Ballada o dwóch miastach - Agata Kołakowska - ebook

Ballada o dwóch miastach ebook

Agata Kołakowska

4,0

Opis

Miasto jest hermetyczne i nieco zacofane. Leży w dolinie otoczonej lasem, zawsze otulonej gęstymi chmurami. Mieszkańcy nigdy nie widzą słońca. Może dlatego są wyjątkowo przygnębieni?

Petronela Złudna, która niebawem ma przejąć rodzinną piekarnię, choć nie jest to spełnienie jej marzeń, a pokoleniowa powinność, ma wrażenie, że jest jedyną osobą w mieście zdolną odczuwać radość. I tylko ją zdaje się męczyć wszechobecny marazm.
Przeciwieństwem Miasta jest City, zamieszkane przez aktywnych, zadowolonych z siebie ludzi, którzy stawiają na rozwój osobisty. Franz Sielanka, znany ilustrator, stara się sprostać wymaganiom miejsca, w którym żyje, i ambitnej partnerki Amandy. Mimo to coraz częściej ucieka do swojej ostoi, położonego na obrzeżach City gołębnika. Miejsce to przypomina mu o życiu, w którym wszystko było prostsze, a dni płynęły wolniej.
Pewnego dnia z hodowli ucieka jeden z ptaków i ląduje na parapecie w rodzinnym domu Petroneli. Niespodziewany gość wkrótce zaczyna odgrywać rolę listonosza. Zafascynowany Franz czyta o miejscu, w którym można otwarcie okazywać swoje słabości, Petronela śni o tym, gdzie mogłaby sięgać po marzenia. Tym bardziej, że atmosfera w Mieście gęstnieje – po latach uaktywnia się tajemniczy morderca. Gdzie i kiedy uderzy ponownie? Jego poszukiwania stają się tłem nieczystej walki o wpływy. Tymczasem w szczęśliwym City… 

Ballada o dwóch miastach to nietuzinkowa opowieść dla tych wszystkich, którzy pragną żyć w zgodzie ze sobą. Melancholia przeplata się w niej z żartem i ironią, polityka z wątkiem kryminalnym, marzenia z miłością i obawą. Czy bohaterom tej historii urosną skrzydła? 

Agata Kołakowska powraca w najlepszym stylu – z refleksją na temat ludzkich charakterów i tendencji we współczesnym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczkawoj

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, mądra, do przemyślenia, jest o nas samych... Warto przeczytać
00
Michule

Całkiem niezła

Czyta się lekko i przyjemnie, ale nieco banalna i przewidywalna
00
IzabelHerb

Dobrze spędzony czas

mądra, oryginalna, prawdziwa.... do refleksji....
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Petronela skręciła za róg ulicy Smutnej. Stąpała ostrożnie po krzywym bruku, aż wreszcie dotarła do rodzinnej piekarni. Wiosenny wiatr wzmógł się znienacka i niczym fryzjer przeczesał pszeniczne włosy dziewczyny. Przygładziła je drobnymi palcami, po czym przesunęła zasuwę, która chodziła nieco opornie, i otworzyła szare okiennice. Ich skrzydła wsparły się o ściany kamienicy, w której mieściła się piekarnia Spalony Precel, sąsiadująca z apteką i bankiem.

Zanim Petronela weszła do środka, zadarła głowę ku niebu. Bure chmury zdawały się stać w miejscu, jak zawsze przesłaniając słońce. W Mieście nigdy nie widywano ani jego rażącej tarczy, ani błękitnej połaci nieboskłonu. Mówiło się, że to przez dym z komina spółdzielni mleczarskiej. Zakład usytuowany był w samym centrum, a miejscowość leżała w dolinie otoczonej lasem. Dlatego właśnie dym zawisał nad Miastem, otulał je niczym mgła nad bagnami. Mgła, która zdaje się nigdy nie przecierać. W tym przypadku było tak w istocie.

Zapaliła światła, rozjaśniając wnętrze sklepu, na którego ścianach wisiały liczne czarno-białe fotografie rodziny Złudnych. Przodkowie pozowali, dzierżąc w dłoniach ogromne bochny chleba. Wszyscy prezentowali jednakowo posępne miny. Ale chyba najbardziej ponury wydawał się pradziadek Petroneli, którego portret wisiał w centralnym miejscu lokalu, tuż za ladą. Zmysław Złudny założył piekarnię w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku i zapoczątkował tym samym rodzinną tradycję. Dziś panna Złudna uważała, że w sumiastym wąsie było mu nie do twarzy, a na zdjęciu wygląda, jakby zaraz miał się rozpłakać i otrzeć łzy kawałkiem chleba. Może pojął, co zrobił kolejnym pokoleniom?, myślała za każdym razem, gdy tuż po wejściu do piekarni witała się z nestorem rodu grzecznościowym skinieniem głowy.

Włożyła firmowy fartuszek, związała włosy w kok i poszła na zaplecze, gdzie przez całą noc załoga przygotowywała pieczywo, by było gotowe na rano. Rumiane bochenki czekały już w skrzyniach, by zanieść je do sklepu.

– Dzień dobry, Petronelo! – przywitał się pan Wojtek, uchylając furażerki. – To dziś jest ten dzień!

Stary piekarz pracował dla jej ojca, Kazimierza Złudnego, od piętnastu lat. Do pomocy miał jeszcze dwóch piekarzy ciastowych i piecowych. Taka załoga wystarczała, by zaspokoić potrzeby klientów Spalonego Precla.

– Miał nadejść, więc nadszedł – odparła. – Zanieście to chłopcy. – Wskazała na skrzynie. – I ułóżcie pieczywo na półkach. Zaraz otwieram.

Młodzieńcy w białych uniformach zabrali się do pracy. Petroneli wydawało się, że najstarszy z nich, Romek, przechodząc, musnął jej ramię, ale czym prędzej odrzuciła tę myśl. Kiedy towar został wyłożony, a zaplecze posprzątane, została w sklepie sama. Podeszła do drzwi i obróciła wiszącą na sznurku plakietkę, by od ulicy widoczny był napis „Otwarte”. Westchnęła przeciągle, po czym wróciła za ladę. I dopiero wtedy dostrzegła leżące przy kasie pudełko obwiązane firmową wstążką. Rozwiązała ją jednym pociągnięciem. W środku znajdowała się śmietankowa babeczka z liczbą dwadzieścia trzy na wierzchu, wykonaną z lukru. Urodzinowy prezent od załogi. Takich ciastek nie było w ofercie piekarni; Petronela domyśliła się, że upieczono je specjalnie dla niej. Nie dołączono żadnej kartki ani bilecika. W Mieście nie składano sobie życzeń, bo wszystkim wydawały się zbędne.

Solenizantka odsunęła wypiek na bok, gdyż do sklepu weszła właśnie pani Maryla. Zawsze pojawiała się pierwsza.

– Moja Petronelo, co za ponury dzień! Wyobraź sobie, że zepsuł mi się czajnik – zaczęła od progu stara nauczycielka. – Nie mogłam napić się kawy! Na domiar złego czuję, że zaraz dopadnie mnie migrena – dodała, podchodząc do lady. – Cały dzień stracony! Jak ja wytrzymam w tym stanie na uroczystościach? Marnie to widzę.

– Przykro mi. – Petronela sięgnęła po pieczywo, które zawsze kupowała stała klientka. – Mały chleb wieloziarnisty i dwie bułki grahamki – powiedziała, pakując wypieki do papierowej torebki z logo w kształcie precla.

– Zbyt twarda skórka i dwie szybko się starzejące – mruknęła pani Maryla, sięgając po portfel. – Tak je określam – wyjaśniła bez cienia pretensji.

– Może ma pani dzisiaj ochotę na coś innego?

– Lepiej nie ryzykować rozczarowania, dziękuję. – Kobieta położyła banknot na plastikowej podstawce. – Wstąpię teraz do apteki, bo to migrena jak nic! Do zobaczenia wieczorem! O ile zobaczymy się w tym tłumie! – dodała, odbierając resztę i zakupy.

– Mówią, że i tak nie będzie czego oglądać. Jak co roku! Jeśli pani źle się czuje, może śmiało zostać w domu.

– To sześćset dziewięćdziesiąta dziewiąta rocznica założenia Miasta. Nie spodziewam się niczego po tej uroczystości, ale wypada się pojawić – podsumowała nauczycielka, opuszczając piekarnię.

Petronela nie myślała zbyt dużo o dzisiejszym festynie z okazji miejskiego jubileuszu. Bardziej zajmowała ją kolacja, na którą została zaproszona przez rodziców. To na niej miała zostać oficjalnie przypieczętowana jej przyszłość. Wcześniejsze pokolenia Złudnych czekały na tę okazję ze spokojem, jak na przeznaczenie, którego nie da się uniknąć. Ją jednak trapił niepokój. Także to sprawiało, że czuła się odmieńcem. Ale ten dzień mógł potoczyć się jeszcze odrobinę inaczej. Liczyła na to. W końcu były jej urodziny.

Ponownie podeszła do drzwi. Wyglądała na zewnątrz, co jakiś czas rzucając okiem na niewielki zegarek na swoim przegubie. Około siódmej trzydzieści powinna zobaczyć, jak Jerzy zmierza na rowerze do redakcji „Złych Nowin”, która mieściła się trzy przecznice dalej. Młody dziennikarz wstępował czasem do piekarni po bułki. Petronela uważała, że w tych swoich nieokiełznanych ciemnych włosach i luźnych swetrach wygląda niebywale swobodnie. Zupełnie inaczej niż inni. Niż wszyscy w tym mieście. Pewnie dlatego zwróciła na niego uwagę.

Nagle w polu jej widzenia pojawiło się koło ze szprychami. Jest!, wstrzymała oddech. Jednak rower nie zwolnił, tylko przemknął po bruku jak strzała. Dzwonek na kierownicy pobrzękiwał nerwowo. Nawet się nie obejrzał…, zawiedziona Petronela przykleiła nos do szyby. A więc wtedy to było tylko nic nieznaczące pytanie…, zadumała się.

Dokładnie trzy tygodnie, sześć dni, dwanaście godzin i cztery minuty wcześniej Jerzy kupił w jej piekarni cebulankę i wgryzł się w nią natychmiast.

– Jestem głodny jak wilk! – oświadczył z pełnymi ustami. – Ta sprawa grasującego mordercy nie daje nam wytchnienia. Nie mam nawet czasu jeść. Policja jest opieszała i nieporadna. Myśleli, że mają to z głowy, a tu proszę…

– Ma pan rację, to okropne.

– Pan? – Zmrużył oczy. – Chyba jesteśmy w podobnym wieku. Jak ci na imię? Jeśli to nie tajemnica.

– Petronela – odparła cicho, a on wyciągnął do niej rękę. Wymienili uścisk dłoni.

– Jurek. Ratujesz mnie przed śmiercią głodową, Pet! Mogę tak do ciebie mówić? Może wybierzemy się kiedyś na kawę?

– Tak i… Tak – powiedziała z łopotem serca. Gdy wyszedł, pomyślała, że po raz pierwszy w życiu usłyszała zdrobnienie swojego imienia. I choć nie była przekonana co do brzmienia skrótu, poczuła, że łączy ich coś wyjątkowego.

Ale mimo że od tamtego czasu Jerzy pojawiał się w piekarni jeszcze kilkakrotnie, żadna konkretna propozycja nie padła. Petronela codziennie wyrzucała sobie swoją lapidarność. Uważała, że do podwójnego „tak” mogła dodać jeszcze jakieś inne słowa, żeby miał pewność, że jest tym wyjściem naprawdę zainteresowana. Ale zegara już nie można było cofnąć.

Z rozmyślań o spotkaniu w kawiarni wyrwała ją pani Gabriela. Właścicielka księgarni, która mieściła się w rynku, przyszła do sklepu sama. A to było nietypowe. Zazwyczaj towarzyszyła jej wnuczka, sześcioletnia Alicja.

Podczas swojej ostatniej wizyty kobieta opowiedziała, jakie książki kupił u niej urzędnik pocztowy, ostatnia ofiara mordercy.

– Zbrodnia i kara! Na kilka godzin przed śmiercią! Czy to nie wymowne?

– To pewnie zwykły przypadek – stwierdziła Petronela.

– Ależ co pani? To los! Fatum, przeznaczenie! Ono wisi tutaj nad nami wszystkimi. Pamiętam, że jak byłam jeszcze… O taka, jak moja Alunia. – Wskazała na dziecko. – Próbowałam dowiedzieć się od mamy, dlaczego sąsiedzi nigdy się nie śmieją, a pani przedszkolanka ciągle narzeka. Nie rozumiałam tego. Ale teraz wszystko jest dla mnie jasne.

Petronela się ożywiła.

– Naprawdę?

– Oczywiście! To następowało stopniowo. Pewnego dnia dostrzegłam, że moje rysunki wcale nie są ładne, tak jak wcześniej myślałam. Że zupełnie nie potrafię śpiewać. Mam krzywe nogi! O, proszę spojrzeć. – Pani Gabriela zadarła spódnicę. – I wysokie czoło! – Uniosła grzywkę. – Nie mam żadnego talentu, nie jestem wyjątkowa. Zaczęłam pojmować, co powtarzali mi rodzice. „Na każdym kroku czeka na nas zawód. Nie ma lepszej przyszłości! I nie należy jej wyczekiwać”.

Petronela pomyślała wtedy o swoich marzeniach. W wieku zbliżonym do Alicji pragnęła zostać baletnicą. Wyobrażała sobie, że będzie wirować po scenie w trykocie i tiulowej spódnicy, jednak rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Na Złudnych był plan i w żadnym razie nie obejmował baletu.

– Poza tym na przedstawienia mało kto chodzi – wyjaśniła jej pewnego wieczoru matka, gdy kładła ją spać. – Tańczyłabyś, dziecko, przed pustą widownią. A w naszej piekarni zawsze są klienci.

Petronela powitała panią Gabrielę.

– Dawno pani do nas nie zaglądała – zauważyła.

– Tak jakoś wyszło – bąknęła kobieta.

– Dzisiaj bez wnuczki?

– Niestety. Trzy pszenne bułki poproszę – dodała.

Wydawała się jakaś nieswoja.

– Denerwuje się pani dzisiejszym występem, czy tak? – zagadnęła Petronela.

– Zgadza się – odparła niemrawo klientka.

Petronela rozumiała jej nastrój. Nie wiedziała, czy chciałaby znaleźć się w jej skórze.

Pewnego dnia burmistrz odwiedził panią Gabrysię w księgarni i poprosił o przysługę. Pragnął, aby na jubileuszu wyrecytowała wiersz jego autorstwa.

– Siebie samego niezręcznie deklamować. A pani, jak by nie było, siedzi w temacie – wyjaśnił.

Właścicielka sklepu poczerwieniała.

– Może nie trzeba było rozwiązywać domu kultury? Miałby kto się tym zająć.

– Po co nam artyści, droga pani?! Nawiasem mówiąc, od kiedy tenor oszalał, nie miałem już żadnych wątpliwości. – Burmistrz wyciągnął kartkę z kieszeni marynarki. – Skleciłem tych kilka strof, którymi nikt się nie zachwyci, a pani by je przedstawiła. Tylko o to proszę. – Podał wydruk.

Choć w prośbie nie było śladu presji, pani Gabriela i tak zarwała przez nią niejedną noc. Za każdym razem w wyobraźni widziała tłum zgromadzony na rynku. I tysiące skierowanych na nią oczu. A ona przecież nie ma żadnego talentu. I oni wszyscy bardzo dobrze to wiedzą.

– To tylko trema – odezwała się Petronela.

– Zapewne – przytaknęła pani Gabriela. Zapłaciła za bułki i ruszyła do wyjścia. – Do widzenia!

– Do widzenia. I proszę na siebie uważać! Wszyscy musimy być ostrożni, dopóki nie złapią tego zabójcy.

Petronela nieraz myślała o tajemniczym napastniku. Sprawa była nader zagadkowa, gdyż nigdy nie znaleziono ciała żadnej ofiary. Tylko plamy krwi. Po mieście krążyły plotki, że może sprawca jest kanibalem. Rozpowszechniano też wersję, że to wcale nie człowiek, tylko wygłodniałe zwierzę. Te ostatnie domysły ostatecznie obalono, gdy w domu urzędnika pocztowego zabezpieczono ślady sportowych butów. Petronela pilnie śledziła doniesienia. Nie dlatego, że się bała. Czytała te informacje, bo spora ich część wychodziła spod pióra Jerzego Klopsa. Pierwszą zbrodnię popełniono cztery lata wcześniej. Ofiarą była wówczas pracownica magla, po niej krawiec, a później właścicielka kawiarni. Nic ich nie łączyło. Trudno też było znaleźć motyw. Wysnuto więc podejrzenie, że sprawca zabija dla wynaturzonej przyjemności. Teraz Miasto ponownie drżało. Po zniknięciu kolejnej osoby media spekulowały, że w mordercy znów obudziła się psychopatyczna żądza krwi. Policja zaś brała pod uwagę działania naśladowcy.

W trakcie jednej z wizyt w piekarni Jerzy powiedział Petroneli, że zapytał komendanta Bubla, dlaczego policja wysnuwa taki wniosek, skoro dotąd nie zatrzymano sprawcy. W odpowiedzi usłyszał tylko, że to tajemnica śledztwa i dla dobra sprawy nie można ujawnić szczegółów.

– I co ty na to, Pet? – zagadnął. Dziewczyna nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdy dodał: – Już wtedy powinni Bubla usunąć! Ale jeśli policja znowu zawiedzie, jego dni są policzone.

– To okropna historia – stwierdziła.

– Strach pomyśleć, co ten zwyrodnialec robi z tymi wszystkimi ciałami!

Matka Petroneli każdego ranka ostrzegała ją, żeby zwracać uwagę na ludzi, którzy odwiedzają sklep. Uczuliła córkę, aby uciekała przez zaplecze, jeśli tylko pojawi się ktoś podejrzany. Petronela nie miała pojęcia, jakich cech powinna wypatrywać przy typowaniu potencjalnego mordercy. Czy zwracać uwagę na przekrwione oczy, zbytnią nerwowość czy może raczej przesadny spokój? Przez to czuwanie każdy dzień niemiłosiernie się jej dłużył.

– Weź te kwiaty! – Emilia wręczyła bratu bukiet tulipanów. – Idź do niej sam. Ja za chwilę dołączę.

Adrian patrzył niepewnie na bukiet. Miał nietęgą minę. Chciał wejść do piekarni, ale w stalowe uściski chwyciła go nieśmiałość.

– A co, jeśli odmówi? – zapytał.

– Przynajmniej wszystko będzie jasne. Ale zacznij od powinszowań z okazji urodzin.

Chłopak przygładził grzywkę, która tworzyła miękką falę nad czołem, i uścisnął dłoń siostry. Byli bliźniakami, więc dobrze wiedział, że ona doskonale odczytuje jego emocje.

Z Petronelą znali się od liceum. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, serce od razu zabiło mu szybciej. Choć od tego momentu minęło siedem lat, wciąż trzymał swój afekt w tajemnicy.

Nacisnął na klamkę. Nad jego głową zadźwięczał dzwonek.

– Cześć, Petronelo! – Powoli podszedł do lady. – To z okazji twoich urodzin. – Podał bukiet.

– Dziękuję za pamięć. A gdzie Emilka?

– Zaraz przyjdzie. Jak się czujesz? W końcu to twój dzień.

Dziewczyna powąchała kwiaty.

– To tylko liczby. Nic niezwykłego. – Spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. – Mam nadzieję, że Emilka się nie spóźni. Zaraz zaczyna się festyn.

Adrian wpatrywał się w przyjaciółkę.

– Posłuchaj… – odezwał się przejęty. – Chciałbym zaprosić cię na spacer nad rzekę. Później moglibyśmy pójść na obiad. Masz czas w niedzielę? – zakończył, powstrzymując westchnienie.

Wielokrotnie ćwiczył tę kwestię przed lustrem. Zazwyczaj wychodziła mu płynniej.

Do Petroneli, która niecierpliwie wpatrywała się we wskazówki, słowa kolegi dotarły z opóźnieniem. Przemknęło jej przez myśl pytanie, dlaczego proponuje jej spacer bulwarem, skoro to miejsce odwiedzają głównie pary, i zamarła.

– Chcesz iść na bulwar? – wykrztusiła. – Ze mną?

– Dotąd nie miałem odwagi, by cię zaprosić. – Speszył się.

Zaskoczył Petronelę, bo Emilka nie pisnęła jej o tym choćby słówkiem. Ona sama uważała, że Adrian jest w porządku. Był inteligentny i dobrze sobie radził jako początkujący księgowy. Był tylko zbyt podobny z wyglądu do siostry. Miał subtelną urodę, a jego fizyczność korespondowała z charakterem.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu to był brat jej najlepszej koleżanki. Nie chciała go zranić. Tymczasem Adrian stał przy ladzie i czekał na jej reakcję.

Przypomniała się jej scena z dzisiejszego poranka, przemykający na rowerze obok piekarni Jerzy, który nawet się nie obejrzał. Od tygodni nie ponowił zaproszenia na kawę. Ta myśl ją zezłościła.

– Czemu nie. Możemy się umówić – odparła pewnym tonem.

Oczy chłopaka rozbłysły.

– Naprawdę? A już myślałem, że nie chcesz!

Dzwonek nad drzwiami odezwał się ponownie, weszła Emilia. Przeprosiła za spóźnienie i wręczyła prezent jubilatce.

– Nie trzeba było – powiedziała Petronela.

Koleżanka uścisnęła ją, dodając, że ma nadzieję, iż podarunek okaże się użyteczny. W oczach brata dostrzegła, że wszystko poszło po jego myśli.

Petronela otworzyła pudełko, z którego wyjęła fartuch z wyszytym złotą nicią preclem.

– Wiemy, co wydarza się u Złudnych w dniu dwudziestych trzecich urodzin. Uznaliśmy, że taki podarunek będzie adekwatny – wyjaśniła Emilka.

Petronela powiodła palcami po misternym hafcie.

– Dziękuję. Bardzo się napracowałaś.

Ceniła sobie relację z Emilką, choć nie mówiła przyjaciółce wszystkiego. Na przykład tego, że nie podoba się jej własna przyszłość w Spalonym Preclu. Podejrzewała, że przyjaciółka jej nie zrozumie, jako że pracowała w rodzinnej kwiaciarni, którą miała kiedyś przejąć. Petronela od lat utwierdzała się w przekonaniu, że w tym mieście nie ma ani jednej osoby, która czułaby podobnie jak ona.

Burmistrz przechadzał się za kulisami. Na jego łysej głowie pojawiły się krople potu. Zawsze tak reagował na stres.

Gwar się wzmagał, na rynku wrzało jak w ulu. To był znak, że mieszkańcy licznie przybyli na miejski jubileusz. Gdy Stanisław Sromotny wyjrzał zza kulis, by przekonać się o tym naocznie, wpadł w popłoch, wcale nie mniejszy niż większość osób, które oczekiwały na swój występ. Być może aż tak nie przejmowałby się uroczystością, gdyby nie fakt, że ten rok był rokiem wyborczym.

W styczniu, gdy burmistrz siedział w pijalni piwa, zajadając pieczoną białą kiełbasę, czuł ulgę, że jest piątek i że wreszcie odpocznie. Ale wtedy pojawił się Mirosław Szlam, prezes spółdzielni mleczarskiej. Zdjął kapelusz, rozpiął marynarkę, która opinała jego wydatny brzuch, i odezwał się chropawym głosem:

– Pan burmistrz pozwoli, że się przysiądę?

Sromotny wskazał mu krzesło. Szlam zamówił piwo i taką samą kiełbasę, tyle że z dużą ilością duszonej cebuli. A potem powiedział coś przerażającego:

– W wyborach będziemy konkurentami.

Burmistrz otarł wierzchem dłoni resztki piwnej piany, która osiadła na jego siwiejących wąsach. Starał się nie pokazać po sobie, jak bardzo to zdanie nim wstrząsnęło.

– Pan… Pan do polityki? Skąd ten pomysł? Przecież ma pan swoje sery.

– Chcę służyć. Miastu i ludziom.

Sromotny uśmiechnął się kpiąco.

– Dobre sobie!

– Chyba wszyscy idący do władzy mają taki cel? Tylko mało kto dotrzymuje obietnic – podkreślił prezes.

– Do mnie pan pijesz?! Tutaj nie sposób przeskoczyć pewnych spraw!

– Kto wie? Może będę miał okazję się o tym przekonać – odparł Szlam, przysuwając sobie talerz z kiełbasą, który właśnie postawiła przed nimi przysadzista barmanka. W powietrzu rozszedł się słodkawy zapach cebuli.

Od tamtej chwili Sromotnemu nie najlepiej się kojarzył.

Pan Stanisław wiedział, że Szlam jest człowiekiem czynu, i nie wątpił, że wystartuje w wyborach. Wszystko na to wskazywało. A w szczególności działania w jego spółdzielni. Firma z okazji miejskiego jubileuszu wypuściła nowy rodzaj sera, a burmistrz uznał, że to zawoalowany komunikat przeznaczony dla niego, bo ser był z dodatkiem cebuli. Gest spotkał się z przychylnością klientów. Od dzisiaj zaś, przez cały weekend, na specjalnym straganie przy rynku można było nabyć produkty spółdzielni po atrakcyjnych cenach. Do każdego jubileuszowego wyrobu dodawano płócienną torbę z napisem: „Miasto – 699 lat! Czas na zmiany!”.

Alina, żona burmistrza, uważała, że mąż przesadza, odmawiając spożywania produktów spółdzielni. Jednak Sromotny trzymał się tego już kolejny miesiąc. Wzdrygnął się na widok kolejki uformowanej przy straganie Szlama. Mimo że starał się lekceważyć go jako konkurenta, ogarnął go niepokój, gdy dostrzegł go naprzeciwko sceny, pośród reszty zniecierpliwionych ludzi. Poczuł jeszcze większy ciężar odpowiedzialności i postanowił wesprzeć na duchu wszystkich zaangażowanych do dzisiejszych występów.

Na ławeczkach siedziała liczna grupa członków klubu seniora. Na głowach mieli słomkowe kapelusze, w rękach bałałajki. Ich miny wydały się burmistrzowi nader niepokojące.

– I jak, drodzy państwo? Gotowi? – zagaił, podchodząc bliżej.

Siwy staruszek wskazał na gryf.

– W moim instrumencie pękła struna.

– Nie ma pan zapasowej? – zdumiał się Sromotny.

– Nie przy sobie.

– To niech pan markuje. I śpiewa za dwóch!

Mężczyzna wzruszył ramionami. Siedząca obok niego kobieta w okularach poprawiła kapelusz.

– Kto będzie występował, jak my pomrzemy?

Kolega z zespołu spojrzał na nią krytycznie.

– Już się starzeją kolejni. Nie jesteś taka niezastąpiona!

– Tylko ilu z nich potrafi grać na bałałajce? – zauważył właściciel instrumentu, nawijając sterczącą strunę na palec.

Pan Stanisław nie był gotów na takie rozważania, więc powrócił do rzeczy.

– Czyli zaczynamy od Góralu, czy ci nie żal? – zapytał.

– Zastanawiam się, dlaczego akurat ten utwór? – odezwała się jedna z kobiet. – Nie ma u nas przecież żadnych gór.

– To odpowiednio rzewna i smutna piosenka – wyjaśnił pan Staszek. – Opowiada o przywiązaniu do korzeni. W sam raz na jubileusz!

– Ale tak na początek od razu z tym żalem? – drążyła. – Może lepiej niech zacznie pani Gabriela? Podobno ma deklamować wiersz.

Burmistrz wziął się pod boki.

– Widzę, że mamy do czynienia z tremą pełną gębą! Tylko bez paniki. Idziemy według planu! – uspokoił i ruszył ku orkiestrze strażackiej.

Młodzi mężczyźni w mundurach prezentowali się dostojnie. Występ nie był dla zespołu pierwszyzną, jednak tym razem wśród muzyków panował popłoch. Prawdopodobnie dlatego, że burmistrz poprosił kapelmistrza, aby występ wzbogacono o choreografię.

– I jak, panie Władku? – Sromotny uścisnął dłoń kierownika orkiestry. – Zaskoczymy wszystkich?

– To z pewnością – mruknął niezadowolony kapelmistrz.

W tym momencie podszedł do nich kierownik artystyczny i oznajmił, że wszystko jest już gotowe.

Uroczystość miało rozpocząć wystąpienie burmistrza, dlatego pan Staszek został poproszony o ustawienie się przy schodach wiodących na scenę. Powtarzał w myślach przygotowaną mowę. Znowu ogarnął go niepokój, powróciło dziwne przeczucie. Rozejrzał się po ludziach kręcących się za kulisami i zawołał kierownika.

– Gdzie, u licha, jest pani Gabriela?!

Kierownik obrzucił spojrzeniem ekipę. Byli staruszkowie, strażacy i dziecięca szkółka akrobatyczna.

– Nie wiem. – Podrapał się po czole. – Faktycznie jakoś nigdzie jej… Dorka! – zawołał asystentkę. – Mamy panią Gabrysię?

Rozpoczęła się bieganina. Sprawdzono przenośną toaletę, miejsce przy ekipie technicznej, prowizoryczną szatnię. Zajrzano też pod stół z cateringiem.

– Panie burmistrzu, nie możemy jej znaleźć! – oznajmiła Dorka, po czym spojrzała w harmonogram występów. – W takim razie może to pan wyrecytuje ten wiersz?

Sromotny pomyślał o Szlamie i oczami wyobraźni zobaczył, jak konkurent zaciera ręce. Pot jeszcze gęściej zrosił jego urzędnicze czoło.

– Sprawdźcie, czy jest w księgarni! – polecił.

Rozdział 2

Petronela stała z przyjaciółmi w tłumie stłoczonym przed sceną. Było głośno i duszno. Strażacka orkiestra właśnie zakończyła występ, podrzuciwszy czapki. Widzowie klaskali anemicznie. Wprawdzie popularny w mieście zespół rozpoczął swoje popisy z mocą godną orkiestry dętej, ale zaraz potem muzycy zaczęli przemieszczać się chaotycznie, obracać, podskakiwać i wpadać na siebie. Z tego wszystkiego niektórzy przestawali grać. A ogniomistrzowi wypadł z rąk obój.

– Przykro na to patrzeć – podsumowała Emilia, gdy strażacy wreszcie zeszli ze sceny. – Nigdy dotąd nie tańczyli.

– I chyba nie powinni byli tego robić. – Petronela współczuła poczerwieniałemu oboiście.

– Ale czy pani Gabrysia nie miała występować? – zainteresowała się Emilka.

Petronela przytaknęła.

– Była u mnie dzisiaj. Wyglądała na stremowaną. Może jej kolej jest po dzieciach? – Wskazała na grupę akrobatyczną, która właśnie wbiegła na scenę, i zwróciła się do przyjaciół: – Słuchajcie, to ja już pójdę.

– Dlaczego tak wcześnie? – zdziwił się Adrian.

– Chcę się przejść przed kolacją z rodzicami. Mam jeszcze trochę czasu.

Chłopak zamierzał coś powiedzieć, ale siostra zgromiła go wzrokiem. Rozumiała, że przyjaciółka potrzebuje samotności.

Petronela pożegnała się, po czym zaczęła się przeciskać między ludźmi. Zastanawiała się, czy będzie w stanie powiedzieć rodzicom prawdę.

Burmistrz raz po raz przecierał chusteczką mokre czoło. W jego głowie kotłowały się wersy Ody do Miasta. A w wyobraźni już widział swoje biurko w urzędzie zastawione serami, a na krześle Szlama zajadającego białą kiełbasę.

– To się nie może wydać! – mamrotał jak zaklęcie.

Komendant Bubel, który przed chwilą poinformował go o zaistniałej sytuacji, minę miał nietęgą.

– Ale jak to tak, panie Sromotny? Mamy milczeć?

– Przynajmniej przez weekend! Chce pan zrujnować jubileusz? Ludzie wpadną w panikę, zamkną się w domach! Tego pan chce?

Bubel zdecydowanie nie chciał. Wolałby ustawić się w kolejce po płócienną torbę z rocznicowym logo, ale życie złośliwie rzuciło mu kłody pod nogi. Odkręcił żółty termos, który jak zawsze miał ze sobą, i upił łyk zupy ogórkowej. Pochwycił zdegustowane spojrzenie burmistrza i zaczął podejrzewać, że ten, jak inni, ma go za dziwaka. Ale nie potrafił nic poradzić na to, że od zawsze znajdował pocieszenie wyłącznie w ogórkowej.

Jego chłopcy stawili się na wezwanie po kilku minutach. Na podłodze księgarni zastali kałużę krwi. Wszystko wskazywało na to, że tym razem ofiarą mordercy padła pani Gabriela. Komendant zmartwił się, że znów dopadną go dziennikarze i zasypią pytaniami, na które nie będzie znał odpowiedzi. Właśnie dlatego obiecał burmistrzowi, że do poniedziałku utrzyma tę sprawę w tajemnicy. Skoro nie ma ciała i nikt nie zgłosił zaginięcia, to formalnie jestem kryty, pomyślał, zakręcając termos.

– Tak będzie lepiej dla wszystkich. Tylko uprzedźcie jej rodzinę i wyjaśnijcie, hm, powody – dodał Sromotny.

Ulżyło mu tylko odrobinę. Wiedział, że Szlamowi taka afera podczas uroczystości byłaby na rękę. Mógłby podkreślać, że nie ma powodów do świętowania, skoro mieszkańcy nie mogą czuć się bezpieczni pod rządami obecnie urzędującej władzy. Było mu żal poczciwej pani Gabrieli, ale chyba jeszcze bardziej samego siebie. Ona bowiem miała już święty spokój, a on konkurenta na karku, sprawę mordercy i jeszcze wiersz do wyrecytowania.

Obok ponownie pojawiła się Dorka.

– To jak, panie burmistrzu? Znalazła się pani Gabrysia?

Zaprzeczył, zgniatając w dłoni chusteczkę.

– Czyli będzie pan recytować?

Sromotny przełknął ślinę.

– Nie będzie żadnych deklamacji! Kończymy wspólnym odśpiewaniem hymnu miasta.

Dorka ponownie zerknęła w plan imprezy.

– Ale tu tego nie ma…

– Już jest! Niech orkiestra się szykuje! Ale mają wyłącznie grać! Żadnych tańców! – zarządził burmistrz, po czym ruszył do kierownika obsługi, by ustalić, kogo z zespołu oddelegowano do księgarni. Trzeba było i jemu zamknąć usta na weekend.

Kazimierz Złudny uniósł kieliszek z szampanem. Spojrzał na córkę, potem na żonę.

– To dla naszej rodziny uroczysty dzień – oświadczył. – Odkąd pojawiłaś się na świecie, Petronelo, wiedzieliśmy, że kiedyś nadejdzie.

Zauważyła, że ojciec mówi zmienionym głosem. Jakby miał watę w ustach. Nigdy nie słyszała u niego podobnego tonu. Może tylko raz, na pogrzebie dziadka. Wtedy tato był także podobnie odświętny. Miał na sobie najlepszy garnitur i krawat.

– Córeczko, kończysz dwadzieścia trzy lata, a w naszej rodzinie to wiek symboliczny – kontynuował pan Kazimierz. – To moment, kiedy Spalony Precel trafia w ręce kolejnego pokolenia. Dzisiaj przekazuję ci piekarnię. W poniedziałek pójdziemy do notariusza i dopełnimy formalności. Mamy z mamą nadzieję, że ta piekarnia stanie się dla ciebie tym, czym była dla nas.

Złudni stuknęli się kieliszkami. Pani Bogna przetarła oczy. Pamiętała doskonale, zupełnie jakby to było wczoraj, jak pędziła z mężem na porodówkę. Uścisnęła dłoń swojemu dziecku.

– Jesteśmy pewni, że pod twoją opieką rodzinna firma będzie bezpieczna – powiedziała, kładąc na stole obite aksamitem pudełeczko. – To taki drobiazg od nas, żeby zawsze przypominał ci o tym dniu.

Petronela otworzyła. W środku znalazła łańcuszek ze złotą zawieszką w kształcie precla.

– Dziękuję, to wyjątkowa pamiątka – zwróciła się do rodziców.

Widziała, że są bardzo przejęci. Pomyślała, że choć i tak od lat pracuje w piekarni, teraz wszystko będzie już oficjalne. Od poniedziałku zacznie ubrana w fartuch od przyjaciół i ze złotą zawieszką na szyi. Będzie mieć precel na piersi, na dekolcie, na szyldzie nad głową. Tyle że nie będzie go mieć w sercu. Nikt tego nie podejrzewał. Prawdopodobnie dlatego, że w Mieście o takich sprawach się nie rozmawiało, tylko robiło się co należy. Wypełniało obowiązki.

– Wyglądasz dość niewyraźnie – zauważyła matka.

– Pewnie jest przejęta. – Pan Kazimierz dał znać kelnerowi, że ten może podać menu. – Ja też byłem. Dobrze to pamiętam!

– Ale widzicie, jest trochę inaczej… – zaczęła Petronela. – Bo ja wcale nie jestem pewna, czy powinnam przejąć piekarnię.

Matka spojrzała zdezorientowana, zamyślony nagle ojciec pokiwał głową. W piersi Petroneli zatlił się żar nadziei. Może go nie doceniłam?, pomyślała. Zaraz się okaże, że rodzina Złudnych to przynajmniej dwie osoby, które czują coś więcej niż tylko przygnębienie, rezygnację i smutek.

– Bo widzisz, tato… – podjęła, ale ojciec uniósł dłoń, by jej przerwać.

– Uspokoję cię, drogie dziecko. Powtórzyłaś słowa, które lata temu wypowiedziałem do swojego ojca. Ja także miałem obawy. A to dlatego, że nie sądziłem, iż mogę poprowadzić ten biznes tak sprawnie jak mój poprzednik. Ale ja nie mam wobec ciebie żadnych wątpliwości.

Na ustach Petroneli pojawił się nieokreślony grymas. Nadzieja się rozwiała. Porozumienie dusz jednak nie istnieje, stwierdziła, spoglądając na matkę. Może ona? Może ona okaże się portem, do którego można przybić?

Pani Bogna odebrała od kelnera kartę dań.

– Nie było na ciebie żadnych skarg, a to najlepszy dowód, że jesteś do tego stworzona! – powiedziała. – I wybierzmy wreszcie coś do jedzenia. Jestem taka głodna!

Burmistrz siedział w fotelu w salonie z zimnym okładem na czole, który właśnie zaaplikowała mu żona.

– No, powiedz wreszcie! – zagadnęła przejęta. – Jak rodzina pani Gabrieli?

– Są wstrząśnięci. Zrozpaczeni!

– Ale obiecali, że na razie będą milczeć?

– Tak. Jej córka powiedziała, że wykorzystają ten czas, by przygotować małą Alicję na tę wiadomość. Policja wmówiła im, że to dla dobra śledztwa. Liczy, że morderca popełni jakiś błąd.

Pan Stanisław czuł wyczerpanie. To sapał, to wzdychał, na zmianę. Wiele nerwów kosztowała go jubileuszowa impreza, a teraz jeszcze to. Przynajmniej ulżyło mu na wieść, że do księgarni na zwiady wysłano Bolka z działu technicznego. To wiele ułatwiło. A zaoferowany karnet na basen wymazał z pamięci pobyt na miejscu zbrodni.

Mimo to burmistrz się martwił. Słyszał przecież opinie po koncercie i choć był na nie przygotowany, nie było mu lekko. Mieszkańców zawiodły bałałajki, a już najbardziej strażacki taniec. Za to płócienne torby Szlama cieszyły się sporym powodzeniem. Ludzie nigdy nie przestaną sprawiać mi zawodu, podsumował.

Pani Alina, zafrasowana nastrojem męża, wetknęła mu w dłoń kieliszek koniaku.

– Szkoda mi tej biedaczki, taka tragedia… Ale to pech, że nikt nie usłyszał twojego wiersza.

– Widać tak miało być – bąknął Sromotny, kryjąc zmieszanie.

– Może teraz go zadeklamujesz? Dla mnie.

Poprawił się w fotelu. Upił łyk alkoholu i objął kieliszek dłońmi, jakby trzymał w nich niemal siedemsetletnie Miasto. Zaczął przyciszonym głosem.

Wybudowaliśmy dom, a nad nim nie ma słońca. Dachem – gruby plaster szarych, ciężkich chmur. Za ściany mamy ból. Mój ból, twój ból. Nasz ból. Mieszkamy w nim wszyscy, jak strach, obawa, znój. Tu nigdy nie będzie lepiej. I nikt już na to nie czeka. Żeby wyglądać jutra, trzeba wierzyć w człowieka. Lepimy więc nasze dni, kopiując je bezustannie. Wciąż są z tej samej gliny, nasz los kończy się marnie. O Miasto! Wzniesione na ziemi, która oddychaniewiarą. Nad tobą pląsa dym, jak wstęga, długi sznur. Zaciska się i dusi. Mój ból, twój ból. Nasz ból. Do skóry przylega ze smutku spleciony strój. Tu nigdy nie będzie lepiej. I nikt już na to nie czeka. Czas się ciągnie przewlekle jak długa spokojna rzeka. Spadają dni z kalendarza, a my je wszystkie spędzimy w tym stroju, co przywarł na stałe, i nic już w nim nie zmienimy.

Żona wyjęła mu z dłoni kieliszek i opróżniła jednym haustem. Myślała o pani Gabrieli, o mieszkańcach Miasta, o swoim mężu, o dorosłych już dzieciach, które zawsze przychodzą z wizytą nieco przygarbione. Rozmyślała też o sobie. O kolejnych pokoleniach. Co tu poradzić?, zastanowiła się. Odkręciła koniak i uzupełniła zawartość kieliszka.

– To dobrze, że nikt tego nie słyszał – mruknęła.

– Tak uważasz? – Burmistrz spojrzał spod oka.

– To nie jest utwór na rok wyborczy. – Potarła skronie. – Nawet jeżeli jest prawdziwy. I nawet jeśli wszyscy tak czujemy i tak samo myślimy.

Rodzina Złudnych wróciła do domu. Pan Kazimierz zaproponował wieczorną herbatę. Petronela odmówiła, tłumacząc, że jest zmęczona i wcześniej się położy.

– Dzień pełen wrażeń, prawda? – Matka pocałowała ją w czoło. Zupełnie jak wtedy, gdy Petronela była małą dziewczynką.

Pożyczyła rodzicom dobrej nocy i poszła na górę.

Dom, w którym żyli, mieścił się na ulicy Przykrej. Zbudował go pradziadek Zmysław. Teraz mieszkali w nim tylko we troje, ale Petronela podejrzewała, że rodzice liczą, że kiedyś budynek zapełni się na nowo. Ona jednak uważała, że jeśli w postawie Jerzego nie nastąpi zmiana, rodzice doznają bolesnego rozczarowania.

Lubiła ten dom. Uważała, że jest przytulny. Do tego stał w cichej okolicy, a latem ogród był pełen kolorów. Przekroczyła próg swojego pokoju i odetchnęła. Mimo że meble były trochę przestarzałe, tutaj czuła się najlepiej. Opadła na łóżko. W głowie wciąż miała gwar rozmów, które toczyły się przy sąsiednich stolikach w restauracji. Choć nie było to zbyt grzeczne, często przysłuchiwała się ludziom. Głównie narzekali. Na pogodę, pracę, jedzenie, rodzinę czy dziurawe ulice. Ale Petronela nie przestawała czujnie wyczekiwać. Liczyła, że kiedyś wreszcie usłyszy ten jeden, odmienny głos. Podobny do tego, który rozlegał się w jej własnej głowie.

Jestem nieskończenie naiwna, stwierdziła, wtulając się w poduszkę.

Marzyła, że dzień jej urodzin przebiegnie zupełnie inaczej od innych, ale tak się nie stało. Kolejne rozczarowanie dołączyło do całego szpaleru wcześniejszych. Petronela zamknęła oczy i pod powiekami poczuła znajome łaskotanie. Próbowała je cofnąć, powstrzymać.

Jerzy znów nie pojawił się w piekarni, westchnęła. Wbrew sobie zgodziłam się na spacer z Adrianem i obejrzałam przygnębiającą miejską uroczystość. Do tego zostałam właścicielką sklepu, którego nie chcę i który będę prowadzić już zawsze. Do czasu, aż przekażę piekarnię swojemu dziecku, kiedy ono skończy dwadzieścia trzy lata. Jakie to przygnębiające!, otarła łzy spływające po policzku. A może faktycznie oni wszyscy mają rację?

Przysypiała już, gdy jej uszu dobiegł dziwny dźwięk. Jakby uderzenie o szybę. Zaintrygowana spojrzała na okno. Coś załopotało, a potem zaczęło miarowo stukać w parapet. Zauważyła kształt przypominający ptaka. Wstała z łóżka i ostrożnie podeszła bliżej. Na parapecie siedział biały gołąb. Na jej widok zastygł. Przypatrywał się badawczo.

– Cześć, mały – szepnęła. – Co tu robisz? I to o tej porze?

Ptak zrobił dwa kroki w bok. Nie spuszczał z niej wzroku.

– Spokojnie, przecież nie zamierzam cię skrzywdzić.

Gołąb poruszył głową i zagruchał. Zachęcona Petronela chwyciła za klamkę i powoli odemknęła okno. Starała się nie przestraszyć pierzastego gościa. Zaintrygowała ją ta wizyta. Nigdy dotąd nie widziała gołębia o takim upierzeniu. Otworzyła okno szerzej, ale ptak rozpostarł skrzydła, a potem wzbił się wysoko. Śledziła jego lot. Wylądował na latarni po przeciwnej stronie ulicy. Pomachała do niego, jakby licząc, że odpowie tym samym.

Do pokoju wkradło się chłodne powietrze, więc w końcu zamknęła okno.

Tej nocy miała sen. Inny od wszystkich w całym jej życiu. Latała nad Miastem na białym gołębiu. Nad Miastem, które jednak wyglądało zupełnie inaczej.

Rozdział 3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26

Copyright © Agata Kołakowska, 2022

PROJEKT OKŁADKI

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

© Natasza Fiedotjew/Trevillion Images

REDAKTOR PROWADZĄCY

Jarosław Kołakowski

REDAKCJA

Ewa Charitonow

KOREKTA

Maciej Korbasiński

ISBN: 978-83-960982-1-4

Wrocław 2022

WYDAWCA

„EU-Partners” Sp. z o.o.

ul. Świeradowska 51/57

50-559 Wrocław

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek