Mnich, który kochał koty - Corrado Debiasi - ebook + książka

Mnich, który kochał koty ebook

Debiasi Corrado

4,4

Opis

„Mnich, który kochał koty” to opowieść o podróży do Indii, ale także w głąb samego siebie. To historia zdolna przemówić do serca każdego z nas i na zawsze odmienić nasze postrzeganie świata.

Pewien mężczyzna traci pracę, a gdy do tego rozstaje się z partnerką, postanawia zostawić za sobą wszystko, co mu ciąży, i wyruszyć do Indii. Ma nadzieję, że poprzez codzienną praktykę jogi i rozmowy z tamtejszymi mędrcami znajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania i odzyska życiową równowagę.

Po przybyciu do Waranasi gubi się w labiryncie zatłoczonych i hałaśliwych uliczek starego miasta. To właśnie w tym momencie rozpoczyna się jego droga ku odnalezieniu samego siebie. Spotka na niej z pozoru zwyczajnych ludzi, którzy podzielą się z nim prawdziwą mądrością.

Mistrz sztuk walki, malarz, staruszka karmiąca biednych, opiekunka ogrodów – każda z tych osób wypowie słowa, które zapadną mężczyźnie w pamięć i na zawsze zmienią jego postrzeganie świata.

Najważniejszą naukę przekaże mu mistrz Tatandźi, sędziwy mnich żyjący w aśramie wraz ze swoimi kotami. To on zdejmie bielmo z oczu bohatera i uświadomi mu, że szczęście, którego dotąd bezskutecznie poszukiwał, cały czas nosi w sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (79 ocen)
47
19
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
girlonwheel

Nie oderwiesz się od lektury

Co robi główny bohater, gdy jego życie się posypało? Wyrusza w podróż do Indii - do miejsca, którego lokalizację dostał od przyjaciela. Jego celem jest zgłębienie samego siebie poprzez praktykowanie jogi i odbieranie nauk od mędrców 😻 Książka opiera się na krótkich, ale intensywnych spotkaniach w formie dialogów. Zawiera siedem lekcji, które w skrócie brzmią tak: ✨ słowa mają moc ✨ świadomie żyj każdą chwilą ✨ pielęgnuj wdzięczność ✨ przyjmuj trudy i bierz z nich lekcje ✨ cisza jest pokarmem dla duszy ✨ przyjmij swoje lęki i daj się porwać nurtowi życia ✨ wypełnij się miłością Całość jest napisana prostym językiem, ale niezwykle mądrym i poruszającym. Wprowadza w spokojny nastrój skłaniający do podróży w głąb siebie ❤️ Pozycję można traktować jak historię życia pewnego mężczyzny. Można odebrać ją, jako poradnik. A można zagłębić się w zachwycający język, jak w literaturę piękną. Na pewno nie jest to książka dla każdego. Nie jest to także książka, na którą zawsze będzie dobry momen...
20
Lukasop87

Dobrze spędzony czas

Fajna ksiazka opisujaca idee kultury wschodu. Wedlug mnie klimat jest zbyt wyidealizowany, niemniej przekazuje to co ma przekazac. Jestem zadowolony że przeczytalem te książkę.
10
agusica69

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie to jest to czego potrzebowałam. Uwielbiam filozofię i zagłębianie się w siebie i rozważanie. Dla każdego kto chce się zatrzymać i poznać że sobą samym
10
Pistolero88

Z braku laku…

Naiwna
10
menia

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka jaką przeczytałam w swoim życiu. Dziękuję, że mogłam ją przeczytać.
00

Popularność




Przekład ksiązki był możliwy dzięki pomocy finansowejWłoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznychi Współpracy Międzynarodowej

La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributodel Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale Italiano

Tytuł oryginału Il monaco che amava i gatti. Le sette rivelazioni

Pierwsze wydanieSperling & Kupferda Mondadori Libri S.p.A.Proprietà Letteraria Riservata

© 2020 Mondadori Libri S.p.A., Milano

Przekład Tomasz Kwiecień

Redakcja Joanna Rozmus

Korekta Pracownia 12A

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Grafika na okładceMałgorzata Flis

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-65-9

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Niniejsza powieść jest dziełem fikcji. Nazwiska, postaci, instytucje, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub wykorzystano je na użytek fikcji. Wszelkie odniesienia historyczne lub podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób żyjących bądź zmarłych są czysto przypadkowe. Książka nie może służyć do diagnozowania, leczenia lub zapobiegania jakimkolwiek zaburzeniom bądź chorobom.

Tej Najwyższej Świadomości,która ogarnia wszystko,która nie ma początku ani końca,a czas jest Jej myślą i przestrzeń oddechem,powierzam się i składam hołd.

Tatandźi

 

Wprowadzenie

„Wszystko dzieje się zawsze we właściwym czasie i miejscu. Wtedy, gdy jesteś gotowy, aby to przyjąć”.

Odpowiedni czas nadszedł. Spisuję teraz doświadczenia, które stały się moim udziałem jakiś czas temu w Indiach. Doświadczenia, które naznaczyły najgłębsze pokłady mojej duszy. Wydarzenia, które zmieniły moje życie na lepsze. Jak zaskakujące jest to, co mi się przydarzyło. Piszę o tym tak, jakby to była najważniejsza rzecz w moim życiu. Jedyna dobra rzecz, która mi się przytrafiła. I tak też jest. Teraz nadszedł czas na to, by zgodnie z życzeniem mojego mistrza podzielić się tym doświadczeniem jak najszerzej, aby każdy, kto chce, mógł się z niego uczyć i się wydoskonalić. Po długim namyśle postanowiłem zebrać tutaj w formie dialogów krótkie, ale intensywne spotkania, które miałem szczęście odbyć z niezwykłymi osobami. Ludźmi pozornie prostymi i pokornymi z natury, ale bezbrzeżnie głębokimi w swej mądrości.

To, czego się nauczyłem, zawdzięczam głównie mnichowi zwanemu Tatandźi.

Miejscowi nazywali go „mnichem, który kocha koty”. Słowo Tatandźi pochodzi z sanskrytu, starożytnego języka indoeuropejskiego. Jest to skrócone imię, a może raczej przydomek, i oznacza mniej więcej „tego, który rozszerza się poprzez to, co nieopisane”. Będę opowiadał o Tatandźim w czasie przeszłym, ale mój mistrz wciąż żyje i kontynuuje swoją bezinteresowną służbę dla świata. Wygląda wciąż młodzieńczo, choć ma już około osiemdziesięciu lat. Wiem też na pewno, że większość swojego życia spędził w odizolowanej wspólnocie mnichów u podnóża Himalajów.

Pamiętam, co mi powiedział podczas jednego z naszych pierwszych spotkań: zawsze pragnął przekazać światu coś ze zdobytych tam nauk. Dlatego też pewnego dnia, wiele lat temu, postanowił opuścić wspólnotę i zamieszkać w mieście. Nie zgadzał się, by tak przydatna dla postępu ludzkości wiedza pozostawała ukryta i dostępna jedynie nielicznym.

„Przeżywamy okres wielkich zmian świadomości, które mają wpływ zarówno na życie społeczne, jak i duchowe. Ludzie są już na nie gotowi”, powiedział mi w dniu, w którym go poznałem.

Wspólnota, do której należał, była bardzo stara i od zawsze trwała w ukryciu przed wszystkim i wszystkimi. Byli „ukryci przed tym, co widzialne”, by użyć jego słów.

Mnisza wioska od tysięcy lat mieściła się w niedostępnym rejonie północnych Indii. Przekazywane z pokolenia na pokolenie miejscowe legendy mówiły o niej: „wieś mnichów nieznających czasu”. Odizolowana społeczność wzniosłych istot, które niedostrzegalnie podnosiły wibracje całej populacji planety. Ci mnisi złożyli śluby, że nie będą się z nikim kontaktować, a poprzez swoje medytacje wpływali na subtelną istotę rodzaju ludzkiego i nie tylko ludzkiego.

Pisząc tę książkę, starałem się być tak wierny, jak to tylko możliwe, temu, co zapamiętałem z moich rozmów z mistrzami duchowymi, którzy podzielili się ze mną swoją mądrością.

Nie jest to sensacyjna opowieść o przygodzie, ale przede wszystkim o rozmowie i odkrywaniu tego, co skryte głęboko między wierszami. Pewne jej fragmenty mogą się wydać czytelnikowi hermetyczne, gdyż są one zrozumiałe tylko dla tych, którzy są gotowi przyjąć zawarte w nich prawdy. Inne fragmenty z kolei będą „proste i trafiające do serca”, ponieważ „w sercu jest ratunek”, jak mawiał Tatandźi. „Prawda zawsze leży u stóp prostoty, pokryta kurzem niewiedzy”, przypominał mi często.

Pamiętam, jak podczas jednego z naszych pierwszych spotkań zwrócił mi uwagę, że „wystarczy kilka słów mądrości, aby przekazać głęboką wiedzę i uwznioślić naszą duszę”. Ale – dodaję to już od siebie – tylko wtedy, gdy słowa te wypowiada mistrz, który jest w pełni siebie świadomy, i słucha ich uczeń godny realizować je w praktyce. Jeśli nie, pozostają one jedynie czysto intelektualną wiedzą.

Tatandźi często przypominał mi, że niektóre frazy potrafią istotnie poprawić czyjś los, ponieważ „nektar wiedzy ukryty jest w tym, co zasadnicze. Reszta jest piaskiem na wietrze, do niczego się nie przyda. To, co naprawdę ważne, można przekazać w kilku słowach”.

Możecie się zastanawiać, jak to się stało, że znalazłem się w Indiach. To dość proste: do wyjazdu popchnęły mnie dwa wydarzenia. Firma, w której pracowałem od kilku lat, uległa likwidacji, a ja w tym samym czasie rozstałem się z partnerką.

Jednak niezależnie od tych wydarzeń już od bardzo dawna skrywałem w głębi serca pragnienie, by uczyć się jogi i medytacji od hinduskich mistrzów. Coś, co z początku wydało mi się zbiegiem okoliczności – jeszcze o tym opowiem – dało mi impuls potrzebny do wyruszenia w podróż i dzięki temu przez krótki czas cieszyłem się codziennym towarzystwem Tatandźiego. A wówczas, zrządzeniem przeznaczenia, losu, czy jakkolwiek to nazwiemy, otrzymałem wielki dar – o tym także opowiem na dalszych stronach.

Podczas podróży każdego wieczoru szczegółowo spisywałem treść rozmów odbytych w ciągu dnia z moimi nauczycielami. Nie chciałem uronić niczego z ich cennej treści, więc nie mogłem zbyt długo zwlekać, by nie dopuścić do powstania luk w pamięci.

Jednak nawet dziś, mimo upływu lat, wciąż pamiętam rozmowy, które odbyłem z Tatandźim. Jego słowa wyryły się w mojej duszy niczym nieusuwalne tatuaże, a ich treść zasługuje na to, by zachować je tak, jak święte pergaminy przechowuje się w salach kultu: z szacunkiem i czcią.

Składam wielkie podziękowanie tym wszystkim wspaniałym, skromnym i niezwykłym ludziom, którym zawdzięczam moje drugie narodziny. Dzięki nim mój los się odmienił. Odmienił na lepsze.

 

Tło

Wyruszyłem w tę podróż, aby zostawić za sobą wszystko, co ciążyło mi na sercu. W przeddzień wyjazdu zamknąłem się nieco w sobie. Byłem oczywiście podekscytowany, ale też smutny: straciłem pracę i rozstałem się z partnerką, a to bolało.

Kilkakrotnie sprawdzałem godzinę odlotu na bilecie lotniczym i zawartość walizki. Nie zamierzałem wracać wcześniej niż za kilkanaście dni. Od kilku tygodni powtarzałem sobie, że wszystko pójdzie dobrze. Chciałem w to wierzyć i trochę czułem, że tak będzie. Wyruszałem całkiem w ciemno, nie wiedząc, czy znajdę to, czego szukam. Byłem jednak pewien, że ktoś lub coś otoczy mnie opieką podczas mojego pobytu w Indiach. W dzieciństwie mama opowiadała mi o aniołach, które unoszą się nade mną i wspierają mnie w trudnych chwilach. Ufałem jej słowom, zawsze mnie inspirowały i pobudzały do działania.

Żyjemy w społeczeństwie, w którym stopniowo zatracamy własne rysy, stajemy się ludźmi ze świata cyfrowego. Tracimy sens pamięci. Żyjemy ze spuszczoną głową, wpatrzeni w smartfony, które niczym lampa Aladyna mają spełnić każde nasze życzenie. Nie chciałem zgubić się w tłumie, ale zrozumieć sens swojego istnienia. Pragnąłem odnaleźć ten mały, jasny płomień, który ledwie tlił się w moim wnętrzu, i rozpalić go na nowo.

Podróż do Waranasi planowałem od dawna. Oszczędzałem pieniądze, określałem czas i miejsce pobytu oraz osoby, z którymi chciałem się spotkać. Przynajmniej taki był zamiar. Chciałem nauczyć się klasycznej jogi, bez niepotrzebnych ozdobników, bez zachodnich dodatków, bezpośrednio od dobrego miejscowego nauczyciela. Zdawałem sobie sprawę, że w Indiach moje postrzeganie życia – lub, ściślej mówiąc, sposób podejścia do niego – może się zmienić dzięki wiedzy, którą zdobędę. W głębi serca miałem nadzieję, że znajdę odpowiedzi na wiele egzystencjalnych pytań, które mnie nurtowały. A najbardziej zależało mi na spotkaniu kogoś z tych, których nazywamy potocznie „mędrcami”, aby pomógł mi lepiej i głębiej poznać siebie.

Inspirację do wyjazdu zawdzięczam mojemu wieloletniemu przyjacielowi, miłośnikowi wspinaczek i himalajskich szczytów. Podczas jednej ze swych samotnych wypraw w trudnym górskim terenie spotkał wędrującego mnicha i przebywał w jego towarzystwie przez kilka dni, ponieważ warunki atmosferyczne nie pozwalały na kontynuowanie zaplanowanej trasy. Spędzili więc trochę czasu w małym domku wśród skał. Wtedy otrzymał od niego adres aśramu w Waranasi.

Przyjaciel podał mi go dopiero przed miesiącem.

– Weź ten adres – powiedział, wręczając mi zapisaną karteczkę. – Jestem pewien, że ci się przyda.

Był przekonany, że właśnie ja powinienem go otrzymać.

– Czy to nie ty zawsze chciałeś wybrać się do Indii? To adres aśramu w Waranasi.

– A co ja mam z nim zrobić? – zapytałem.

– To aśram – powtórzył. – Szczególne miejsce, gdzie najprawdopodobniej znajdziesz ludzi, którzy mogą dać ci to, czego od dawna szukasz.

– Wiem, co to jest aśram – odpowiedziałem. Od dawna wiedziałem, że gdyby tylko nadarzyła się okazja, na pewno bym z niej skorzystał. Ten świat zawsze mnie pociągał i paliłem się, by go poznać.

I okazja właśnie się nadarzyła. Na dodatek w idealnym momencie życia. Prawie tak, jakby ktoś mi to wszystko precyzyjnie zaplanował. Nie było żadnych przeszkód. Wszystko, co zdarzyło się ostatnio w moim życiu, tylko ułatwiało mi wybranie się w tę podróż. Mógłbym odwiedzić aśram, miejsce medytacji, skorzystać z pomocy mistrzów i nauczycieli, a dzięki ich prowadzeniu skierować się ku głębszemu poznaniu samego siebie.

I tak oto przyjechałem do Waranasi w północno-wschodnich Indiach, świętego miasta hinduistów i buddystów leżącego nad Gangesem. Zaraz po przyjeździe zacząłem wypytywać pracowników hotelu, w którym się zatrzymałem, i miejscowych, jak dotrzeć pod wskazany mi adres. Wszyscy udzielili mi tej samej odpowiedzi: „Nie znam takiego miejsca”.

Nie poddałem się.

Przez kilka kolejnych dni chodziłem po ulicach, wycieńczony hałasem pojazdów i wszechobecnymi tłumami przechodniów. Do takiego jazgotu nie byłem przyzwyczajony. Mimo to szukałem dalej.

Przez kilka dni błąkałem się bez celu, nie natrafiając na nawet najmniejszą wskazówkę. Na dodatek prócz zmęczenia zaczęło mnie ogarniać zniechęcenie. Wszystko wskazywało na to, że podany mi adres po prostu nie istnieje. Po kolejnym dniu bezowocnych poszukiwań wróciłem do hotelu głęboko rozczarowany. Tak jak każdego poprzedniego wieczoru padłem wycieńczony na łóżko i natychmiast zasnąłem.

Spałem kamiennym snem. Następnego dnia obudziłem się około szóstej rano. Zwlokłem się z łóżka i poszedłem do łazienki, aby dobudzić się pod prysznicem. Odświeżony wziąłem matę do jogi, rozłożyłem ją na podłodze i zacząłem wykonywać kilka prostych ćwiczeń.

Od wielu lat był to stały i fundamentalny element mojego planu dnia: rano zaraz po wstaniu z łóżka i wieczorem przed kolacją ćwiczyłem jogę. A jej znaczenie uświadomiłem sobie dzięki regularnej praktyce. Czułem się bardziej zrelaksowany, elastyczny, miałem spokojniejszy umysł. Nie zaczynałem śniadania ani kolacji, dopóki nie wykonałem kilku asan, jak się nazywa pozycje w jodze.

Tamtego poranka poczułem się szczęśliwy, zrzuciłem z siebie zniechęcenie i znów się cieszyłem na to doświadczenie, którego tak pragnąłem. Pod warunkiem oczywiście, że w ogóle będzie ono możliwe, bo znalezienie aśramu okazało się wcale nie tak łatwe, jak myślałem. Ale przecież nie mogło mi się nie udać! Byłem zdecydowany się nie poddawać.

Zdawałem sobie sprawę, że życie wewnętrzne rządzi się własnymi prawami, wymaga obowiązkowości i pełne jest prób do przejścia. Nie chodzi o próby fizyczne – z nimi można sobie lepiej lub gorzej poradzić. Chodzi o próby wewnętrzne, psychiczne, umysłowe, mające na celu rozbicie własnego ego i uświadomienie sobie tego, co w człowieku najgłębsze. Z pewnością miały mnie czekać trudne emocjonalnie chwile, to wiedziałem, ale też w głębi duszy byłem pewien, że tego rodzaju konflikt doprowadzi mnie do zmierzenia się z moimi ukrytymi demonami i być może do nauczenia się tego, by żyć z nimi w pokoju.

Tamtego ranka, ogarnięty na nowo pragnieniem odkrycia, gdzie znajduje się mój upragniony aśram, postanowiłem poszukać go na jednej z najbardziej ruchliwych ulic Waranasi. Moje myśli otworzyły się na wszechświat.

Ty mnie prowadź, ja się poddaję, pomyślałem. Co nie znaczyło oczywiście, bym zamierzał rezygnować z pytania o drogę.

To, co wydarzyło się później, wydawało się niewiarygodne i na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Gdy szedłem pełną ludzi, gwarną ulicą, wciąż na nowo pytając przechodniów o to samo, zakręciło mi się w głowie. Potem mój wzrok osłabł i wszystko wokół mnie zaczęło tracić kontury. Byłem zupełnie zdezorientowany, a po kilku chwilach zemdlałem i pogrążyłem się w całkowitej ciemności.

1

Siła słów

Byłem absolutnie pewny, że jej dusza znała moją, zanim jeszcze spotkały się nasze oczy. To nie była kwestia wiary, ale doznania: tak właśnie doświadczałem jej obecności.

Siedziała naprzeciwko mnie, patrzyła na mnie w milczeniu i uśmiechała się. A ja, leżąc na łóżku, też patrzyłem w jej niebieskie oczy, głębokie jak ocean i lśniące pierwotnym ogniem. Oczy, w których widziałem silną i czystą duszę.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Moje zapatrzenie przerwał dobiegający z dołu melodyjny dźwięk fletu. W tamtej chwili nie interesowało mnie, gdzie się znalazłem, wciąż jeszcze byłem zdezorientowany, a moje zmysły budziły się powoli. Żadne z nas się jeszcze nie przedstawiło, ale może i to miało swój sens.

Kobieta głaskała małego kociaka o sierści w różnobarwne plamki. Cały czas obserwowałem jej ruchy i pełną wdzięku twarz. Ubrana była w długą prostą szatę z różowego jedwabiu w typowym dla Indii purpurowym odcieniu. Jej długie ciemnoblond włosy upięte nad karkiem podtrzymywała drewniana szpila. Na szyi miała sznur modlitewny zwany mala, zrobiony z nasion jakiejś lokalnej rośliny. Nosiła też małe srebrne kolczyki z kamieniami w kolorze jej oczu. Kiedy głaskała kota, na jej nadgarstkach dostrzegłem małe tatuaże z symbolami, których znaczenia nie rozumiałem.

W chwili, gdy nasze oczy się spotkały, cała moja istota zadrżała. Była to z pewnością pradawna dusza, którą musiałem spotkać w jednym z poprzednich wcieleń.

Delikatnie postawiła kotka na podłodze i wstając, podniosła jedwabne przykrycie, które spadło na podłogę.

– Widzę, że wracasz do siebie – powiedziała. – Cieszę się. Domyślam się, że musisz być lekko oszołomiony.

– To prawda, czuję się zdezorientowany – odpowiedziałem.

Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.

– Teraz jesteś tutaj i wszystko jest jak należy. Niczym się nie martw. Wszystko dzieje się zawsze we właściwym czasie i miejscu. Wtedy, gdy jesteś gotowy, aby to przyjąć. Od ciebie zależy, co zrobisz z tym doświadczeniem, czy stanie się okazją do rozwoju, czy przeszkodą dla twojej przemiany.

Próbowałem zrozumieć sens tych słów, jednocześnie przyglądając się promieniom słońca wpadającym do pomieszczenia przez zasłony i kreślącym dziwne formy świetlne na ścianie obok łóżka. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się znalazłem w tym miejscu. Wciąż oszołomiony, zacząłem się rozglądać po pomieszczeniu. Moją uwagę przykuły batikowe obrazy, najpewniej dzieło lokalnego artysty.

Niebieskooka kobieta ponownie przerwała mój katatoniczny stan.

– Tak zawsze mówi Tatandźi.

– Co mówi?

– Zdanie, które przed chwilą ci zacytowałam: „Wszystko dzieje się zawsze we właściwym czasie i miejscu. Wtedy, gdy jesteś gotowy, aby to przyjąć”.

– W jakim sensie? – zapytałem, starając się jakoś odnaleźć w sytuacji, która nadal budziła we mnie zakłopotanie.

– Postaram się to lepiej wytłumaczyć, ale najpierw się przedstawię, skoro już się ocknąłeś. Jestem Śanti, a to miejsce to aśram. Mieszka tutaj Tatandźi, sędziwy mnich. W Indiach dodajemy przyrostek „dźi” na końcu imienia, aby wyrazić szacunek dla danej osoby. Razem z nim wykonuję tutaj sewę, czyli bezinteresowną służbę. Troszczę się o aśram.

Przerwała jej seria miauknięć. Zajrzałem w kąt pokoju: na znajdującym się tam posłaniu leżały koty. Przypomniały mi się zwierzaki, które sam miałem wiele lat wcześniej.

– Koty to wyjątkowe zwierzęta, mali nauczyciele życia. Miałem okazję się o tym przekonać, gdy byłem chłopcem – powiedziałem jej.

Przytaknęła mi z uśmiechem. Ze stojącej obok szafki wyciągnęła szklaną karafkę i nalała wody do szklanki, a następnie mi ją podała.

– Dzięki. – Przyjąłem ją bez wahania, wciąż trochę oszołomiony. – Muszę jeszcze otrzeźwieć.

Znów się uśmiechnęła.

Usiadłem i oparłem się plecami o wezgłowie starego bambusowego łóżka. W tym samym momencie uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku zmiętą kartkę: był to adres aśramu w Waranasi.

I dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, gdzie jestem. Przypomniałem sobie o mojej podróży, o jodze, o mieście Waranasi. Wciąż jednak nie mogłem wydobyć z pamięci wydarzeń, które sprawiły, że znajdowałem się teraz w małym pomieszczeniu przy aśramie razem z tą kobietą i kilkorgiem kociąt. Ona zaś cierpliwie głaskała jedno z nich, które właśnie usiadło jej na kolanach. Czekała, aż w pełni wróci mi świadomość i minie dezorientacja.

– Jak się tu znalazłem? – zapytałem.

– Wczoraj po południu przynieśli cię tu ludzie, byłeś całkiem nieprzytomny. Jeden z nich powiedział mi, że zanim zemdlałeś na jego oczach na środku głównej ulicy, usłyszał, że szukasz tego aśramu.

– Niesamowite! – wykrzyknąłem. – Od kilku dni bezskutecznie szukam tego miejsca, a tu nagle trafiam wprost do środka. I nawet nie wiem, co mi się stało ani kto mnie tu przyprowadził. Musiałem stracić przytomność, żeby tu trafić. Patrz! Wciąż trzymam kartkę z adresem. I oto tu jestem!

Śanti uśmiechnęła się do mnie.

– Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Pamiętasz, co powiedziałam ci wcześniej? Tak to już jest: jeśli się tu znalazłeś, to jest ku temu powód. Jest takie powiedzenie, które na pewno też znasz: kiedy dusza jest gotowa, pojawia się mistrz.

– Tak, to prawda, chociaż nie znałem tego powiedzenia.

– Jego głębsze znaczenie jest takie, że kiedy jesteś gotowy, to wszystko, co stanie na twojej drodze, może być twoim mistrzem. Tatandźi powiedział mi kiedyś: „Mistrz to ten, kto ociera kurz z twoich oczu, potrząsa twoją duszą i wskazuje, gdzie patrzeć. Stawia cię w świetle jak diament i pokazuje, jak wspaniale możesz błyszczeć”.

– Pokazuje, na co patrzeć?

– Pokazuje, gdzie patrzeć. To, co zobaczysz, zależy od Ciebie.

– W jakim sensie?

– Tatandźi nie chce ogłaszać żadnego dogmatu. W zależności od głębi twojej świadomości, stopniowo zrozumiesz wszystko w praktyce. Jeśli będziesz gotowy, zrealizujesz w życiu jego nauki. Nigdy nie każe ci uwierzyć w to czy tamto. Zrozumienie zależy wyłącznie od Ciebie. A Tatandźi, dzięki swojej wrażliwości i duchowej intuicji, wskaże ci metody najlepiej dostosowane do twojej osobistej drogi. Ale wszystko stanie się jasne dopiero wtedy, gdy będziesz gotowy to zobaczyć. Tatandźi mówi, że to, co widzisz, zależy od stopnia czystości twojego serca. Istnieje wiedza dostępna tylko dla tych, którzy potrafią zrozumieć siebie i swoją własną drogę.

Co powiedziawszy, Śanti nagle zmieniła temat.

– Jak masz na imię?

Oparłem się o wezgłowie łóżka.

– Przepraszam, rzeczywiście, nie przedstawiłem się...

Nie zdążyłem dokończyć, gdy znów mi przerwała:

– Kripala! W tej właśnie chwili przyszła do mnie intuicja. Kripala!

– Słucham?

– Będziesz się nazywał Kripala. To z sanskrytu. Jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu.

Uśmiechnęła się.

– Kripala? Co to znaczy?

– Słowo wywodzi się od kripa, co w sanskrycie oznacza łaskę albo błogosławieństwo. Skoro jesteś tu teraz, to jest to łaska – wyjaśniła. – Myślę, że nie ma bardziej odpowiedniego duchowego imienia, zwłaszcza biorąc pod uwagę niezwykłość tej chwili. Zawsze byłam otwarta na tego rodzaju intuicje. Lubię czuć to, co jest głębiej, jeśli można to tak nazwać.

– Nie rozumiem – odpowiedziałem zdezorientowany. – To sanskryckie imię jest w porządku, podoba mi się. Ale co masz na myśli, kiedy twierdzisz, że skoro tu jestem, to jest to łaska?

– Usłyszysz odpowiedzi, ale nie ode mnie. A może częściowo i ode mnie, kto wie. A teraz odśwież się. Wrócę za kilka minut i zabiorę cię na spotkanie z Tatandźim. Czeka na ciebie.

Śanti zaczęła wstawać, ale jeszcze ją zatrzymałem.

– Jeszcze jedno. Jesteś Włoszką? Z wyglądu przypominasz mi Włoszkę.

– W połowie – odpowiedziała. – Moja matka jest Włoszką, ojciec jest hinduskim radżą, dobrze znanym w mieście. Pochodzi ze starożytnej dynastii książąt. – Podniosła się z krzesła i podchodząc do okna, zaczęła opowiadać. – Wiele lat temu, podczas podróży do Indii, moja mama poznała mojego ojca. Zaczęli się spotykać, wzięli ślub, a wkrótce potem była już ze mną w ciąży. Wtedy był to skandal bez precedensu, ale z czasem ludzie zapominają. Moi dziadkowie z wielkim trudem zaakceptowali związek rodziców. Urodziłam się tutaj, ale mam podwójne obywatelstwo. We Włoszech studiowałam psychologię i antropologię. Później mój ojciec zdecydował, że powinnam zdobyć jeszcze inny rodzaj wiedzy, zanim wyjdę za mąż za mężczyznę, którego moja rodzina już dla mnie wybrała. Wysłali mnie więc do tego aśramu, abym praktykowała sewę, medytowała i uczyła się u Tatandźiego. Kiedy się poznaliśmy, od razu nawiązaliśmy kontakt. Prawdę mówiąc, on już mnie znał, ale nie chciał mi nic o tym powiedzieć. Za to doskonale wiedział, kim jestem: duchową wojowniczką. Będę mu dziękować do końca życia za to niesamowite doświadczenie. Tutaj staram się pomagać mu najlepiej, jak potrafię.

To była zdumiewająca historia.

– A więc rodzina zaaranżowała twoje małżeństwo? Nie wiedziałem, że ten zwyczaj jest tu nadal praktykowany – zareagowałem, starając się ukryć gorycz. – Powiesz mi, dlaczego nazwałaś siebie duchową wojowniczką?

– Porozmawiamy o tym później, na spokojnie. Teraz się odśwież.

Wyszła z uśmiechem, pozdrowieniem namaste i zwyczajowym ukłonem z dłońmi złożonymi na wysokości piersi.

Wciąż byłem oszołomiony, ale i zadowolony z nowego doświadczenia. Wyglądało na to, że został mi udzielony niewątpliwy przywilej, zamierzałem więc w pełni z niego skorzystać. Nie miało już znaczenia, jak dotarłem w to miejsce: postanowiłem na ten czas zapomnieć o przeszłości i z ufnością powitać teraźniejszość.

Bo musimy mieć ufność. Ufność do tego, co czujemy. Ufność wobec zmian, które często są przedsionkiem naszego rozwoju.

Odświeżyłem się i rozluźniłem. Śanti, zgodnie z obietnicą, wróciła po mnie pół godziny później. Weszła do pokoju i schyliła się, by pogłaskać przechodzącego obok kota.

– Widzę, że jesteś gotowy. Dobrze. Chodź, zejdziemy do sali medytacyjnej.

Poszedłem za nią. Kiedy powoli schodziliśmy po schodach, przyglądałem się wnętrzu. Urządzenie było skromne. Żadnych bibelotów ani niczego w tym rodzaju, tylko kilka mebli i obrazów przedstawiających krajobrazy. Wszystko było minimalistyczne i stwarzało atmosferę czystego spokoju. Zatrzymaliśmy się w holu.

– Kiedy Tatandźi przeprowadził się tutaj, dom był siedzibą bezpańskich kotów – powiedziała mi Śanti. – Po remoncie część z nich, zamiast przenieść się w inne miejsce, została. Czasami pojawiają się nowe i zawsze są mile widziane. Przyzwyczailiśmy się do siebie nawzajem.

Weszliśmy do obszernego pomieszczenia przeznaczonego do medytacji. Przez szerokie okno wpadało intensywne, ale rozproszone światło. Na białych ścianach wisiały obrazy przedstawiające dłonie z palcami w różnorodnym ułożeniu: nie znałem ich mistycznego znaczenia, ale wiedziałem, że te gesty mają swoją wspólną nazwę: mudra. W kątach stały donice z roślinami różnych gatunków i różnej wielkości. Na ciemnej drewnianej podłodze leżały porozrzucane poduszki. Przed wejściem Śanti nakazała mi gestem, bym milczał i zdjął sandały, co uczyniłem.

Na środku pomieszczenia w pozycji lotosu siedział Tatandźi. Odwrócony do mnie plecami, grał na swoim bambusowym flecie poprzecznym. Jego długie, pofalowane siwe włosy, zaczesane do tyłu i związane gumką, spływały mu na plecy. Ubrany był w pomarańczową tunikę.

Śanti szeptem kazała mi usiąść za Tatandźim. Kiwnąłem głową, a ona pożegnała mnie gestem, dając mi do zrozumienia, że wkrótce znów się zobaczymy.

Powoli i cicho usiadłem za nim, krzyżując nogi, a on dalej grał na flecie. Na jego prawej nodze spokojnie leżał kot.

Postanowiłem zamknąć oczy i zanurzyć się w łagodnej melodii, która otulała mój umysł i dawała mi poczucie spokoju. Po kilku, a może kilkunastu minutach poczułem, że przechodzi obok mnie kot i ociera się o moje udo. Otworzyłem oczy i zdumiony ujrzałem, że Tatandźi, który ani na chwilę nie przestał grać, siedzi teraz twarzą do mnie. Dopiero wtedy przerwał swoją melodię i uśmiechnął się do mnie.

Kiedy się odwrócił? Nie słyszałem przecież żadnych dźwięków poza nieprzerwaną muzyką.

– Namaste. Witaj, Kripala.

– Namaste, Tatandźi, dziękuję. To dla mnie niezwykłe, że jestem tutaj, w twoim towarzystwie. Ale skąd znasz duchowe imię, którym kilka minut temu nazwała mnie Śanti? – zapytałem.

Odczekał chwilę, zanim odpowiedział.

– Potwierdziłem tylko to, czym oddycha twoja dusza – powiedział w końcu. – To imię bardzo dobrze oddaje twoją istotę. Być może Śanti już ci wspominała, że ma zdolność odkrywania duchowych imion ludzi. I całkiem dobrze się przy tym bawi. – Nagle spoważniał i zmienił ton głosu. – Czekałem na ciebie od dłuższego czasu. Nasze dusze szukały siebie nawzajem.

– W jakim sensie? – zapytałem zdziwiony.

– Ty i ja spotkaliśmy się już wcześniej, nie w tym życiu, ale w innych, przeszłych wcieleniach, zresztą tak samo jak z Śanti.

Jego słowa poruszyły mój umysł i tak już podekscytowany spotkaniem. Otworzyłem usta, chcąc zadać mnóstwo pytań i uzyskać jakieś wyjaśnienie, ale powstrzymał mnie, podnosząc rękę.

– Liczy się tylko ta chwila. Minione życia już się wydarzyły, to zamknięte historie. Tak jest dobrze i to nie bez przyczyny. Wyobraź sobie, co by było, gdybyśmy pamiętali tysiące naszych minionych wcieleń, gdyby wracały do nas wszystkie miłe i bolesne wspomnienia, traumy, radości, setki tysięcy spotkanych osób, nasze wcielenia ludzkie, zwierzęce czy inne... Oszalelibyśmy. Ledwo radzimy sobie z jednym życiem, a co by się stało, gdybyśmy pamiętali ich setki, a nawet tysiące?

– A więc ja i ty mieliśmy się spotkać? – zapytałem, wchodząc mu w słowo.

– Jesteś tutaj, ponieważ w życiu pokonałeś wiele prób. Zostałeś zraniony, ale uleczyłeś swe rany. Upadłeś, ale podniosłeś się z ziemi. Żyłeś w ułudzie, ale odnalazłeś prawdę. Doznałeś rozczarowania, ale odzyskałeś uśmiech. Jesteś sumą wszystkich doświadczeń, które cię ukształtowały, dobrych i złych, i to one doprowadziły cię do tego, kim jesteś i gdzie jesteś w tej właśnie chwili.

Przez kilka chwil zastanawiałem się w milczeniu nad jego słowami. Tatandźi miał przeszywające, a jednocześnie łagodne spojrzenie. Rozpoznawałem ten sposób bycia, choć to było tylko uczucie, odległe wspomnienie. A w tym mnichu był jakiś rodzaj magii: potrafił zawładnąć moją duszą samą swoją obecnością.

Kilka kotów przeszło obok niego, mrucząc i ocierając się o jego ubranie. On zaś odwzajemnił się im pieszczotą. Potem znów zaczął mówić.

– Każde wydarzenie w twoim poprzednim życiu doprowadziło do tego, że teraz jesteś tutaj. W pewnym stopniu wpłynąłeś na świat, a świat wpłynął na ciebie.

– Więc to prawda, że każdy z nas jest połączony z innymi żywymi istotami – odparłem.

– Tak właśnie jest. Każda dusza jest połączona z innymi, nie ma żadnego rozdzielenia. Szukamy na zewnątrz tego, co jest już w nas. Tym, którzy zdołają to zrozumieć, będzie dane zobaczyć to, co wcześniej było przed nimi ukryte.

– Czyli najważniejsze jest to, żeby „zobaczyć”?

– Tajemnica życia odsłania się, jeśli umiesz ją rozpoznać. Kwiat staje się gwiazdą, chmura galaktyką, kropla wody oceanem. W rzeczywistości nie ma żadnego rozróżnienia. Kiedy znika rozum, pozostaje Jedność.

– A więc to nie był przypadek ani zbieg okoliczności, że kilka lat temu w Himalajach wędrujący mnich napotkał mojego przyjaciela i dał mu wskazówki, dzięki którym znalazłem się tu teraz?

Tatandźi znów milczał przez kilka chwil. Wtedy na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– To ja byłem tym mnichem. Wysłałem ci wiadomość.

– To byłeś ty? – spytałem oszołomiony i pełen niedowierzania.

– Szedłem do wioski u podnóża Himalajów i po drodze zatrzymałem się na kilka tygodni, aby pomedytować. Prawdę mówiąc, czekałem też na twojego przyjaciela. Kiedy dotarł do małego domku z drewna, kamieni i krzewów, który ktoś zbudował jakiś czas temu, spędziliśmy razem kilka dni, a zanim ruszył w dalszą drogę, dałem mu kartkę i instrukcję, aby przekazał ci ją za kilka lat. Wtedy nie byłeś jeszcze gotowy. Podałem mu dokładny czas, kiedy ma to zrobić. Wiedziałem, że będzie pamiętał. Moim zadaniem było przekazanie ci wiadomości. Los zajął się resztą.

– A więc to było przeznaczenie! Ty już to wiedziałeś. Wiedziałeś, że w przyszłości się spotkamy! – wykrzyknąłem. – Po prostu przesunąłeś jakieś energie czy coś w tym stylu, aby wszystko dokonało się szybciej.

– Nie szybciej, prędkość nie ma z tym nic wspólnego, tak samo jak przyszłość i przeszłość nie mają z tym nic wspólnego. Wydarzyło się, bo miało się wydarzyć.

Kilka kociąt usiadło mu z powrotem na nogach. Uśmiech Tatandźiego stał się jeszcze szerszy.

– Kilka miesięcy przed twoim przyjazdem musiałeś pewnie zauważyć, że w twoim życiu pojawiło się więcej tego, co nazywasz „zbiegami okoliczności”. Straciłeś pracę i jednocześnie zakończyłeś długoletni związek, prawda?

– Skąd wiesz? – spytałem zdumiony.

– To nie ma znaczenia. Ważne jest co innego: zrozumieć, że wszystko wydarzyło się po to, aby ułatwić ci wyjazd. Nadszedł odpowiedni czas.

– Myślałem, że to moja decyzja doprowadziła mnie tutaj, nie los.

– Wolna wola i przeznaczenie podróżują po tych samych torach. Jesteś twórcą tego, czym jesteś i czym będziesz, ale cierpisz z powodu skutków swoich przeszłych i obecnych działań. To się nazywa karma. Myślałeś, że to zbiegi okoliczności, a tymczasem była w tym ukryta prawidłowość. Przypadki nie istnieją, są to sygnały wysyłane przez wszechświat i mają one znaczenie, które tylko ty możesz zrozumieć. Każde wydarzenie ma swój cel, od motyla, który ląduje na kwiatku, po huragan, który niszczy całą wyspę. Wszystko ma swoją przyczynę. Wszystko ma swoje głębokie znaczenie. Każde zdarzenie widzialne i niewidzialne jest zgodne z doskonałym i harmonijnym prawem.