tego typu zja­wi­ska moż­na by uznać za bła­he i nie po­świę­cać im żad­nej uwa­gi, gdyż ko­niec koń­ców for­my, w ja­kich li­te­ra­ci od­re­ago­wu­ją swo­je kom­plek­sy niż­szo­ści, swo­je fru­stra­cje i swo­ją wolę mocy, nie­ko­niecz­nie mu­szą stać się skła­do­wą li­te­ra­tu­ry, jak dzie­je się to w gór­nym kró­le­stwie. W dol­nym kró­le­stwie są to wsze­la­ko symp­to­my chro­nicz­nej cho­ro­by, któ­ra do­tkli­wie ha­mu­je roz­wój ga­tun­ku SF. Prze­to wa­ru­nek wstęp­ny wszel­kiej po­pra­wy ist­nie­ją­ce­go sta­nu rze­czy już jest: po­sta­wio­na zo­sta­ła bez­li­to­sna dia­gno­za. Moż­na by ją wzmac­niać set­ka­mi przy­kła­dów. W ar­ty­ku­le pew­ne­go współ­cze­sne­go kry­ty­ka SF na­zwi­ska ta­kich au­to­rów, jak Far­mer, Joy­ce, Stur­ge­on, Bor­ges, Kaf­ka wy­mie­nia się czę­sto jed­nym tchem. Ni­g­dy jed­nak te sta­ra­nia o rów­no­upraw­nie­nie nie są ze stro­ny ma­in­stre­amo­wej kry­ty­ki od­pła­co­ne rów­ną mo­ne­tą. Dzi­siaj w an­to­lo­giach SF obok au­to­rów SF moż­na zna­leźć rów­nież no­we­le Gras­sa, Ca­lvi­na, Io­ne­sco, Mi­chaux. Miesz­kań­cy gór­ne­go kró­le­stwa by­wa­ją więc za­pra­sza­ni na dół i ko­rzy­sta­ją z ta­kich za­pro­szeń, co nie ozna­cza, że mogą li­czyć na od­wza­jem­nie­nie. Miesz­kań­cy gór­ne­go kró­le­stwa za­cho­wu­ją się wo­bec miesz­kań­ców dol­ne­go, jak zwy­kła za­cho­wy­wać się szlach­ta wo­bec pleb­su. Da­mie wol­no od­wie­dzić spe­lun­kę, ale sta­le tam re­zy­du­ją­cych dam nie wpusz­cza się do przy­zwo­ite­go domu.

5

Po­ka­że­my te­raz, w jaki spo­sób dzie­ło zdol­ne­go au­to­ra doj­rze­wa w śro­do­wi­sku SF i jak jest przyj­mo­wa­ne. (Los nie­zdol­ne­go nie bar­dzo nas in­te­re­su­je – po­nie­waż jed­nak w dol­nym kró­le­stwie pa­nu­ją spe­cy­ficz­ne wa­run­ki, opo­wie­my i o tym, choć tyl­ko mar­gi­nal­nie).

Wy­peł­nia­ją­cą całe śro­do­wi­sko SF sub­stan­cją, jaką żywi się twór­czość au­to­rów, jest kicz. Jest on póź­ną, zde­ge­ne­ro­wa­ną for­mą mi­tów. Odzie­dzi­czył po nich swo­ją skost­nia­łą struk­tu­rę, al­bo­wiem to, co np. w mi­cie o Edy­pie jest nie­ja­ko usta­no­wio­ną z góry struk­tu­rą prze­zna­cze­nia, w ki­czu zmie­nia się w kli­szę. Su­per­man jest skar­la­łym Her­ku­le­sem, ro­bot – Go­le­mem, bo kicz jako taki przed­sta­wia uprosz­czo­ną, spłasz­czo­ną, spro­sty­tu­owa­ną, jak­kol­wiek pier­wot­nie  c e n t r a l n ą  w da­nym krę­gu kul­tu­ro­wym kon­ste­la­cję war­to­ści. W na­szej kul­tu­rze  k i c z  jest tym,  c o  o n g i ś  było świę­te i/lub po­żą­da­ne, co onie­śmie­la­ło i/lub bu­dzi­ło gro­zę, a  t e r a z  jest go­tow­cem, pre­fa­bry­ka­tem do na­tych­mia­sto­we­go użyt­ku. Kicz jest daw­ną świą­ty­nią, któ­rą nie­wie­rzą­cy tak dłu­go i tak upo­rczy­wie pro­fa­no­wa­li, aż za­tar­ło się na­wet wspo­mnie­nie o jej nie­gdy­siej­szej nie­na­ru­szal­no­ści. Je­śli te nie­ty­kal­ne do­tąd ido­le za spra­wą me­cha­nicz­ne­go po­wie­le­nia otrzy­mu­ją sta­tus to­wa­ru ma­so­we­go i jako obiek­ty ła­twej przy­jem­no­ści sta­ją się do­stęp­ne dla wszyst­kich, to ob­ser­wu­je­my de­gra­du­ją­cą trans­sub­stan­cja­cję tego, co pier­wot­nie wznio­słe, w kicz. Ów czci­god­ny pa­ra­dyg­mat zo­sta­je przy tym pod­da­ny ob­rób­ce, w wy­ni­ku któ­rej ma być ła­two przy­swa­jal­ny i tak pro­sty, jak to tyl­ko moż­li­we. W do­dat­ku – co jest nie­zwy­kle waż­ne – kicz ni­g­dy się swo­im kon­su­men­tom za kicz nie po­da­je; chce, by trak­to­wa­no go po­waż­nie, i nie prze­sta­je wie­rzyć, że jest pro­duk­tem peł­no­war­to­ścio­wym. Na­wet pro­ces psy­chicz­ny, któ­ry jako je­dy­na do po­ko­na­nia prze­szko­da trzy­mał nie­gdyś rze­sze nie­wta­jem­ni­czo­nych z dala od obiek­tu uwiel­bie­nia, na­wet ten pro­ces zo­sta­je te­raz, ni­czym ja­kiś ap­pe­ti­zer, za­pa­ko­wa­ny wraz z to­wa­rem. Ozna­cza to po pro­stu, że kicz, po­nie­waż nie po­wi­nien spra­wiać żad­nych trud­no­ści pod­czas kon­sump­cji, jest już pro­duk­tem dla kon­su­men­ta  p r z e ż u t y m. W li­te­ra­tu­rze kicz po­wsta­je dla­te­go, że się wszel­ką zło­żo­ność, wie­lo­stron­ność, wie­lo­znacz­ność, któ­re ce­chu­ją au­ten­tycz­ne dzie­ła, eli­mi­nu­je z fi­nal­ne­go pro­duk­tu. Naj­le­piej jest wszak­że, zwłasz­cza dla do­bre­go sa­mo­po­czu­cia osób za­in­te­re­so­wa­nych (au­to­rów, jak i klien­tów), je­śli ów pro­dukt fi­nal­ny spra­wia wra­że­nie, że na­dal jest dzie­łem sztu­ki nie­bu­dzą­cym żad­nych za­strze­żeń. Kicz ze­sta­wia się z na­mia­stek: bo­ha­ter­stwa, bie­dy, cier­pie­nia, mi­ło­ści itd. W scien­ce fic­tion skła­da się on z  n a m i a s t k i  na­uki oraz na­miast­ki li­te­rac­kiej ja­ko­ści. Je­śli się za­sta­no­wić, co SF ma pro­gra­mo­wo do ob­ja­wie­nia, oraz je­śli się czy­ta w set­kach  w e w n ę t r z n y c h  re­cen­zji, że oma­wia­ni au­to­rzy wy­ka­zu­ją ogrom­ną nie­zna­jo­mość gra­ma­ty­ki, skład­ni, sty­li­sty­ki ro­dzi­me­go ję­zy­ka, czło­wiek nie wie­rzy wła­snym oczom: toż to tak, jak­by o te­amie spor­tow­ców przy­go­to­wu­ją­cych się do mi­strzostw świa­ta usły­szeć na­gle, że jego człon­ko­wie nie opa­no­wa­li jesz­cze sztu­ki  c h o d z e n i a  i  s t a n i a.

W usta­bi­li­zo­wa­nej kul­tu­rze sfe­ra od­dzia­ły­wa­nia ki­czu jest ści­śle ogra­ni­czo­na. W kul­tu­rze ma­so­wej ce­chu­je go skłon­ność do prze­rzu­tów w są­sied­nie ob­sza­ry, agre­syw­no-eks­pan­syw­ny na­pór, któ­ry upo­dab­nia go do roz­ra­sta­ją­cej się nad­mier­nie tkan­ki, tra­wią­cej nie­tknię­ty jesz­cze or­ga­nizm. Obro­na przed jego ata­ka­mi jest mo­ral­nie trud­na do uspra­wie­dli­wie­nia, gdyż nie­ustan­nie sta­je się wów­czas przed dy­le­ma­tem, czy mniej­szym złem jest ki­czo­po­chod­ne oka­le­cze­nie wy­two­ru sztu­ki, czy może jego cał­ko­wi­ta nie­obec­ność w obie­gu kul­tu­ry ma­so­wej, sko­ro ta nie jest w sta­nie asy­mi­lo­wać peł­no­war­to­ścio­wych pro­duk­tów. SF jest kli­nicz­nie czy­stym przy­pad­kiem ob­sza­ru za­własz­czo­ne­go przez kicz, al­bo­wiem to, co w niej kul­tu­ro­wo i hi­sto­rycz­nie naj­wyż­sze, naj­trud­niej­sze i naj­waż­niej­sze, ofe­ru­je się sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści po naj­niż­szych ce­nach, w naj­pry­mi­tyw­niej­szej for­mie, pro­du­ku­jąc se­ryj­nie i na ma­so­wą ska­lę. Nie wie­dząc, co to mil­cze­nie i onie­śmie­le­nie wo­bec tego, co dla ludz­kie­go ro­zu­mu nie­po­ję­te, pię­trząc uni­wer­sum na uni­wer­sum, śmia­ło i bez obaw, mie­sza­jąc nie­ustan­nie fi­zy­kę z me­ta­fi­zy­ką i ple­wa­mi źle ro­zu­mia­nych sys­te­mów fi­lo­zo­ficz­nych, jest ona naj­praw­dziw­szym ucie­le­śnie­niem ki­czu z całą jego bez­czel­no­ścią i to­tal­ną igno­ran­cją, któ­ra z upo­rem, ba, trium­fal­nie za­prze­cza sa­me­mu na­wet ist­nie­niu ja­kiejś lep­szej a nie­do­stęp­nej jej wie­dzy.

Cze­go fi­lo­zo­fo­wie nie ważą się na­wet wy­po­wie­dzieć, o czym świa­to­wej sła­wy ucze­ni le­d­wie po­tra­fią coś na­po­mknąć – moż­na ku­pić w każ­dym kio­sku z ga­ze­ta­mi za 60-75 cen­tów i na­tych­miast się tym kon­ten­to­wać. SF jest przy­jem­ną na­miast­ką stu­dio­wa­nia gru­bych pod­ręcz­ni­ków wiel­kich my­śli­cie­li, ko­smo­lo­gów, astro­fi­zy­ków i fi­lo­zo­fów, a na­wet wię­cej, po­tra­fi bo­wiem zre­la­cjo­no­wać wie­dzę na­ukow­ców, któ­rzy uro­dzą się do­pie­ro za dzie­sięć ty­się­cy lat. By­naj­mniej nie szy­dzę so­bie z tych szum­nych za­po­wie­dzi; po­wta­rzam tyl­ko, co moż­na prze­czy­tać w re­kla­mach SF. Je­śli jed­nak ktoś tu z ko­goś szy­dzi, to nie daje się tego po­znać po po­wa­dze, z jaką się wy­po­wia­da, chy­ba żeby za­ło­żyć, że w ta­kich ra­zach  a n i  j e d n o  s ł o w o  n i e  z a s ł u g u j e  n a  w i a r ę, jak to zwy­kle w re­kla­mie, któ­ra za­chwa­la na ogół tyl­ko naj­lep­sze i wcho­dzą­ce do­pie­ro na ry­nek pro­duk­ty. Je­śli jed­nak nie na­le­ży tego wszyst­kie­go brać do­słow­nie, to ja­kąż praw­dzi­wą treść skry­wa­ją te za­gad­ko­we for­mu­ły? Jed­ną z naj­bar­dziej nie­do­rzecz­nych ta­jem­nic SF (któ­rej na­wet ści­śle się nie strze­że) jest fakt, iż mniej wię­cej 98-99% jej au­to­rów nie zna uczo­nych pism i pod­ręcz­ni­ków, któ­re są  d z i s i a j  po­wszech­nie do­stęp­ne, a któ­re owi pa­no­wie go­to­wi są prze­ści­gnąć swą wie­dzą wy­kra­cza­ją­cą poza rok 6000 – nie zna na­wet ty­tu­łu tych prac i na­zwisk ich au­to­rów. Je­śli ja­kiś pi­sarz opa­no­wał fi­zy­kę w za­kre­sie prze­wi­dzia­nym przez pro­gram szkol­ny (bo aku­rat jest na­uczy­cie­lem), to Kni­ght wy­chwa­la go za to z całą po­wa­gą i po­da­je za wzór au­to­rom, któ­rzy mu­sie­li naj­wi­docz­niej prze­rwać edu­ka­cję szkol­ną po trzech kla­sach z po­wo­du ogól­ne­go osła­bie­nia umy­słu. Pu­blicz­ność spra­wia na­to­miast wra­że­nie, jak­by o tego ro­dza­ju in­te­re­su­ją­cych fak­tach nie chcia­ła nic a nic wie­dzieć; za­cho­wu­je się tak praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że tego typu in­for­ma­cje mo­gły­by ze­psuć jej do­bry na­strój i sa­mo­po­czu­cie. Nie­zwy­kle to prze­cież przy­jem­ne – być utwier­dza­nym w prze­świad­cze­niu, że kosz­tem skrom­nych pie­nię­dzy i nie­wiel­kie­go wy­sił­ku my­ślo­we­go moż­na zo­stać do­pusz­czo­nym do naj­po­tęż­niej­szych ta­jem­nic Wszech­świa­ta i bytu.

6

Wy­ją­tek od re­gu­ły, o któ­rym mówi ty­tuł ni­niej­sze­go ese­ju, sta­no­wi twór­czość Ph. K. Dic­ka. Z bra­ku sys­te­mu se­lek­cji zwal­cza­ją­ce­go kicz i pro­mu­ją­ce­go war­to­ści dzie­ło Dic­ka przy­rów­nu­je się cza­sa­mi do twór­czo­ści van Vog­ta. Po­wie­ści obu au­to­rów mają nie­wąt­pli­wie ce­chy wspól­ne, a mia­no­wi­cie: 1. zło­żo­ne są z ki­czo­wa­tych skła­do­wych i 2. ich bu­do­wa jest peł­na sprzecz­no­ści. Sprzecz­no­ści te są  n a t u r y  z e w n ę t r z n e j  – gdy przed­sta­wio­ny w dzie­le świat jest kon­trem­pi­rycz­ny, tzn. po­pa­da w sprzecz­ność z wie­dzą na­uko­wą, oraz  n a t u r y  w e w n ę t r z n e j  – gdy ak­cja po­wie­ści roz­wi­ja się w taki spo­sób, że sta­je się struk­tu­rą za­prze­cza­ją­cą sa­mej so­bie.

Taka dia­gno­za nie jest by­naj­mniej rów­no­znacz­na z ja­kimś au­to­ma­tycz­nie na­stę­pu­ją­cym po niej ska­za­niem. Owe wła­ści­we li­te­ra­tu­rze in­stan­cje wy­ro­ku­ją­ce są wpraw­dzie nie­de­mo­kra­tycz­ne, ale jed­nak spra­wie­dli­we. W toku każ­de­go kry­tycz­ne­go po­stę­po­wa­nia na­le­ży usta­lić, ja­kie­mu ce­lo­wi słu­żyć mia­ła w da­nym przy­pad­ku re­zy­gna­cja z war­to­ści. Al­bo­wiem uru­cho­mio­na  l o k a l n i e  bzdu­ra skut­ku­je w dzie­le l o k a l n y m  znisz­cze­niem war­to­ści (sens za­wsze na­le­ży ce­nić wy­żej niż non­sens), ale z ko­lei taka lo­kal­na de­cy­zja może słu­żyć re­ali­za­cji ca­ło­ścio­we­go (wyż­sze­go) sen­su. Ma to oczy­wi­ście zwią­zek z po­wszech­ną względ­no­ścią war­to­ści: na­wet mor­der­stwo może zo­stać uspra­wie­dli­wio­ne w pew­nym kon­tek­ście kul­tu­ro­wym, o ile roz­pa­try­wać się je bę­dzie jako ogni­wo w łań­cu­chu za­leż­no­ści, w któ­rym, zgod­nie z pa­nu­ją­cy­mi wie­rze­nia­mi,  m n i e j s z a  war­tość – ży­cie ludz­kie – zo­sta­je zło­żo­na w ofie­rze temu, co wyż­sze – bó­stwu.

Pri­ma fa­cie oba przy­pad­ki nie wy­ka­zu­ją istot­nych róż­nic. Obaj au­to­rzy lek­ce­wa­żą wie­dzę em­pi­rycz­ną, lo­gi­kę i przy­czy­no­wość, czy­li ka­te­go­rie, na któ­rych opie­ra się na­sze po­zna­nie. Zda­ją się po­świę­cać te ba­zo­we war­to­ści dla chwi­lo­we­go efek­tu za­sko­cze­nia, czy­li uni­ce­stwia­ją więk­sze war­to­ści, by two­rzyć zni­ko­me –  c o  z a w s z e  jest na­ru­sze­niem kul­tu­ro­we­go tabu.

Nasi au­to­rzy są wszak­że, je­śli tyl­ko nie czy­tać ich bez­myśl­nie, pi­sa­rza­mi zu­peł­nie róż­nej ran­gi. Jak udo­wod­ni­li Kni­ght i Blish, fan­ta­sma­go­rycz­na akro­ba­ty­ka van Vog­ta nie słu­ży żad­ne­mu ca­ło­ścio­we­mu sen­so­wi. Van Vogt nie roz­wią­zu­je za­da­nych przez sie­bie za­ga­dek; nie wy­cią­ga wnio­sków z tego, co przed­sta­wił wcze­śniej – szki­cu­je tyl­ko po­śpiesz­nie po­my­sły, by na nich cha­otycz­nie pię­trzyć ko­lej­ne. Nie hip­no­ty­zu­je za­tem uważ­ne­go czy­tel­ni­ka, on go tyl­ko usy­pia; ten sen to efekt na­ra­sta­ją­cej nudy, nie zaś znie­wa­la­ją­ce­go ma­gne­ty­zmu. Je­dy­ny pro­blem, jaki sta­no­wi pro­za van Vog­ta, to jej suk­ces ryn­ko­wy, któ­ry in­te­li­gent­ne­go czy­tel­ni­ka, ja­kim jest Kni­ght, za­ra­zem iry­tu­je i ob­ra­ża. Jak może się cie­szyć tak ogrom­ną po­pu­lar­no­ścią utwór, któ­re­go nie­do­rzecz­ność Kni­ght tak jed­no­znacz­nie wy­ka­zał? Ato­li nie ma w tym żad­nej głę­bo­kiej ta­jem­ni­cy. Ki­czo­wa­ta bzdu­ra sku­tecz­nie utrzy­mu­je się na po­wierzch­ni, gdyż ist­nie­je na nią duży po­pyt. Sym­pa­ty­cy van Vog­ta nie za­przą­ta­ją so­bie gło­wy nie­pod­wa­żal­ną ar­gu­men­ta­cją Kni­gh­ta. Naj­praw­do­po­dob­niej nic o niej nie wie­dzą i za­pew­ne też nic nie chcą o niej wie­dzieć. Otrzy­mu­ją od van Vog­ta cały wszech­świat wraz z jego miesz­kań­ca­mi, woj­na­mi, im­pe­ria­mi, wy­śmie­ni­cie urzą­dzo­ny, po­nie­waż na­tych­miast roz­wią­zy­wal­ny w swej to­tal­nej bez­myśl­no­ści, na­to­miast na lep­szą wie­dzę, tę mia­no­wi­cie, że apli­ku­je im się ogłu­pia­ją­ce łgar­stwa, za­my­ka­ją oczy. Wię­cej nie spo­sób bo­daj na ten te­mat po­wie­dzieć.

Ph. Dick zda­je się pi­sać po­dob­nie jak van Vogt, na­wet je­śli nie w taki sam spo­sób jak van Vogt oprócz fi­zy­ki gwał­ci jesz­cze gra­ma­ty­kę i skład­nię. Rów­nież Dick pra­cu­je w ki­czu. Jego po­wie­ści są wszak­że po­rząd­niej skon­stru­owa­ne. Za­zwy­czaj otwie­ra ak­cję ja­sno i pre­cy­zyj­nie za­ry­so­wa­ną sy­tu­acją i do­pie­ro w jej dal­szym toku roz­pad, któ­rym za­ska­ku­je czy­tel­ni­ka, za­czy­na pod­ko­py­wać ten po­cząt­ko­wy po­rzą­dek tak sku­tecz­nie, że ko­niec po­wie­ści sta­je się jed­nym wiel­kim kłę­bo­wi­skiem uro­jeń. Stan snu i stan czu­wa­nia mie­sza­ją się ze sobą, rze­czy­wi­sto­ści nie spo­sób od­róż­nić od ha­lu­cy­na­cji, nie­uchwyt­ne cen­trum Dic­ko­we­go świa­ta roz­pły­wa się w ciąg kon­wul­syj­nych, szy­der­czych na­ro­dzin, tak iż każ­da po­wieść jego głów­ne­go nur­tu (gdyż Dick pi­sał też cał­kiem bła­he, dru­go­rzęd­ne książ­ki) na koń­cu dru­zgo­cze ów po­rzą­dek, któ­ry ist­niał na po­cząt­ku utwo­ru. Świa­ty Dic­ka, nie­za­leż­nie od tego, czy swo­je po­pę­ka­nie za­wdzię­cza­ją ja­kie­muś nar­ko­ty­ko­wi, ja­kiejś tech­no­lo­gii czy cho­ro­bie (sza­ło­wi) wie­lo­po­sta­cio­wo­ści cza­so­prze­strze­ni, mno­żą swo­je pseu­do­rze­czy­wi­sto­ści w przy­spie­szo­nym tem­pie, i w re­zul­ta­cie (np. w Trzech styg­ma­tach Pal­me­ra El­drit­cha […]) po­cząt­ko­wo da­ją­ce się jesz­cze od sie­bie od­dzie­lić po­zio­my ha­lu­cy­na­cji i rze­czy­wi­sto­ści sta­ją się w mia­rę lek­tu­ry cza­so­prze­strzen­nym la­bi­ryn­tem. Przy tym Dick po­ru­sza się nie­ustan­nie w ob­rę­bie ty­po­we­go ki­czu SF, się­ga­jąc do wy­pró­bo­wa­ne­go ar­se­na­łu środ­ków: mamy tu krzy­żów­kę lu­dzi i ro­bo­tów, eta­to­wych pro­ro­ków (pre­cogs), pola „psi” i „ESP”, in­ge­ren­cje mo­dy­fi­ku­ją­ce mózg oraz całe mnó­stwo rów­nie cu­dacz­nych wy­two­rów i zja­wisk. Kicz jest za­tem wszę­dzie w jego książ­kach obec­ny, jed­nak­że od cza­su do cza­su – tzn. w kil­ku po­wie­ściach – uda­je się Dic­ko­wi za­dzi­wia­ją­cy, mi­strzow­ski trik. Sto­su­je w nich bo­wiem – je­stem prze­ko­na­ny, że do­ko­nał tego od­kry­cia nie­świa­do­mie i nie­chcą­cy – nie­zwy­kle wy­ra­fi­no­wa­ną tak­ty­kę: po­słu­gu­je się mia­no­wi­cie ele­men­ta­mi ki­czu, tzn. owy­mi zde­ge­ne­ro­wa­ny­mi dro­bi­na­mi bę­dą­cy­mi nie­gdyś no­śni­ka­mi war­to­ści sa­kral­no-me­ta­fi­zycz­nych – w taki spo­sób, któ­ry pro­wa­dzi do stop­nio­we­go  z m a r t w y c h w s t a n i a  od daw­na mar­twej ta­jem­ni­cy me­ta­fi­zycz­nej. On, że tak po­wiem, kicz zwal­cza ki­czem, nie za­prze­cza mu, nie od­rzu­ca go, lecz bu­du­je z nie­go dra­bi­nę Ja­ku­bo­wą wzno­szą­cą się do strasz­li­we­go nie­ba, któ­re w toku tej ope­ra­cji prze­sta­je być wpraw­dzie or­to­dok­syj­nym nie­bem, i nie sta­je się też or­to­dok­syj­nym pie­kłem, ale te pię­trzą­ce się, ne­gu­ją­ce się na­wza­jem sfe­ry eg­zy­sten­cji zmu­sza­ją po­grze­ba­ną od wie­ków moc do zmar­twych­wsta­nia. Sło­wem, Dic­ko­wi uda­je się wnę­trze jar­marcz­nej budy prze­isto­czyć we wnę­trze świą­ty­ni – dzię­ki cze­mu jego czy­tel­nik może prze­żyć ka­thar­sis. Jest nie­zwy­kle trud­no ująć w spo­sób ana­li­tycz­ny środ­ki, któ­re mu to umoż­li­wia­ją. Ła­two na­to­miast stwier­dzić, że owo ka­thar­sis uspra­wie­dli­wia po­świę­ce­nie war­to­ści, co czy­tel­ni­ka na po­cząt­ku nie­wąt­pli­wie szo­ku­je. Nie mogę tego ese­ju po­świę­cić Dic­ko­wej me­to­dzie trans­sub­stan­cja­cji, ogra­ni­czę się więc tyl­ko do kil­ku spo­strze­żeń od­no­śnie do jego tour d’ad­res­se. Kicz SF za­wie­ra im­pli­ci­te obiet­ni­cę wszech­mo­cy. Ta wszech­moc jest bi­po­lar­nej na­tu­ry – jako wszech­moc zła (an­ty­uto­pij­nej pro­we­nien­cji) oraz do­bra (uto­pij­nej). W trak­cie swe­go roz­wo­ju SF zre­zy­gno­wa­ła z po­zy­tyw­nej wszech­mo­cy i od dłuż­sze­go już cza­su oku­pu­je bie­gun prze­ciw­ny – mak­sy­mal­ne­go czar­no­widz­twa. Bie­gun ten uczy­ni­ła stop­nio­wo swo­im głów­nym  p o l e m  g r y. Gdyż ko­niec świa­ta, ato­mo­wy sąd osta­tecz­ny, tech­no­lo­gicz­nie za­wi­nio­ne epi­de­mie, za­mar­z­nię­cie, glo­bal­na su­sza, kry­sta­li­za­cja, spło­nię­cie, za­to­pie­nie, zro­bo­ty­zo­wa­nie świa­ta itd., itp. w dzi­siej­szej SF nic już nie zna­czą. A nic nie zna­czą, po­nie­waż zo­sta­ły pod­da­ne ty­po­wej in­fla­cji, któ­ra escha­to­lo­gicz­ny lęk za­mie­ni­ła w przy­jem­ne dresz­cze. Bi­blio­te­ka SF, do­ty­czą­ca ago­nal­nych kon­wul­sji ludz­ko­ści, jaką po­sia­da każ­dy sza­nu­ją­cy się fan, jest więc po­nie­kąd rów­na ro­dem księ­go­zbio­ro­wi sza­chi­sty, al­bo­wiem ko­niec świa­ta ma wy­ka­zy­wać taką samą ele­gan­cję for­mal­ną jak do­brze prze­my­śla­ny gam­bit. Rze­mieśl­ni­cza obo­jęt­ność, z jaką pro­du­ku­je się ta­kie po­wie­ści, wy­da­je mi się bar­dzo smut­nym zja­wi­skiem. Są spe­cja­li­ści, któ­rzy za­szlach­to­wa­li ludz­kość już na trzy­dzie­ści zu­peł­nie róż­nych spo­so­bów i szu­ka­ją ko­lej­nych, no­wych me­tod mor­do­wa­nia, ty­leż pil­nie, co ze spo­koj­nym su­mie­niem. Struk­tu­ral­nie ta (apo­ka­lip­tycz­na) SF zrów­na­ła się przez to z po­wie­ścią kry­mi­nal­ną, a kul­tu­ral­nie upra­wia ni­hi­lizm li­kwi­du­ją­cy lęk – po­dług za­sa­dy di­mi­ni­shing re­turns[8]. Prze­strzeń na­wie­dzo­na przez kicz jest jak próż­nia, w któ­rej ołów i pió­ra spa­da­ją rów­nie szyb­ko. To rze­czy­wi­ście nie lada wy­czyn – przy­mu­sić w ta­kiej prze­strze­ni mar­twe war­to­ści me­ta­fi­zycz­ne do zmar­twych­wsta­nia. Nie moż­na twier­dzić, że Dick wy­mi­nął wszyst­kie czy­ha­ją­ce na nie­go pu­łap­ki. Na swo­im kon­cie wię­cej ma po­ra­żek niż zwy­cięstw, ale to te ostat­nie wy­zna­cza­ją ran­gę pi­sa­rza. Swo­je suk­ce­sy Dick za­wdzię­cza czy­sto in­tu­icyj­ne­mu spo­so­bo­wi po­stę­po­wa­nia. Tam, gdzie dla prze­cięt­nych au­to­rów SF pie­kiel­nym fun­da­men­tem kre­owa­nej przez nich eg­zy­sten­cji, ich zie­mią pło­ną­cą są po­rząd­ki i in­sty­tu­cje  s p o ł e c z n e, w pierw­szym rzę­dzie ty­ra­nie po­li­cyj­ne z wy­wo­dzą­cym się z Or­wel­low­skiej szko­ły pra­niem mó­zgów itd. – Dick wpro­wa­dza ka­te­go­rie  o n t o l o g i c z n e. Pry­mar­ne ka­te­go­rie on­to­lo­gicz­ne – prze­strzeń i czas – są Dic­ko­wy­mi na­rzę­dzia­mi tor­tur, któ­ry­mi po­słu­gu­je się z dużą bie­gło­ścią. W swo­ich po­wie­ściach sta­wia pri­ma fa­cie to­tal­nie bez­sen­sow­ne (al­bo­wiem peł­ne sprzecz­no­ści) hi­po­te­zy – od­no­śnie do świa­ta, któ­ry  z a r a z e m  jest de­ter­mi­ni­stycz­ny i in­de­ter­mi­ni­stycz­ny, od­no­śnie do świa­ta, w któ­rym prze­szłość, te­raź­niej­szość i przy­szłość na­wza­jem się po­że­ra­ją, od­no­śnie do świa­ta, w któ­rym moż­na być rów­no­cze­śnie mar­twym i ży­wym, itd. W pierw­szym świe­cie wsze­la­ko na­wet ja­sno­wi­dzo­wie oka­zu­ją się bez­sil­ni, nie są w sta­nie unik­nąć strasz­li­we­go koń­ca, któ­ry sami prze­wi­dzie­li: ich cu­dow­ny dar tyl­ko po­więk­sza ich mękę. W dru­gim świe­cie czas sta­je się du­szą­cym wę­żem La­oko­ona dla jego miesz­kań­ców. Trze­ci świat ucie­le­śnia przy­po­wieść o Czu­ang Cy, któ­ry obu­dziw­szy się, po­sta­wił słyn­ne py­ta­nie, czy jest on Czu­ang Cy, któ­ry do­pie­ro co śnił, że jest mo­ty­lem, czy też może jest mo­ty­lem, co wła­śnie śni, że jest Czu­ang Cy. Tech­no­lo­gicz­ne urze­czy­wist­nie­nie tak wy­ra­żo­ne­go pro­ble­mu on­to­lo­gicz­ne­go, któ­ry od nie­pa­mięt­nych cza­sów za­przą­tał fi­lo­zo­fów – i zna­ny jest jako spór su­biek­ty­wi­stów z obiek­ty­wi­sta­mi – może być cał­kiem za­sad­nie roz­pa­try­wa­ne jako po­waż­ny pro­blem (bar­dzo od­le­głej) przy­szło­ści, a nie tyl­ko jako za­gad­nie­nie czy­sto abs­trak­cyj­ne. Po­pu­lar­na opi­nia, zgod­nie z któ­rą tech­no­lo­gicz­ne po­czy­na­nia ni­g­dy bez­po­śred­nio nie prze­ło­żą się na pro­ble­ma­ty­kę fi­lo­zo­ficz­ną, jest ilu­zją, spo­wo­do­wa­ną przez re­la­tyw­nie krót­ki czas trwa­nia epo­ki tech­nicz­nej. W roku 1963 w mo­jej Sum­ma tech­no­lo­giae roz­trzą­sa­łem ten pro­blem dys­kur­syw­nie (w roz­dzia­le Fan­to­mo­lo­gia). Jed­nym z moż­li­wych roz­wią­zań pro­duk­cji syn­te­tycz­nej rze­czy­wi­sto­ści jest „otor­bie­nie” świa­do­mo­ści po­przez pod­łą­cze­nie mó­zgu de­li­kwen­ta do apa­ra­tu­ry przy­po­mi­na­ją­cej kom­pu­ter w ana­lo­gicz­ny spo­sób, tzn. ze sprzę­że­niem zwrot­nym, jak po­łą­czo­ny jest nor­mal­nie, za po­mo­cą zmy­słów i po­łą­czeń ner­wo­wych, w re­al­nym świe­cie. Naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­ce py­ta­nie brzmi: czy czło­wiek tak fan­to­ma­tycz­nie uwię­zio­ny zdo­ła od­gad­nąć praw­dzi­wy stan rze­czy, tzn. czy po­tra­fi od­róż­nić świat sy­mu­lo­wa­ny przez ma­szy­nę od świa­ta re­al­ne­go – za po­mo­cą do­wol­nie prze­pro­wa­dzo­nych eks­pe­ry­men­tów. Z lo­gicz­ne­go i em­pi­rycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia wy­da­je się nie­moż­li­we po­sta­wie­nie wła­ści­wej dia­gno­zy, je­śli tyl­ko pro­gram ma­szy­ny jest wy­star­cza­ją­co za­awan­so­wa­ny. W cy­wi­li­za­cji, któ­ra dys­po­nu­je taką fan­to­ma­tycz­ną tech­ni­ką, skut­kiem mógł­by być mind­na­ping, ale ist­nia­ło­by też za­pew­ne wie­le ro­dza­jów le­gal­ne­go wy­ko­rzy­sta­nia me­tod umoż­li­wia­ją­cych re­al­ne prze­ży­wa­nie wszyst­kie­go, co daje się za­pro­gra­mo­wać – a po­nie­waż nie wy­stę­pu­ją tu­taj żad­ne za­sad­ni­cze prze­szko­dy, w przy­pad­ku czło­wie­ka sfan­to­ma­ty­zo­wa­ne­go mo­gło­by się tedy urze­czy­wist­nić na­wet to, co kon­trem­pi­rycz­ne (mógł­by więc su­biek­tyw­nie prze­ży­wać do­wol­ne me­ta­mor­fo­zy cia­ła itp.). U Dic­ka znaj­dzie­my w Ubi­ku be­le­try­stycz­ny wa­riant po­dob­ne­go pro­jek­tu. Cho­dzi mia­no­wi­cie o me­to­dę bio­tech­nicz­ną, któ­ra przez to jest skom­pli­ko­wa­na, że po­zwa­la na utrzy­my­wa­nie ko­na­ją­cych w spe­cy­ficz­nym sta­nie mię­dzy ży­ciem a śmier­cią (hal­fli­fe). Dick pro­wa­dzi z czy­tel­ni­kiem praw­dzi­wie okrut­ną grę, w któ­rej do koń­ca nie wia­do­mo, kto z bo­ha­te­rów tkwi w owym hal­fli­fe, a kto za­miesz­ku­je zwy­kłą rze­czy­wi­stość; ak­cja to­czy się zyg­za­ko­wa­to, z na­stę­pu­ją­cy­mi po so­bie wy­chy­le­nia­mi dia­gnoz, do cze­go Dick do­kła­da jesz­cze ma­ka­brycz­ne efek­ty „roz­luź­nia­nia świa­ta” i sko­ko­wą re­gre­sję cza­su. Po­dob­ne po­my­sły były już w SF, ale nie tak mi­strzow­sko, po­ry­wa­ją­co po­pro­wa­dzo­ne; zwłasz­cza po­sta­cie, ich za­cho­wa­nia przed­sta­wia Dick pod wzglę­dem psy­cho­lo­gicz­nym bez­błęd­nie. Próg, któ­ry od­dzie­la po­wieść przy­go­do­wą od li­te­ra­tu­ry bez do­dat­ko­wych okre­śleń, zo­stał więc w Ubi­ku prze­kro­czo­ny, co po­sta­ram się po­ni­żej nie­co do­kład­niej uza­sad­nić. Te­raz chciał­bym przejść do roz­pa­trze­nia prze­sła­nia, ja­kie, jed­no­znacz­ne w tre­ści, roz­ma­ite w be­le­try­stycz­nym upo­sta­cio­wa­niu, prze­ka­zu­je nam sze­reg Dic­ko­wych po­wie­ści. Otóż zda­je się, że za­mie­rza w nich udo­wod­nić praw­dzi­wość rów­na­nia: je­ste­śmy – je­ste­śmy zgu­bie­ni – albo po­tę­pie­ni, przy czym owo rów­na­nie ma się od­no­sić do wszyst­kich świa­tów,  t a k ż e  n i e m o ż l i w y c h. Jego po­wie­ści są na­stęp­stwa­mi on­to­lo­gicz­no-pe­sy­mi­stycz­ne­go spe­ku­lo­wa­nia na te­mat tego, jak zmie­nił­by się los czło­wie­ka, gdy­by były moż­li­we to­tal­ne prze­wro­ty w ba­zo­wych ka­te­go­riach eg­zy­sten­cji (np., o czym była już mowa, w sys­te­mie cza­so­prze­strze­ni, w re­la­cji mię­dzy snem a jawą itd.). Re­zul­tat, po­wia­da Dick, jest o tyle taki sam, że te prze­kształ­ce­nia, spo­wo­do­wa­ne bio­tech­ni­ka­mi czy nar­ko­ty­ka­mi (jak w Pal­me­rze El­drit­chu), mogą tyl­ko po­gor­szyć fa­tal­ność ziem­skiej eg­zy­sten­cji. Im po­tęż­niej­sza tech­no­lo­gicz­no-cy­wi­li­za­cyj­na in­no­wa­cja, tym bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce – we­dług Dic­ka – są jej kon­se­kwen­cje. W So­lar Lot­te­ry, swo­jej pierw­szej więk­szej po­wie­ści, Dick nie usi­ło­wał jesz­cze  t o t a l n i e  zdru­zgo­tać fun­da­men­tów ist­nie­nia, a tyl­ko nie­śmia­ło wy­pró­bo­wy­wał nową tech­ni­kę spo­łecz­ną, któ­ra da­wa­ła wszyst­kim lu­dziom pra­wo do spra­wo­wa­nia wła­dzy: prze­ję­cie wła­dzy do­ko­nu­je się w jego po­wie­ści dro­gą po­wszech­nej lo­te­rii – skut­kiem jest, jak moż­na było tego ocze­ki­wać, nowy ro­dzaj bie­dy i nie­rów­no­ści. Tak więc Dic­ko­wa re­zy­gna­cja z lo­gi­ki i przy­czy­no­wo­ści ma swój do­bry po­wód; po­ka­zu­je mia­no­wi­cie, że rów­nież w wa­rian­tach bytu, któ­re na­ru­sza­ją przy­czy­no­wość i lo­gi­kę, tkwi  i n w a r i a n t  udrę­ki i nie­szczę­ścia. Moż­na by na­wet na­zwać Dic­ka per­wer­syj­nym apo­lo­ge­tą po­stę­pu, po­nie­waż łą­czy on  n i e o g r a n i c z o n y  o p t y m i z m  w ob­sza­rze tego, co in­stru­men­tal­nie da­ją­ce się urze­czy­wist­nić, z  b e z d e n n y m  p e s y m i z m e m  w za­kre­sie kon­se­kwen­cji i ludz­kie­go wy­mia­ru ta­kie­go cy­wi­li­za­cyj­ne­go po­stę­pu. Jego po­wie­ści są fan­ta­stycz­ną be­le­try­sty­ką, ale le­żą­ca u ich pod­staw wi­zja świa­ta nie jest fan­ta­zją. Dick zda­je się prze­wi­dy­wać na­dej­ście epo­ki, w któ­rej abs­trak­cyj­ne i gór­ne dy­le­ma­ty fi­lo­zo­fii uni­wer­sy­tec­kiej zej­dą na uli­cę i przy­mu­szą każ­de­go prze­chod­nia, żeby roz­wią­zał, sam dla sie­bie, kło­po­tli­wą an­ty­no­mię obiek­tyw­ne – su­biek­tyw­ne, gdyż sta­nie się to dla nie­go, dla jego ży­cia, nie­zwy­kle waż­ne. Swo­imi pre­cogs, cold-packs, pen­fields itd. mówi nam: „Na­wet je­śli zdo­ła­cie urze­czy­wist­nić to, co nie­moż­li­we, nie zła­go­dzi to wa­szej mi­ze­rii ani na jotę”.

Bo­ha­te­ro­wie Dic­ka są uwi­kła­ni w wal­kę nie tyl­ko o ży­cie, lecz rów­nież o oca­le­nie ba­zo­wych ka­te­go­rii bytu. W grun­cie rze­czy są z góry ska­za­ni na nie­po­wo­dze­nie. Nie­któ­rzy oka­zu­ją bier­ność – ni­czym Hiob, któ­ry spo­koj­nie ocze­ki­wał tego, co mia­ło na­dejść, gdyż przy­da­rzy­ło mu się już wszyst­ko, co może się przy­da­rzyć czło­wie­ko­wi. Inni są po­tęż­ny­mi, prą­cy­mi do wła­dzy za­pa­śni­ka­mi; jesz­cze inni – ma­ły­mi, ale też i ma­łost­ko­wy­mi ludź­mi, urzęd­ni­ka­mi, pra­cow­ni­ka­mi. Wszyst­kie swo­je zwo­dli­we świa­ty za­lud­nia Dick współ­cze­sny­mi Ame­ry­ka­na­mi. Być może wła­śnie dla­te­go po­sta­cie z jego po­wie­ści spra­wia­ją wra­że­nie tak ży­wych i au­ten­tycz­nych – po­mię­dzy nimi a ota­cza­ją­cym ich świa­tem po­wsta­je bo­wiem sprzę­że­nie zwrot­ne: au­ten­tycz­ność tych po­sta­ci uwie­rzy­tel­nia fan­ta­stycz­ne tło, i na od­wrót – ta­kie tło spra­wia, że nor­mal­ni lu­dzie wy­da­ją się nad­zwy­czaj wy­ra­zi­ści i z ży­cia wzię­ci. Bo­ha­te­ro­wie Dic­ka w trak­cie apo­ka­lip­tycz­nie na­ra­sta­ją­cej ak­cji nie sta­ją się więk­si; oni tyl­ko wy­da­ją się więk­si – czy też bar­dziej ludz­cy – przez fakt, że świat wo­kół nich sta­je się co­raz bar­dziej nie­ludz­ki (tzn. bar­dziej nie­po­ję­ty dla ludz­kie­go ro­zu­mu). By­wa­ją mo­men­ty, w któ­rych przy­po­mi­na­ją bo­ha­te­rów tra­ge­dii. Tra­ge­dia w grec­kim ro­zu­mie­niu jest nie­uchron­ną klę­ską, roz­po­rzą­dza­ją­cą kil­ko­ma tak­ty­ka­mi za­gła­dy. Nie­któ­re spo­śród nich, je­śli po nie się­gnąć, po­zwa­la­ją oca­lić sym­bo­licz­nie ja­kąś za­ko­twi­czo­ną w im­pon­de­ra­bi­liach war­tość. Dla bo­ha­te­rów Dic­ka mi­łość do ko­bie­ty albo po­dob­ne, rów­nie ludz­kie uczu­cie jest taką wła­śnie za­słu­gu­ją­cą na ura­to­wa­nie war­to­ścią, któ­rą na­le­ży chro­nić aż do koń­ca, na­wet je­śli świat leży w gru­zach. Oni są ostat­ni­mi wy­spa­mi umy­sło­we­go zdro­wia w świe­cie, któ­ry zwa­rio­wał; w świe­cie ata­ku­ją­cym ich za po­mo­cą przed­mio­tów, któ­re utra­ci­ły pier­wot­ne funk­cje i sta­ły się przez to na­rzę­dzia­mi tor­tur; przed­mio­tów po­cho­dzą­cych z ob­sza­ru naj­try­wial­niej­szych dóbr kon­sump­cyj­nych i za­cho­wu­ją­cych się, jak­by je coś opę­ta­ło (ma­gne­to­fon, pusz­ka sprayu), co wzmac­nia osta­tecz­ny efekt. Dick wi­kła bo­ha­te­rów w ukła­dy z po­two­ra­mi, któ­re jed­nak nie są żad­ny­mi BEMs (bug eyed mon­ster – kicz wcie­lo­ny), po­nie­waż przy­dał im rysu gro­te­sko­wo-dra­ma­tycz­nej god­no­ści – szpet­ne­go i przez to udrę­czo­ne­go stwo­rze­nia. Na przy­kła­dzie ta­kich po­two­rów (jed­nym z nich jest Pal­mer El­dritch) wi­dać, w jaki spo­sób Dick prze­zwy­cię­ża kicz: oży­wia ma­ka­brycz­ny i pry­mi­tyw­ny wzo­rzec, do­da­jąc doń odro­bi­nę kru­chej ludz­kiej na­tu­ry – czę­sto wy­ko­rzy­stu­je do tego celu ka­lec­two bo­ha­te­ra. W Ubi­ku spa­zma­tycz­ny świat przy­po­mi­na zdzi­cza­łą, po­bu­dza­ną do usta­wicz­nej „cza­so­wej” eks­plo­zji i im­plo­zji, po­że­ra­ją­cą samą sie­bie wolę Scho­pen­hau­era. Na­wia­sem mó­wiąc, w po­rów­na­niu z czar­nym pe­sy­mi­zmem Dic­ka świa­to­po­gląd Scho­pen­hau­era wy­da­wać się może ja­sną ra­do­ścią ży­cia; al­bo­wiem we­dług Dic­ka nasz świat jest  n a j l e p s z y m  s p o ś r ó d  w s z y s t k i c h  z ł y c h  ś w i a t ó w,  a  i n n y c h  w  o g ó l e  n i e  m a. Po­dług Dic­ka je­ste­śmy wszę­dzie prze­klę­ci, na­wet tam, do­kąd nie po­tra­fi­my do­trzeć. Po­wie­dział kie­dyś, że nie uwa­ża się za bez­gra­nicz­ne­go pe­sy­mi­stę. Może więc, cho­ciaż świa­dom jest bez­sil­no­ści ro­zu­mu w Ko­smo­sie, nie wy­cią­ga z tej sy­tu­acji ni­hi­li­stycz­ne­go wnio­sku, dla­te­go że nie przy­pi­su­je ludz­kie­mu cier­pie­niu wy­łącz­nie ne­ga­tyw­nej war­to­ści, ale to już moja pry­wat­na spe­ku­la­cja[9].

Dic­ko­we pla­ne­ty, ga­lak­ty­ki, lu­dzie, dzie­ci, po­two­ry, win­dy i lo­dów­ki są zna­ka­mi ję­zy­ka, któ­re do­wol­nie wy­mie­sza­ne, za­wsze za­sty­gną w tę samą for­mę ostrze­gaw­cze­go sy­gna­łu. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że jego po­wie­ści – na­wet naj­lep­sze, jak Ubik – są bez­błęd­ny­mi, mi­strzow­ski­mi dzie­ła­mi. Wierzch­nia war­stwa jego fa­buł wy­da­je mi się cza­sem moc­no pro­stac­ka, su­ro­wa, co za­pew­ne ma zwią­zek z wszech­obec­no­ścią ki­czu. Wolę to, co ma do po­wie­dze­nia w roz­dzia­le, niż to, co uka­zu­je kon­kret­na stro­na, i dla­te­go jego dzie­ło przy­mu­sza mnie do szyb­kiej lek­tu­ry, gdyż je­śli do­strze­ga się szcze­gó­ły, za­uwa­ża się też przy tym nie­jed­ną nie­do­rzecz­ność – to tro­chę tak, jak­by oglą­dać ob­raz im­pre­sjo­ni­sty ze zbyt bli­skiej od­le­gło­ści. Dick nie jest w sta­nie okieł­znać de­fi­ni­tyw­nie ki­czu, czę­sto bu­du­je zeń ra­czej pan­de­mo­nium, po­zwa­la­jąc mu się „z sie­bie” wy­sza­leć i roz­ła­do­wać. Jego me­ta­fi­zy­ka wie­lo­krot­nie ze­śli­zgu­je się w kie­run­ku ta­niej cyr­ko­wej sztucz­ki. Jego pro­zie za­gra­ża­ją wy­bu­ja­łe prze­ro­sty, zwłasz­cza wte­dy, gdy prze­ra­dza się ona w dłu­gie se­kwen­cje fan­ta­sma­go­ryj­nych dzi­wo­lą­gów, sta­jąc się wy­po­wie­dzią po­zba­wio­ną ja­kiej­kol­wiek bo­daj funk­cji. Jest też skłon­ny tak da­le­ce wdzie­rać się w wy­my­ślo­ną przez sie­bie mon­stru­al­ność, że w kon­se­kwen­cji po­wsta­je z tego in­wer­sja efek­tów: co mia­ło bu­dzić strach, wy­da­je się nie­kie­dy tyl­ko śmiesz­ne, ba, na­wet głu­pa­we.

Na tym prze­ry­wa­my oma­wia­nie  i m m a n e n t n y c h  wła­ści­wo­ści Dic­ko­wej twór­czo­ści, by przejść do jej aspek­tu so­cjo­lo­gicz­ne­go. Śro­do­wi­sko SF nie po­tra­fi­ło od­róż­nić od sie­bie dwóch za­sad­ni­czo róż­nych ty­pów dzieł, któ­re uj­rza­ły w nim świa­tło dzien­ne. Śro­do­wi­sko to nie było w sta­nie od­dzie­lić jed­no­znacz­nie i wy­raź­nie tego, co ar­ty­stycz­nie ści­śnię­te w sens u ta­kie­go Dic­ka, od tego, co bez­sen­sow­nie roz­pa­da­ją­ce się u van Vog­ta. W ja­kimś wyż­szym sen­sie ty­tuł taki jak The World of A na­le­ży się Dic­ko­wi, a nie van Vog­to­wi, cho­ciaż to on na­pi­sał tę książ­kę: ale tyl­ko w przy­pad­ku Dic­ka moż­na by mó­wić o nie­ary­sto­te­licz­nej li­ry­ce, gdy tym­cza­sem to mia­no, bez żad­ne­go uza­sad­nie­nia, przy­lgnę­ło do po­wie­ści van Vog­ta. Śro­do­wi­sko SF nie jest w swym dzia­ła­niu w żad­nym ra­zie cha­otycz­ne: po­słusz­ne obo­wią­zu­ją­cym w nim pra­wi­dło­wo­ściom, wy­wyż­sza to, co bzdur­ne, a ścią­ga w dół to, co war­to­ścio­we, aż się jed­no i dru­gie spo­ty­ka w pół dro­gi – na po­zio­mie nic nie zna­czą­cej drob­ni­cy. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że Dick nie zo­stał w SF oce­nio­ny od­po­wied­nio do swo­ich za­sług. Roz­po­zna­no wpraw­dzie war­tość roz­ryw­ko­wą jego po­wie­ści, a je­den z naj­lep­szych kry­ty­ków, ja­kich SF po­sia­da, Da­mon Kni­ght, wspo­mniał rów­nież o ka­ry­ka­tu­rze ota­cza­ją­cej nas rze­czy­wi­sto­ści, gdy re­cen­zo­wał (w „Se­arch of Won­der”) So­lar Lot­te­ry i kil­ka in­nych po­wie­ści Dic­ka. Ale to już było wszyst­ko, cze­go au­tor do­wie­dział się na swój te­mat. Nikt nie za­uwa­żył, że jego „dzi­ki roz­wój” wy­ka­zu­je ude­rza­ją­ce, tre­ścio­we i for­mal­ne, po­do­bień­stwa do do­ko­nań li­te­ra­tu­ry wy­so­kiej. Pod wzglę­dem pro­ble­mo­wym po­wie­ści Dic­ka na­le­żą do tego kie­run­ku li­te­ra­tu­ry, któ­ry bada zie­mię ni­czy­ją po­mię­dzy by­tem a ni­co­ścią – w dwo­ja­kim sen­sie. Po pierw­sze, Dic­ko­we po­wie­ści moż­na za­li­czyć do pro­zy, któ­ra two­rzy dzi­siaj tak zwa­ną li­te­ra­tu­rę „tego, co fa­kul­ta­tyw­ne”, lub „tego, co moż­li­we”. Ta eks­pe­ry­men­tal­na pro­za sta­ra się zba­dać le­żą­ce odło­giem, uta­jo­ne, nie­tknię­te, tzn. nie­urze­czy­wist­nio­ne po­ten­cje ludz­kie­go ist­nie­nia – głów­nie w aspek­cie psy­cho­lo­gicz­nym. Źró­dła tej pro­zy moż­na zna­leźć m.in. u Mu­si­la w jego Czło­wie­ku bez wła­ści­wo­ści: wła­ści­wo­ści są do czło­wie­ka nie­ja­ko przy­cze­pia­ne przez ze­wnętrz­ne, przy­pad­ko­we ma­ni­fe­sta­cje świa­ta, w wy­ni­ku cze­go po­zo­sta­je on pod wzglę­dem du­cho­wym wła­śnie – bez wła­ści­wo­ści; in­nej tak­ty­ki pró­bo­wał Rob­be-Gril­let, np. w swo­im Le Voy­eur; ta pro­za, któ­ra zda­je się kie­ro­wać mot­tem Quod au­tem po­test esse to­ta­li­ter ali­ter (a któ­rą w Pol­sce re­pre­zen­tu­je Mia­zga J. An­drze­jew­skie­go – utwór po czę­ści zo­stał na­pi­sa­ny w try­bie przy­pusz­cza­ją­cym cza­su przy­szłe­go, czy­li opi­su­je to, co fa­kul­ta­tyw­nie mo­gło się zda­rzyć, a nie to, co w ko­niecz­ny spo­sób się wy­da­rzy­ło), ma swo­ją pa­ra­le­lę w twór­czo­ści Dic­ka. Wy­szedł on mia­no­wi­cie od ty­po­we­go dla SF wzor­ca świa­tów rów­no­le­głych (li­nie świa­ta), jed­nak­że tam, gdzie ów mo­tyw przez część au­to­rów SF, któ­rzy w swym spo­so­bie po­stę­po­wa­nia przy­po­mi­na­ją wa­lec dro­go­wy, zo­stał spłasz­czo­ny do nie­zno­śne­go ki­czu, tam Dick po­tra­fił, pod wzglę­dem struk­tu­ral­nym, pro­ble­ma­ty­kę po­cho­dzą­cą z ta­kiej in­spi­ra­cji pod­nieść na od­po­wied­ni po­ziom zło­żo­no­ści. Jest tedy w ob­sza­rze SF ory­gi­nal­nym re­pre­zen­tan­tem li­te­ra­tu­ry „tego, co fa­kul­ta­tyw­ne” – sze­ro­ki te­mat, któ­re­go tu­taj wszak­że nie mogę oma­wiać.

Po dru­gie, moż­na w związ­ku z Dic­kiem po­my­śleć o ta­kich au­to­rach jak Bec­kett, a to za spra­wą nie­zdro­wej cie­ka­wo­ści, któ­rą obaj prze­ja­wia­ją wzglę­dem śmier­ci, lub, le­piej po­wie­dziaw­szy, wo­bec tego kie­run­ku ży­cia, któ­ry zbli­ża się aprok­sy­ma­tyw­nie do koń­ca. Bec­kett za­do­wa­la się na­tu­ral­ny­mi pro­ce­sa­mi, któ­re uśmier­ca­ją czło­wie­ka od we­wnątrz po­wo­li i nie­ustan­nie (sta­rze­nie się, ka­lec­two itd.). Dick od­da­je się roz­le­glej­szym do­cie­ka­niom, zgod­nie z re­gu­ła­mi ga­tun­ku, w któ­rym pra­cu­je. O jego teo­rii hal­fli­fe da­ło­by się po­wie­dzieć bar­dzo wie­le in­te­re­su­ją­cych rze­czy (nie jako o głę­bo­ko prze­my­śla­nej, em­pi­rycz­nej hi­po­te­zie, lecz jako od­mia­nie fan­ta­stycz­no-on­to­lo­gicz­ne­go spe­ku­lo­wa­nia), tyle że, zno­wu, nie mogę się te­raz wda­wać w eg­ze­ge­zę zde­sa­kra­li­zo­wa­nej escha­to­lo­gii (zob. jed­nak aneks).

Prze­pro­wa­dzi­li­śmy obie te pa­ra­le­le, żeby wy­ka­zać, że za­mknię­ty w get­cie ob­szar twór­czo­ści tra­ci z po­wo­du wła­snej izo­la­cji. Tego ro­dza­ju rów­no­le­głe pro­ce­sy roz­wo­jo­we nie są bo­wiem przy­pad­ko­wy­mi ko­in­cy­den­cja­mi. Tym, co się w nich od­zwier­cie­dla, jest duch cza­su, jed­nak­że SF zna tyl­ko szyb­ko prze­mi­ja­ją­ce mody.

Spe­cy­fi­ka Dic­ko­we­go dzie­ła rzu­ca ja­skra­we świa­tło na sto­sun­ki, ja­kie pa­nu­ją w śro­do­wi­sku SF. Wszyst­kie utwo­ry SF  m u s z ą  wy­wie­rać na czy­tel­ni­ku wra­że­nie, że są  ł a t w e  do stra­wie­nia, co w przy­pad­ku li­te­ra­tu­ry roz­ryw­ko­wej jest wy­mo­giem oczy­wi­stym; utwo­ry SF, przed któ­ry­mi pada na ko­la­na dwu­stu lau­re­atów No­bla w dzie­dzi­nie fi­zy­ki, są na ryn­ku SF bez­war­to­ścio­we, je­śli ko­niecz­nie po­trzeb­ną prze­słan­ką ta­kie­go uwiel­bie­nia jest mi­ni­mum wie­dzy. Prze­to naj­le­piej, kie­dy książ­ki SF nie za­wie­ra­ją w ogó­le  ż a d n e g o  głęb­sze­go sen­su – ani w ob­sza­rze tego, co fi­zy­kal­ne, ani tego, co me­ta­fi­zycz­ne. Je­śli jed­nak au­tor ja­kiś sens w swo­jej książ­ce prze­my­ca, to co naj­wy­żej taki, któ­ry  n i e  p r z e s z k a d z a  ocię­ża­łe­mu i wy­god­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi, w prze­ciw­nym bo­wiem ra­zie ów wiel­ce sza­now­ny czło­wiek prze­rwie lek­tu­rę z bó­lem gło­wy[10]. Głęb­szy sens jest za­tem do­pusz­czal­ny, ale wy­łącz­nie wte­dy, je­śli jest nie­szko­dli­wy, tzn. je­że­li moż­na go pod­czas czy­ta­nia cał­ko­wi­cie po­mi­nąć. Pro­blem daje się też zo­bra­zo­wać za po­mo­cą na­stę­pu­ją­cej aneg­do­ty. Gdy na masz­tach sto­ją­ce­go w por­cie stat­ku po­ja­wią się ko­lo­ro­we cho­rą­giew­ki, dziec­ko na brze­gu sko­ja­rzy je z we­so­łą za­ba­wą i może szcze­rze ucie­szy się ich wi­do­kiem, jed­nak­że do­ro­sły roz­po­zna te cho­rą­giew­ki jako ję­zyk ko­do­wy i może na­wet bę­dzie wie­dział, że in­for­mu­ją o za­ra­zie, któ­ra wy­bu­chła na po­kła­dzie. Otóż czy­tel­ni­cy SF są jak dziec­ko z aneg­do­ty, nie jak do­ro­śli.

Ki­czo­wa­tość ze­wnętrz­nej war­stwy po­zwa­la Dic­ko­wym po­wie­ściom prze­trwać w śro­do­wi­sku SF. By­naj­mniej nie twier­dzę, że Dick jest Ma­chia­vel­lim SF, któ­ry po­słu­gu­je się ki­czem SF jako per­fid­nie prze­my­śla­nym ka­mu­fla­żem, umoż­li­wia­ją­cym mu oszu­ki­wa­nie swo­ich czy­tel­ni­ków (po­nie­waż wrę­cza im  z ł o t o, ofe­ru­jąc rze­ko­mo  b l a s z a n e  o z d o b y).

Są­dzę ra­czej, że Dick pra­cu­je in­tu­icyj­nie i na­wet nie wie, jaką za­ba­wę w cho­wa­ne­go pro­wa­dzi z czy­tel­ni­ka­mi. Za­uważ­my róż­ni­cę mię­dzy ar­ty­stą a rze­mieśl­ni­kiem: ar­ty­sta, wy­ra­sta­jąc w okre­ślo­nym oto­cze­niu, czer­pie z nie­go ele­men­ty, któ­re słu­żą mu jako  ś r o d k i  e k s p r e s j i   wy­kład­ni­ki na­pięć, ja­kim pod­le­ga jego oso­bo­wość. Rze­mieśl­nik na­to­miast jest pro­du­cen­tem przed­mio­tów, na któ­re ist­nie­je za­po­trze­bo­wa­nie i któ­re na­uczył się wy­ko­ny­wać – we­dług wzo­rów, ja­kie cie­szą się naj­więk­szą po­pu­lar­no­ścią. SF jest w 98 pro­cen­tach rze­mio­słem, a jej au­to­rzy są wy­rob­ni­ka­mi, któ­rzy mu­szą do­sto­so­wać się do po­py­tu. Pra­wie każ­dy ar­ty­sta może stać się rze­mieśl­ni­kiem, je­śli zdła­wi swój we­wnętrz­ny głos – albo je­śli taki głos w ogó­le się w nim nie ode­zwie. Ph. K. Dick przez dłu­gi czas był  t y l k o  rze­mieśl­ni­kiem, i to zręcz­nym, gdyż po­tra­fił do­star­czyć to­war, któ­ry znaj­do­wał na­tych­mia­sto­wy zbyt. Stop­nio­wo jed­nak za­czął – zno­wu od­wo­łam się do me­ta­for – słu­chać owe­go we­wnętrz­ne­go gło­su i cho­ciaż wciąż po­słu­gi­wał się ele­men­ta­mi, ja­kie pod­su­wa­ła mu SF, za­czął ukła­dać z nich wła­sne wzo­ry. To, co po­wie­dzia­łem, nie­ko­niecz­nie musi być uzna­ne za je­dy­nie słusz­ną wy­kład­nię. Po­wsta­ła ona bo­wiem, jak to zwy­kle w ta­kich przy­pad­kach, w wy­ni­ku swo­istej krzy­żów­ki tego, co znaj­du­je się w czy­ta­nym utwo­rze, oraz tego, co ja jako czy­tel­nik po­tra­fię z da­nym ma­te­ria­łem zro­bić. Nie ule­ga żad­nej wąt­pli­wo­ści fakt, że Dick skła­do­wy­mi ki­czu usi­łu­je wy­ra­zić me­ta­fi­zy­kę, któ­ra jest nad­zwy­czaj czar­nej na­tu­ry i któ­ra au­ten­tycz­nie od­zwier­cie­dla stan jego umy­słu – wo­bec świa­ta. Lo­gicz­na, stu­pro­cen­to­wo pew­na, jed­no­znacz­na re­kon­struk­cja głę­bo­kich struk­tur se­man­tycz­nych ja­kie­goś za­wi­łe­go dzie­ła jest nie­moż­li­wa, po­nie­waż nie ist­nie­je dys­kur­syw­na se­kwen­cja zdań, do któ­rej bez resz­ty moż­na zre­du­ko­wać dzie­ło sztu­ki. I tak musi być, bo gdy­by było ina­czej, to owo dzie­ło by­ło­by tym sa­mym cał­ko­wi­cie zbęd­ne, po co bo­wiem skom­pli­ko­wa­ne i nie­ja­sne wy­wo­dy na ja­kiś te­mat, sko­ro moż­na je sfor­mu­ło­wać rów­nie do­brze w spo­sób ja­sny i pro­sty? Co daje się po­wie­dzieć krót­ko i wy­raź­nie, tego nie ma prze­cież po­trze­by ar­ty­ku­ło­wać roz­wle­kle i nie­wy­raź­nie. Wła­śnie dla­te­go każ­de au­ten­tycz­ne dzie­ło sztu­ki ma swo­je głę­bie, a z ko­lei fakt, że ta­kie dzie­ło sztu­ki jest dla na­stęp­nych po­ko­leń czy­tel­ni­ków zro­zu­mia­łą wy­po­wie­dzią na te­mat bytu, cho­ciaż w spo­łe­czeń­stwie, w kul­tu­rze, w ży­ciu za­cho­dzą nie­ustan­ne zmia­ny, do­wo­dzi, że nie­prze­mi­jal­ne war­to­ści ar­cy­dzie­ła tkwią w jego se­man­tycz­nej pla­stycz­no­ści. Z ja­skra­wych klisz ki­czu, spo­za któ­rych u każ­de­go rze­mieśl­ni­ka SF zie­je strasz­li­wa pust­ka, Dick stwo­rzył apa­ra­tu­rę sy­gna­ło­wą, czy­li ję­zyk, tak jak ktoś, kto z roz­rzu­co­nych ko­lo­ro­wych cho­rą­gie­wek ukła­da so­bie wła­sny kod sy­gna­li­za­cyj­ny. Kry­ty­ka SF mo­gła Dic­ko­wi po­móc w gro­ma­dze­niu tych ko­lo­ro­wych cho­rą­gie­wek, ale już nie w bu­do­wa­niu z tego su­row­ca zna­czą­cych ca­ło­ści – po­nie­waż swo­ją prak­ty­ką za­prze­cza ist­nie­niu se­man­tycz­nej głę­bi. Naj­wraż­liw­si spo­śród czy­tel­ni­ków SF czu­ją, że Dick jest „inny”, tyl­ko nie po­tra­fią tego wra­że­nia wy­raź­nie wy­ar­ty­ku­ło­wać.

Dick do­sto­so­wał się do śro­do­wi­ska SF – co mia­ło za­rów­no po­zy­tyw­ne, jak i ne­ga­tyw­ne skut­ki. Wy­na­lazł me­to­dę umoż­li­wia­ją­cą wy­ra­że­nie środ­ka­mi ki­czu tego, co wszel­ki kicz trans­cen­du­je. Nie po­tra­fił się jed­nak do koń­ca obro­nić przed szko­dli­wym od­dzia­ły­wa­niem tego nie­zwy­kle tru­ją­ce­go su­row­ca. Naj­wy­raź­niej bra­ko­wa­ło mu wni­kli­wej, wy­czer­pu­ją­cej i rze­czo­wej kry­ty­ki. Kry­tycz­ne książ­ki Bli­sha i Kni­gh­ta są wy­jąt­kiem od re­gu­ły; wy­da­na w 1970 roku pra­ca Lun­dwal­la nie jest już jed­nak ani kry­ty­ką, ani mo­no­gra­fią, lecz ra­czej prze­wod­ni­kiem po pro­win­cjach SF. Ale grzech Bli­sha i Kni­gh­ta, nie­win­ny zresz­tą, po­le­ga na tym, że obaj omó­wi­li po pro­stu bie­żą­cą pro­duk­cję SF, czy­li ob­da­rzy­li swo­ją uwa­gą  w s z y s t k i c h  a u t o r ó w  bez wy­jąt­ku. Ne­ga­tyw­ne, ba, miaż­dżą­ce kry­ty­ki li­te­rac­kiej tan­de­ty, ja­kie pi­sał Kni­ght, są jed­nak, bio­rąc pod uwa­gę ich roz­mia­ry i szcze­gó­ło­wość, zu­peł­nie zbęd­ne, po­nie­waż au­to­rom cym­ba­łom i tak nie spo­sób po­móc, a pu­blicz­no­ści, jako się rze­kło, ta­kie kry­tycz­ne dys­kwa­li­fi­ka­cje nic a nic nie ob­cho­dzą.

W li­te­ra­tu­rze nie ma rów­no­upraw­nie­nia; wy­rob­ni­ków moż­na od­pra­wić jed­nym zda­niem, cza­sem wy­star­czy po­gar­dli­we mil­cze­nie, na­to­miast obie­cu­ją­cym au­to­rom na­le­ży się mak­si­mum cier­pli­wo­ści i uwa­gi. Ale w SF pa­nu­ją inne oby­cza­je. Nie je­stem ma­rzy­cie­lem; nie wie­rzę, że paru by­strych kry­ty­ków mo­gło­by z Dic­ka, au­to­ra SF, zro­bić To­ma­sza Man­na SF. A jed­nak na­le­ży ża­ło­wać, że nie ma kry­tycz­ne­go wy­bo­ru jego dzieł (acz­kol­wiek pod tym aku­rat wzglę­dem sy­tu­acja w ca­łym re­gio­nie SF jest po­dob­na). Bo­wiem wy­chwa­la­na po­wy­żej twór­czość Dic­ka ma, nie­ste­ty, rów­nież i swo­ją gor­szą stro­nę. Zwy­kle o ta­kiej twór­czo­ści mówi się „nie­rów­na”. Ona nie jest nie­rów­na – ona roz­pa­da się bo­le­śnie na dwie za­sad­ni­czo róż­ne czę­ści. W Pal­me­rze El­drit­chu i w Ubi­ku (po czę­ści tak­że w So­lar Lot­te­ry) moż­li­we do od­na­le­zie­nia sprzecz­no­ści są, by tak rzec, tym­cza­so­wej na­tu­ry, tzn. te rze­ko­me sprzecz­no­ści kon­sty­tu­ują ca­ło­ścio­we za­ło­że­nia, zna­cze­nie se­man­tycz­ne po­wie­ści (co sta­ra­łem się, choć skró­to­wo, przed­sta­wić). Za­tem te lo­kal­nie ob­ser­wo­wal­ne sprzecz­no­ści są zna­czą­cy­mi sy­gna­ła­mi, któ­re skie­ro­wu­ją uwa­gę czy­tel­ni­ka na le­żą­cą u fun­da­men­tów po­wie­ści pro­ble­ma­ty­kę. Ale już po­wieść The Ga­lac­tic Pot-He­aler jest tyl­ko bła­ha. Każ­dy au­tor ma pra­wo pro­du­ko­wać tek­sty roz­ma­ite­go ka­li­bru; ni­g­dzie nie jest po­wie­dzia­ne, że epic­ki tuz nie może so­bie po­zwo­lić na po­wieść czy­sto roz­ryw­ko­wą. Jed­nak­że Nasi przy­ja­cie­le z Fro­lix 8 i Do An­dro­ids Dre­am of Elec­tric She­ep? nie są, nie­ste­ty, li­te­ra­tu­rą bła­hą, lecz oszu­ki­wa­niem czy­tel­ni­ka. Zwłasz­cza ostat­nia z wy­mie­nio­nych po­wie­ści oka­za­ła się smut­nym przy­kła­dem, po­zwa­la­ją­cym zo­ba­czyć, jak zdol­ny au­tor trwo­ni swój ta­lent, wy­ko­rzy­stu­jąc świet­ne po­my­sły i idee tyl­ko po to, by raz jesz­cze wy­kre­ować za­ba­wę w po­li­cjan­tów i zło­dziei. Jest o wie­le go­rzej, niż gdy­by z bez­war­to­ścio­wych ele­men­tów po­wsta­ła bez­war­to­ścio­wa ca­łość. Po­mysł z „pen­fiel­da­mi”, za po­mo­cą któ­rych moż­na do­wol­nie zmie­niać wła­sne uspo­so­bie­nie, jest wpraw­dzie świet­ny, ale nie od­gry­wa w po­wie­ści żad­nej roli. Żeby roz­plą­tać lo­gicz­ny kłę­bek, ja­kim jest Do An­dro­ids Dre­am of Elec­tric She­ep?, trze­ba by ca­łe­go stu­dium, któ­re w do­dat­ku pi­sa­ło­by się z pa­skud­nym po­czu­ciem, że jest zu­peł­nie zbęd­ne. Nie mo­że­my jed­nak zo­sta­wić tego, co­śmy tu po­wie­dzie­li, bez do­wo­du. Pierw­sze za­ło­że­nie fa­bu­ły, że mia­no­wi­cie po­li­cjant ma pra­wo za­bić każ­de­go, u kogo stwier­dzi an­dro­idal­ną na­tu­rę, al­bo­wiem na Zie­mi są tyl­ko an­dro­idy, któ­re za­mor­do­wa­ły swo­ich pa­nów – ta­kie za­ło­że­nie, wo­bec tego, co zo­sta­je nam póź­niej po­wie­dzia­ne, nie wy­trzy­mu­je kry­ty­ki. Do­wia­du­je­my się np., że ist­nie­ją an­dro­idy, któ­re nie są świa­do­me wła­snej na­tu­ry, po­nie­waż za­im­plan­to­wa­no im fał­szy­wą świa­do­mość, że są nor­mal­ny­mi ludź­mi. Sys­tem po­li­cyj­ny zo­stał nad­wą­tlo­ny przez an­dro­idy, któ­re uda­jąc lu­dzi, li­kwi­du­ją po­li­cjan­tów, aby po­tem ze­znać fał­szy­wie, że zli­kwi­do­wa­nych zde­ma­sko­wa­no jako an­dro­idy. Za­ra­zem jed­nak oka­zu­je się, że ist­nie­ją po­li­cjan­ci wspo­mnia­ne­go wy­żej an­dro­idal­ne­go sor­tu, tzn. z fał­szy­wą (sztucz­nie spre­pa­ro­wa­ną) świa­do­mo­ścią, któ­ra każe im się uwa­żać za lu­dzi. Lecz sko­ro ktoś sam nie wie, czy jest an­dro­idal­ną im­per­so­na­cją, czy nor­mal­nym po­li­cjan­tem, to jaki wła­ści­wie sens ma ta in­fil­tra­cja? Sko­ro an­dro­ido­wi za­im­plan­to­wa­no syn­te­tycz­nie uczło­wie­czo­ną świa­do­mość z za­fał­szo­wa­ną pa­mię­cią, to za co wła­ści­wie ma zo­stać po­cią­gnię­ty do od­po­wie­dzial­no­ści? Jak moż­na być od­po­wie­dzial­nym za coś, o czym nie ma się zie­lo­ne­go po­ję­cia? Czyż­by te wy­da­rze­nia mia­ły mo­de­lo­wać sys­tem dys­kry­mi­na­cji – ta­kiej np. jak prze­śla­do­wa­nie Ży­dów w ra­mach „osta­tecz­ne­go roz­wią­za­nia”? No ale w ta­kim ra­zie 1. an­dro­idy są nie­win­ny­mi ofia­ra­mi i nie moż­na ich przed­sta­wiać jako per­fid­ne kre­atu­ry, co w po­wie­ści tu i ów­dzie ma miej­sce; 2. prze­śla­do­wa­ni – np. na­ra­że­ni na prze­śla­do­wa­nia ra­so­we – są wpraw­dzie świa­do­mi swej nie­win­no­ści, ale i swo­jej toż­sa­mo­ści, a tak w przy­pad­ku an­dro­idów nie jest. Za­tem i ta pa­ra­le­la nie wy­trzy­mu­je kry­ty­ki. Po­zo­sta­je nie­ja­sne, czy każ­de­go an­dro­ida uśmier­ca się na miej­scu za to, co kie­dyś zro­bił (po­dob­no za­mor­do­wał swo­je­go pana), czy za to, czym jest. Twier­dze­nie, że każ­dy an­dro­id musi być mor­der­cą, gdyż nie ma bez­pań­skich an­dro­idów, jest do oba­le­nia. Cze­mu nie mie­li­by ist­nieć lu­dzie, wła­ści­cie­le an­dro­idów, któ­rzy umar­li w łóż­ku śmier­cią na­tu­ral­ną? A te­raz na te­mat od­róż­nia­nia lu­dzi od an­dro­idów. Do­wia­du­je­my się, że usta­le­nie ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią, czy mamy do czy­nie­nia z an­dro­idem, czy czło­wie­kiem jest pra­wie nie­moż­li­we. Po­trzeb­ny jest do tego test psy­cho­lo­gicz­ny i po­miar re­ak­cji po­dej­rza­ne­go apa­ra­tem psy­cho­gal­wa­nicz­nym. Test jest nie­do­rzecz­ny, a poza tym do­wia­du­je­my się ską­d­inąd, że an­dro­idy żyją tyl­ko kil­ka lat, bo ko­mór­ki ich tka­nek nie po­tra­fią się roz­mna­żać. Cze­muż więc w ta­kim ra­zie nie zro­bić rze­czy dzie­cin­nie ła­twej: stwier­dzić róż­ni­cy na pod­sta­wie trwa­ją­ce­go mniej wię­cej trzy mi­nu­ty hi­sto­lo­gicz­ne­go ba­da­nia mi­kro­sko­po­we­go tkan­ki ko­mór­ko­wej?

Na żad­ne z tych py­tań nie otrzy­mu­je­my ja­snej od­po­wie­dzi. Trzy­ma­ją­ce czy­tel­ni­ka w na­pię­ciu sy­tu­acje mno­ży się za wszel­ką cenę. Per­spek­ty­wa po­stę­po­wa­nia są­do­we­go w celu zi­den­ty­fi­ko­wa­nia po­dej­rza­ne­go jest o wie­le mniej pa­sjo­nu­ją­ca niż sy­tu­acja, w któ­rej dwaj pra­cu­ją­cy ręka w rękę po­li­cjan­ci mogą się na­wza­jem po­za­bi­jać, gdy­by je­den z nich zo­stał na­gle zde­ma­sko­wa­ny jako an­dro­id. Ale ak­cja sta­je się jesz­cze bar­dziej atrak­cyj­na, je­śli ani je­den, ani dru­gi nie wie, kim na­praw­dę jest, czło­wie­kiem czy an­dro­idem. Wte­dy bo­wiem obaj są su­bie­tyw­nie nie­win­ni, obaj mogą być an­dro­ida­mi, albo tyl­ko je­den z nich, albo ża­den – co wpraw­dzie wzma­ga na­pię­cie, ale za­ra­zem i bzdu­ra na­bie­ra więk­szych roz­mia­rów. Żeby uzy­skać efekt za­sko­cze­nia, test wy­kry­wa­ją­cy musi się dać prze­pro­wa­dzić szyb­ko i pew­nie, ale wte­dy z ko­lei spa­da na­pię­cie – nie łą­czy się z nie­pew­no­ścią, czy po­dej­rza­ny jest an­dro­idem, lecz z oba­wą, czy aby sam test nie oka­że się za­wod­ny, w wy­ni­ku cze­go uka­tru­pią ko­goś przez po­mył­kę. Po­nie­waż au­tor nie chciał zre­zy­gno­wać z żad­nej lo­gicz­nie wy­klu­cza­ją­cej się al­ter­na­ty­wy, to test musi być za­ra­zem za­wod­ny i nie­za­wod­ny, an­dro­idy mu­szą dzia­łać ze zło­śli­wą pre­me­dy­ta­cją i jed­no­cze­śnie su­biek­tyw­nie prze­świad­czo­ne o swo­jej cał­ko­wi­tej nie­win­no­ści, bę­dąc, jako an­dro­idy, za­ra­zem świa­do­me i nie­świa­do­me wła­snej na­tu­ry; dziew­czy­nę, któ­ra śpi z po­li­cjan­tem, po­win­no się wpraw­dzie uka­rać śmier­cią, gdyż an­dro­idom nie wol­no sy­piać z ludź­mi, ale za­ra­zem dziew­czy­na nie wie, że jest an­dro­idem, itd. ad li­bi­tum. Za­sy­gna­li­zo­wa­ny na po­cząt­ku i na­bie­ra­ją­cy im­pe­tu pro­blem kon­flik­tu czło­wie­ka z udu­cho­wio­ną prze­zeń ho­mun­ku­licz­ną kre­acją zni­ka, na­to­miast za­ba­wa w po­li­cjan­tów i zło­dziei to­czy się w naj­lep­sze da­lej. Ta za­ofe­ro­wa­na przez au­to­ra Ubi­ka bred­nia jest znie­wa­gą dla czy­tel­ni­ka, któ­ra wszak­że w moc­no skon­cen­tro­wa­nej at­mos­fe­rze bez­myśl­no­ści śro­do­wi­ska SF ucho­dzi mu na su­cho. Trud­no i dar­mo: au­tor Ubi­ka bar­dzo do­brze wie­dział, cze­go się do­pu­ścił. Ale czy oszust zo­stał zła­pa­ny przez kry­ty­kę na go­rą­cym uczyn­ku i po­cią­gnię­ty do od­po­wie­dzial­no­ści? By­naj­mniej nie żar­tu­ję: ten bo­wiem, kto po­tra­fił na­pi­sać Ubi­ka,  m u s i a ł  ro­zu­mieć, że tego typu ro­bo­ta jest oszu­stwem. Lecz kry­ty­ka wy­ty­ka­ła mu tyl­ko, że po­wieść jest ra­czej ni­ja­ka, tzn. nie tak zaj­mu­ją­ca jak naj­lep­sze rze­czy Dic­ka; tego ro­dza­ju bre­ja nic nie zna­czą­cych spo­strze­żeń ucho­dzi bo­wiem w SF za kry­ty­kę[11].

Nie ma żad­ne­go uspra­wie­dli­wie­nia dla ta­kiej pry­mi­tyw­nej gry, ist­nie­je tyl­ko jed­no trans­cen­du­ją­ce dzie­ło wy­ja­śnie­nie o ogól­nym cha­rak­te­rze.

Ross Ash­by udo­wod­nił, że in­te­li­gen­cja jest ce­chą, któ­ra nie­ko­niecz­nie we wszyst­kich moż­li­wych wa­rian­tach śro­do­wi­ska zwięk­sza szan­se prze­ży­cia. Ist­nie­ją bo­wiem i ta­kie śro­do­wi­ska, w któ­rych in­stynk­to­wi sa­mo­za­cho­waw­cze­mu le­piej słu­ży głu­po­ta. On mó­wił o szczu­rach; my mie­li­by­śmy ocho­tę roz­sze­rzyć jego twier­dze­nie na tę część li­te­ra­tu­ry, któ­ra na­zy­wa się SF. Bo ja­każ to dla SF róż­ni­ca, że Ubik jest zło­tym du­ka­tem, a Do An­dro­ids Dre­am of Elec­tric She­ep? fał­szy­wą mo­ne­tą? Co so­bie my­śli prze­cięt­ny czy­tel­nik pod­czas lek­tu­ry obu po­wie­ści, nie wiem. Gdy­by jed­nak spró­bo­wać zre­kon­stru­ować jego pro­ces my­śle­nia na pod­sta­wie tego, jak za­cho­wu­je się jako klient księ­gar­ni, trze­ba by dojść do wnio­sku, że ma on nie­zwy­kle krót­ką pa­mięć: po­tra­fi za­pa­mię­tać tyl­ko stro­nę, któ­rą ak­tu­al­nie czy­ta. Albo w ogó­le nie my­śli – al­ter­na­ty­wa, któ­ra tak mnie prze­ra­ża, że wolę się nad nią nie za­sta­na­wiać.

Na­dal po­zo­sta­je jed­nak pro­blem, że wszyst­kie książ­ki SF są do sie­bie po­dob­ne – je­śli nie pod wzglę­dem tre­ści, to ze wzglę­du na ich re­cep­cję. Każ­de ory­gi­nal­ne dzie­ło skut­ku­je nie­zli­czo­ną ilo­ścią na­śla­dow­nictw, w wy­ni­ku cze­go ory­gi­na­ły zo­sta­ją przy­sy­pa­ne gó­ra­mi tan­de­ty i są jak wie­że ka­tedr, wo­kół któ­rych tak dłu­go gro­ma­dzo­no od­pad­ki, aż tyl­ko ich wierz­choł­ki, ni­czym nie­wiel­kie szczy­ty, wy­sta­ją z się­ga­ją­cej nie­ba ster­ty śmie­ci. W związ­ku z tym na­su­wa się py­ta­nie, ilu zdol­nych po­cząt­ku­ją­cych pi­sa­rzy mia­ło dość siły, by za­cho­wać swo­ją pi­sar­ską in­dy­wi­du­al­ność – choć­by na za­sa­dzie kom­pro­mi­su, jak Dick – na prze­kór wszyst­kim ni­we­li­stycz­nym tren­dom SF. Praw­do­po­dob­nie wie­lu nie­zwy­kle uzdol­nio­nych na­wró­ci­ło się pod wpły­wem opor­tu­ni­stycz­nych na­ci­sków li­te­ra­tu­ry try­wial­nej i do­star­cza dziś to­war, któ­ry wy­ma­ga­ją­cych czy­tel­ni­ków trzy­ma z dala od SF. Po­wsta­je w ten spo­sób cha­rak­te­ry­stycz­na dla SF  n e g a t y w n a  s e l e k c j a  a u t o r ó w  i  c z y t e l n i k ó w: al­bo­wiem na­wet ci spo­śród nich, któ­rzy po­tra­fi­li­by na­pi­sać coś do­bre­go, pro­du­ku­ją ba­nał; ten ba­nał od­strę­cza in­te­li­gent­niej­szych czy­tel­ni­ków od SF, a po­nie­waż tym sa­mym sta­no­wią oni w fan­do­mie wy­raź­ną mniej­szość, ryn­kiem rzą­dzi si­lent ma­jo­ri­ty, i skie­ro­wa­na ku gó­rze ewo­lu­cja nie może się urze­czy­wist­nić. Mamy tedy w SF cir­cu­lus vi­tio­sus przy­czyn i skut­ków, któ­re, wza­jem­nie ze sobą sprzę­żo­ne, kon­ser­wu­ją ist­nie­ją­cy stan rze­czy. Naj­in­te­li­gent­niej­si i naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cy spo­śród czy­tel­ni­ków, któ­rzy sta­no­wią, jako się rze­kło, zde­cy­do­wa­ną mniej­szość, wciąż tę­sk­nią za lep­szą SF i od­bie­ra­ją ist­nie­ją­cą pro­duk­cję z nie­sma­kiem, co ma­ni­fe­stu­je się w ich li­stach i ar­ty­ku­łach przy­sy­ła­nych do fan­zi­nów; na nor­mal­nych czy­tel­ni­kach, tzn. na si­lent ma­jo­ri­ty oraz na jej re­pre­zen­tan­tach w fan­zi­nach (to oni wio­dą tam prym), wy­ma­ga­ją­ca pu­blicz­ność wy­wie­ra wra­że­nie po­krę­co­nych, pa­ja­co­wa­tych, ba, zło­śli­wie uspo­so­bio­nych osob­ni­ków, przy­po­mi­na­ją­cych – jak to kie­dyś na­pi­sa­łem w pry­wat­nym li­ście – mi­sjo­na­rzy w bur­de­lu, tzn. lu­dzi ma­ją­cych po­czu­cie speł­nia­nia obo­wiąz­ku, ale i za­ra­zem świa­do­mość, że ich wy­sił­ki zmie­rza­ją­ce do na­wró­ce­nia nie od­no­szą skut­ku, gdyż są nie­wła­ści­wie za­adre­so­wa­ne. Ani go­to­wi do naj­więk­szych po­świę­ceń mi­sjo­na­rze nie zdo­ła­ją prze­kształ­cić bur­de­lu w świą­ty­nię, ani ge­nial­ni czy­tel­ni­cy nie po­tra­fią uczy­nić z SF peł­no­praw­nej oby­wa­tel­ki gór­ne­go kró­le­stwa li­te­ra­tu­ry.

Za­mknij­my to, co­śmy po­wie­dzie­li, ta­kim oto koń­co­wym spo­strze­że­niem: znie­kształ­ce­nie Dic­ko­wej twór­czo­ści jest ceną, jaką mu­siał za­pła­cić za swo­ją „przy­na­leż­ność pań­stwo­wą” do SF. Dick za­wdzię­cza swój dzi­ko wy­bu­ja­ły roz­wój, prze­ry­wa­ny swo­isty­mi re­gre­sja­mi, śro­do­wi­sku, któ­re, jak tępy wy­cho­waw­ca, nie jest w sta­nie od­róż­nić swo­ich naj­zdol­niej­szych wy­cho­wan­ków od na­chal­nych ka­rie­ro­wi­czów. Ta­kie śro­do­wi­sko, ni­czym ów wy­cho­waw­ca, usi­łu­je w jed­na­ko­wy spo­sób trak­to­wać wszyst­kich, któ­rzy mu pod­le­ga­ją – po­stę­po­wa­nie w szko­le nie­wła­ści­we, w li­te­ra­tu­rze na­to­miast fa­tal­ne.

Do­po­wie­dze­nie