Mój najlepszy Jin-su - Agata Kołakowska - ebook

Mój najlepszy Jin-su ebook

Agata Kołakowska

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ina Borowicz, młoda malarka, znalazła się na życiowym rozdrożu. Zamknęła swoją pracownię na cztery spusty, a jej codzienność wypełniają rutyna i nowa nielubiana praca. Od całkowitego załamania ratują ją tylko wieczory na kanapie, podczas których ogląda koreańskie seriale.

Mój najlepszy Jin-su wydaje się stworzony specjalnie dla niej. Ina momentalnie utożsamia się z główną bohaterką, Nam Ye-rin, początkującą malarką. I wzdycha do Kim Jin-su, właściciela galerii Seul Art, który posiada wszystkie najlepsze cechy koreańskiego serialowego amanta.

Ale czy to naprawdę tylko serial?

Ina marzy, aby nieznajomy, z którym codziennie mija się w drodze do pracy, okazał się tak samo wspaniały jak Jin-su. Kiedy Radek w końcu zaprasza ją na randkę, ich znajomość napotyka na trudności. A Ina wygrywa w konkursie bilet do Seulu.

Tymczasem w Korei Południowej…

Mój najlepszy Jin-su to urocza, zabawna i pełna wzruszeń opowieść o odkrywaniu siebie. O podróży do pięknych miejsc i drodze do szczęścia. To także ukłon w stronę bogactwa kulturowego Korei Południowej i twórców koreańskich seriali, którzy sprawiają, że niezliczona ilość ludzi na świecie spędza wieczory z ciepłym uśmiechem na ustach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 388

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Agata Kołakowska, 2025

PROJEKT OKŁADKI

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

REDAKTOR PROWADZĄCY

Jarosław Kołakowski

REDAKCJA

Ewa Charitonow

KOREKTA

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-960982-7-6

Wrocław 2025

WYDAWCA

„EU-Partners” Sp. z o.o.

ul. Świeradowska 51/57

50-559 Wrocław

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

W okolicy nie było nikogo. Jeśli nie liczyć ich dwojga. ­­Jin-su szedł wzdłuż Cheonggyecheon, która wiła się przez Seul z cichym pluskiem. Poły marynarki poru­szały się w rytm jego nieśpiesznych kroków. ­Słońce świeciło wysoko, rozjaśniając doskonały błękit wiosen­nego nieba. Wydawało się, że rozsypało złote iskry na bystre wody rzeki. Migotały zupełnie jak źrenice mężczyzny, kiedy zobaczył ­­Ye-rin. Choć kąciki ust ­Jin-su uniosły się ledwo dostrzegalnie, jego uśmiech był słodki jak plaster miodu. Gdybyż tylko ona mogła go zobaczyć! Stała na kamieniu, jednym z kilku ułożonych w poprzek nurtu. Patrzyła przed siebie. Na wodę. Albo w przyszłość. Delikatny wiatr poruszał jej włosami w kolorze kruczego pióra. ­Jin-su przystanął kilka kroków przed nią, jak gdyby wreszcie dotarł do portu. Czy to ich kolejne spotkanie? A może ostatnie?

Właśnie teraz stanął mu przed oczami tamten obraz. Miejski pejzaż w różowej akwareli. Różowe ulice, budynki, ludzie i powietrze. I tamto kwitnące, ­majestatyczne drzewo wiśni. Płatki muskały stalowo-szklane wieżowce i przechodzących ludzi. Jak gdyby budynki i ludzie byli jednym i tym samym. Kiedy stanął naprzeciwko tego płótna, mimo wszechobecnego na obrazie różu poczuł dojmujący smutek. Zrozumiał, że musi poznać osobę, która go namalowała.

­Jin-su mrugnął i wtedy świat wokół się zmienił. Wyglądał, jakby został pociągnięty farbą. Jakby barwy z jego pamięci przeniosły się do tej chwili. Wyciągnął przed siebie rękę. Tak, nie mylił się – to płatki! Unosiły się w powietrzu, choć śliwy rosły dobry kawałek dalej. Płatki wirowały, tańczyły wokół nich. Było ich coraz więcej i więcej. Czy chciały ich połączyć?

Zaskoczona ­Ye-rin uniosła twarz ku niebu. Wyciągnęła przed siebie drobne dłonie, pragnąc pochwycić kruchą delikatność płatków. Uśmiechnęła się, czując, że jeden z nich opadł na jej policzek. Przymknęła oczy. Znała ten dotyk. I już wiedziała. W jakiś sposób wiedziała, że nie jest sama. Spojrzała gwałtownie w bok, jakby ktoś zawołał jej imię.

­Jin-su wstrzymał oddech. To na to czekał.

Oboje wpatrywali się w siebie. W bezruchu. Jakby zatrzymał się świat. I czas. Duże ciemne oczy ­Ye-rin były jak obietnica. Ale ­Ye-rin… Ona nie mogła mu niczego obiecać. Nie miała na imię ­Ye-rin. Nie była nawet Koreanką. A jej życie nie przynależało do tego miejsca. Toczyło się osiem tysięcy kilometrów od rzeki Cheonggyecheon.

Miała na imię Ina.

Rozdział 1

Stała przed dużymi przeszklonymi drzwiami. Obserwowała, jak na zewnątrz, po rozległym placu przemykają ludzie. Zgięci wpół próbują osłonić się przed deszczem, wiatrem i przenikliwym zimnem. Ina miała za chwilę do nich dołączyć. Wiedziała, że tramwaj pewnie jak zwykle jej ucieknie. A czekając na kolejny, porządnie zmarznie. Ale miała własny sposób na zimno i dyskomfort. I uśmiechała się w duchu. Bo to już niedługo. Niemal za chwilę.

Dzisiaj wyszła z biura jako ostatnia. Jednak wcale nie dlatego, że była taka pracowita. Nie dlatego, że chciała się wykazać. Nie miała też żadnych zaległości, a tekst o zbliżającym się koncercie Jakuba Jana Orlińskiego skończyła nawet poprawiać przed czasem. Znany kontratenor i b-boy miał niebawem przedstawić w Narodowym Forum Muzyki materiał ze swojej najnowszej płyty. Recenzenci prześcigali się w zachwytach nad tym projektem. Już niebawem, w kwietniu, muzyk miał stanąć na dużej scenie, która mieściła się za plecami Iny, w ogromnej sali w głębi korytarza. To właśnie z jej powodu Ina zabawiła dłużej w pracy. Lubiła się wymknąć do sali koncertowej, żeby posiedzieć w ciszy. Tylko ona, prawie dwa tysiące krzeseł i niewybrzmiała muzyka. Z jakiegoś powodu miała poczucie, że ją i tę salę coś łączy. Że ten moment, tuż przed pojawieniem się melomanów, zanim wydarzy się coś ważnego – jest o niej. Czasem zdarzało się jej wyszeptać do pustej przestrzeni kilka słów o tym, co się u niej ostatnio dzieje. Albo raczej o tym, co się nie wydarza. Tak jak dzisiaj.

Rano znów go minęła.

To wygląda zawsze tak samo, od ponad miesiąca. Ina wysiada na przystanku Opera. Przechodzi przez jezdnię. Gdy mija zabytkowy hotel Monopol, widzi tego mężczyznę. Idzie w jej kierunku. Jak gdyby umówili się na spotkanie. On ma na sobie elegancki granatowy płaszcz. Niezawiązany szalik wygląda jak zarzucony w roztargnieniu. Nieznajomy trzyma w dłoniach aktówkę.

Kiedy ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy, od razu odwrócił wzrok. Ale gdy kolejnego dnia mi­jali się ponownie, zauważyła, że to on pierwszy na nią spojrzał. A potem skinął lekko na powitanie. Wtedy sądziła, że jej się wydawało. Ale nie. Jednak nie. Od tamtej pory robił tak zawsze. A ona rewanżowała się tym samym gestem. Od jakichś trzydziestu czterech dni. Podobała się jej jego twarz. Wyglądał jak ktoś, kto nie robi problemów z niczego, dostrzega niuanse i nie obstaje za wszelką cenę przy własnym zdaniu. Jak ktoś, komu można powierzyć sekret. Ale może był po prostu całkiem przystojny? Ina liczyła, że nieznajomy kiedyś się uśmiechnie. Albo jeszcze lepiej – odezwie. Ale jak dotąd nic takiego się nie wydarzyło. Mimo że jej serce, dokładnie o siódmej pięćdziesiąt jeden, zawsze odrobinę przyśpieszało. Przecież w życiu trzeba mieć nadzieję. Bo jeśli nie, to po co żyć? Jednak i Ina, i nadzieja każdego dnia od poniedziałku do piątku doznawały zawodu. Dzisiaj także. Ale…

Przecież jest jeszcze jutro, pomyślała, popychając drzwi. Mocny powiew wiatru prawie zerwał jej z głowy czerwony beret. A potem wszystko potoczyło się jak zwykle. Droga na przystanek. Czekanie na kolejny tramwaj. Wreszcie jazda w zatłoczonym pojeździe. Ale w trakcie tej jazdy Iny w tramwaju prawie nie było. Jej myśli krążyły już gdzie indziej. Wokół jej prawdziwego życia, które rozpocznie się, gdy tylko wysiądzie. A w zasadzie odrobinę później, jeśli uda się jej minąć dom na Orlej. I się nie zatrzymać. Nie spojrzeć. Po prostu przejść. Jakby był to zwykły dom. Jakby nie było tam jej pracowni.

Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, skończyłoby się znajomym uciskiem w sercu. I morzem żalu, którego szum słyszałaby jeszcze długo. Czasem budził ją w nocy ze snu. Ale dzisiaj poszło nawet sprawnie. Może dlatego, że była wyjątkowo głodna i już bardzo chciała wejść do maleńkiej restauracji pana Lee.

Niepozorna knajpka znajdowała się na parterze jednorodzinnego domu, co wywoływało wrażenie, że wkracza się gdzieś, gdzie wkraczać się nie powinno. Prosty szyld nad wejściem wyglądał tak, jakby firma, która go wykonała, dopiero próbowała swoich sił. W zasadzie nic – nie licząc zapachu, który wydobywał się zza drzwi, gdy tylko ktoś je uchylał – nie zachęcało do wejścia. Oczywiście, w środku był pan Lee, ale o jego istnieniu wiedział tylko ten, kto wcześniej miał przyjemność go poznać i skosztować jego kuchni. Restauracja nosiła nazwę U Dziadka, co sprawiało, że człowiekowi od razu robiło się jakoś tak cieplej, niemal rodzinnie. Ale Ina nie potrafiła ocenić wieku właściciela. W każdym razie, kiedy się do niej uśmiechał, miała wrażenie, że jej własny dziadek wcale nie umarł, tylko zmienił postać. Przedziwne uczucie.

Pan Lee Ji-hyun był mężczyzną niskim i drobnym. Sprawiał wrażenie kruchego, ale przepełniał go imponujący wigor. Gdy tylko Ina otwierała drzwi restauracji, od razu sięgał po miseczki z przystawkami, w dwóch susach przemierzał mały lokal i stawiał naczynia na stoliku przy oknie, przy którym zwykła była siadać, jeśli tylko był wolny.

– Dzień dobry, Ino. Dobrze cię widzieć. Dawno do mnie nie zaglądałaś – świergotał.

To nie do końca była prawda. Ina jadała kolację u pana Lee średnio dwa razy w tygodniu. Ale jego przywitanie sprawiało, że czuła się mile widziana. I nawet, czasami, miała poczucie, że ktoś na nią czeka.

– Jak się masz? Zmarzłaś? Zimno dzisiaj – ciągnął pan Lee.

Ina rozpięła kurtkę i powiesiła ją na stojącym przy wejściu wieszaku.

– Beret zupełnie mi przemókł. – Delikatnie otrząsnęła nakrycie głowy.

– Żyję tyle lat w Polsce i wciąż nie rozumiem, dlaczego nie nosicie parasoli. Nie boicie się o włosy? – Zatroskany pan Lee spojrzał na blond czuprynę Iny.

– Przecież mam beret. – Uśmiechnęła się. – Poza tym jesteśmy w Polsce, nie w Korei. Tutaj deszcz nie generuje łysiny. – Mrugnęła zadziornie. – Ale tak poważnie, to nie sądziłam, że aż tak się rozpada. – Ina spojrzała na tablicę z wypisanym kredą menu. Po polsku i po koreańsku. Zaledwie kilka pozycji, za to wszystkie doskonałe.

– Pogoda w sam raz na placki – zauważył gospodarz. – W Korei smażymy je, gdy pada deszcz.

– To urocze mieć potrawy na określoną pogodę.

– Odgłos smażenia przypomina solidną ulewę. Ale placki pomagają także na melancholię. Przynajmniej ja tak uważam.

Ina spojrzała na niego przenikliwie – pan Lee wyglądał tak, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale powstrzymał się taktownie – i poprosiła o placki, a do nich kimchi jjigae1. Podobno według Koreańczyków ostre jedzenie koi duszę, jak kiedyś przeczytała. I może coś w tym jest?

Pan Lee przyjął zamówienie i odszedł, by zająć się kolejnymi klientami.

Ina usiadła przy stoliku. Czuła, jak się rozgrzewa. Jak palą ją policzki. A niewielką przestrzeń restauracji wkrótce wypełnił zapach smażonych placków z owocami morza i zieloną cebulką. O szyby uderzały krople deszczu. Mężczyzna mijany co rano, sala koncertowa, pracownia na Orlej – w ogóle wszystko oddalało się powoli.

Po doskonałym posiłku serce Iny przepełniła wdzięczność, że dobry Bóg, los czy polityka ekonomiczna zesłały do Wrocławia Koreańczyków. Pożegnała się serdecznie z panem Lee i ruszyła do domu. Towarzyszył jej ostry smak kimchi na języku.

W mieszkaniu od razu wzięła prysznic i wskoczyła w pidżamę. Kiedy miękki materiał otulił jej ciało, poczuła, jak rozluźniają się jej wszystkie mięśnie. Zaparzyła zieloną herbatę, którą na niedawne urodziny dostała od przyjaciółki. Widywały się rzadko, średnio raz na pół roku, choć mieszkały w tym samym mieście. Annę pochłaniała praca i rodzinne obowiązki: mąż, dwójka dzieci, pies i budowa domu. Czasami Ina zastanawiała się, kiedy ich znajomość się skończy. Zdawała już sobie sprawę, że relacje są jak nici. Dostatecznie dużo razy widziała, jak się przecierają. Najpierw są solidne i grube, potem coraz cieńsze i słabsze, wreszcie wiszą na ostatnim włosku, by ostatecznie się zerwać. Znały się z Anną od dziesięciu lat, ale coraz częściej nie była pewna, na jakim są etapie.

Weszła do salonu. Herbata szybko wypełniła niewielką przestrzeń aromatem jaśminu. Za oknami było już zupełnie ciemno. Nawet dąb, stojący tak blisko, jakby kierowała nim wrodzona wścibskość, stopił się z czernią nocy. Drzewo było jeszcze bezlistne, ale już niebawem jego bujna zieleń miała uczynić to miejsce jeszcze urokliwszym.

Ina zapaliła nocną lampkę i ledy przyczepione na witrynie z książkami. Pokój zatonął w kameralnym ciepłym świetle. Umościła się wygodnie na kanapie i owinęła kocem. Jak dobrze!, westchnęła. Upiła łyk herbaty, a potem sięgnęła po pilota. Czerwone logo Netflixa wypełniło ekran.

– Ostatni odcinek! – westchnęła ciężko. Zabrzmiało to tak, jakby żegnała się z najlepszym przyjacielem, nie wiedząc, czy zobaczą się ponownie.

Wiejska saga liczyła szesnaście odcinków. Fabuła była słodka jak lukier. I choć od samego początku było jasne, jaki będzie finał, to spokojne tempo akcji, odprężająca muzyka, malownicze kadry, uroczy bohaterowie oraz na wskroś romantyczny nastrój czyniły tę opowieść tak komfortową jak ukochane domowe kapcie, ulubione danie czy spotkanie z kimś, kogo znamy od zawsze. I przed kim nie trzeba udawać.

W taki sposób Ina spędzała każdy wieczór od roku. Było dla niej oczywiste, że to właśnie koreańskie dramy ją uratowały. Były tratwą, kiedy jej statek zatonął. I czuła się na niej bezpiecznie. Wiedziała, że nic jej nie rozczaruje. Nic złego się tutaj nie wydarzy. Miała pewność, że gdy włączy przycisk play, otuli ją słodka różowa wata cukrowa, tworząc bezpieczny ciepły kokon.

Ten kokon oddzielał ją, na jakiś czas, od następujących faktów. Ina Borowicz nie przepadała za pracą w Narodowym Forum Muzyki. Choć kochała sztukę, uważała, że jej etat to wyjątkowo ponury chichot losu. Ina nie jest już nadzieją młodego polskiego malarstwa. Jej obrazy przestały się sprzedawać. Ina nie wie, co dalej. Tęskni za dawną rutyną dnia codziennego. Za swoją pracownią na Orlej, która zamieniła się w muzeum porzuconego życia. A w zasadzie życia, z którego została wypchnięta. Bo jej obrazów nikt już nie chce.

Finałowa scena na ekranie osiągnęła właśnie punkt kulminacyjny, kiedy ona i on trzymali się za ręce pośród łanów falującego rzepaku, gdy rozległ się dźwięk telefonu.

– W takim momencie?! – zawyła Ina ze słuszną pretensją.

Szybko wyciszyła smartfon i odrzuciła go na kanapę. Nawet nie spojrzała, kto dzwonił. Bo przecież na ekranie ona i on, po wielu przeciwnościach, znów byli razem. Splecione dłonie, połączone usta i losy. I tak już zostanie, bo serial właśnie się kończy. Nie będzie rozczarowań ani zawodu.

Otulająca, ciepła emocja wypełniła serce Iny. Gdybyż tylko można było to uczucie zatrzymać! Zostawić na zawsze.

Ina zamknęła oczy. Chciała zasnąć. Może teraz przyśniłoby się jej coś ładnego? Ale było jeszcze za wcześnie na sen. Ktoś dzwonił, przypomniała sobie. Wyczuła telefon pod stopami i nogą przesunęła wyżej, w kierunku dłoni. Najlepiej, gdyby był to marszand z dobrymi wieściami, pomyślała. Albo właściciel domu aukcyjnego, który tak okropnie ją potraktował. Po tylu latach współpracy pożegnał się z nią przez telefon, jedząc kiszonego ogórka. Ina wciąż miała w uszach lekceważące chrupanie. Miło byłoby teraz usłyszeć, jak prosi o nowe prace. A ona… Ona wysłałaby mu w pięknie zapakowanej paczce duży słoik ogórków z kulturalnym życzeniem: „Smacznego!”. Ale wiedziała, że to nie serial, tylko prawdziwe życie. Jasne też było, że nie dzwonił poranny nieznajomy. Przecież nie miał jej numeru. A zatem ankieter albo pomyłka, obstawiła, rozświetlając ekran.

– O nie! Jeszcze gorzej! – jęknęła.

Dzwonił Jacek, jej były. Znowu. A zatem wczorajsze połączenie nie było przypadkiem, jak się Inie wydawało. Jacek… Był jej wielkim rozczarowaniem. Kiedy Inie zaczęło się gorzej wieść, coraz częściej podważał jej sztukę. Mówił, że od początku nie był co do niej przekonany. Że przecież Ina chyba nie sądziła, że zostanie nowym Dalim, więc równie dobrze może rzucić te dyrdymały.

Zostawiła go.

– Jeżeli ktoś we mnie nie wierzy, to mnie nie kocha – oświadczyła, patrząc mu w oczy.

Później usłyszała, że umawiał się z dziewczyną pracującą w dziale finansów, a potem z dużo młodszą od siebie studentką prawa. Najwyraźniej szukał życiowej stabilności. Czego więc chce ode mnie?, zastanowiła się, mimo że nie ciekawiło jej to w najmniejszym stopniu. Nie zamierzała oddzwaniać. Co więcej, zablokowała numer Jacka.

– Nie będziesz więcej psuł mi wieczorów – powiedziała, jakby siedział tuż obok.

A potem przypomniała sobie, że ma jeszcze jedną butelkę soju. Kupiła ten alkohol z ciekawości w osied­lowym koreańskim markecie. Wprawdzie Ina i soju nie polubili się zanadto, ale ponieważ życie składa się również z dawania drugich szans, poszła do kuchni i wyjęła z lodówki niewielką butelkę z zielonego szkła.

– Dziś jest nasz dzień – zwróciła się do niej. A potem napełniła kieliszek. Szybko wychyliła zawartość, jakby chciała już mieć to za sobą. Skrzywiła się odruchowo, ale po chwili jej rysy złagodniały. Nie jest takie złe!, zdziwiła się.

Do pokoju wrócili już razem. Ona i soju.

No i co teraz? Czym mam zastąpić Wiejską sagę?, pomyślała, opadając na kanapę. Skąd wziąć zamiennik ulubionej czekolady?

Ina przeglądała ofertę seriali. Mijał czas, a ona była coraz bardziej znużona. Alkoholu w butelce pozostało niewiele, gdy zwróciła uwagę na jeden z tytułów. Mój najlepszy ­Jin-su. Przebiegła wzrokiem opis fabuły i już wiedziała. Wybór się dokonał. Ina musiała koniecznie sprawdzić, co takiego zrobił ­Jin-su dla ­Ye-rin, że stał się według niej najlepszym. Nie zwlekając ani sekundy, włączyła odtwarzanie. Bo ­Ye-rin była malarką. Malarką, która nie malowała.

1 Pikantna zupa na bazie kimchi i mięsa wieprzowego. Kimchi to kiszona kapusta pekińska. Przygotowywana w specjalnym sosie powstałym m.in. z sosu rybnego i papryki gochugaru.

Rozdział 2

Ina przepadała za swoją codziennością. Mało kto lubi poniedziałki, ale dla niej były dokładnie tym samym, co piątkowe popołudnia. Wstawała około dziewiątej. Na śniadanie przygotowywała sobie pełnoziarnisty tost z jajkiem i awokado. Popijała czarną kawą, która o żadnej innej porze dnia nie smakowała jej lepiej. Potem wsiadała na rower i jechała do pracowni. Mijając ludzi, zastanawiała się, jaki będą mieli dzień. Miała nadzieję, że dobry. Lubiła tę poranną przejażdżkę, która o każdej porze roku miała trochę inny zapach. Wiosną powietrze nasycone było aromatem świeżej zieleni i kwitnących bzów. Lato pachniało wspomnieniami dzieciństwa, rozgrzaną ziemią i wyschniętą trawą. Jesienią podróży do pracy towarzyszyła woń opadłych złotych liści. Za to zima prawie nie miała zapachu. Jak gdyby ziemię zmęczyły pozostałe pory roku, więc zapadła w sen.

Niewielkie lokum, które Ina zaadaptowała na pracownię, wynajmowała po atrakcyjnej cenie w starym poniemieckim domu. Widać właściciel miał słabość do artystów. Może widział w lokatorce siebie z przeszłości, może wierzył w sztukę albo nie miał ochoty ponosić kosztów dostosowania powierzchni pod kolejny wynajem. A do tego trafiła mu się Ina, która w zasadzie niczego nie wymagała. Ogrzewanie działało, myszy nie harcowały, okna wychodziły na południe, więc miała zapewnione doskonałe oświetlenie. Zapytała nawet, czy może sama odświeżyć ściany. Właściciel zgodził się i w dodatku obniżył czynsz. A Ina poczuła, że świeci nad nią łaskawa gwiazda. Mieszkańcy domu początkowo patrzyli na nią nieufnie, jakby była nieprzewidywalną dziwaczką. Ale to szybko się zmieniło. Państwo Kowalscy często zostawiali Inie porcję ze swojego obiadu. Mieli dwoje dzieci i mnóstwo obowiązków, ale pamiętali o wiecznie umorusanej farbą sąsiadce z dołu, która ciągle zdawała się bujać w obłokach. Monika i Maciej, młoda para z pierwszego piętra, która prowadziła w centrum niewielką księgarnię, od czasu do czasu podsuwali jej interesujące tytuły. Z kolei starszy pan Wojarski nieraz pomagał Inie pakować obrazy do wysyłki. Kiedy zaś obradzała jego ogrodowa jabłoń, przynosił jej najpiękniejsze owoce, twierdząc wbrew prawdzie, że mają skazy. Lokatorzy stanowili zatem społeczność, o której mówi się, że takich już nie ma. Że ponoć drugi człowiek na tym świecie nikogo nie obchodzi. Jednak najwidoczniej nie wszędzie i nie zawsze. Dlatego gdy na podjeździe przestał pojawiać się rower Iny, mieszkańcy kamienicy zaczęli kolejno do niej wydzwaniać pod byle pretekstem. Po prostu obawiali się, że stało się coś złego.

Bo wcześniej Ina spędzała w pracowni niemal całe dnie. Pierwsze kroki po wejściu zawsze kierowała ku ostatnio wykonanym pracom i przyglądała się im wnikliwie. Potem włączała muzykę. Najchętniej subtelną, fortepianową. Rozrabiała farby, wybierała pędzel i stapiała się w jedno z płótnem, by ponownie się z nim rozdzielić po skończeniu dzieła. Kiedy w południe wyskakiwała, by coś przegryźć, w drodze powrot­nej często zachodziła do piekarni po ciastka dla przyjaciół z domu na Orlej. Choć wszyscy twierdzili, że nie trzeba było, każdy z uśmiechem otwierał pudełeczka z kusząco pachnącą zawartością. A pod koniec dnia Ina zaglądała do komputera, żeby odpowiedzieć na wiadomości. Korespondowała z galeriami, kolekcjonerami, dziennikarzami. Chętnie jeździła na otwarcia wystaw, na których pojawiały się jej prace. Lubiła przystanąć z boku, niezauważona, i obserwować, jak zwiedzający zatrzymują się przy jej obrazach. Przyglądając się ich twarzom, zgadywała, czy czują to co ona, gdy godzinami wpatrywała się w to płótno. Lecz ­nigdy – przenigdy – nie znajdowała odpowiedzi.

Jej dni wypełnione były po brzegi istotą tego, co czyniło ją szczęśliwą. Od poniedziałku do niedzieli. Od wiosny do zimy. Od stycznia do grudnia. Tak plotło się jej życie.

Odkąd to się zmieniło, Ina przestała lubić poniedziałki, jeść tosty z awokado, a z roweru przesiadła się do tramwaju. O szóstej trzydzieści, kiedy ze snu wyrywał ją dźwięk budzika, zwlekała się z łóżka i szła do łazienki. Jak robot. Była gotowa przysiąc, że wszystkie pory roku straciły zapach. Do pracy jechała dwadzieścia minut tramwajem. Potem spędzała osiem godzin przed komputerem, w kółko przerabiając różne teksty na temat muzyki. Choć uwielbiała jej słuchać, uważała, że pisanie o niej odziera muzykę z magii. Że nie da się jej opisać. Tak jak nie sposób obrazem przedstawić subtelnych znaczeń kryjących się za słowami. I odwrotnie.

Codzienna praca przetykana była rozmowami ze znajomymi z biura o weekendzie, przeziębieniach, wyjściu na piwo, zakupach, rodzących się dzieciach, udanych i nieudanych randkach, mężach i żonach, o urlopach. I choć Inę otaczali sympatyczni ludzie, wciąż przepełniało ją wrażenie, że odgrywa nie swoją rolę. Dziwiło ją, że nikt tego nie dostrzega, bo przecież nietrudno rozpoznać nieutalentowanego aktora.

Wybiła szósta trzydzieści. Zadzwonił budzik. Jeszcze trzy dni do piątku, westchnęła w duchu Ina. Równie dobrze mogłyby to być trzy lata. Powoli uchyliła powieki. Podniosła głowę z poduszki i opuściła bose stopy na dywan. Nie wiedziała, kiedy przeobraziła się w tę wersję siebie. Tęskniła. Za dawną Iną. Czuła się tak, jakby tamta dawno opuściła jej ciało i odeszła w nieznane.

Weszła do łazienki i spojrzała w lustro. Poprawiła rozczochrane włosy.

– Jakoś to będzie – powiedziała do siebie. Zupełnie nieprzekonująco. I nagle… Coś się zmieniło. W żołądku Iny rozlało się przyjemne ciepło i zaczęło ogarniać jej ciało falami. Zupełnie jakby się zakochała. Było to uczucie, którego mogła się chwycić, bo właśnie przypomniała sobie wczorajszy serial. Odetchnęła głęboko, jak ktoś, kto doznał prawdziwej ulgi. Jeszcze tylko jakieś dziesięć godzin! Kanapa i koc już na nią czekały. Jak wierni, niezawodni kompani. Ta świadomość była kojąca. Gdyby wierzyła w przeznaczenie, uznałaby, że musiała natrafić na ten film. Bo patrząca z ekranu ­Ye-rin zdawała się zaglądać jej prosto w duszę.

W drodze do pracy Ina kilkakrotnie myślała o pierwszej scenie serialu, w której ­Ye-rin znajduje się w swojej pracowni. Zdejmuje fartuch malarski. Kamera śledzi uważnie każdy jej ruch. Palce dziewczyny pracują powoli, rozwiązując ściskające talię paski. Potem pieczołowite składanie fartucha w kostkę i ostrożne odkładanie go na stół. Czyszczenie pędzli, jednego po drugim, dokładnie, z uwagą. Mycie słojów. Zamykanie kasetki z farbami, zakręcanie tubek i układanie ich w pudełkach. Kolorami. Skończone prace katalogowane według dat. Dopiero po tym wszystkim ­Ye-rin otwiera drzwi, by wyjść. Ale przystaje w progu, jakby o czymś zapomniała. Zetrzeć kurz ze sztalugi? Wyprać brudne szmatki? Co za pedantka! Wtedy ­Ye-rin z prostej eleganckiej torebki przewieszonej przez ramię wyjmuje butelkę i zapalniczkę. Chwilę później cała jej wcześniejsza pieczołowitość, cały jej wysiłek i trud znikają metr po metrze lizane językami ognia. Serce Iny biło jak szalone.

A potem ekran wypełnił napis: „Dwa miesiące wcześniej”.

Języki ognia zniknęły. Zmienił się nastrój. Kolorystyka filmu z chłodnej przeszła w pastele. Jakby to była zupełnie inna historia. Innej kobiety. Innego życia. Jednak ­Ye-rin pojawia się znowu. Właśnie urywa się z rodzinnej restauracji, gdzie pracuje, i jedzie do kawiarni na drugim końcu miasta, żeby dokończyć przygotowania do swojej pierwszej wystawy. Jej twarz jaśnieje. Młoda kobieta nuci pod nosem. Kawiarnia nie jest wprawdzie galerią, zatem daleko jej do spełnienia marzeń, ale zawsze to szansa, że sztuka Nam ­Ye-rin wreszcie dotrze do odbiorców.

Nic z tego. Wieczorem obrazami zainteresowana jest tylko jej matka, Nam Min-seo, najlepsza przyjaciółka artystki, Yuki, i kilka sąsiadek. Cała reszta kawiarnianych gości skupiona jest wyłącznie na zamawianiu kawy, słodkościach, plotkach ze znajomymi i robieniu zdjęć. Sobie oraz ciastkom. Obrazy nie obchodzą ich absolutnie. Wprawdzie tuż przed zamknięciem lokalu pojawia się on, Kim ­Jin-su, lecz o tym ­Ye-rin nie ma pojęcia. Wyszła wcześniej, całkowicie przekonana, że to najgorszy dzień w jej życiu.

Wysiadając z tramwaju, Ina uśmiechnęła się na wspomnienie tego, z jaką uwagą ­Jin-su przyglądał się pracom nieznanej sobie artystki. Zastanawiała się, co go połączy z ­Ye-rin, oprócz tego, co można było zakładać. Szybko przeszła przez jezdnię, bo właśnie nadjeżdżała taksówka. Minęła operę; afisz anonsujący Poławiaczy pereł Bizeta został zmieniony na inny, ale nie poświęciła mu uwagi. Wciąż miała przed oczami ­Jin-su studiującego różową akwarelę. Jak dzieło Moneta lub Renoira. A może właśnie Nam ­Ye-rin? I akurat to było najpiękniejsze. Bo choć jej nie znał, naprawdę ją dostrzegł.

Jak co dzień Ina mijała akurat wejście do hotelu Monopol całkowicie pochłonięta własnymi myślami, gdy usłyszała ciche:

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – odparła odruchowo, nie podnosząc wzroku.

Nagle przystanęła. Czy to…?, pomyślała niepewnie.

Tak. To był on. Milczący nieznajomy. Milczący do tej pory. Stał naprzeciwko i patrzył na Inę. Na ­dodatek się uśmiechał. I z tym uśmiechem było mu do twarzy. Jego delikatne rysy wydawały się teraz jeszcze subtelniejsze.

– Od dawna się mijamy. Postanowiłem w końcu się przywitać – wyjaśnił, jakby to wymagało tłumaczenia.

– Nareszcie! – wypaliła Ina i momentalnie się zaczerwieniła.

Nie zamierzała tego mówić. Ot, powiedziało się.

Mężczyzna na chwilę spuścił wzrok, a gdy spojrzał ponownie, jego szare oczy również się śmiały.

– Grunt to szczerość, prawda? – odezwał się. Miał ciepły, przyjemny tembr głosu. – Teraz bardzo się śpieszę na spotkanie z klientem, ale może jutro umówimy się na kawę? Co pani na to?

– Ja… – Ina się zająknęła. – W zasadzie… Czemu nie? – odparła. Zupełnie jakby nigdy nie przeszło jej to przez myśl.

– A zatem do jutra. Pani…?

– Ino. Mam na imię Ina.

– Jestem…

– ­Jin-su – wyrwało się jej mimowolnie.

– Słucham?

– Nic, nic, przepraszam. – Zmieszała się.

– Jestem Radek. Bardzo mi miło. Zatem do jutra, Ino. I udanego dnia!

Ina skinęła mu głową, życząc tego samego. Wciąż czuła, jak palą ją policzki. ­Jin-su!, popukała się w czoło. Może za dużo już tych seriali?

Ostatnie metry do pracy przemierzyła, zastanawiając się, dlaczego odezwał się akurat dzisiaj. Co go do tego skłoniło? Kim jest nieznajomy i na jak długo pojawi się w jej życiu?

Miała już wejść do budynku, gdy poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię. Odwróciła się, spodziewając dosłownie wszystkiego; dzisiejszy świat jest pełen szaleńców. Ale to nie wariat stał przed nią, tylko człowiek, który tak bardzo ją zawiódł.

– Jacek, co ty tutaj robisz? – rzuciła tonem niekryjącym niezadowolenia.

– Nie odbierasz ode mnie telefonów. Wiedziałem, że rano cię tutaj złapię.

– Nie odbieram. I nie będę. Zablokowałam twój numer.

– Dlaczego?

– Naprawdę o to pytasz? – Zmarszczyła brwi. Teraz patrzyła na niego tak, jakby rzeczywiście rozmawiała z szaleńcem. No bo jeśli nie wie, jak ją potraktował, musiał postradać zmysły.

– Ech, to przecież stare dzieje. Widzisz, ułożyło ci się, masz ciekawą pracę. – Wskazał na duży gmach. – A tak dramatyzowałaś. Jednak świat się nie kończy na malowaniu. Da się bez tego żyć – podsumował, najwyraźniej zadowolony z wyciągniętego wniosku.

– Zdecydowanie da się żyć, ale bez ciebie – podkreśliła z naciskiem.

– Jesteś na mnie zła, rozumiem. – Zbliżył się do niej, ale od razu się odsunęła. – Ostatnio sporo myślałem i… Chyba moja decyzja była przedwczes­na. Właściwie wolałbym pogadać o tym w jakimś spokojniejszym miejscu, ale pewnie nie mam wyjścia. – Jacek potarł skroń, wyraźnie zakłopotany. – Zastanawiałem się, czy mogłabyś dać nam jeszcze jedną szansę.

– Nam?!

– Mnie. Nam. Nie czepiaj się słówek.

– Czego jeszcze mam nie robić? Widzę, że dobre rady u ciebie zawsze na czasie. Okej, nie wyszło ci z innymi kobietami, więc próbujesz wrócić. Ale ja na ciebie nie czekam. – Ina spojrzała w stronę hotelu, gdzie przed chwilą umówiła się z nieznajomym. – Między nami już nic się nie wydarzy.

– Jesteś bardzo pewna swego. Zastanów się. Jeszcze będziesz żałować.

– Póki co to ty żałujesz – odparła, popychając drzwi. Zauważyła zbliżających się ku nim znajomych z pracy i chciała uniknąć zbędnych pytań.

Jacek został po drugiej stronie hartowanej szyby. I w zamkniętym rozdziale jej życia. A Ina poczuła w sercu lekkość, której zupełnie się nie spodziewała. Jakby wreszcie wybrzmiało coś, co powinno wybrzmieć już dawno.

Dzień pracy mijał zaskakująco szybko. Inę budowała myśl o jutrzejszym poranku, który był dla niej jak niespodziewany prezent. Czekała, żeby rozwiązać ozdobną kokardę jutra, sprawdzić, co będzie w środku, i nie stroniła od wybujałych wyobrażeń. Gdy Magda i Kamila wstały zza biurek, żeby wybrać się na lunch, powiedziała, że chętnie do nich dołączy. Były zaskoczone, bo nie zdarzało się to zbyt często. Choć spędzały razem wiele godzin, wydawało się, że Ina odgrodzona jest od nich niewidzialną ścianą. Mimo że zawsze uprzejma, sprawiała wrażenie pochłoniętej zupełnie innymi sprawami. Ale dzisiaj wybrały się wspólnie do pobliskiej kawiarni. Zamówiły bajgle z różnymi dodatkami i pogawędziły o tym i owym. Wszystkie wydawały się zadowolone, że w ich rutynie nastąpiła zmiana.

Magda miała czterdzieści lat i właśnie remontowała mieszkanie, dlatego chętnie i długo rozprawiała o kolorach ścian, rodzajach desek podłogowych i dodatkach. Kamila dopiero skończyła studia, a posada asystentki w biurze była jej pierwszą pracą. Po godzinach chodziła na siłownię lub na długie spacery ze swoim psem. Twierdziła, że terier imieniem Hau jest miłością jej życia i żadnej innej nie potrzebuje. Żarliwość, z jaką to podkreślała, sprawiała, że Magdzie i Inie trudno było to brać poważnie.

Teraz Kamila odłożyła sztućce na talerz i zwróciła się do Iny.

– Coś się ruszyło w sprawie twojej sztuki?

Ina wspomniała kiedyś koleżankom, czym zajmowała się wcześniej. Ukrywanie tego było bez sensu. Zwłaszcza w świecie, w którym większość informacji była dostępna w telefonie na wyciągnięcie kciuka. Ale takiego pytania się nie spodziewała.

– Bez zmian – odparła zaskoczona.

– Masz dzisiaj lepszy humor.

– To widać? – zdziwiła się. – Myślałam, że…

– No wiesz, coś tam jednak zauważamy. – Kamila weszła jej w słowo. – Jakkolwiek jest, spędzamy ze sobą trochę czasu, prawda?

– Więc albo ruch w kwestii sztuki, albo miłość. – Magda mrugnęła.

Czyli jednak to nie tak, że nikt nic nie widzi, zorientowała się Ina. Było w tej świadomości coś pokrzepiającego. Spojrzała na towarzyszki, niepewna, czy wspominać o nieznajomym. Ale świerzbiło ją, żeby z kimś się podzielić nowiną. Pragnęła wyrzucić z siebie tygodnie pełne oczekiwania i mijania się w ciszy. Wyłożyła sprawę, co zostało przyjęte nader entuzjastycznie.

– To się nadaje na film! – wybuchnęła Magda.

– Ona i on mijają się od dawna. Nic o sobie nie wiedzą – zawtórowała jej Kamila tonem filmowego lektora. – Już tej jesieni w kinach! – zachichotała.

– No, opowiadaj! Jest przystojny? – dociekała ­Magda.

– Interesujący. – Ina ukryła twarz za szklanką soku pomarańczowego, aby zamaskować szeroki uśmiech. – W zasadzie już nie miałam nadziei, że się odezwie. Myślałam, że ma żonę. Albo że po prostu mu się nie podobam.

– To pierwsze wcale nie jest wykluczone – zauważyła przytomnie Magda. Wiedziała, co mówi. Wprawdzie jej pierwszy mąż miał wiele zalet, ale nie można było do nich zaliczyć wierności.

– Zamierzam to ustalić w pierwszej kolejności – zapewniła ją Ina. – No i w ogóle jakim jest człowiekiem. Dzięki aurze tajemniczości jego atrakcyjność mogła zyskać wiele punktów.

– Jeszcze się okaże, że to księgowy, który wieczorami dla rozrywki układa puzzle – wtrąciła rozbawiona Kamila.

– A co niby złego jest w puzzlach? – obruszyła się Magda, co zdradzało, że też lubi układanki.

Kamila uspokajająco poklepała ją po dłoni.

– Ciągle te same puzzle – uściśliła i wszystkie się roześmiały.

Czas naglił, trzeba było wracać do pracy. Gdy z bajgli pozostały na talerzach tylko okruchy, koleżanki podeszły do kasy, by uregulować rachunek.

– Było bardzo smaczne. – Ina wyciągnęła z portfela kartę. Kto wie, może będę wpadać częściej, pomyślała. Dotąd zazwyczaj zabierała do pracy pudełko lunchowe. Wydawało się jej to prostszym rozwiązaniem. A może wygodniejszym? Pozwalało jej się ukryć. Przed ludźmi i przed światem.

Nie robiła tego od tygodni, ale po południu, wyłączając komputer przed wyjściem z pracy, ­wiedziała, że tym razem się nie powstrzyma. Wydawało się jej, że dziś ma na sobie zbroję wykutą z pozytywnych emocji, więc jeśli zajrzy do pracowni, nic takiego się nie stanie. Tym razem nie skończy na podłodze wśród szlochów.

Szła chodnikiem wzdłuż Orlej. Mijała znajome stare domy pamiętające czasy, do których nie było już powrotu, aż wreszcie zatrzymała się przy jednym z nich. Spojrzała w znajdujące się na piętrze okna państwa Kowalskich, na bujne kwiaty na parapecie. Pani Marta miała do nich rękę i cierpliwość. Jej mąż Piotr twierdził, że od lat mieszka w dżungli, ale przyjmuje swój los z pokorą. Monika i Maciej, właściciele księgarni, wciąż jeszcze nie wrócili z pracy, o czym świadczył brak ich samochodu na podjeździe. Nic dziwnego, było za wcześnie. Zwykle nie wracali przed dwudziestą. Żeby sprzedawać książki w dzisiejszych czasach, trzeba mieć albo samozaparcie, albo niewyczerpane pokłady nadziei, pomyślała Ina. A najlepiej jedno i drugie.

Popchnęła starą, zdobioną metalową furtkę. Cichutkie skrzypnięcie bramy sprawiło, że Ina na sekundę przeniosła się w czasie. Tu, przy żywopłocie stawiała rower. W zacisznym kącie ogrodu jak zawsze stały miseczki dla szarego kota przybłędy, który był jednocześnie wszystkich i niczyj. Nie dawał się oswoić, ale zarazem nie pozwalał o sobie zapomnieć. Karma wyjedzona, wody pod dostatkiem, zauważyła Ina.

Weszła powoli po kamiennych schodkach, wyjęła z torebki klucze i otworzyła drzwi.

Poczuła znajomy chłód korytarza i zapach starych murów. Drewniane schody prowadziły na górę; dawniej trzeci i siódmy stopień poskrzypywały, ale Ina nie musiała po nich wchodzić, bo jej pracownia znajdowała się na parterze w głębi, po lewej. Przeszła przez korytarz i stanęła przed wysłużonymi brązowymi drzwiami. Zanim je otworzyła, położyła rękę na sercu. Biło spokojnie.

Chyba mogę zaryzykować, stwierdziła.

Popchnęła drzwi. Zapaliła światło i weszła dalej. Duży pokój z wysokim sufitem wyglądał tak, jakby zostawiła go tylko na chwilę. Pudełko farb olejnych wciąż leżało na taborecie, czekając na powrót ­malarki. Sztaluga stała pośrodku. Bez płótna. Przerażająco samotna. Ina podeszła do niej i musnęła delikatnie jej drewniane ramię.

– No, cześć! – przywitała się.

Głupio tak przyjść do przyjaciela i nie odezwać się ani słowem, pomyślała.

Przy ścianie stały gotowe obrazy zapakowane w folię. Wyglądały jak gotowe do wyprowadzki. Obrażone, że nikt na nie nie patrzy.

– Wybaczcie, że tak wyszło – powiedziała Ina słabszym głosem. – Myślałam, że będzie inaczej…

Poczuła znajomy ucisk w gardle. A zatem nawet dobry dzień nie gwarantował, że nie skończy się płaczem. Łzy już zaczęły wypełniać jej oczy. Nerwowo szperała w torebce w poszukiwaniu chusteczki.

– Ino, jesteś tu? – usłyszała znajomy głos pana Wojarskiego.

– Tak, proszę – odparła, wycierając nos.

Starszy pan wszedł do pracowni powoli, szurając kapciami.

– Zauważyłem uchylone drzwi. Wolałem sprawdzić, kto się tutaj kręci.

– To miłe, panie Stefanie, ale po co ktoś miałby się włamywać? Żeby kraść obrazy? Mistrzów sztuki tutaj nie trzymam.

– Jak to? A Ina Borowicz?

– Jest pan uroczy, ale nikt nie wierzy w zbyt słodkie kłamstwa.

Pan Stefan podszedł bliżej. W kieszeni jego koszuli tkwił jak zawsze mały plastikowy grzebień, którym od czasu do czasu przeczesywał przerzedzone włosy. Bardzo dbał o nienaganną fryzurę. Było w tym coś wzruszająco staromodnego.

Patrzyli na zapakowane prace związani niezręcznym milczeniem. Starszy pan przerwał je pierwszy.

– Co słychać? Dawno się nie widzieliśmy.

– Przyszłam, bo zdarzyło się dzisiaj coś, co, jak sądziłam, nigdy się nie wydarzy. I pomyślałam, że może jeszcze nie wszystko stracone.

– Wracasz do malowania? – Staruszek się uradował. I zrobił taki gest, jakby zamierzał Inę uścisnąć.

– Chciałabym… – Uśmiechnęła się smutno. Bezradnie. Ale nie dodała nic więcej. No bo jak to wytłumaczyć? Trudno jej było tu być i patrzeć na swoje marzenia. Spakowane. Odłożone w kąt. Pokryte kurzem. Przecież ich dotknęła, żyła nimi, ale się jej wymknęły. I nie wiedziała, co z tym robić. Kim jest teraz Ina Borowicz? Co dalej? Dokąd ma zmierzać?

W tonie jej głosu było coś takiego, że pan Stefan nie drążył tematu. Nie pytał. Nie doradzał. Poklepał Inę lekko po ramieniu i podreptał do piwnicy. A gdy wrócił, miał w dłoniach kilka jabłek, które, jak powiedział, przezimowały w całkiem niezłej formie.

Ina, wracając do domu, jedno z nich trzymała w dłoni. Przysięgłaby, że jest ciepłe. Ogrzewało ją przez całą drogę.

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Spis treści

Meritum publikacji