Mistrzowie koncentracji. Tom II - Paweł Armada - ebook

Mistrzowie koncentracji. Tom II ebook

Paweł Armada

5,0

Opis

Wiele się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat. Acz, wbrew pozorom, nie spadło na nas nic naprawdę nowego. Za to bardziej niż kiedykolwiek przeżywamy skutki procesów zachodzących w świecie od bardzo dawna. Można więc powiedzieć, że obecny czas jest czasem ujawnienia. I że jest to najlepszy moment do obserwacji i wyciągania wniosków.

Paweł Armada (1981) - doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce (Uniwersytet Jagielloński, 2009), badacz historii idei, autor m.in. Szkoły myślenia politycznego Leo Straussa (2012) i Humanizmu jako realizmu (2019).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mi­strzo­wie kon­cen­tra­cji

Ak­tu­alne na­uki dla przy­szłych hu­ma­ni­stów

tom II

Biel­sko-Biała 2022

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-66303-35-5

Co­py­ri­ght © Pa­weł Ar­mada, 2022

Co­py­ri­ght © Fun­da­cja Le­the, 2022

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej książki nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody au­tora i wy­dawcy.

Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Zioła-Ze­mczak, Aneta Iwan

Pro­jekt okładki: ani­mi2

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski / jjpro­jekt.pl

Wy­dawca: Fun­da­cja Le­the, ul. Czaj­kow­skiego 15, 43-300 Biel­sko-Biała

fun­da­cja­le­the.pl

Ani­mi2 jest im­prin­tem Fun­da­cji Le­the

Na­sze książki znaj­dziesz na animi.pl

Po­wie­dział abba An­toni: „Przyjdą ta­kie czasy, że lu­dzie będą sza­leni, i je­śli ko­goś zo­ba­czą przy zdro­wych zmy­słach, to po­wstaną prze­ciw niemu, mó­wiąc: »Je­steś sza­lony, bo nie je­steś do nas po­dobny«”.Ge­ron­ti­kon 25[25], przeł. M. Bor­kow­ska osb

Uwaga wstępna (o wi­ru­sie)

Wiele się zmie­niło w ciągu ostat­nich dwóch lat. Acz, wbrew po­zo­rom, nie spa­dło na nas nic na­prawdę no­wego. Za to bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek prze­ży­wamy skutki pro­ce­sów za­cho­dzą­cych w świe­cie od bar­dzo dawna. Można więc po­wie­dzieć, że obecny czas jest cza­sem ujaw­nie­nia. I że jest to naj­lep­szy mo­ment do ob­ser­wa­cji i wy­cią­ga­nia wnio­sków.

Jed­nak w sy­tu­acji po­wszech­nej pa­niki trudno o rze­czowe ob­ser­wa­cje i jesz­cze trud­niej o roz­sądne wnio­ski. Nie­wielu z nas może aspi­ro­wać do wie­dzy na te­mat wi­ru­sów i sku­tecz­nej walki z nimi. Nie­ko­niecz­nie też mo­żemy być pewni, że taka wie­dza jest udzia­łem więk­szo­ści tzw. eks­per­tów, czy że wie­dzą oni wy­star­cza­jąco dużo, by swo­imi wy­po­wie­dziami za­sad­ni­czo wpły­wać na na­sze ży­cie. A nie­wąt­pli­wie mamy do czy­nie­nia z próbą za­pew­nie­nia so­bie – na długo, albo i na za­wsze – tego ro­dzaju za­sad­ni­czego wpływu. Zo­stał on nie­mal bez­zwłocz­nie usank­cjo­no­wany przez wła­dze i nie­by­wale wzmoc­niony przez dys­kursy me­dialne.

My, dy­le­tanci w spra­wach ży­cia na po­zio­mie ko­mórki, nie po­win­ni­śmy dys­ku­to­wać z eks­per­tami, skoro nie po­tra­fimy oce­nić ich wie­dzy. Po­win­ni­śmy na­to­miast – wolno nam i na­wet trzeba – py­tać o war­to­ści, cele, wy­obra­że­nia do­bra i zła – ile­kroć ktoś pró­buje de­cy­do­wać za nas, co mamy z sobą ro­bić, a czego nie ro­bić. Może być prze­cież tak, że de­cy­du­jący za nas po­żyt­kują praw­dziwe usta­le­nia na­ukowe, ale dzia­łają – tak w ogóle – w spo­sób nie­mą­dry lub nie­go­dziwy. I być może prawda o wi­ru­sie nie­wiele zna­czy wo­bec prawdy o czło­wieku. O tej dru­giej zaś mo­żemy wy­po­wia­dać się bez po­mocy eks­per­tów – jako lu­dzie my­ślący za sie­bie.

To bo­wiem, o czym tyle się dziś mówi, zdra­dza fun­da­men­talny pro­blem – tego, o czym się nie mówi. Py­ta­jąc o sku­tecz­ność walki z wi­ru­sem, nie pyta się o jej za­sad­ność; py­ta­jąc (nie­kiedy) o jej za­sad­ność, pyta się o uza­sad­nie­nie eko­no­miczne. Tym, czego tu bra­kuje, jest py­ta­nie mo­ralne: czy wal­cząc o ży­cie „na­szych se­nio­rów”, sta­jemy się lepsi, czy… prze­ciw­nie?

Dla wielu może to brzmieć zgoła okrop­nie. Wielu in­nych wsze­lako, roz­glą­da­jąc się wo­kół sie­bie, stwier­dza po ci­chu, z prze­ra­że­niem, iż oto przy­szło nam żyć pod jarz­mem ty­ra­nii, a jest to ty­ra­nia – ze­psu­tych sta­rusz­ków. Czy mają oni twa­rze po­li­ty­ków czy eks­per­tów, czy „gwiazd” me­dial­nych, czy jesz­cze ja­kieś inne – ich wspólną ce­chą wy­daje się to, że nie za­pa­no­waw­szy nad sobą, nie za­mie­rzają re­zy­gno­wać z pa­no­wa­nia nad świa­tem. Ich nie­umie­jęt­ność – albo brak chęci – du­cho­wej kon­cen­tra­cji grozi ko­niec koń­ców prze­rwa­niem łań­cu­cha po­ko­leń, wy­mar­ciem ludz­ko­ści bądź za­gładą pla­nety. Kry­zys, jaki po­wo­dują, sięga przeto pu­łapu spraw osta­tecz­nych. To obec­nie – ga­lo­pu­jący kry­zys escha­to­lo­giczny.

Kto­kol­wiek robi in­te­resy – choćby naj­czyst­sze – na walce z wi­ru­sem, karmi się owo­cami tego kry­zysu; kry­zysu, który by­naj­mniej nie za­czął się wczo­raj. Na­sze no­wo­cze­sne spo­łe­czeń­stwa zdo­mi­no­wane są przez lu­dzi chro­nicz­nie nie­zdol­nych do tego, by kon­cen­tru­jąc się na wła­snej du­szy, od­na­leźć miarę wła­snego ży­wota; by żyć do­brze i by god­nie sta­wić czoła śmierci. Nie jest to moż­li­wie, kiedy cała eg­zy­sten­cja tłu­ma­czy się przez emo­cje; kiedy mak­sy­malna in­ten­syw­ność emo­cji jawi się jako naj­wyż­sze do­bro; kiedy słab­nię­cie po­daży im­pul­sów, wy­wo­łu­ją­cych te emo­cje, ro­dzi je­dy­nie prze­ra­że­nie nad­cho­dzącą pustką; kiedy za­tem nie­uchronne prze­rwa­nie owej po­daży im­pul­sów musi być – naj­więk­szym złem.

Ja­sne, że my­śląc o tych spra­wach, na­leży od­róż­nić miary ży­cia mło­dego czy le­dwo doj­rza­łego od miar wła­ści­wych dla czło­wieka, który żyje długo. Nie ma – naj­pew­niej – cze­goś ta­kiego, jak do­bry po­wód dla matki, aby ulec śmier­tel­nej cho­ro­bie i zo­sta­wić swoje dziecko na tym świe­cie samo, bez mat­czy­nej opieki; ja­kie­kol­wiek tłu­ma­cze­nie wy­kra­cza wten­czas poza ramy tego świata. Tym bar­dziej nie na­leży pła­wić się w wy­nio­słych wy­obra­że­niach na te­mat nie­na­ru­szal­nego dy­stansu czy ab­so­lut­nej bez­na­mięt­no­ści. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie za­kwe­stio­nuje smutku po utra­cie bli­skiej osoby. Jed­nakże, z dru­giej strony, mieć pre­ten­sje o to, że sta­ru­szek umarł, to jakby ubo­le­wać nad tym, że ktoś usnął w trak­cie za­sy­pia­nia.

Sta­rość nie jest wszakże cho­robą, da­jącą się wy­le­czyć. I nie po­winna być przed­sta­wiana jako pre­lu­dium czy­stego zła. Nie ule­ga­jąc złu­dze­niom, warto mieć przed oczyma bu­du­jący ob­raz nie­zep­su­cia. Otóż gdy idzie o lu­dzi star­szych – przy­naj­mniej tych spo­śród nich, któ­rzy od­gry­wali istotne role w spo­łe­czeń­stwie – przez wieki ko­ja­rzyli się oni, nade wszystko, z prze­ka­zem do­świad­cze­nia. Byli nie­jako dys­po­nen­tami mą­dro­ści czy roz­trop­no­ści, którą na­le­żało pod­jąć i wy­ko­rzy­stać na nowo. Byli szla­chet­nym, ży­wym ogni­wem po­mię­dzy tym, co do­bre w prze­szło­ści i tym, co two­rzy się na przy­szłość. Dzi­siaj – jakże przy­kro to stwier­dzić! – mogą ko­ja­rzyć się ra­czej z bez­względ­no­ścią w uśmie­rza­niu włas­nych lę­ków; z tym, że „po nas choćby po­top”; że nie­ważne, co ma się stać – by­leby żyć, by­leby trwać! Wza­jem sie­bie zwo­dząc i mę­cząc, zdają się wy­zna­wać im­pe­ra­tyw byle trwa­nia, ży­cia za wszelką cenę, pro­lon­go­wa­nej ago­nii. Tego im­pe­ra­tywu nie uza­sad­nia ro­zum, lecz emo­cje; po wtóre zaś – uza­sad­niają go in­te­resy, w czę­ści bo­daj pa­skudne, ro­bione na fali emo­cjo­nal­nego bez­ładu.

I oto tym nie­szczę­śli­wym lu­dziom na­sze pań­stwo – w ja­kimś cho­rym wi­dzie – obie­cuje nie­śmier­tel­ność: bę­dzie­cie grzeczni, to nie umrze­cie. Od­po­wie ktoś: mało praw­do­po­dobne… Co z tego? „Na­dzieja umiera ostat­nia”! Jakże nie go­dzić się na roz­ma­ite „ob­ostrze­nia”, jak­kol­wiek do­le­gliwe czy ab­sur­dalne, kiedy praw­dziwa gra to­czy się o by­cie wol­nym od śmierci; śmierci – nie­wi­docz­nie ucie­le­śnio­nej pod po­sta­cią wszech­obec­nych za­raz­ków! Jakże nie no­sić „ma­seczki”! Jakże nie dać się „wy­szcze­pić”! Do uszu zmę­czo­nych „naj­ści­ślej­szym re­żi­mem sa­ni­tar­nym” ze­wsząd do­bie­gają głosy, że „szcze­pionka jest wy­ba­wie­niem”. Od czego bar­dziej – od wi­rusa czy od „ob­ostrzeń”? Wy­daje się, że ani jedno, ani dru­gie nie ma znik­nąć.

Na­sze pań­stwo, wy­raź­nie ośmie­lone wi­do­kiem dzia­ła­ją­cego „re­żimu”, chcąc nie chcąc trwale za­bez­pie­cza po­zy­cje – nie­kon­tro­lo­wa­nych przez nas – eks­per­tów (oraz tych, któ­rzy prze­pro­wa­dzają z nimi wy­wiady). Do­star­cza rów­nież alibi tym le­ka­rzom, któ­rzy za­miast da­wać świa­dec­two swo­ich kom­pe­ten­cji, ty­leż su­mien­nie, ile ze spo­ko­jem wy­peł­nia­jąc swe obo­wiązki, mie­nią się jakby ofia­rami na tle ofiar „wojny”. I wresz­cie – rzecz dla wielu naj­bar­dziej nie­po­ko­jąca – za­czyna się owo pań­stwo ja­wić jako uży­teczne na­rzę­dzie glo­bal­nej akwi­zy­cji.

Nie da się prze­cież, ob­ser­wu­jąc za­cho­wa­nia elit po­li­tycz­nych i me­dial­nych, unik­nąć po­dej­rzeń na te­mat ich umo­co­wa­nia poza wła­snym pań­stwem i spo­łe­czeń­stwem. Jak­kol­wiek sprawy się mają – a też nie wy­pada nie do­ce­niać skut­ków zwy­czaj­nej głu­poty – nie­wąt­pli­wie ro­śnie pole dzia­ła­nia wiel­kich po­ten­ta­tów, nie­zwią­za­nych kon­kretną umową spo­łeczną. Że­rują oni, w skali świata, na ludz­kich fo­biach i ner­wi­cach. Sprzyja im krze­wie­nie lęku przed śmier­cią i prze­mi­ja­niem. Sprzyja im na­ra­sta­nie kry­zysu escha­to­lo­gicz­nego. Sprzyja im bez­sens.

Nie, nie musi tak być. My­śle­nie za sie­bie, zdrowy scep­ty­cyzm, hu­ma­nizm – otwie­rają moż­li­wo­ści sen­sow­nej re­ak­cji na tzw. prze­miany cy­wi­li­za­cyjne. Nie­zbęd­nym zaś wa­run­kiem tej re­ak­cji jest na­zy­wa­nie rze­czy po imie­niu. Trzeba mia­no­wi­cie do­strzec, że inny wi­rus, nie­praw­do­po­dob­nie „zja­dliwy”, prze­nosi się po­nad gra­ni­cami i pu­sto­szy na­sze głowy. To wi­rus ir­ra­cjo­nal­no­ści, emo­cjo­na­li­zmu, by­le­ja­ko­ści in­te­lek­tu­al­nej i mo­ral­nej; wi­rus roz­sie­wany i fał­szy­wie „le­czony” przez tych, któ­rzy w po­wszech­nym otę­pie­niu, ze­psu­ciu i ode­rwa­niu od cy­wi­li­za­cji naj­wy­raź­niej wi­dzą szanse dla sie­bie – szanse po­mno­że­nia wła­snych bo­gactw i ugrun­to­wa­nia prze­wag po­li­tycz­nych – sami bę­dąc, od po­czątku, ofia­rami tej sa­mej cho­roby.

W dru­gim to­mie Mi­strzów kon­cen­tra­cji opo­wia­damy so­bie głów­nie o mni­chach i daw­nych uczo­nych. Ich pro­blemy wy­dają się po­zor­nie od­le­głe od tego, z czym przy­szło nam się mie­rzyć – „tu i te­raz”. Uważny czy­tel­nik może jed­nak stwier­dzić, że… po­zory mylą.

Pa­weł Ar­mada

Biel­sko-Biała

Pra­co­wite sny

Mię­dzy nami a mni­chami / Na kim po­lega cy­wi­li­za­cja? / Mo­no­tro­pos / Wschód Za­chodu / Nie­bez­pieczne szczyty Chri­stia­ni­tas / Świa­dek końca

roz­dział i Mię­dzy nami a mni­chami

Po­wiada Grze­gorz Wielki: święci mę­żo­wie, po­nie­waż za­snęli dla świec­kich za­jęć nie w gnu­śno­ści, lecz w cno­cie, śpią bar­dziej pra­co­wi­cie niż mo­gliby czu­wać. Po­nie­waż po­rzu­cili i prze­zwy­cię­żyli za­ję­cia tego świata, co­dzien­nie to­czą sami z sobą wiel­kie boje, aby umysł nie zgnu­śniał od nie­dba­ło­ści, by owład­nięty bez­czyn­no­ścią nie za­stygł w nie­czy­stych pra­gnie­niach, by na­wet w do­brych pra­gnie­niach nie roz­go­rzał bar­dziej niż na­leży, aby pod po­zo­rem roz­sądku nie osłabł w do­sko­na­ło­ści, fol­gu­jąc sa­memu so­bie. Czy­niąc to, od­dala się zu­peł­nie od nie­spo­koj­nej po­żą­dli­wo­ści tego świata, po­rzuca zgiełk ziem­skich za­jęć, dą­żąc do cnót po­przez trwa­nie w spo­koju – śpi czuj­nie1.

Zro­zu­mie­nie tego pięk­nego cy­tatu ozna­cza zro­zu­mie­nie, czym są: cy­wi­li­za­cja, chrze­ści­jań­stwo i hu­ma­nizm. Nie ma chyba słów, które le­piej – prak­tycz­nie – opi­sy­wa­łyby jed­no­cze­sne ja­wie­nie się naj­wyż­szych ludz­kich ce­lów oraz na­tu­ral­nej ko­niecz­no­ści. Pro­blem w tym, że słowa św. Grze­go­rza Wiel­kiego do­cie­rają do nas jakby z in­nego wy­miaru, z in­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nic dziw­nego: na­pi­sane zo­stały w dru­giej po­ło­wie vi wieku. Ich au­to­rem jest mnich, który przy­jął na sie­bie role urzęd­nika i ka­zno­dziei, a wkrótce miał zo­stać pa­pie­żem – jed­nym z naj­waż­niej­szych w dzie­jach (daw­nego) Za­chodu. Kie­ro­wane były do lu­dzi, któ­rych co­dzienne do­świad­cze­nie, jak i ro­dzący się z tego do­świad­cze­nia po­karm wy­obraźni, zde­cy­do­wa­nie róż­niły się od tego, czym my – nor­mal­nie – ży­jemy i co znaj­duje się w na­szych gło­wach.

Bo i kto z nas my­śli w ka­te­go­riach po­rzu­ce­nia i prze­zwy­cię­że­nia „za­jęć tego świata” – po to „tylko”, aby w naj­wyż­szym sku­pie­niu za­jąć się wła­sną du­szą? W ogóle, jak się zdaje, świat mni­chów nie jest na­szym świa­tem. To prawda, że i w obec­nych cza­sach, tu i ów­dzie, ist­nieją ja­kieś klasz­tory. Tu i ów­dzie mo­żemy spo­tkać ich miesz­kań­ców – zni­komą garstkę na tle ca­łego spo­łe­czeń­stwa – jako tako izo­lu­ją­cych się od „ziem­skiego zgiełku”. Ale prze­cież nie zna­leźli się tam za sprawą nie­biań­skiej te­le­por­ta­cji. Nie są anio­łami. Po­cho­dzą od nas. Wy­szli, by tak rzec, z tego sa­mego kręgu prze­żyć i wy­obra­żeń, który opa­suje nas wszyst­kich – ży­ją­cych niby na różne spo­soby i w róż­nej mie­rze usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych swoim ży­ciem.

Pro­blem ro­zu­mie­nia słów Grze­go­rza jest więc przede wszyst­kim pro­ble­mem prak­tycz­nym. Sta­no­wi­łyby go, w pierw­szej ko­lej­no­ści, osa­dzone w na­szych gło­wach – pro­ste ob­razy i sko­ja­rze­nia. Te zaś, skoro od­no­szą się do spraw od­le­głych, mogą być po­cieszne, gro­te­skowe albo też – bu­dzące sprze­ciw i od­razę. Z jed­nej strony, po­wiedzmy, Mo­na­cho­ma­chiaKra­sic­kiego; z dru­giej – Za­kon­nica Di­de­rota. Wy­daje się, że w kul­tu­rze ma­so­wej, bę­dą­cej współ­cze­śnie two­rzy­wem ogól­no­ludz­kiej wy­obraźni, mamy do czy­nie­nia z od­twa­rza­niem bez końca obu tych „nar­ra­cji”: ośmie­sze­nia i oskar­że­nia. Z ko­lei edu­ka­cja szkolna do­star­cza nam „wie­dzy” o ta­kich zja­wi­skach, jak wy­stą­pie­nie (by­łego) mni­cha Lu­tra, li­kwi­da­cja pań­stwa za­kon­nego czy se­ku­la­ry­za­cja dóbr klasz­tor­nych; zja­wi­skach, krótko mó­wiąc, nie­ak­tu­al­nych. Po ośmie­sze­niu i oskar­że­niu przy­cho­dzi – przedaw­nie­nie.

Jed­nakże an­tym­ni­sie „nar­ra­cje” i ste­reo­typy – ro­dem z ksią­żek czy se­riali, sprzę­gnięte z „wie­dzą” pod­ręcz­ni­kową – są tak na­prawdę czymś wtór­nym; wtór­nym – wo­bec od­mien­no­ści na­szego do­świad­cze­nia. Je­ste­śmy inni. Dla­tego skła­niamy się do ta­kich, a nie in­nych opi­nii na te­mat mni­chów. To, co nas prze­nika i kon­sty­tu­uje, jawi się jako zu­pełne prze­ci­wień­stwo tego, czym oni żyli. Oto jak uj­muje tę kwe­stię je­den ze współ­cze­snych miesz­kań­ców klasz­toru: być może ni­gdy w ciągu tych pię­ciu – sze­ściu ty­siąc­leci ludz­kich dzie­jów, ja­kie znamy w lep­szym lub gor­szym stop­niu, gwar plo­tek i pu­stych słów, które są smut­nym nie-Sło­wem, nie był tak gło­śny, jak w dzi­siej­szych cza­sach. Obec­nie ci­sza – by nie po­wie­dzieć: Ci­sza – wśród tak wielu lu­dzi bu­dzi w nie­wy­po­wie­dziany spo­sób więk­szy strach niż moż­liwe kon­flikty nu­kle­arne i glo­balne za­gro­że­nie wy­ni­ka­jące z za­nie­czysz­cze­nia śro­do­wi­ska (…) chyba ni­gdy w mniej­szym stop­niu niż dzi­siaj – w epoce me­dial­nego ujed­no­li­ce­nia umy­słów i dusz – sta­ro­żytne we­zwa­nie św. Au­gu­styna nie spo­tkało się z mniej­szym od­ze­wem: „Noli fo­ras ire, in te ip­sum redi: in in­te­riore ho­mine ha­bi­tat ve­ri­tas” 2.

Ten ostatni cy­tat, po prze­ło­że­niu z ma­gicz­nej ła­ciny, brzmi rów­nie pięk­nie w na­szym ję­zyku: nie wy­chodź na świat, wróć do sie­bie sa­mego: we wnę­trzu czło­wieka mieszka prawda3. Ale – dla­czego? Dla­czego kto­kol­wiek miałby za­my­kać się w so­bie, w ci­szy? Dla­czego mil­czeć? Czy nie jest to ogłu­pia­jące? Coś jakby… drę­twa re­zy­gna­cja? Ucieczka do­ni­kąd? Że­nu­jące mar­no­traw­stwo umy­słu?… Co zaś ty­czy się „prawdy” (lub na­wet Prawdy) – czyż nie do­cho­dzi się do niej na dro­dze „ze­wnętrz­nych” ba­dań i dys­ku­sji?

Otóż za­ło­że­niem, na ja­kim opiera się ży­cie mni­cha, nie jest po­gląd o nie­waż­no­ści ba­dań czy dys­ku­sji, lecz – prze­ciw­nie – pre­ten­sja do wyż­szej formy ko­mu­ni­ka­cji, da­ją­cej nie­po­rów­na­nie do­sko­nal­szy efekt po­znaw­czy. Przy czym, dla osią­ga­ją­cego ten pu­łap ak­tyw­no­ści umy­słu, świat i lu­dzie wo­kół, z ca­łym swoim „gwa­rem plo­tek i pu­stych słów”, by­naj­mniej nie prze­stają ist­nieć; ich ist­nie­nie wsze­lako nie do­mi­nuje jego my­śli, nie de­cy­duje o ich po­rządku. Ża­den bo­wiem ziem­ski roz­mówca, choćby naj­bar­dziej wy­mowny, nie może rów­nać się ze Sło­wem, Lo­go­sem – o ile tylko po­tra­fimy na­wią­zać z Nim, obec­nym w nas, roz­mowę. To­też pi­szący w pierw­szej po­ło­wie xvi wieku mnich ka­me­dul­ski, Pa­weł Giu­sti­niani, tłu­ma­czy z pa­sją: mil­cze­nie za­konne i pu­stel­ni­cze nie zo­stało wpro­wa­dzone po to, aby­śmy się stali nie­mymi zwie­rzę­tami, lecz po to, aby­śmy za­nie­chaw­szy roz­mów ze­wnętrz­nych, nie­ustan­nie prze­ma­wiali do Boga mo­dląc się, a do sie­bie sa­mych – roz­wa­ża­jąc rze­czy po­ży­teczne dla na­szej du­szy. Oto na czym po­lega prze­strze­ga­nie mil­cze­nia za­kon­nego: aby nie usta­wać w mo­dli­twie i roz­my­śla­niu. Sa­mot­nik może rów­nież pi­sać: czy to w celu sku­pie­nia swo­jej uwagi, albo dla lep­szego za­pa­mię­ta­nia, czy to dla po­ucze­nia bliź­niego. Z bliź­nimi, cóż, by­wają pro­blemy, gdyż błą­dzą – w każ­dej epoce. To ci, któ­rzy się zaj­mują mar­nymi spra­wami świata, spa­niem, roz­pu­stą, śmie­chem i roz­wią­złymi sło­wami, to ci, dla któ­rych być sa­mot­nym i sku­pio­nym oraz my­śleć o so­bie sa­mym jest grozą rów­no­ważną śmierci, to oni, po­wia­dam, ośmie­lają się na­zy­wać pu­stel­ni­ków bez­czyn­nymi, nie­uży­tecz­nymi i bez­pro­duk­tyw­nymi i trak­to­wać ich jak dar­mo­zja­dów. Ale trzeba im nie tylko prze­ba­czyć, ale i współ­czuć, po­nie­waż się mylą4.

W tej wy­po­wie­dzi czło­wieka, który pe­łen był po­kory wo­bec Boga, ude­rza nuta nad­zwy­czaj­nej pew­no­ści sie­bie w sto­sunku do lu­dzi „świa­to­wych”. Nic dziw­nego. Jest to wszakże punkt wi­dze­nia ko­goś, kto prze­ka­zuje na dół swoje do­świad­cze­nie by­cia wy­żej od nas (bę­dąc jed­no­cze­śnie w pełni świa­do­mym wła­snych ogra­ni­czeń, sła­bo­ści ludz­kiej na­tury, grze­chu). Od­biór ta­kiego prze­kazu – w isto­cie ja­ka­kol­wiek szansa jego zro­zu­mie­nia i osądu – za­leży od stanu na­szej wy­obraźni. Mu­simy, mó­wiąc pro­sto, zna­leźć ja­kieś punkty za­cze­pie­nia mię­dzy tym, co „nor­mal­nie” wy­peł­nia na­sze głowy, a tym, co po­zwo­li­łoby nam „ze­stroić” się z do­świad­cze­niem pracy umy­słu, ja­kie było (jest?) udzia­łem mni­cha. Droga do tego pro­wa­dzi, ow­szem, przez na­pięt­no­wa­nie no­wo­cze­snych „nar­ra­cji” i ste­reo­ty­pów. To po­sta­ramy się za­raz uczy­nić. Jed­nak do­brze by­łoby od po­czątku zda­wać so­bie sprawę z faktu, że – jako po­ten­cjalni od­biorcy prze­kazu „z góry” – je­ste­śmy w dużo gor­szej sy­tu­acji, niż byli nasi przod­ko­wie.

Nie jest mia­no­wi­cie na­szym przy­mio­tem – jak stwier­dza znawca te­matu, Jean Lec­lercq – po­tęga wy­obraźni śred­nio­wiecz­nego czło­wieka. Przy ca­łym swoim bo­gac­twie wła­dza ta osią­gała u niego siłę i pre­cy­zję, którą nam dzi­siaj po­jąć trudno. Je­ste­śmy przy­zwy­cza­jeni do pa­trze­nia pra­wie nie wi­dząc, a w każ­dym ra­zie nie­uważ­nie, na ob­razy dru­ko­wane albo ru­chome. Lu­bimy po­ję­cia abs­trak­cyjne. Na­sza roz­le­ni­wiona wy­obraź­nia rzadko już działa poza snami. Ale u lu­dzi śre­dnio­wie­cza była po­tężna i czynna. Po­zwa­lała przed­sta­wiać so­bie wszel­kie rze­czy, w sen­sie „sta­wia­nia ich przed sobą”, uobec­nia­nia (…) słowa tek­stu świę­tego nie prze­sta­wały wy­wie­rać na umy­śle sil­nego wra­że­nia; bi­blijne słowa nie bla­dły, nie po­wsze­dniały (…) ów­cze­śni lu­dzie udu­cho­wieni ra­dzili po­zbyć się cie­le­snych ob­ra­zów, ale na to miej­sce wsta­wiali świętą wy­obraź­nię; to uświę­ce­nie wy­obraźni spra­wia, że nada­wali wielką wagę naj­drob­niej­szym szcze­gó­łom tek­stu, a nie tylko jego my­śli głów­nej5.

Do roli tek­stu i sztuki czy­ta­nia bę­dziemy jesz­cze wra­cać. Póki co, za­wie­śmy oko na „czło­wieku śre­dnio­wiecz­nym”. Czy jako taka po­stać mni­cha na­leży do śre­dnio­wie­cza? W pew­nym sen­sie – tak. Choć bo­wiem tra­dy­cje pu­stelni i za­ko­nów się­gają głę­bo­kiej sta­ro­żyt­no­ści, może wręcz za­ra­nia dzie­jów, choć też nie nikną one zu­peł­nie (a miej­scami na­wet roz­kwi­tają) w ło­nie no­wo­żyt­no­ści, to jed­nak sława oraz im­pet ży­cia kon­tem­pla­cyj­nego – trak­to­wa­nego przez ogół spo­łe­czeń­stwa (lub co naj­mniej jego świa­tłych warstw) z naj­wyż­szą po­wagą oraz za­bez­pie­czo­nego przez spraw­nie dzia­ła­jące in­sty­tu­cje – nie­wąt­pli­wie wiążą się z funk­cjo­no­wa­niem mni­chów we­wnątrz Chri­stia­ni­tas (cy­wi­li­za­cji chrze­ści­jań­skiej). Je­śli zaś można mó­wić o epoce Chri­stia­ni­tas, to ta­kie okre­śle­nie pa­suje je­dy­nie do śre­dnio­wie­cza.

My­śląc – tak naj­ogól­niej – o śre­dnio­wie­czu, trzeba wy­obra­zić so­bie spo­łe­czeń­stwo, które jest bar­dzo róż­no­rodne (z mnó­stwem od­ręb­nych toż­sa­mo­ści i „sty­lów ży­cia”), a rów­no­cze­śnie zde­fi­nio­wane przez wiarę. Czyli że kim­kol­wiek był­bym w tym spo­łe­czeń­stwie (np. wol­nym kmie­ciem albo ślą­skim ry­ce­rzem, albo sy­cy­lij­skim rzeź­ni­kiem, albo pa­ry­skim stu­den­tem), był­bym nade wszystko – chrze­ści­ja­ni­nem, wy­znawcą Chry­stusa (ewen­tu­al­nie, w in­nym kon­tek­ście, ży­dem bądź mu­zuł­ma­ni­nem). To jest to, co w pod­ręcz­ni­kach uznaje się za „teo­cen­tryzm”. Wi­dząc za­tem dłu­go­trwałą do­mi­na­cję mo­delu Chri­stia­ni­tas, roz­po­zna­jemy owe „wieki śred­nie”: po­mię­dzy, z jed­nej strony, epoką sta­ro­żytną (po­gań­ską, grecko-rzym­ską), z dru­giej – no­wo­żytną epoką Za­chodu; Za­chodu, do­dajmy, ty­leż po­dzie­lo­nego (na kon­ku­ru­jące ze sobą pań­stwa, które wcze­śniej nie ist­niały na ta­kich za­sa­dach), ile pa­nu­ją­cego nie­po­dziel­nie nad całą resztą kuli ziem­skiej (pod­czas gdy wcze­śniej­sze ho­ry­zonty – i aspi­ra­cje do pod­boju – były nie­po­rów­na­nie węż­sze).

Ten uży­teczny sche­mat ma jed­nak dwie za­sad­ni­cze wady. Po pierw­sze, samo śre­dnio­wie­cze nie wie­działo o so­bie, że jest śre­dnio­wie­czem (hi­sto­rycz­nie „po­mię­dzy”). Nie ma więc sensu py­tać któ­re­go­kol­wiek z na­szych mni­chów, jak czuje się, bę­dąc czło­wie­kiem „śre­dnio­wiecz­nym”; to jego prze­zwi­sko nadali mu lu­dzie ży­jący po nim i nie­ko­niecz­nie ro­zu­mie­jący jego my­śli i słowa. Po dru­gie, pod ha­słem „śre­dnio­wie­cze” kryje się z górą ty­siąc lat hi­sto­rii. Wiek vii „na oko” różni się od wieku xiv za­pewne bar­dziej, niż vii od iv i xiv od xvii. Po­wo­duje to, rzecz ja­sna, po­trzebę dal­szej pe­rio­dy­za­cji. Ko­niec koń­ców stwier­dzamy, że tzw. wieki ciemne (np. vii) na­leży ko­niecz­nie od­róż­nić od wła­ści­wego (peł­nego, póź­nego) śre­dnio­wie­cza… Acz i po do­ko­na­niu tego roz­róż­nie­nia nie wszystko „trzyma się kupy”. Co po­nie­kąd sta­nowi zwy­kłą cenę uży­tecz­nych sche­ma­tów.

Nam wy­star­czy usta­le­nie, że po­stać mni­cha od­grywa ważną, je­śli nie klu­czową rolę przez wszyst­kie te stu­le­cia (także – albo zwłasz­cza – „ciemne”). Skoro zaś ak­cep­tu­jemy ów zwią­zek mię­dzy mni­chami i śre­dnio­wie­czem (jako epoką Chri­stia­ni­tas), to z ko­lei ozna­cza, iż na­sze wy­obra­że­nia czy opi­nie na te­mat śre­dnio­wie­cza istot­nie rzu­tują na na­sze wy­obra­że­nia czy opi­nie na te­mat ży­cia mni­chów. Do­ty­czy to rów­nież kwe­stii fun­da­men­tal­nej, wyj­ścio­wej: czy jako ta­kie ży­cie kon­tem­pla­cyjne (vita con­tem­pla­tiva) może mieć ja­ki­kol­wiek sens?

Bio­rąc pod uwagę to, jak za­zwy­czaj, w na­szym co­dzien­nym ję­zyku, od­no­simy się do cza­sów śre­dnio­wiecz­nych, wy­pada spo­dzie­wać się ne­ga­tyw­nej re­ak­cji na samo tego ro­dzaju py­ta­nie. Wszak „śre­dnio­wie­cze” – dla wielu, praw­do­po­dob­nie więk­szo­ści, z nas – to nie­malże sy­no­nim upadku, za­co­fa­nia, ciem­noty, fa­na­ty­zmu, nę­ka­nia ciała i nie­woli umy­słu; śre­dnio­wie­cze to – „mroki śre­dnio­wie­cza”. Bo i cóż bę­dzie miał na my­śli ten, kto za­woła: „masz śre­dnio­wieczne po­glądy”, „to są ja­kieś śre­dnio­wieczne za­bo­bony”, „ro­dem ze śred­nio­wie­cza”? Tego typu wy­ra­że­nia, mą­dre czy nie­mą­dre, za­kła­dają róż­nicę na ko­rzyść tego, co no­wo­cze­sne. A mnisi, jak po­wie­dzie­li­śmy wcze­śniej, nie za­li­czają się do na­szego no­wo­cze­snego świata. Roz­mo­dleni, umar­twia­jący się, za­bo­bonni i apo­dyk­tyczni – giną (za­słu­że­nie!) w „mro­kach śre­dnio­wie­cza”.

Cały ten ko­ściec ste­reo­ty­pów do­sko­nale zrósł się z na­szym „obo­wią­zu­ją­cym” po­ję­ciem o ca­łej prze­szło­ści. Co prawda wielu uzna­nych ba­da­czy usi­łuje od dawna po­le­mi­zo­wać z na­zbyt jed­no­stron­nym przed­sta­wie­niem „mro­ków” 6. Być może po to głów­nie, aby za­bez­pie­czyć się przed nie­chę­cią ze strony sze­ro­kiego grona od­bior­ców – w końcu zaj­mują się czymś tak ob­mier­z­łym… A może po pro­stu, bio­rąc w obronę to, co ich fa­scy­nuje i czy­niąc za­dość in­te­lek­tu­al­nej uczci­wo­ści. Tak czy siak, pró­bują ci ba­da­cze przed­sta­wić inne ob­razy epoki; ob­razy moż­li­wie atrak­cyjne, lub choćby nieco in­try­gu­jące, w oczach swo­ich no­wo­cze­snych czy­tel­ni­ków. Wy­daje się to zde­cy­do­wa­nie ła­twiej­szym za­da­niem w od­nie­sie­niu do śre­dnio­wie­cza peł­nego i póź­nego (z roz­wi­niętą kul­turą ry­cer­ską, ży­ciem uni­wer­sy­tec­kim, go­ty­kiem) ani­żeli wie­ków ciem­nych. Sprawa nie jest wsze­lako bez­na­dziejna. W tym dru­gim wy­padku roz­sądna li­nia obrony po­lega na una­ocz­nie­niu fak­tycz­nej róż­no­rod­no­ści („plu­ra­li­zmu do­świad­czeń”) i od­po­wia­da­ją­cej temu wie­lo­ra­kiej dy­na­miki roz­woju spo­łecz­nego, przede wszyst­kim zaś na przy­po­mi­na­niu, iż śred­nio­wie­cze tak na­prawdę nie zrywa ni­gdy ze sta­ro­żyt­no­ścią, nie wy­rzeka się jej, że na­to­miast speł­nia się w dziele twór­czej ad­ap­ta­cji dzie­dzic­twa an­tycz­nego, że szcze­gól­nie okres wczes­nego śre­dnio­wie­cza (…) nie może być w żad­nym ra­zie po­strze­gany jako sta­tyczny, pry­mi­tywny czy słabo roz­wi­nięty, jako co naj­wy­żej pas star­towy do przy­spie­sze­nia7 (w póź­niej­szych wie­kach), że ma sa­mo­istną war­tość.

Do­brze. Ale wła­ści­wie dla­czego – tak summa sum­ma­rum – po­trzeba nam uspra­wie­dli­wiać śre­dnio­wie­cze? Skąd ta prze­paść i nie­chęć (czy tylko po na­szej stro­nie?...) zmie­szana z po­li­to­wa­niem? Otóż żeby ro­zu­mieć me­an­dry opi­nii, ro­dzą­cych ste­reo­typy i ży­wią­cych się nimi, na­leży wprzód wy­od­ręb­nić główny wą­tek no­wo­żyt­nej my­śli po­li­tycz­nej; my­śli, która – do te­raz – wy­zna­cza re­guły gry. Za­ło­żo­nym ce­lem gry jest po­wo­dze­nie rze­komo „ko­niecz­nej” eks­pan­sji i eman­cy­pa­cji ludz­ko­ści (rów­no­znaczne – w prak­tyce – po­wo­dze­niu naj­sil­niej­szych, naj­spraw­niej eks­pan­du­ją­cych przed­sta­wi­cieli ga­tunku). Re­ali­za­cji tego „pro­jektu” służy do­mi­na­cja pew­nych opi­nii na te­mat czasu – tych mia­no­wi­cie, które sta­ra­li­śmy się wy­do­być na świa­tło dzienne w Lek­cji fi­lo­zo­fii kla­sycz­nej. Mó­wi­li­śmy tam o do­świad­cze­niu no­wo­cze­sno­ści: że nie jest ono, samo w so­bie, czymś na­tu­ral­nym (jak np. żą­dza spie­ra­nia się i do­mi­na­cji); że jest ra­czej skut­kiem, do­bie­ga­ją­cej ze­wsząd, po­chwały ży­cia mie­rzo­nego je­dy­nie osią­gnię­ciami „po­zio­mej” eks­pan­sji; ży­cia prze­ży­wa­nego „tu i te­raz” in­stynk­tow­nie; ży­cia, któ­rego ho­ry­zont sta­nowi taka czy inna wi­zja „osta­tecz­nego” uwol­nie­nia (i za­spo­ko­je­nia) in­stynk­tów. Nie trzeba wcho­dzić w ja­kie­kol­wiek szcze­góły, aby uznać, że śred­nio­wie­cze było o wiele mniej „uwol­nione” – wręcz za­sad­ni­czo nie­ufne wo­bec in­stynk­tów (skoro ko­ja­rzyło ich dzia­ła­nie z dzia­ła­niem grze­chu) – ani­żeli wieki przed i po.

Się­gnijmy jed­nakże głę­biej – do kuźni idei. To, co w po­wszech­nej świa­do­mo­ści funk­cjo­nuje na pra­wach ste­reo­ty­pów albo ko­mu­na­łów, w rę­kach za­wo­do­wych in­te­lek­tu­ali­stów staje się two­rzy­wem tzw. fi­lo­zo­fii dzie­jów (hi­sto­rio­zo­fii) i „teo­rii” po­stępu. W ra­mach ich spo­sobu my­śle­nia śre­dnio­wie­cze oka­zuje się epoką nie tylko od­le­głą, obcą, ale rów­nież – „na­ukowo” prze­zwy­cię­żoną. Je­śli spoj­rzeć na to in­te­lek­tu­alne zma­ga­nie jako na pewną ten­den­cję w sfe­rze idei, to trzeba przy­znać, że jest ono ten­den­cją dłu­go­trwałą. Tak u progu no­wo­żyt­no­ści (po do­ko­na­niu się rze­czy­wi­stego roz­padu cy­wi­li­za­cji Chri­stia­ni­tas, któ­rej ostat­nie ciosy wy­mie­rzyła re­for­ma­cja), jak i w epoce oświe­ce­nia, prze­ciw­sta­wie­nie wła­snych pre­ten­sji do wie­dzy temu, co pięt­no­wano jako dzie­dzic­two śre­dnio­wie­cza, było za­bie­giem w grun­cie rze­czy na­rzu­ca­ją­cym się i wy­god­nym. To jed­nak przede wszyst­kim wielcy uczeni xix wieku za­dbali o to, by do­świad­cze­nie no­wo­cze­sno­ści stało się kanwą „praw­dzi­wej” na­uki o czło­wieku – no­wo­cze­snej teo­rii ludz­ko­ści, która da­wa­łaby pew­ność nie­ustę­pu­jącą pew­no­ści wiary daw­nych teo­lo­gów; wsze­lako nie – pew­ność wiecz­no­ści, ale – pew­ność zmiany8.

Zna­nym przy­kła­dem ta­kiej „na­uki” czy „teo­rii” jest mark­sizm. Dzieło Ka­rola Marksa do­star­cza nam kom­plet­nej wi­zji dzie­jów. War­tość owej wi­zji po­lega w de­cy­du­ją­cej mie­rze na war­to­ści przy­nęty, która wy­ła­nia się na końcu (i która, Bo­giem a prawdą, ni­gdy nie zo­stała na se­rio opi­sana) w po­staci „na­uko­wego” spo­łe­czeń­stwa bez­kla­so­wego; spo­łe­czeń­stwa, w któ­rym nikt nic nie musi ro­bić, bo wszystko ro­bią ma­szyny. Ludz­kie dzieje – to w tej „na­uce” sprawa klu­czowa – stają się ab­so­lut­nie czy­telne dla ro­zumu – dzięki zna­jo­mo­ści praw hi­sto­rii (od­po­wia­da­ją­cej, z grub­sza bio­rąc, zna­jo­mo­ści praw przy­rody). Po­znaw­szy te prawa, po­zna­jemy na­szą prze­szłość i przy­szłość…

Kto chce, niech wie­rzy. Dla nas istotne jest mark­si­stow­skie uję­cie śre­dnio­wie­cza jako epoki feu­da­li­zmu. Cy­wi­li­za­cja Chri­stia­ni­tas sta­nowi za­tem wy­raz – ko­nieczny wy­raz – jed­nej z daw­nych „for­ma­cji spo­łeczno-eko­no­micz­nych”. Mnisi, kon­se­kwent­nie, na­leżą do ze­stawu na­rzę­dzi, ja­kimi po­słu­gują się pa­nu­jący w tej „for­ma­cji” (feu­da­ło­wie). Samo ży­cie kon­tem­pla­cyjne ufun­do­wane jest na fał­szu. Za­warte w nim dą­że­nia („pio­nowe”) nic nie zna­czą. „Praw­dziwa” re­la­cja góra-dół wy­nika ze sto­sunku tych, któ­rzy mają wię­cej, do tych, któ­rzy mają mniej. Re­li­gia jako ca­łość sta­nowi część – w tam­tej epoce naj­waż­niej­szą część – „nad­bu­dowy” tejże re­la­cji. Wiara, jak wia­domo, działa nar­ko­ty­zu­jąco. Za­stępy mni­chów ho­duje się po to, aby dzia­ła­nie tego nar­ko­tyku wzmoc­nić, tak by biedni lu­dzie na wi­dok „świę­tych mę­żów” do­zna­wali uko­je­nia i re­zy­gno­wali z buntu.

Trudno nie do­ce­nić po­ten­cjału tej wi­zji, gdy idzie o ge­ne­ro­wa­nie wza­jem­nych an­ty­pa­tii. Co oczy­wi­ście może skła­niać do for­mu­ło­wa­nia pryn­cy­pial­nej kry­tyki – w imię Boga, tra­dy­cji, zdro­wego roz­sądku czy przy­zwo­ito­ści. Tym bar­dziej nie dajmy się za­cza­ro­wać: mark­sizm, czy też so­cja­lizm „na­ukowy”, na­leży wi­dzieć we wła­ści­wych pro­por­cjach. Co­kol­wiek są­dzić o rosz­cze­niach i wpły­wach tej sekty, z całą pew­no­ścią nie gru­po­wała ona wszyst­kich – na­wet nie­ko­niecz­nie głów­nych – pra­wo­daw­ców no­wo­żyt­nej wiary w po­stęp (tj. wiary w do­bro­czynną prze­mianę świata na dro­dze uwol­nie­nia i za­spo­ko­je­nia „na­tu­ral­nych” ludz­kich pra­gnień czy in­stynk­tów), któ­rej nie­zmien­nie to­wa­rzy­szyła po­trzeba ne­ga­cji tego, co na­prawdę było ważne w cy­wi­li­za­cji chrze­ści­jań­skiej. Mark­si­stow­ska teo­ria ludz­ko­ści to je­den za­le­d­wie z owo­ców fer­mentu in­te­lek­tu­al­nego, który istot­nie nadał cha­rak­ter my­śli dzie­więt­na­sto­wiecz­nej (roz­wi­ja­nej w cza­sach bez­dy­sku­syj­nego try­umfu na­uki eks­pe­ry­men­tal­nej). Myśl ta, z na­szego punktu wi­dze­nia, spro­wa­dza się do en­tu­zja­stycz­nej ak­cep­ta­cji (rze­komo) nie­od­wra­cal­nych zmian spo­łecz­nych i uwiel­bie­nia dla grande in­du­strie: wię­cej, szyb­ciej, moc­niej, le­piej.

Spe­cy­fika dzieła Marksa i jego – za­zwy­czaj nie­wier­nych – kon­ty­nu­ato­rów za­wiera się nie w „na­uko­wo­ści” (nie­da­ją­cej się po­go­dzić z tra­dy­cyjną re­li­gij­no­ścią), lecz w tym, że było ono szcze­gól­nie atrak­cyjne dla po­ko­leń lu­dzi wy­edu­ko­wa­nych i za­gu­bio­nych, któ­rym obie­cano szyb­kie przej­ście z fazy „ro­zu­mie­nia” rze­czy­wi­sto­ści do fazy spra­wo­wa­nia wła­dzy. Ich „teo­ria” raz-dwa zmu­to­wała do po­staci dok­tryny „na­ukowo” uza­sad­nia­ją­cej de­spo­tyczne rządy par­tii in­te­lek­tu­ali­stów w kraju, który udaje się pod­bić. So­cja­li­sta – czyli hu­ma­ni­ta­ry­styczny in­te­lek­tu­ali­sta w wy­da­niu re­wo­lu­cyj­nym – mógł w ten spo­sób na­brać pew­no­ści, że przy­szłość bę­dzie na­le­żała do niego; „przy­szłość” – poj­mo­wana jako lep­sza (bar­dziej ko­rzystna dlań) wer­sja te­raź­niej­szo­ści.

Wią­zało się to, ow­szem, z pro­stacką gwał­tow­no­ścią w ak­cie ne­go­wa­nia re­li­gii, wy­klu­cza­jącą ja­kie­kol­wiek próby po­waż­nego po­trak­to­wa­nia tego, co zo­stało z epoki Chri­stia­ni­tas (w tym oczy­wi­ście na­ucza­nia mni­chów). Nie­mniej, pa­trząc z szer­szej per­spek­tywy (i po­wścią­ga­jąc ewen­tu­alne emo­cje an­ty­mark­si­stow­skie), wszystko to są – fusy na wierz­chu her­baty. Myśl dzie­więt­na­sto­wieczna – bądź, przy wszyst­kich za­strze­że­niach, cała myśl no­wo­żytna – ma w za­sa­dzie je­den wek­tor. Dość po­wie­dzieć w tym miej­scu, iż re­wo­lu­cyjna wi­zja spo­łe­czeń­stwa bez­kla­so­wego (pod wo­dzą in­te­lek­tu­ali­stów) nie jest, u pod­staw, mniej ani bar­dziej praw­dziwa od wi­zji „na­tu­ral­nej” har­mo­nii ludz­kich po­trzeb i in­te­re­sow­nych dzia­łań, ma­ją­cych te po­trzeby za­spo­koić (pod wo­dzą ma­na­ge­rów czy eks­per­tów) – wi­zji „nie­wi­dzial­nej ręki” 9.

Mnisi za­tem „prze­gry­wają” nie tylko z Mark­sem (i He­glem, od któ­rego Marks prze­jął swoje wy­obra­że­nie praw hi­sto­rii), ale także z Ada­mem Smi­them oraz Dar­wi­nem, Spen­ce­rem i ogól­nie sporą rze­szą na­tu­ra­li­stycz­nych pra­wo­daw­ców ludz­ko­ści. „Prze­gry­wają”, gdyż nie miesz­czą się w tra­jek­to­rii od­wiecz­nych dą­żeń do bo­gac­twa, siły czy (ziem­skiej) sa­tys­fak­cji. Klasz­torne mo­dły nie po­mo­gły roz­pa­lić choćby jed­nej ża­rówki, a za­świa­towa fi­lo­zo­fia czy teo­lo­gia śre­dnio­wie­cza jawi się jako bez­u­ży­teczny beł­kot. Z ko­lei miary tego, dla czego warto żyć, od­kry­wamy bez pro­blemu, po­dzi­wia­jąc in­sty­tu­cje no­wo­cze­snego pań­stwa i no­wo­cze­snej go­spo­darki. An­giel­skie mia­sta i bry­tyj­skie okręty – ra­czej ani­żeli abs­trak­cyjne roz­wa­ża­nia wo­kół „for­ma­cji spo­łeczno-eko­no­micz­nych” – do­wio­dły fał­szu idei Chri­stia­ni­tas (w xx wieku to samo można było twier­dzić o ame­ry­kań­skich mia­stach i okrę­tach). Szcze­gólna rola w bu­do­wa­niu od­po­wied­nich „nar­ra­cji” przy­pa­dła tu­taj tzw. hi­sto­rio­gra­fii wi­gow­skiej. Była to, poza wszyst­kim, wielka fa­bryka ste­reo­ty­pów i ko­mu­na­łów, które zbu­do­wały ob­raz śre­dnio­wie­cza jako epoki an­ty­nauki, peł­nej in­kwi­zy­to­rów za­ba­wia­ją­cych się po­sy­ła­niem lu­dzi na stosy… w świe­cie prze­żar­tym bo­go­boj­nym lę­kiem. O ile zaś po­śród pro­fe­sjo­nal­nych ba­da­czy usta­le­nia dzie­więt­na­sto­wiecz­nych hi­sto­ry­ków od dawna pod­le­gają za­kwe­stio­no­wa­niu, o tyle ich wkład do ogól­no­ludz­kiej wy­obraźni czy kul­tury ma­so­wej zdaje się na­dal nie­wy­czer­pany.

Prawda jest taka, że każda teo­ria (czy „teo­ria”) słu­żąca temu, by uza­sad­nić so­bie – na za­wsze – do­świad­cze­nie no­wo­czes­no­ści, wi­kła nas w po­dobne pro­blemy. Za­przę­gnięty do jej sto­so­wa­nia, zin­stru­men­ta­li­zo­wany ro­zum staje się ro­zu­mem zdra­dziec­kim – przy­naj­mniej w tym sen­sie, że mnoży i umac­nia prze­szkody na dro­dze do ro­zu­mie­nia opi­nii na­szych przod­ków; ro­zu­mie­nia – przede wszyst­kim – po­wo­dów, dla któ­rych oni w coś wie­rzyli, coś czcili, coś pra­gnęli po­zna­wać, żyli czymś, coś in­nego od­rzu­ca­jąc, uni­ka­jąc cze­goś i nie in­te­re­su­jąc się tym, co dziś wy­daje się naj­bar­dziej po­żą­dane. A jed­nym z efek­tów tego stanu rze­czy – nie­ro­zu­mie­nia na­szych przod­ków – jest za­wie­szone w próżni zdzi­wie­nie na wi­dok rze­czy­wi­stych do­ko­nań ludz­kiego umy­słu.

Śre­dnio­wie­cze, co wie każdy rze­telny hi­sto­ryk, nie było an­ty­in­te­lek­tu­alne czy an­ty­nau­kowe. Jego cha­rak­te­ry­styka, na tym ogól­nym po­zio­mie, pro­wa­dzi do zu­peł­nie in­nych wnio­sków. Mu­simy bo­wiem uznać – jak stwier­dza wy­bitny pi­sarz i ba­dacz, C.S. Le­wis – przy­gnia­ta­jąco książ­kowy lub uczony cha­rak­ter kul­tury śre­dnio­wiecz­nej (…) w na­szym spo­łe­czeń­stwie więk­szość wie­dzy po­lega osta­tecz­nie na ob­ser­wa­cji. Ale wieki śred­nie po­le­gały prze­waż­nie na książ­kach. Cho­ciaż oświata była oczy­wi­ście da­leko mniej roz­po­wszech­niona wów­czas niż te­raz, czy­ta­nie było w pe­wien spo­sób waż­niej­szym skład­ni­kiem ca­ło­ści kul­tury10. Do­dajmy – czy­ta­nie tego, o czym są­dzono, że ma war­tość… dla du­szy.

Ale można za­uwa­żyć coś wię­cej. W naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie wy­da­niu – tłu­ma­czy Le­wis – czło­wiek śre­dnio­wieczny nie był ma­rzy­cie­lem ani wę­drow­cem. Był or­ga­ni­za­to­rem, ko­dy­fi­ka­to­rem, bu­dow­ni­czym sys­te­mów. Chciał „miej­sca na wszystko i wszyst­kiego we wła­ści­wym miej­scu” (…) ni­czego bar­dziej nie lu­bili lu­dzie śre­dnio­wie­cza i ni­czego le­piej nie ro­bili od sor­to­wa­nia i po­rząd­ko­wa­nia. Po­dej­rze­wam, że ze wszyst­kich wy­na­laz­ków no­wo­żyt­nych naj­bar­dziej po­dzi­wia­liby kar­to­tekę11.Owo umi­ło­wa­nie po­rządku da­nych czy usta­leń zdra­dza po­nie­kąd opty­mizm co do moż­li­wo­ści wy­ja­śnie­nia wszel­kich do­świad­czeń. Można się więc za­sta­na­wiać, czy i na ile no­wo­żytne sys­temy „na­ukowe” (w ty­pie mark­si­zmu) sta­no­wią kon­ty­nu­ację lub od­bi­cie sys­te­mów me­ta­fi­zycz­nych śre­dnio­wie­cza. Bądź, ina­czej mó­wiąc, czy i na ile mo­żemy zna­leźć w nich re­zul­tat tych sa­mych dą­żeń – tyle że po­dej­mo­wa­nych w wa­run­kach zu­bo­że­nia wy­obraźni, ogo­ło­co­nych z Boga i za­świa­tów.

Wszakże to, co wy­daje się przy­bli­żać śre­dnio­wie­cze do ide­ałów no­wo­żyt­no­ści, oświe­ce­nia czy na­uki (gdzie nie ma prawa wy­ga­snąć ma­rze­nie o jed­no­li­tej „teo­rii wszyst­kiego”, zro­zu­mia­łej dla prze­cięt­nego ucznia czy in­ter­nauty), nie­ko­niecz­nie od­po­wiada temu, co re­pre­zen­to­wali sobą mnisi. Że pie­lę­gno­wali oni cnotę uczo­no­ści, to oczy­wi­ste. Ale była to uczo­ność skie­ro­wana na ro­zu­mie­nie spraw, które no­wo­cze­sny czło­wiek ge­ne­ral­nie po­rzu­cił. Pa­trząc na to z punktu wi­dze­nia hi­sto­rii idei, im­puls do two­rze­nia wiel­kich sys­te­mów (jak i wy­ro­sła na tym kul­tura czy­ta­nia i dys­ku­sji) po­ja­wił się sto­sun­kowo późno, w xii stu­le­ciu12. Prze­mianę tę po­prze­dza uzy­ska­nie sze­ro­kiego do­stępu (po ła­ci­nie) do źró­deł i opra­co­wań sta­ro­żyt­nej fi­lo­zo­fii grec­kiej, a ści­ślej bio­rąc dzieł Ary­sto­te­lesa i jego ko­men­ta­to­rów, prze­ję­tych z kręgu is­lamu, od uczo­nych arab­skich. Wów­czas też po­wstają uni­wer­sy­tety, na któ­rych roz­wija się myśl scho­la­styczna – wła­śnie ta: wszystko po­rząd­ku­jąca, wszech-wy­ja­śnia­jąca, sys­te­mowa. I w pew­nym sen­sie wy­bitne, wspa­niałe po­sta­cie scho­la­styki, jak św. To­masz z Akwinu czy Duns Szkot, były be­ne­fi­cjen­tami cy­wi­li­za­cji, która ist­niała wcze­śniej dzięki mni­chom; cy­wi­li­za­cji moż­li­wej dzięki świa­dec­twu vita con­tem­pla­tiva, ja­kie da­wali mnisi. Lecz mnisi, jak za­uważa Jean Lec­lercq, w prze­ci­wień­stwie do scho­la­sty­ków (…) lu­bią czy­tać dzieła mó­wiące o fak­tach i do­świad­cze­niach ra­czej niż abs­trak­cjach; lu­bią też dzieła, które nie są wy­kła­dem mi­strza, skie­ro­wa­nym do ogól­nego i ano­ni­mo­wego au­dy­to­rium, ale zwra­cają się do kon­kret­nego od­biorcy, do au­dy­to­rium okre­ślo­nego i au­to­rowi zna­nego13.Przeto, „stety” lub nie­stety, nie prze­ma­wia za nimi uroda sys­te­mów fi­lo­zo­ficz­nych czy teo­lo­gicz­nych, któ­rych kon­struk­cję można by po­dzi­wiać w ko­lej­nych wie­kach. Zdają się (pra­wie) nie uczest­ni­czyć w ogól­no­ludz­kim pro­ce­sie ku­mu­la­cji do­ko­nań in­te­lek­tu­al­nych. Żyją czymś in­nym.

Tak oto cią­gle roz­bi­jamy się o skałę ro­zu­mie­nia tego, dla czego warto żyć. Jed­nakże oświe­ce­niowy prze­sąd na te­mat mni­chów – że byli oni ciemni; że albo wy­bie­rali ciem­ność albo ni­czego poza ciem­no­ścią nie znali – to tylko jedna strona wiel­kiego prze­sądu no­wo­cze­sno­ści. Druga strona może wy­da­wać się na po­zór za­prze­cze­niem nie­chęci i po­li­to­wa­nia. Tu­taj bo­wiem mnisi nie są godni oskar­że­nia i za­po­mnie­nia; mnisi są sym­pa­tyczni, roz­ma­rzeni, wraż­liwi, „eko­lo­giczni”. Na­leżą oni do świata, który nie jest tak sztuczny, jak nasz; gdzie re­la­cje mię­dzy ludźmi nie są tak zimne, pełne wy­ra­cho­wa­nia, a lu­dzie tak za­go­nieni; gdzie czas pły­nie wolno i żyje się zgod­nie z na­turą, wśród pach­ną­cych ziół i śpie­wa­ją­cych pta­ków. Tak na­prawdę w ży­ciu li­czy się „prawda uczuć”, a mni­sie uczu­cia bu­dzą „zro­zu­mie­nie” u tych, któ­rzy sami po­trze­bują „od­skoczni”: wy­ci­sze­nia, spo­koju na ło­nie przy­rody, cie­pła i spon­ta­nicz­no­ści.

Tego typu wi­ze­ru­nek ma pew­nie wiele wspól­nego z biz­ne­so­wym za­cię­ciem nie­któ­rych klasz­to­rów, ko­ja­rzą­cych się głów­nie z pro­duk­cją sma­ko­ły­ków czy krze­wie­niem „me­dy­cyny na­tu­ral­nej”. Nieco w tle, ale wart za­uwa­że­nia, sy­tu­uje się ob­raz świę­tego Fran­ciszka z Asyżu – za­kon­nika i nie­wąt­pli­wie jed­nej z czo­ło­wych po­staci śre­dnio­wie­cza; wsze­lako ob­raz uprosz­czony, albo i za­fał­szo­wany, je­śli z wła­ści­wej dlań afir­ma­cji Stwo­rze­nia – któ­rego do­bro jest, by tak rzec, do­brem po­chod­nym, nie­da­ją­cym się po­my­śleć bez uwzględ­nie­nia do­bra sa­mego Stwórcy (in­nymi słowy, to On daje nam Zie­mię – nie: Zie­mia sie­bie daje) – wy­cho­dzi coś w ro­dzaju nie­win­nego pra­gnie­nia, aby­śmy ko­chali wszyst­kie zwie­rzątka i by one nas ko­chały. Na ta­kie zaś ob­razy – siel­skiego ży­cia mni­chów, mi­ło­ści do na­tury – na­kła­dają się po­wszech­nie dzie­lone tę­sk­noty za wspól­nym ży­ciem w nie­skom­pli­ko­wa­nym świe­cie; ży­ciem w miarę bez­pro­ble­mo­wym, bli­skim temu, co można by na­zwać to­po­sem „szczę­śli­wego dzi­kusa”; ży­ciem za­ra­zem nie­za­to­mi­zo­wa­nym, nie „po­sie­ka­nym”, opar­tym na szcze­rej więzi. Mamy tu, do­sko­nale uwi­docz­niony w sztuce paru ostat­nich stu­leci, du­alizm wspól­noty i spo­łe­czeń­stwa (opar­tego na „kontr­ak­cie”), co z nie­miecka na­zywa się nie­kiedy prze­ciw­sta­wie­niem Ge­me­in­schaft – Ge­sel­l­schaft i co ocho­czo po­dej­muje się także w li­te­ra­tu­rze na­uko­wej. Śre­dnio­wie­cze jawi się jako epoka wspól­not, wśród nich – wspól­not klasz­tor­nych.

Je­żeli świat mni­chów na­biera w ten spo­sób sym­pa­tycz­nych (dla nas) cech, to jed­nak nie ozna­cza, że za­czy­namy go le­piej ro­zu­mieć. Wręcz prze­ciw­nie: na­leży oba­wiać się jego to­tal­nej dez­in­ter­pre­ta­cji. Oczy­wi­ście prawdą jest to, że w wielu klasz­to­rach zaj­mo­wano się uprawą ziół, że ge­ne­ral­nie przy­roda była na wy­cią­gnię­cie ręki, czy że mnisi – wy­łą­cza­jąc pu­stel­ni­ków – żyli we wspól­no­tach, któ­rych spo­iwem były bez­po­śred­nie, wza­jemne re­la­cje (ra­czej ani­żeli ja­kieś tech­no­kra­tyczne pro­ce­dury czy al­go­rytmy). Na­to­miast zna­cze­nie tych fak­tów może być poj­mo­wane róż­nie. I otóż róż­nica w poj­mo­wa­niu wy­nika z róż­nicy wy­obraźni. Na­sza no­wo­cze­sna wy­obraź­nia zo­stała ukształ­to­wana – po pierw­sze – przez oświe­ce­nie i tech­no­lo­gię (czyli, w su­mie, do­świad­cze­nie ujaw­nia­nia się na­uki, trans­for­mo­wane jed­no­cze­śnie na po­li­tyczne do­świad­cze­nie no­wo­cze­sno­ści). To­też wie­dza, do ja­kiej aspi­ro­wali mnisi – rze­komo osią­gana po­przez po­zna­nie wła­snej du­szy i ko­mu­ni­ka­cję z Bo­giem – wy­daje nam się chi­merą, oszu­stwem albo na­iw­nym prze­żyt­kiem. Ina­czej z uczu­ciami. Nie py­tamy o ich „na­ukową” praw­dzi­wość. Kry­te­rium oceny staje się ra­czej ich „au­ten­tycz­ność”, jak też „po­zy­tyw­ność”. Zwy­kle bo­daj z ła­two­ścią prze­cho­dzimy na ten tryb my­śle­nia o świe­cie, po­nie­waż – to po dru­gie – je­ste­śmy ukształ­to­wani, obok oświe­ce­nia i tech­no­lo­gii, przez ro­man­tyzm. To wła­śnie ro­man­tyzm – wielki ruch my­śli prze­łomu xviii i xix wieku – w de­cy­du­ją­cej mie­rze wchło­nął, prze­mie­nił i za­stą­pił dawne, kla­syczne aspi­ra­cje du­chowe czy re­li­gijne.

Otrzy­ma­li­śmy od ro­man­ty­ków za­równo no­wo­cze­sną wi­zję jed­no­ści czło­wieka z na­turą, jak i kult sa­mo­re­ali­za­cji czy au­to­ek­spre­sji. To i tamto po­lega osta­tecz­nie na wy­obra­że­niu so­bie – prze­ży­ciu, na ile to moż­liwe – roz­ko­szy cał­ko­wi­tego pod­da­nia się in­stynk­tom (emo­cjom, im­pul­som): szczę­śliwy ten, kto nie sta­wia so­bie prze­szkód; so­bie – to zna­czy: na­pę­dza­ją­cym go pra­gnie­niom, któ­rych nie są­dzi. Tak po­stę­puje nie­po­prawny ma­rzy­ciel, wy­bu­jały ar­ty­sta, pięk­no­duch. Ja­sne, że taka poza, w wer­sji skraj­nej czy kon­se­kwent­nej, może być utrzy­mana tylko w wa­run­kach eli­tar­nego od­osob­nie­nia, kiedy nie mu­simy na se­rio trosz­czyć się o swój byt. Nie­mniej, jako pe­wien ho­ry­zont od­nie­sie­nia czy też ze­staw ide­ałów, ro­man­tyczny sto­su­nek do świata od dawna prze­nika wy­obraź­nię sze­ro­kich rzesz: zwy­kłych lu­dzi, pra­cow­ni­ków i kon­su­men­tów.

Bo­giem a prawdą, cała na­sza kul­tura ma­sowa sta­nowi czkawkę po ro­man­ty­zmie. Czy po­my­ślimy o „mocy”, która „wiąże całą ga­lak­tykę”, czy o roz­e­mo­cjo­no­wa­nych „gwiaz­dach” pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych, któ­rych in­ten­sywny wo­kal wy­wo­łuje „ciary na ple­cach” – są to przy­kłady, które można, we­dle uzna­nia, mno­żyć w tę i we w tę. Z ko­lei na­sze wy­obra­że­nia na te­mat dzi­kiej przy­rody, je­śli oce­niać je „mę­drca szkieł­kiem i okiem”, zdają się po­twor­nie na­iwne… ale też po­nie­kąd uspra­wie­dli­wia­jące su­ro­wość praw na­tury, któ­rym pod­le­gamy tu, na Ziemi. Tro­chę to przy­po­mina sy­tu­ację mal­tre­to­wa­nych żon, które za wszelką cenę pró­bują uspra­wie­dli­wić za­cho­wa­nia swo­ich mę­żów-opraw­ców. Czy­nią tak może dla­tego, iż nie wy­obra­żają so­bie świata poza tym, w któ­rym przy­szło im eg­zy­sto­wać.

I co na to mnisi, ży­jący w ło­nie Chri­stia­ni­tas? We­dług Lec­ler­cqa tego, co my dzi­siaj okre­ślamy mia­nem „wy­czu­cia przy­rody”, lu­dzie śre­dnio­wie­cza nie znali. Z nie­licz­nymi wy­jąt­kami nie pa­trzyli oni na przy­rodę po to, by po­dzi­wiać ją taką, jaka jest; wi­dzieli ją ra­czej przez re­mi­ni­scen­cje li­te­rac­kie ro­dem z Bi­blii, z Oj­ców (Ko­ścioła) albo z au­to­rów kla­sycz­nych (po­gań­skich). Kiedy św. Ber­nard mówi o „księ­dze na­tury” i o tym wszyst­kim, czego się można na­uczyć w cie­niu drzew, my­śli nie o pięk­nie kra­jo­brazu, ale o zmę­cze­niu pły­ną­cym z pracy na roli; o mo­dli­twie, o re­flek­sji, o asce­zie, któ­rym taka praca sprzyja. Ow­szem, ci lu­dzie po­dzi­wiają przy­rodę, chwalą „piękne oko­lice”, na­wet się nimi roz­ko­szują (…) tylko że ich za­chwyt nie do­ty­czy, jak nasz, ma­low­ni­czo­ści, a ich po­chwała jest bar­dziej mo­ralna niż es­te­tyczna: „piękny las” to przede wszyst­kim las sprzy­ja­jący ży­ciu pu­stel­ni­czemu (…) każdy ogród, w któ­rym do­świad­cza się roz­ko­szy du­cho­wych, przy­po­mina raj (…) klasz­tor jest „praw­dzi­wym ra­jem”. Zie­mie, które go ota­czają, mają udział w tej god­no­ści. Przy­roda naga, nie upięk­szona przez uprawę i sztukę, wy­wo­łuje u wy­kształ­co­nych wy­raźny strach; ot­chła­nie i szczyty, które my jeź­dzimy oglą­dać, ich prze­ra­żają. Miej­sce dzi­kie, nie uświę­cone przez mo­dli­twę i ascezę, ani nie słu­żące za tło żad­nemu ży­ciu du­cho­wemu, jest jakby w sta­nie grze­chu pier­wo­rod­nego. Ale gdy stało się ży­zne i upo­rząd­ko­wane, na­biera zna­czeń naj­wyż­szej rangi (…) w przy­ro­dzie wszystko jest sym­bo­liczne. Sym­bole po­cho­dzą albo z tra­dy­cji bi­blij­nej i pa­try­stycz­nej, albo z tra­dy­cji kla­sycz­nej. Ale wszyst­kie mają wy­dźwięk mo­ralny (…) nie po­dzi­wiano kra­jo­brazu w świe­tle księ­życa, ale wi­dziano w księ­życu sym­bol naj­wyż­szych ta­jem­nic14.

Za­sta­na­wia­jąc się nad tym, za­czy­namy uświa­da­miać so­bie róż­nicę głęb­szą niż ta, którą skłonni by­li­by­śmy wią­zać z re­ali­stycz­nym (ich) bądź ro­man­tycz­nym (na­szym) po­dej­ściem do dzi­kiej przy­rody. Cho­dzi tu o pod­sta­wową funk­cję wy­obraźni: na ile, my­śląc za sie­bie, na­rzu­camy się światu, a na ile z tego świata ko­rzy­stamy. In­nymi słowy: czy pa­trzymy na świat (tj. rze­czy­wi­stość fi­zy­kalną, ogół rze­czy) w jego li tylko do­słow­no­ści, sta­ra­jąc się za wszelką cenę nadać temu, co wi­dzimy, miary na­szych uczuć i pra­gnień; czy też – co za­pewne było udzia­łem mni­chów – „czy­tamy” ów świat w jego wy­mia­rze nie­do­słow­nym; jako, po­wiedzmy, zbiór in­for­ma­cji (sym­boli) przy­dat­nych do po­zna­nia sa­mego sie­bie – wła­snej du­szy – i Boga.

Ta róż­nica wy­obraźni – po­mię­dzy, za­ko­rze­nio­nym (skry­cie) w de­spe­ra­cji, pro­jek­to­wa­niem swo­jego „wy­le­wa­nia się” na ze­wnątrz z jed­nej, a trak­to­wa­niem świata jako (pły­ną­cej ze­wsząd) po­mocy dla du­szy albo, ści­ślej, po­mocy przy po­dej­mo­wa­niu wy­siłku du­cho­wej kon­cen­tra­cji, z dru­giej strony – tłu­ma­czy rów­no­cze­śnie brak u lu­dzi śre­dnio­wie­cza tego, co na­zwa­li­śmy wcze­śniej kul­tem sa­mo­re­ali­za­cji, lub też „ko­niecz­nej” au­to­ek­spre­sji. Bo prze­cież nam, tkwią­cym we­wnątrz my­śli no­wo­żyt­nej, trudno wy­obra­zić so­bie lep­sze ży­cie od ży­cia ar­ty­sty; ar­ty­sty, któ­remu dane być do końca „sobą”; „sobą”, czyli – wiązką uczuć i pra­gnień; „sobą” – czyli czło­wie­kiem „na­tu­ral­nym”, in­stynk­tow­nym. Mó­wimy: „ży­cie ar­ty­sty” – nie­ko­niecz­nie wszak speł­nia­ją­cego się, sensu stricto, na ni­wie sztuk pięk­nych. Można być „ar­ty­stycz­nym” in­ży­nie­rem, ma­na­ge­rem, po­li­ty­kiem czy „eks­per­tem”. I tak da­lej.

Tego ro­dzaju my­śle­nie każe nam – od czasu do czasu – za­zdro­ścić mni­chom za­cie­nio­nych ście­żek, które – z dala od świata (poj­mo­wa­nego tym ra­zem jako świat lu­dzi, świat cy­wi­li­za­cji) – wio­dły ich do sa­mo­speł­nie­nia. Tyle że mnisi nie szu­kali ta­kiego sa­mo­speł­nie­nia i nie byli w tym sen­sie „ar­ty­stami”. Śre­dnio­wie­cze nie zna „sztuki dla sztuki” i nie po­dziela żą­dzy uwol­nie­nia „na­tu­ral­nego” po­ten­cjału czło­wieka. Śre­dnio­wieczna po­ezja była na służ­bie mą­dro­ści – teo­lo­gicz­nej bądź fi­lo­zo­ficz­nej mą­dro­ści15. Sztuka – albo przy­naj­mniej do­bra sztuka – służy tu­taj po­trze­bie wy­po­wie­dze­nia Prawdy, która ta­jem­ni­czo jawi się wo­bec ro­zumu ludz­kiego. Bie­głość w po­słu­gi­wa­niu się sym­bo­liką czy ale­go­rią zdra­dza nade wszystko wła­ściwy sto­su­nek do Ta­jem­nicy, za­pi­sa­nej po­społu w księ­gach ludz­kich i bo­skich, w tym rów­nież w „księ­dze na­tury”. Wszystko, co nas ota­cza, nie tylko z ja­kichś przy­czyn ist­nieje i działa (tzn. eks­pan­duje w ra­mach za­da­nego po­rządku – praw przy­rody), ale rów­nież – ma zna­cze­nie dla nas. By­łoby więc nie tylko brzyd­kim na­wy­kiem, lecz i nie­sa­mo­witą głu­potą „za­le­wać” ową zna­czącą cza­so­prze­strzeń swoim na­stro­jem czy tem­pe­ra­men­tem.

Nic dziw­nego, że forma, w ja­kiej lu­dzie Chri­stia­ni­tas wy­ra­żali swoje (istotne) my­śli, za­zwy­czaj bar­dzo różni się od ję­zyka no­wo­cze­snego. Są to wy­po­wie­dzi – z na­szego punktu wi­dze­nia – skromne i czę­sto two­rzone ano­ni­mowo. Są też jakby bar­dziej upo­rząd­ko­wane, skon­wen­cjo­na­li­zo­wane, „such­sze”. Wy­ja­śnia to Lec­lercq: można (…) ko­chać swoje pi­sma dla­tego, że się w nich wy­raża i prze­dłuża sa­mego sie­bie; można także ko­chać sie­bie i dla­tego pi­sać: aby prze­ka­zy­wać i prze­dłu­żać to swoje umi­ło­wane JA, dla któ­rego czło­wiek mniej lub wię­cej świa­do­mie pra­gnie zy­skać po­dziw (…) ta­kie upodo­ba­nie (…) jest (…) prze­ciwne do­świad­cze­niu du­cho­wemu, bę­dą­cemu czy­stym da­rem, skła­da­nym Bogu z sie­bie, za­po­mnie­niem o so­bie (do­pre­cy­zujmy: o so­bie „na­tu­ral­nym”), po­korą, przy­ję­ciem za­sady, że wszystko na­leży się Bogu sa­memu, a krótko mó­wiąc: mi­ło­ścią (…) jak po­wie­dziano z hu­mo­rem, je­żeli ktoś chce ko­niecz­nie pa­trzeć w lu­stro, to na­prawdę nie ma po co uży­wać przy tym klęcz­nika (…) sztuka może być tylko skut­kiem do­świad­cze­nia du­cho­wego, nie zaś środ­kiem wy­wo­ła­nia go u pi­sa­rza lub czy­tel­nika. Je­żeli się jej szuka dla niej sa­mej, stwa­rza ona prze­grodę mię­dzy au­to­rem a nami; pi­sarz staje się tylko es­tetą, my się sta­jemy wi­dzami, za­nika ko­mu­nia mi­ło­ści do Prawdy16.

Nie­ro­zu­mie­nie tej my­śli skła­nia nas do wie­rze­nia, ja­koby waż­ność tek­stu wy­ni­kała z siły głosu „ar­ty­sty” (który „musi” coś po­wie­dzieć; na­brzmiewa, by tak rzec, wolą wy­try­sku). O ileż waż­niejsi są nasi ar­ty­ści, któ­rzy wo­łają głoś­niej, „ży­wiej”, „pro­sto od serca”! Pi­szący w śre­dnio­wie­czu (jak i w sta­ro­żyt­no­ści) wy­dają się na tym tle więź­niami sztyw­nych za­sad re­to­ryki, my zaś – uwol­nieni z re­to­rycz­nych kaj­dan, for­mal­nie swo­bodni. Tym­cza­sem, we­dług Lec­ler­cqa, po­nie­waż na­sza re­to­ryka wy­gląda ina­czej, zda­rza nam dać się oszu­kać: są­dzimy, że zni­kła cał­kiem, zo­sta­wia­jąc już tylko spon­ta­niczną szcze­rość. W rze­czy­wi­sto­ści upra­wia się dzi­siaj sztuczną szcze­rość. Pi­sze się dzien­nik albo in­tymne no­tatki sty­li­zo­wane na nie­dba­łość. Daw­niej nie sto­so­wano żad­nego ka­mu­flażu dla swo­jej tro­ski o piękno stylu17.

Idźmy da­lej. Je­żeli stwier­dzamy, iż w ciągu stu­leci zmie­niły się formy wy­ra­ża­nia my­śli, to tym bar­dziej mu­simy wziąć pod uwagę, jak bar­dzo zmie­niło się ro­zu­mie­nie po­jęć two­rzą­cych myśl. Jed­nym z ta­kich po­jęć, ży­wot­nym dla dys­kursu chrze­ści­jań­skiego, jest – wła­śnie – „serce”. Na po­czątku Wy­znań świę­tego Au­gu­styna znaj­dziemy doj­mu­jącą frazę: nie­spo­kojne jest serce na­sze, do­póki w To­bie nie spo­cznie18. Wcze­śniej zaś po­wiada święty Pa­weł w swoim Li­ście do Rzy­mian: bo gdy po­ga­nie, któ­rzy Prawa nie mają, idąc za na­turą, czy­nią to, co Prawo na­ka­zuje, (…) sami dla sie­bie są Pra­wem. Wy­ka­zują oni, że treść Prawa wy­pi­sana jest w ich ser­cach, gdy jed­no­cze­śnie ich su­mie­nie staje jako świa­dek, a mia­no­wi­cie ich my­śli na prze­mian ich oskar­ża­jące lub unie­win­nia­jące (Rz 2, 14−15)19. Jak ro­zu­mieć po­dobne cy­taty?

Otóż na pewno nie „ro­man­tycz­nie”; nie jako „prawdę uczuć”. „Serce” nie wy­raża emo­cjo­nal­nego sto­sunku do świata; „su­mie­nie” nie kwili w nas – niby ja­kieś za­mknięte, nie­winne szcze­nię. To pierw­sze ozna­cza – przede wszyst­kim – miej­sce, w któ­rym roz­grywa się na­sze ży­cie mo­ralne (kwe­stia by­cia lep­szym, niż się jest). Co jed­na­ko­woż wiąże je bar­dziej z umy­słem czy też zdol­no­ścią osądu. Z ko­lei „su­mie­nie” warto ko­ja­rzyć z dzia­ła­niem tej zdol­no­ści, z jej sku­tecz­no­ścią wo­bec sa­mego sie­bie. Czło­wiek o „za­twar­dzia­łym sercu” cha­rak­te­ry­zuje się za­tem tę­potą czy in­do­len­cją mo­ralną. Dla nas, lu­dzi no­wo­cze­snych, byłby to ra­czej – czło­wiek oschły, zimny czy ogra­ni­czony w swo­ich uczu­cio­wych re­ak­cjach, nie­skłonny do oka­zy­wa­nia wzru­szeń, a może wręcz po­zba­wiony sym­pa­tii dla dzieci i zwie­rzą­tek. Za prze­ci­wień­stwo tego ucho­dzą – w ję­zyku kul­tury ma­so­wej – „go­rące ser­du­cha” za­we­zwa­nych fi­lan­tro­pów bądź, sze­rzej, za­cho­wa­nia tych, któ­rzy ule­gają stru­mie­niom (po­zy­tyw­nych) emo­cji.

Oczy­wi­ście, pa­trząc na to z per­spek­tywy żmud­nych ba­dań z za­kresu hi­sto­rii idei, sprawa jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wana20. Nie­mniej – tu i w wielu in­nych przy­pad­kach – klu­czowe wy­daje się prze­cię­cie wę­zła, so­lid­nie umo­co­wa­nego w na­szej wy­obraźni przez ro­man­ty­ków. Świad­kiem dla nas niech bę­dzie je­den z naj­bar­dziej wpły­wo­wych (choć i kło­po­tli­wych) my­śli­cieli pierw­szych wie­ków chrze­ści­jań­stwa, Ory­ge­nes. Tłu­ma­czy on za­gad­nie­nie „serca” z chwa­lebną ja­sno­ścią: zda­nie „oglą­dać Boga ser­cem” (…) zna­czy tyle, co „ro­zu­mieć Go i znać ro­zu­mem” (…) czę­sto bo­wiem na­zwy człon­ków ciała od­no­szą się do du­szy: mó­wimy więc: „pa­trzeć oczyma du­szy”, co zna­czy – „zdol­no­ścią ro­zumu wnio­sko­wać o ja­kiejś isto­cie du­cho­wej” (…) Sa­lo­mon na przy­kład po­wiada: „Znaj­dziesz zmysł Boży”. Wie­dział on bo­wiem, że są w nas dwa ro­dzaje zmy­słów: ro­dzaj śmier­telny, znisz­czalny, ludzki, oraz ro­dzaj nie­śmier­telny i du­chowy, który tu­taj na­zwał „Bo­żym”. Tym więc Bo­żym zmy­słem – nie oczu, lecz „czy­stego serca” – czyli umy­słem, mogą oglą­dać Boga ci, któ­rzy są tego godni. Mo­żesz bo­wiem ła­two stwier­dzić, że w ca­łym No­wym i Sta­rym te­sta­men­cie wy­razu „serce” używa się za­miast „umysł”, to zna­czy za­miast zwrotu „moc du­chowa” 21.

Tak ry­suje się, ogól­nie rzecz bio­rąc, „ser­cowy” punkt wyj­ścia w my­śli Chri­stia­ni­tas. Na­dal mo­żemy – czemu nie? – przy­wo­łać dla jej ro­zu­mie­nia szla­chetną wer­sję ro­man­tycz­nej for­muły: „miej serce i pa­trzaj w serce”. Tyle że dla śre­dnio­wiecz­nego mni­cha nie sta­no­wi­łaby ona wy­razu sen­ty­men­tal­nego sprze­ciwu wo­bec ty­ra­nii ro­zumu, lecz by­łaby – we­zwa­niem do co­raz so­lid­niej­szej, le­piej ugrun­to­wa­nej pracy nad sobą, do nie­ustę­pli­wie kry­tycz­nego osądu swo­jego wnę­trza, swo­ich dą­żeń czy pra­gnień. Na pewno nie ma tu mowy o pod­da­niu się „na­tu­ral­nym” im­pul­som albo in­stynk­tom w imię ich „au­ten­tycz­no­ści” albo „po­zy­tyw­no­ści”. Gdy idzie o samo po­ję­cie „serca”, to trzeba przy­znać, że stop­niowo ewo­lu­uje ono w stronę do­okre­śle­nia sfery uczuć (które, z na­tury rze­czy, są zmienne). Nie­jed­no­krot­nie też ak­cent prze­nosi się ze sku­pie­nia na in­ten­syw­ność do­zna­nia (np. w trak­cie mo­dli­twy). Tym sa­mym rów­nież, ty­le­kroć oznaj­miana i opi­sy­wana, „mi­łość” do Boga może – pod cię­ża­rem nie­życz­li­wych spoj­rzeń – bar­dziej przy­po­mi­nać unie­sie­nia za­ko­cha­nych na­sto­lat­ków ani­żeli świa­dome, ce­lowe, wy­ma­ga­jące roz­sąd­nego wy­siłku na­kie­ro­wa­nie swego ży­cia we­wnętrz­nego. Jed­nak jesz­cze w xvii wieku au­tor tak znany i ce­niony jak Bla­ise Pas­cal, pi­sząc o „po­rządku serca”, ma na my­śli coś zde­cy­do­wa­nie wyż­szego od ro­man­tycz­nie prze­ży­wa­nych, „od­dol­nych” emo­cji. Jego „serce” ozna­cza ra­czej „od­górną” in­tu­icję, do­ty­czącą na­szego – ludz­kiego – miej­sca w świe­cie22.

Pora na małe pod­su­mo­wa­nie. Sta­ra­jąc się roz­ja­śnić pro­blem na­szego sto­sunku do mni­chów, po­szli­śmy tro­pem róż­nicy hi­sto­rycz­nej. Mnisi, o któ­rych nam cho­dzi, na­leżą do cy­wi­li­za­cji Chri­stia­ni­tas, któ­rej akt za­ło­ży­ciel­ski sięga cza­sów sta­ro­żyt­nych, która jed­nakże roz­wija się i przy­biera – na ile mo­żemy o tym są­dzić – swą doj­rzałą formę w epoce śre­dnio­wie­cza. Istotą za­gad­nie­nia, w tym kon­tek­ście, oka­zuje się więc to, co na­sza no­wo­cze­sna wy­obraź­nia zwy­kle czyni ze śre­dnio­wie­czem. Owóż ma ono, jak się zdaje, swoją po­dwójną „le­gendę”. Je­den z wy­bit­nych hi­sto­ry­ków idei, Rémi Bra­gue, uj­muje to w ten spo­sób: le­genda śre­dnio­wie­cza jako czasu mroku i ciem­no­ści sta­nowi dzie­dzic­two re­ne­sansu, po­tem oświe­ce­nia, nie­sione przez roz­ma­ite od­miany po­zy­ty­wi­zmu. Acz­kol­wiek nie jest to je­dyny okres w hi­sto­rii, na­zy­wany ciem­nym (…) lu­dziom śre­dnio­wie­cza można było przy­znać to, że żyli, wal­czyli o wła­dzę, śpie­wali i ma­lo­wali, ale już to, że my­śleli oni, ra­czej niż pro­sto wy­zna­wali, było ka­te­go­rycz­nie nie do utrzy­ma­nia (…) prze­ciwna temu le­genda wi­dzi w śre­dnio­wie­czu złoty wiek. Two­rzy się ona w od­po­wie­dzi na pierw­szą le­gendę, jako re­ak­cja na nią. Ob­raz wy­ide­ali­zo­wa­nego za­prze­cze­nia na­biera kształtu, mniej wię­cej, w po­cząt­kach nie­miec­kiego ro­man­ty­zmu (…) no­stal­gia za spo­łe­czeń­stwem śred­nio­wiecz­nym – o któ­rym wie­rzy się, że było „or­ga­niczne” i wolne od kon­flik­tów, har­mo­nij­nie dzie­lące się na kor­po­ra­cje – na­ra­sta jako sprze­ciw wo­bec pań­stwa ze­świec­czo­nego. Są­dzono, że więzi spo­łeczne, cał­ko­wi­cie miesz­czące się w do­me­nie sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kich, za­ni­kły przez wy­ja­ła­wia­jący cha­rak­ter na­szego no­wo­cze­snego świata23.Można za­tem krótko stwier­dzić, iż na­sze wy­obra­że­nie o śre­dnio­wie­czu (czę­ściej wsze­lako ne­ga­tywne) wska­zuje na za­sad­ni­czy pro­blem, jaki my mamy z na­szą epoką.

Tu zaś w su­kurs przy­cho­dzą nam dwu­dzie­sto­wieczni uczeni-hu­ma­ni­ści: Irving Bab­bitt i Paul El­mer More. Ten pierw­szy – zwra­ca­jąc się, no­ta­bene, do swo­ich chiń­skich stu­den­tów – na­kre­ślił swego czasu ja­sne, uży­teczne stresz­cze­nie hu­ma­ni­stycz­nej dia­gnozy no­wo­cze­sno­ści. Po­zwólmy so­bie za­cy­to­wać: od wielu lat – w związku z na­ucza­niem, ja­kie pro­wa­dzę na Ha­rvar­dzie – zaj­muję się ba­da­niem na­tury eu­ro­pej­skiego re­ne­sansu, czyli ze­rwa­nia ze śre­dnio­wieczną prze­szło­ścią, ma­ją­cego miej­sce w wieku szes­na­stym, oraz śle­dze­niem głów­nych nur­tów eu­ro­pej­skiej my­śli i li­te­ra­tury od tam­tego mo­mentu do te­raz. Szcze­gól­nie dużo uwagi po­świę­ci­łem temu, co można by na­zwać dru­gim wiel­kim kro­kiem na rzecz in­dy­wi­du­ali­zmu, lub też eman­cy­pa­cją od tra­dy­cyj­nych stan­dar­dów, co miało miej­sce w wieku osiem­na­stym. Cha­rak­te­ry­styczną ce­chą tego ru­chu na Za­cho­dzie, po­cząw­szy – tak, jak ja to wi­dzę – od wieku szes­na­stego, jest jego nie­by­wała eks­pan­syw­ność. Naj­pierw cho­dziło o eks­pan­sję ludz­kiej wie­dzy i wła­dzy nad si­łami na­tury w imię kom­fortu i uży­tecz­no­ści. Ta pierw­sza, uty­li­tarna wer­sja ru­chu no­wo­żyt­nego miała już swego pro­roka w oso­bie Fran­cisa Ba­cona; mo­że­cie po­zna­wać jego wy­znaw­ców po tym, jak za­bie­gają o lep­szą or­ga­ni­za­cję i efek­tyw­ność, ogól­nie zaś – po tym, że wie­rzą w me­cha­ni­zmy (tech­no­lo­gię). Druga wer­sja tego wiel­kiego eks­pan­syw­nego ru­chu kła­dzie za­sad­ni­czy na­cisk na eks­pan­sję emo­cjo­nalną, raz to ak­cen­tu­jąc bra­ter­stwo (więź mię­dzy ludźmi) osią­gane na dro­dze owej emo­cjo­nal­nej eks­pan­sji, kiedy in­dziej zaś – wy­ra­ża­nie sa­mego sie­bie (…) ta emo­cjo­nalna wer­sja ru­chu miała swego pro­roka w osiem­na­stym wieku, w oso­bie Je­ana Ja­cques’a Ro­us­seau. Wziąw­szy ra­zem obie wer­sje: ro­dzaj ludzki jako ca­łość, dą­żąc do kom­fortu i uży­tecz­no­ści, miałby stale zy­ski­wać co­raz wię­cej wła­dzy nad na­turą, bę­dąc jed­no­cze­śnie co­raz bar­dziej zjed­no­czony du­chem bra­ter­stwa, poj­mo­wa­nym jako dzia­ła­nie eks­pan­syw­nej emo­cji. Tenże ruch można zde­fi­nio­wać ca­ło­ściowo jako hu­ma­ni­ta­ryzm24.

I otóż, aby po­jąć śre­dnio­wie­cze, wraz z kon­sty­tu­tyw­nym dla tam­tej epoki ide­ałem ży­cia kon­tem­pla­cyj­nego, mu­simy naj­pierw uświa­do­mić so­bie, że my sami ży­jemy w epoce try­um­fu­ją­cego – bądź osza­la­łego – hu­ma­ni­ta­ry­zmu. W na­szych gło­wach roz­po­zna­jemy na­pię­cia, ja­kie ro­dzą się we­wnątrz my­śle­nia hu­ma­ni­ta­ry­stycz­nego; na­pię­cia wi­doczne na po­zio­mie abs­trak­cyj­nych idei (jak „wol­ność” czy „rów­ność”), ale rów­nież scho­dzące na po­ziom co­dzien­nych ko­mu­na­łów i ste­reo­ty­pów. Stąd, mó­wiąc ha­słowo: oświe­ce­nie i ro­man­tyzm; Henry Ford i Jim Mor­ri­son; ży­cie na kan­wie usta­lo­nych al­go­ryt­mów z jed­nej, prze­lot­nych (acz in­ten­syw­nie do­zna­wa­nych) im­pre­sji – z dru­giej strony. Stąd, z jed­nej strony, ob­raz mni­chów jako lu­dzi pry­mi­tyw­nych, wro­gów ro­zumu; z dru­giej – jako lu­dzi „sto­pio­nych” z na­turą, „or­ga­nicz­nych”, emo­cjo­nal­nych.

Na to jesz­cze na­kłada się ko­ja­rze­nie ży­cia za­kon­nego z pracą sióstr, które – je­śli nie są za­kon­ni­cami z hor­roru, drę­czą­cymi małe dzieci – zwy­kli­śmy po­strze­gać jako ofiarne pie­lę­gniarki. Ich praca, ow­szem, od­po­wiada hu­ma­ni­ta­ry­stycz­nej wraż­li­wo­ści, skoro do­ty­czy opieki nad cia­łem. Wpi­suje się też w szer­sze – i utrwa­lone – wy­obra­że­nie funk­cji Ko­ścioła jako przede wszyst­kim or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Tym­cza­sem, o ile taki aspekt mi­ło­ści bliź­niego to­wa­rzy­szy chrze­ści­ja­nom od za­wsze, o tyle nie można w ten spo­sób de­fi­nio­wać ce­lów cy­wi­li­za­cji chrze­ści­jań­skiej – a zwłasz­cza za­ko­nów kon­tem­pla­cyj­nych, które sta­no­wiły nie­gdyś du­chowy bie­gun Chri­stia­ni­tas. Mnisi, po pierw­sze i naj­waż­niej­sze, zaj­mują się włas­nymi du­szami. Ka­płani i ka­zno­dzieje, zwra­ca­jąc się z ko­lei na ze­wnątrz, rów­nież sku­piają się na du­szach – du­szach ogółu wier­nych, do któ­rych kie­ruje się Słowo. Za­tem: nie ma ro­zu­mie­nia chrze­ści­jań­stwa bez ro­zu­mie­nia pro­blemu du­szy. Nie da się też – od­po­wied­nio – zro­zu­mieć tego, co przy­szło po­tem, w czym my ży­jemy, bez uchwy­ce­nia mo­mentu, w któ­rym ów pro­blem du­szy zo­staje „unie­waż­niony”; gdy wie­dza na ten te­mat – wie­dza moż­liwa dzięki po­na­wia­nym pró­bom du­cho­wej kon­cen­tra­cji – traci re­alne zna­cze­nie.

Po­zo­staje nam w tym miej­scu wy­po­wie­dzieć się krótko o in­nego typu róż­nicy. Nie tyle by­łaby to róż­nica hi­sto­ryczna (przy­naj­mniej nie na pierw­szy rzut oka), ile geo­gra­ficzno-kul­tu­rowa. Można bo­wiem uznać, że mię­dzy nami a mni­chami (z epoki Chri­stia­ni­tas) sy­tu­ują się mnisi nie­bę­dący chrze­ści­ja­nami; głów­nie – mnisi bud­dyj­scy. Wszakże znów po­ja­wia się py­ta­nie, czy mó­wimy o sta­ro­żyt­nych tra­dy­cjach vita con­tem­pla­tiva, ja­kie nie­wąt­pli­wie roz­wi­jały się na Wscho­dzie, czy ra­czej o ich no­wo­cze­snych spad­ko­bier­cach lub – bar­dziej na­wet – na­szych za­chod­nich wy­obra­że­niach osnu­tych wo­kół tych tra­dy­cji. Bud­dyzm i hin­du­izm, jak wia­domo, od dawna gosz­czą w kul­tu­rze ma­so­wej: od Da­laj­lamy po­cząw­szy, na ta­nich pod­rób­kach tech­nik me­dy­ta­cyj­nych skoń­czyw­szy. Czło­wiek Za­chodu, jakże po­żą­da­jący leku na sko­ła­tane nerwy, znaj­duje na tym polu coś jakby gi­gan­tyczny su­ple­ment do wła­snego (hu­ma­ni­ta­ry­stycz­nego) dzie­dzic­twa: re­zer­wuar wcią­ga­ją­cych mi­tów oraz „du­cho­wych” środ­ków pa­lia­tyw­nych. Ob­raz ży­cia da­le­ko­wschod­nich mni­chów staje się tedy ob­ra­zem te­ra­pii po go­dzi­nach – eg­zo­tycz­nej, nie­trudno do­stęp­nej i nie­wy­ma­ga­ją­cej istot­nych wy­rze­czeń.

Ocena tego, na ile sta­ro­żytne tra­dy­cje re­li­gijne są żywe wśród sa­mych Azja­tów (na ile zaś funk­cjo­nują tam po­dob­nie do tego, jak w Eu­ro­pie funk­cjo­nuje chrze­ści­jań­stwo), wy­kra­cza poza ramy na­szej opo­wie­ści. Istota pro­blemu leży, tak czy owak, gdzieś in­dziej. Mo­żemy za­ufać cy­to­wa­nemu wcześ­niej Bab­bit­towi, który zre­kon­stru­ował ory­gi­nalne na­ucza­nie Buddy i do­strzegł w nim esen­cję po­stawy mni­cha bądź, sze­rzej, czło­wieka zwró­co­nego ku za­świa­tom, sta­ją­cego się jed­no­cze­śnie wzo­rem dla wszyst­kich25. Wy­do­byta przez niego kon­cep­cja ap­pa­māda (co można prze­ło­żyć jako „uważny trud”) do­sko­nale ko­re­spon­duje z tym, czego do­wie­dzie­li­śmy się na po­czątku od Grze­go­rza Wiel­kiego: że mnisi, od­cho­dząc od spraw tego świata, niby po­grą­żeni we śnie, przy­stę­pują do pracy nad sobą – więk­szej niż ja­ka­kol­wiek praca „na ja­wie”. Bab­bitt pod­kre­śla – w stylu „eku­me­nicz­nym” – iż każdy święty – czy to bud­dyj­ski, czy to chrze­ści­jań­ski – który wie, co na­leży do niego jako do świę­tego, słusz­nie zaj­muje się me­dy­ta­cją i wprost pro­por­cjo­nal­nie do głębi swej me­dy­ta­cji osiąga głę­bię po­koju26. Cho­dzi tu o po­kój Boży, który prze­wyż­sza wszelki umysł (Flp 4,7), bę­dący ozna­cze­niem drogi w za­światy. Z ko­lei „me­dy­ta­cja” nie jest sy­no­ni­mem ja­kie­goś du­cho­wego od­lotu, lecz wła­śnie owej pracy nad sobą; pracy in­dy­wi­du­al­nej, świa­do­mie pod­ję­tej, uzna­ją­cej re­alia ludz­kiej na­tury.

Warto wie­dzieć. Mamy jed­nakże po­wód, aby zo­sta­wić mni­chów bud­dyj­skich (i ogól­nie azja­tyc­kich) na boku. Na­wet nie to, że zaj­mo­wa­nie się chrze­ści­ja­nami jest dla nas (po­zor­nie?) ła­twiej­sze. Na­sze po­dej­ście wy­nika – przede wszyst­kim – z ko­niecz­no­ści od­róż­nie­nia od sie­bie kwe­stii mniej i bar­dziej pa­lą­cych lub, co na jedno wy­cho­dzi, mniej i bar­dziej do­ma­ga­ją­cych się wy­ja­śnie­nia. Al­bo­wiem, po od­rzu­ce­niu war­stwy ko­mu­na­łów (tych zwłasz­cza na te­mat „róż­nic kul­tu­ro­wych”) i ste­reo­ty­pów, róż­nica „geo­gra­ficzno-kul­tu­rowa” oka­zuje się tak na­prawdę ba­rierą, lub ewen­tu­al­nie cią­giem ba­rier, we­wnątrz dys­kur­sów me­ta­fi­zycz­nych czy teo­lo­gicz­nych. Myśl chrze­ści­jań­ska z całą pew­no­ścią nie może obyć się bez Boga, ale tym bar­dziej – i już szcze­gól­nie w wy­mia­rze ży­cia kon­tem­pla­cyj­nego – bez wy­obra­że­nia „du­szy” (stwo­rzo­nej, nie­śmier­tel­nej, ob­da­rzo­nej ro­zu­mem i wolną wolą). W my­śli bud­dyj­skiej samo po­ję­cie „du­szy” ulega od po­czątku ży­wemu za­kwe­stio­no­wa­niu. Można by za­tem są­dzić, że mię­dzy nimi znaj­duje się prze­paść – i nic wię­cej… Nie­słusz­nie. My­śli jed­nych i dru­gich – za­nim ułożą się w od­rębne dys­kursy – po­ru­sza („pio­nowo”) uni­wer­salny pro­blem du­szy, który jest dla czło­wieka my­ślą­cego pro­ble­mem prak­tycz­nym, ja­wią­cym się jako pro­blem mo­ralny: jak być lep­szym, niż je­stem „tu i te­raz” 27. Każdy „święty mąż”, który „za­sy­pia” dla świata, staje przed tym pro­ble­mem. Każdy zaś nie­święty – każdy z nas – uczy się do­brego ży­cia „tu i te­raz” od tych, któ­rzy na se­rio dążą w kie­runku za­świa­tów.

Dą­że­nia mni­chów z Da­le­kiego Wschodu mo­gły w ciągu wie­ków ule­gać in­fan­ty­li­za­cji i słab­nąć; mo­gły, na różne spo­soby, grzę­znąć w ra­mach wy­pa­czo­nych struk­tur. Na Za­cho­dzie stało się coś in­nego. Nie tyle mamy do czy­nie­nia z uwią­dem ży­cia kon­tem­pla­cyj­nego, ile z jego trans­for­ma­cją – na dro­dze wiel­kiego, po­wszech­nego wzmo­że­nia – w kie­runku dą­żeń wła­ści­wych dla hu­ma­ni­ta­ry­zmu: no­wo­cze­snej na­uki, która „kon­cen­truje się” na eks­pan­sji („pod­boju na­tury”), oraz pseu­do­du­cho­wo­ści w ta­kim czy in­nym wy­da­niu. Mu­simy zro­zu­mieć, co tu­taj za­szło. I to jest naj­pil­niej­szy po­wód, dla któ­rego py­tamy o „na­szych” mni­chów.

przy­pi­sy

1 Św. Grze­gorz Wielki, Mo­ra­lia. Ko­men­tarz do Księgi Hioba, t. 1, przeł. T. Fa­bi­szak, A. Strze­lecka, R. Wój­cik, Kra­ków 2013, s. 426 (ks. v, xxxi 55).

2 M. Cryp­to­fer­ri­tis, Przed­mowa [w:] Bł. P. Giu­sti­niani, Pi­sma, t. 1, przeł. Ere­mici Ka­me­duli Góry Ko­ron­nej, J. Par­tyka, Kra­ków 2015, s. 9−10.

3 Św. Au­gu­styn, O wie­rze praw­dzi­wej [w:] te­goż, Dia­logi i pi­sma fi­lo­zo­ficzne (t. iv), przeł. J. Pta­szyń­ski, War­szawa 1954, xxxix−72, s. 131.

4 Cyt. za: J. Lec­lercq osb, Sam na sam z Bo­giem. Ży­cie pu­stel­ni­cze na pod­sta­wie dok­tryny bło­go­sła­wio­nego Pawła Giu­sti­nia­niego, przeł. E. Bu­sze­wicz, Kra­ków 2014, s. 88−89, 106.

5 J. Lec­lercq osb, Mi­łość na­uki a pra­gnie­nie Boga, przeł. M. Bor­kow­ska osb, Kra­ków 1997, s. 93.

6 Zob. np. R. Per­noud, Ina­czej o śre­dnio­wie­czu, przeł. K. Hu­sar­ska, Gdańsk−War­szawa 2004.

7 J.M.H. Smith, Eu­ropa po Rzy­mie. Hi­sto­ria kul­tu­rowa lat 500−1000. Nowe uję­cie, przeł. A. Czwoj­drak, Kra­ków 2008, s. 282.

8 Por. P.E. More, The Qu­est of A Cen­tury [w:] te­goż, Shel­burne Es­says Third Se­ries, New York–Lon­don 1907, s. 244‒265; tenże, Vic­to­rian Li­te­ra­ture (The Phi­lo­so­phy of Change) [w:] te­goż, Shel­burne Es­says Se­venth Se­ries, Bo­ston–New York 1910, s. 245−269.

9 Por. P. Ar­mada, Hu­ma­nizm jako re­alizm. Trzy szkice wo­kół my­śli Paula El­mera More’a i Irvinga Bab­bitta, Kra­ków 2019, zwłasz­cza s. 111 i n., 179−183, 223−224.

10 C.S. Le­wis, Od­rzu­cony ob­raz. Wpro­wa­dze­nie do li­te­ra­tury śre­dnio­wiecz­nej i re­ne­san­so­wej, przeł. W. Ostrow­ski, War­szawa 1986, s. 16.

11 Tamże, s. 19.

12 Por. M.H. Shank, Na­tu­ral Know­ledge in the La­tin Mid­dle Ages [w:] Wre­stling with Na­ture: From Omens to Science, ed. P. Har­ri­son, R.L. Num­bers, M.H. Shank, Chi­cago−Lon­don 2011, s. 88 i n., 101−102.

13 J. Lec­lercq, Mi­łość na­uki…, s. 180.

14 Tamże, s. 159−161.

15 M.-D. Chenu OP, The Sym­bo­list Men­ta­lity [w:] te­goż, Na­ture, Man and So­ciety in the Twel­fth Cen­tury: Es­says on New The­olo­gi­cal Per­spec­ti­ves in the La­tin West, transl. J. Tay­lor, L.K. Lit­tle, To­ronto−Buf­falo−Lon­don 2013, s.100. Je­śli nie wska­zano ina­czej, cy­taty z wy­dań ob­co­ję­zycz­nych po­dano w prze­kła­dzie au­tora ni­niej­szej książki.

16 J. Lec­lercq, Mi­łość na­uki…, s. 309−311.

17 Tamże, s. 316.

18 Św. Au­gu­styn, Wy­zna­nia, przeł. Z Ku­biak, Kra­ków 1999, I.1, s. 25.

19 Je­śli nie wska­zano ina­czej, wszyst­kie frag­menty Pi­sma Świę­tego po­dano za wy­da­niem Pi­smo Święte Sta­rego i No­wego Te­sta­mentu. Bi­blia Ty­siąc­le­cia, wyd. iv, Pal­lot­ti­num.

20 Por. zwłasz­cza A. Gu­il­lau­mont, Zna­cze­nie słowa „serce” w sta­ro­żyt­no­ści [w:] te­goż, U źró­deł mo­na­sty­cy­zmu chrze­ści­jań­skiego, t. 2, przeł. S. Wirp­szanka osbap, Kra­ków 2006, s. 13–82; „Serce” u sta­ro­żyt­nych grec­kich pi­sa­rzy asce­tycz­nych [w:] tamże, s. 83–99.

21 Ory­ge­nes, O za­sa­dach, przeł. S. Ka­lin­kow­ski, Kra­ków 1996, I.9, s. 65–66; por. Mt 5, 8; Prz 2, 5.

22 Por. P.E. More, Pas­cal [w:] te­goż, Shel­burne Es­says Si­xth Se­ries: Stu­dies of Re­li­gious Du­alism, New York–Lon­don 1909, zwłasz­cza s. 121, 149.

23R. Bra­gue, The Le­gend of the Mid­dle Ages: Phi­lo­so­phi­cal Explo­ra­tions of Me­die­val Chri­stia­nity, Ju­da­ism, and Is­lam, transl. L.G. Co­chrane, Chi­cago–Lon­don 2009, s. 28–30.

24 I. Bab­bitt, Hu­ma­ni­stic Edu­ca­tion in China and the West, „The Chi­nese Stu­dents’ Mon­thly”, Vol. 17, No. 2, De­cem­ber 1921, s. 86, 85.

25 Por. P. Ar­mada, Hu­ma­nizm jako re­alizm…, s. 241–248; Irving Bab­bitt: na­uczy­ciel, tłu­macz, re­ali­sta [w:] I. Bab­bitt, De­mo­kra­cja i przy­wódz­two, przeł. P. Mu­sie­wicz, Kra­ków 2019, s. xxi–xxix.

26 I. Bab­bitt, In­ter­pre­ting In­dia to the West [w:] te­goż, Spa­nish Cha­rac­ter and Other Es­says, eds. F. Man­che­ster, F. Giese, W.F. Giese, Bo­ston–New York 1940, s. 164.

27 Por. tamże, s. 157; te­goż, Bud­dha and the Oc­ci­dent (Part I), „The Ame­ri­can Re­view”, Vol. 6, No. 5, March 1936, s. 527–528, 534–535, 538–539.

roz­dział iiNa kim po­lega cy­wi­li­za­cja?

Dla hu­ma­ni­sty „cy­wi­li­za­cja” nie jest sumą na­rzę­dzi i udo­god­nień. Nie o to cho­dzi, ile mamy le­karstw i kom­pu­te­rów; nie o to na­wet, czy dys­po­nu­jemy pa­pie­rem to­a­le­to­wym; albo – jak szybko po­ru­szamy się po świe­cie i jak dużo spo­ży­wamy tego, co zdo­ła­li­śmy wy­rwać światu z jego za­so­bów. Oczy­wi­ście każda ludzka or­ga­ni­za­cja, czy też każda forma ży­cia wspól­nego (i w ogóle – ży­cia), wy­maga w ja­kimś stop­niu uda­nej eks­pan­sji i do­mi­na­cji nad oto­cze­niem. Ale nie mo­żemy po­wie­dzieć, że im dal­sze na­sze za­sięgi, im szer­sze na­sze władz­two, tym bar­dziej je­ste­śmy – cy­wi­li­zo­wani. Mia­nem „cy­wi­li­za­cji” nie okre­ślamy bo­wiem ży­cia zor­ga­ni­zo­wa­nego w opar­ciu o („ko­nieczną”) tech­no­lo­gię, lecz – ży­cie zor­ga­ni­zo­wane z uwagi na ludzki cel; bądź – co na jedno wy­cho­dzi – ży­cie, w któ­rym osiąga się ludz­kie do­bro.

Cóż, nie sprzy­jają nam współ­cze­sne na­wyki ję­zy­kowe. Łą­cze­nie cy­wi­li­za­cji z mo­ral­no­ścią – bo skoro mó­wimy o ludz­kim „do­bru”, to od­no­simy się do kwe­stii mo­ral­nej – wy­daje się za­bie­giem do­syć pre­ten­sjo­nal­nym i nie­uza­sad­nio­nym. Kiedy ktoś, dla przy­kładu, wspo­mni nam o „cy­wi­li­za­cjach po­za­ziem­skich”, bę­dziemy mieli przed oczami cuda mię­dzy­pla­ne­tar­nej na­uki i tech­niki. Gdy z ko­lei usły­szymy o „cy­wi­li­za­cji sta­ro­żyt­nego Egiptu”, od razu przyjdą nam do głowy pi­ra­midy. W su­mie za­tem – osią­gnię­cia ma­te­rialne, nie… mo­ralne. I tyle.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.