Mistrzowie koncentracji. Tom I - Paweł Armada - ebook

Mistrzowie koncentracji. Tom I ebook

Paweł Armada

0,0

Opis

NIEZGODA NA NIEMYŚLENIE

 

Żyjemy w trudnych czasach. Być może nie wszyscy to widzą, ale ci, którzy widzą, mogą mieć wiele pytań. Zadaliby je, gdyby mogli sądzić, że dowiedzą się czegoś istotnego o sobie i o świecie. Jednak dzisiejsze czasy właśnie dlatego są trudne, że mało kto odpowiada z sensem.

 

Jedno jest pewne – wątpliwości na temat cywilizacji nieuchronnie zmierzają do pytań na temat zdolności do koncentracji. Czy nie jest tak, że owa zdolność czyni nas ludźmi – po prostu? I że nasze człowieczeństwo zależy od tego, w jaki sposób potrafimy z niej korzystać? Od tego, ściślej biorąc, czy umiemy rozwijać tę naszą zdolność, zachowując jednocześnie świadomość swoich ograniczeń? Świadomość tego, że nie mamy dość czasu i energii, by zajmować się wszystkim?

 

Oczywiście nie jest tak, że nic do nas nie dociera. Przeciwnie. Jesteśmy wręcz zatopieni w informacyjnej galarecie. Z każdej strony lepią się do nas jakieś dane, bulgoczą czyjeś poglądy; ściekają obrazy, toną słowa. Ileż to „narracji”, „stylów życia”, „dzieł sztuki” i „odkryć nauki” zapełniło przestrzenie naszych pragnień i ambicji! Ileż wkoło zdefiniowanych możliwości! Ileż „wiedzy”! A przy tym wrażenie, jakbyśmy stracili powody do myślenia i dociekania: co robić ze swoim życiem, do czego zmierzać, z kim się zderzać, czym się kierować, przed czym chować... Jak gdyby przeznaczeniem każdego było: wybrać coś dla siebie – z ogólnodostępnej oferty; coś, co zapewni jemu albo jej – satysfakcję. Jak gdyby wszelka satysfakcja nie była czymś chwilowym i w gruncie rzeczy pozornym. Jak gdyby, koniec końców, nie łączyło nas (ludzi) nic ponad wspólne zakupy. Jak gdyby nie było śmierci...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mi­strzo­wie kon­cen­tra­cji

Ak­tu­al­ne na­uki dla przy­szłych hu­ma­ni­stów

tom I

Bielsko-Biała 2022

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-66303-14-0

Co­py­ri­ght © Pa­weł Ar­ma­da, 2021

Co­py­ri­ght © Fun­da­cja Le­the, 2021

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej ksi­ążki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra i wy­daw­cy.

Re­dak­cja: Ju­sty­na To­mas

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt okład­ki: Ma­ria Gu­mu­lak / animi2

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Wy­daw­ca: Fun­da­cja Le­the, ul. Czaj­kow­skie­go 15, 43-300 Biel­sko-Bia­ła

fun­da­cja­le­the.pl

Ani­mi2 jest im­prin­tem Fun­da­cji Le­the

Na­sze ksi­ążki znaj­dziesz na animi.pl

Powiedział abba Antoni: „Przyjdą takie czasy, że ludzie będą szaleni, i jeśli kogoś zobaczą przy zdrowych zmysłach, to powstaną przeciw niemu, mówiąc: »Jesteś szalony, bo nie jesteś do nas podobny«”.Gerontikon 25[25], przeł. M. Borkowska osb

Przed­mo­wa

Ży­je­my w trud­nych cza­sach. Być może nie wszy­scy to wi­dzą, ale ci, któ­rzy wi­dzą, mogą mieć wie­le py­tań. Za­da­li­by je, gdy­by mo­gli sądzić, że do­wie­dzą się cze­goś istot­ne­go o so­bie i o świe­cie. Jed­nak dzi­siej­sze cza­sy wła­śnie dla­te­go są trud­ne, że mało kto od­po­wia­da z sen­sem.

Oczy­wi­ście nie jest tak, że nic do nas nie do­cie­ra. Prze­ciw­nie. Je­ste­śmy wręcz za­to­pie­ni w in­for­ma­cyj­nej ga­la­re­cie. Z ka­żdej stro­ny le­pią się do nas ja­kieś dane, bul­go­czą czy­jeś po­glądy; ście­ka­ją ob­ra­zy, toną sło­wa. Ileż to „nar­ra­cji”, „sty­lów ży­cia”, „dzieł sztu­ki” i „od­kryć na­uki” za­pe­łni­ło prze­strzeń na­szych pra­gnień i am­bi­cji! Ileż wko­ło zde­fi­nio­wa­nych mo­żli­wo­ści! Ileż „wie­dzy”! A przy tym wra­że­nie, jak­by­śmy stra­ci­li po­wo­dy do my­śle­nia i do­cie­ka­nia: co ro­bić ze swo­im ży­ciem, do cze­go zmie­rzać, z kim się zde­rzać, czym się kie­ro­wać, przed czym cho­wać… Jak gdy­by prze­zna­cze­niem ka­żde­go było: wy­brać coś dla sie­bie – z ogól­no­do­stęp­nej ofer­ty; coś, co za­pew­ni jemu albo jej – sa­tys­fak­cję. Jak gdy­by wszel­ka sa­tys­fak­cja nie była czy­mś chwi­lo­wym i w grun­cie rze­czy po­zor­nym. Jak gdy­by, ko­niec ko­ńców, nie łączy­ło nas (lu­dzi) nic po­nad wspól­ne za­ku­py. Jak gdy­by nie było śmier­ci…

Krót­ko mó­wi­ąc, na­szym pro­ble­mem nie jest – obec­nie – brak do­stępu do tego, co ze­bra­li inni. Pro­ble­mem jest ra­czej to, że in­for­ma­cje – po­rząd­ko­wa­ne i przed­sta­wia­ne w czy­imś in­te­re­sie, dla do­bra czy­je­jś „spra­wy” – sta­ją się two­rzy­wem i to­wa­rem; two­rzy­wem, któ­re wy­ko­rzy­stu­je się prak­tycz­nie do woli… i to­wa­rem, na któ­rym wie­lu za­ra­bia, a któ­re­go ja­ko­ści nie umie­my do­brze oce­nić. Pod tym względem sy­tu­acja wy­da­je się, nie­ma­lże z dnia na dzień, co­raz bar­dziej nie­ko­rzyst­na. Co­raz trud­niej „na­wi­go­wać” po świe­cie… i co­raz trud­niej wie­rzyć we wła­sny ro­zum. Wia­do­mo, że na­sze „moce prze­ro­bo­we” nie są nie­ogra­ni­czo­ne i że nie mo­że­my być spe­cja­li­sta­mi w ka­żdej dzie­dzi­nie. Jed­no­cze­śnie mo­że­my być pew­ni, że nie ćwi­cząc swo­je­go umy­słu, nie roz­wi­ja­jąc świa­do­mie zdol­no­ści do kon­cen­tra­cji, ska­zu­je­my się na rolę ofiar – bez­bron­nych czy­tel­ni­ków, wi­dzów, słu­cha­czy.

Co do­ty­czy wie­dzy w ogól­no­ści, do­ty­czy rów­nież wie­dzy na­szych przod­ków: wiel­kich dzieł li­te­ra­tu­ry, a zwłasz­cza fi­lo­zo­fii. Pro­blem nie po­le­ga na tym, iżby­śmy nie mie­li do­stępu do źró­deł, czy że by­ły­by owe źró­dła – za­zwy­czaj – źle udo­stęp­nia­ne. Ich tłu­ma­cze za­słu­gu­ją na wiel­ki sza­cu­nek. Ciesz­my się, wi­dząc owo­ce tej pra­cy. Ale mo­żli­wo­ść za­po­zna­nia się z czy­mś nie rów­na się umie­jęt­no­ści na­ucze­nia się cze­goś od ko­goś; w tym wy­pad­ku – od lu­dzi ży­jących w od­le­głej prze­szło­ści. Py­ta­my więc: co dla nas ozna­cza za­war­to­ść dzieł, któ­re tak ła­two do­sta­je­my do rąk? Co chce­my ro­zu­mieć z naj­wa­żniej­szych do­ku­men­tów na­szej cy­wi­li­za­cji? Czy po­tra­fi­my sami my­śleć na ich pod­sta­wie? Czer­pać z ich mądro­ści?

Ksi­ążka ta opo­wia­da o szan­sach i prze­szko­dach w by­ciu hu­ma­ni­stą. Kim na­praw­dę jest „hu­ma­ni­sta”, to jesz­cze so­bie wy­ja­śni­my. Na pew­no wi­ąże się to okre­śle­nie – dziś często nad­uży­wa­ne (lub po pro­stu uży­wa­ne błęd­nie) – za­rów­no z chęcią my­śle­nia za sie­bie, w po­czu­ciu od­po­wie­dzial­no­ści za wła­sny roz­wój in­te­lek­tu­al­ny czy du­cho­wy, jak i z na­uka­mi po­zo­sta­wio­ny­mi przez kla­sy­ków. Sta­wia­my hi­po­te­zę, że te na­uki – sprzed se­tek czy ty­si­ęcy lat – mogą oka­zać się bar­dziej ak­tu­al­ne, czy­li bli­ższe roz­wi­ąza­nia na­szych rze­czy­wi­stych pro­ble­mów, ani­że­li wi­ęk­szo­ść z tego, czym kar­mią nas wspó­łcze­sne „eli­ty” i „au­to­ry­te­ty”.

Opo­wie­ść o Mi­strzach kon­cen­tra­cji sta­no­wi po­nie­kąd roz­wi­ni­ęcie idei Hu­ma­ni­zmu jako re­ali­zmu. Lek­tu­ra tam­tej ksi­ążki nie jest wsze­la­ko nie­zbęd­nym wa­run­kiem prze­jścia przez ko­lej­ne roz­dzia­ły Mi­strzów. Zo­sta­ły one zresz­tą na­pi­sa­ne tak, aby – w ra­zie po­trze­by – móc po­chy­lić się nad nimi z osob­na, wy­dzie­la­jąc pew­ne wąt­ki i zo­sta­wia­jąc na boku inne.

Esej wpro­wa­dza­jący ma za za­da­nie po­ka­zać – w spo­sób mo­żli­wie przy­stęp­ny – ci­ężar in­te­re­su­jących nas za­gad­nień, nie będąc jed­na­ko­woż stresz­cze­niem dal­szych wy­wo­dów.

Po pierw­szym to­mie, za­wie­ra­jącym esej pt. Lek­cja fi­lo­zo­fii kla­sycz­nej, prze­wi­dzia­ny jest dru­gi (i ostat­ni).

Ksi­ążkę tę – tak, jak po­przed­nią – de­dy­ku­ję moim przy­ja­cio­łom, bez któ­rych ja­kie­kol­wiek moje pre­ten­sje do fi­lo­zo­fo­wa­nia by­ły­by nic nie­war­te.

Pa­weł Ar­ma­da

Biel­sko-Bia­ła–Kra­ków,

ix 2019–vi 2020

Esej wpro­wa­dza­jący: Na czym tu się kon­cen­tro­wać?

Skup się! Kto z nas nie sły­szał i nie wy­po­wia­dał ta­kie­go po­le­ce­nia?… Pa­su­je ono do wie­lu kon­kret­nych sy­tu­acji, ale ma też pe­wien sens ogól­ny. Okre­śla mia­no­wi­cie na­szą po­sta­wę. Uwa­żaj na sie­bie! Bądź uwa­żny! Skon­cen­truj się! Tu i te­raz na czy­mś… Albo na so­bie – jako ca­ło­ści, któ­ra nie po­win­na tra­cić gło­wy. Po­zbie­raj się! Weź się za sie­bie! Pa­nuj nad sobą – pa­nuj nad swo­im ży­ciem! Zaj­mij się czy­mś istot­nym! Nie mar­nuj da­ne­go ci cza­su!

To, rzecz ja­sna, tyl­ko przy­kła­dy. Tego typu sfor­mu­ło­wań w na­szym pi­ęk­nym języ­ku znaj­dzie się całe mnó­stwo. We wszyst­kich, nie­za­le­żnie od kon­tek­stu, po­brzmie­wa coś, co mo­żna na­zwać we­zwa­niem do kon­cen­tra­cji. To we­zwa­nie ma sens o tyle, o ile kie­ru­je­my je do ko­goś, kto jest świa­do­my i zdol­ny do od­po­wie­dzi. Po­trze­ba tu­taj zdol­no­ści my­śle­nia, de­cy­do­wa­nia, kie­ro­wa­nia wła­sną oso­bą. Po­trze­ba roz­po­zna­nia celu i chęci, by go osi­ągnąć.

Ta zdol­no­ść, na któ­rej opie­ra się ka­żde we­zwa­nie do kon­cen­tra­cji, wy­da­je się czy­mś ar­cy­ludz­kim. Czy­li że tyl­ko czło­wiek, nie ro­śli­na i nie zwie­rzę, może dzia­łać zgod­nie z sen­sem na­sze­go po­le­ce­nia. Jed­nak ła­two się z tym nie zgo­dzić. Bo prze­cież praw­dą jest, że zwie­rzęta za­cho­wu­ją się po­dob­nie do lu­dzi. Na to znów mie­li­by­śmy masę przy­kła­dów: po­lu­jący dra­pie­żnik śle­dzi swą ofia­rę, co zna­czy, że sku­pia się na niej; sa­miec sku­pia się na swych za­bie­gach o względy sa­mi­cy lub na od­wrót; wresz­cie, do­brze uło­żo­ny pies słu­cha po­le­ceń swo­je­go pana – sku­pia się na ich wy­ko­ny­wa­niu. I my też po­lu­je­my, za­bie­ga­my i słu­cha­my. Czy za­tem kon­cen­tra­cja – na­sza ludz­ka oraz, daj­my na to, psia – nie spro­wa­dza się, u pod­staw, do jed­na­ko­wej funk­cji czy zdol­no­ści? Do cze­goś, co osta­tecz­nie by­ło­by wspól­ne dla wszyst­kich istot czu­jących, po­ru­sza­jących się, od­bie­ra­jących świat za po­mo­cą zmy­słów? Od­po­wie­dź brzmi: praw­do­po­dob­nie nie.

Oczy­wi­ście nikt z nas nie sie­dzi w gło­wie zwie­rzęcia. Nie mamy osta­tecz­nej pew­no­ści, co się tam dzie­je. Jed­na­kże z na­szych ob­ser­wa­cji wy­ni­ka, że świa­tem zwie­rząt rządzą in­stynk­ty. Uj­mu­jąc to ne­ga­tyw­nie – zwie­rzę, cho­ćby bar­dzo „mądre”, nie pyta o to, kim jest i co ma ze sobą ro­bić; nie ma wąt­pli­wo­ści na­tu­ry ogól­nej: „po co mi to wszyst­ko”; nie do­ko­nu­je osądu tego, co sły­szy i nie od­kry­wa w tym „sen­su”; żyje i dzia­ła „po pro­stu”. Żad­na ho­dow­la i ża­den tre­ning nie zmie­nią naj­lep­sze­go psa w naj­zwy­klej­sze ludz­kie dziec­ko – ta­kie, któ­re za­da­je py­ta­nia od sie­bie i za sie­bie stwier­dza, że cze­goś nie chce.

Krót­ko mó­wi­ąc, zwie­rzę nie kon­cen­tru­je się w tym sa­mym zna­cze­niu, co czło­wiek. W pierw­szym przy­pad­ku wi­dzi­my, ow­szem, na­kie­ro­wa­nie na cel. W dru­gim na­to­miast uwi­docz­nia się świa­do­mo­ść celu. Za­kła­da­my prze­to zdol­no­ść po­wie­dze­nia „nie”, nie­ule­ga­nia im­pul­som chwi­li, do­cie­ka­nia praw­dy, po­rząd­ko­wa­nia swo­ich my­śli i szu­ka­nia spo­so­bu, żeby upo­rząd­ko­wać so­bie całą rze­czy­wi­sto­ść; co wi­ęcej – taką zdol­no­ść, któ­rą mo­że­my sta­le kszta­łto­wać czy do­sko­na­lić; zdol­no­ść pro­wa­dzącą do by­cia lep­szym, niż się jest.

Szcze­gól­ny cha­rak­ter tej zdol­no­ści łączy się z po­krew­nym za­gad­nie­niem – cy­wi­li­za­cji. Czy tyl­ko czło­wiek może żyć jako stwo­rze­nie cy­wi­li­zo­wa­ne? Wie­my prze­cież, że zwie­rzęta or­ga­ni­zu­ją się i two­rzą hie­rar­chie; że dzia­ła­ją wspól­nie lub po­je­dyn­czo, we­dle pra­wi­deł wła­sne­go ga­tun­ku, dążąc do wy­ko­rzy­sta­nia do­stęp­nych za­so­bów i od­dzia­łu­jąc spraw­nie na oto­cze­nie. Rój psz­czół, mro­wi­sko, pta­si klucz, wil­cza wa­ta­ha – czy nie są to swe­go ro­dza­ju „cy­wi­li­za­cje”? A jed­nak co­fa­my się przed tym sfor­mu­ło­wa­niem. Może dla­te­go, że ko­ja­rzy­my „cy­wi­li­za­cję” z na­uką i tech­no­lo­gią, któ­rych zwie­rzęta nie mają. Może też z po­wo­du – chy­ba mniej wy­ra­źne­go – prze­czu­cia, że cy­wi­li­za­cja sta­no­wi do­bro, do któ­re­go one nie dążą.

Co to wła­ści­wie zna­czy – „cy­wi­li­za­cja”? Na pew­no: ży­cie na pew­nym po­zio­mie. Py­ta­nie, jaki by­łby to „po­ziom”. Mo­że­my przy­pusz­czać, że dla jego osi­ągni­ęcia – by żyć na spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny – na­le­ży spe­łnić ja­kieś pod­sta­wo­we wa­run­ki. I nie jest to kwe­stia, po­wiedz­my, paru do­brych po­my­słów. Nie­wąt­pli­wie cy­wi­li­za­cji nie bu­du­je się sa­me­mu i na chwi­lę, tyl­ko w szer­szym gro­nie i na dłu­żej. Za­tem, po­dob­nie jak wil­ki czy psz­czo­ły, mu­si­my być zor­ga­ni­zo­wa­ni; zor­ga­ni­zo­wa­ni – czy­li: sku­pie­ni w wy­mia­rze po­nadin­dy­wi­du­al­nym. Prze­cho­dząc do tego wy­mia­ru, sta­je­my wo­bec pro­ble­mów zwi­ąza­nych z po­dzia­łem pra­cy czy też ról spo­łecz­nych. Nam, lu­dziom, te pro­ble­my mogą wy­da­wać się przy­kre („ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”). Po­zo­sta­je cie­szyć się my­ślą, że za ta­kim czy in­nym po­dzia­łem stoi wspól­ny cel… Tyl­ko – jaki cel? Do­bro sta­da? Do­bro­stan ula? Po­my­śl­no­ść przy­szłych po­ko­leń?

Tak czy ina­czej, ży­jąc na spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny, ży­je­my ra­zem na pew­nym po­zio­mie kon­cen­tra­cji. Ale czy mó­wi­my tu­taj o po­zio­mie na­tu­ral­nym, zwie­rzęcym? O tym, któ­ry dzie­li­my z wil­ka­mi i psz­czo­ła­mi (na­wet je­śli one, trak­to­wa­ne z osob­na, in­dy­wi­du­al­nie, nie my­ślą za sie­bie i nie mają świa­do­mo­ści celu)? Czy ra­czej cho­dzi o ja­kiś wy­ższy po­ziom? Tyl­ko czy ta­kie roz­ró­żnia­nie po­zio­mów, ta­kie my­śle­nie w ka­te­go­riach góra–dół, jest w ogó­le za­sad­ne? Czy nie jest ono w grun­cie rze­czy świa­dec­twem na­szej za­ro­zu­mia­ło­ści w sto­sun­ku do zwie­rząt?

Spra­wa jesz­cze bar­dziej się skom­pli­ku­je, kie­dy zwró­ci­my uwa­gę na źró­dło­słów „cy­wi­li­za­cji”. Sło­wo to po­cho­dzi, jak wie­le mądrych okre­śleń, z ła­ci­ny: ci­vi­li­tas, ci­vi­lis, ci­vis. Ten ostat­ni wy­raz, pier­wot­ny w sto­sun­ku do po­zo­sta­łych, ozna­cza „oby­wa­te­la”. Na tej pod­sta­wie mo­żna sądzić, iż czło­wiek cy­wi­li­zo­wa­ny na­le­ży do wspól­no­ty po­li­tycz­nej (ci­vi­tas) i za­cho­wu­je się zgod­nie z re­gu­ła­mi, ja­kie obo­wi­ązu­ją w tej wspól­no­cie; jest czło­wie­kiem do­brze wy­cho­wa­nym i pa­nu­jącym nad sobą, w prze­ci­wie­ństwie do nie­okrze­sa­ne­go dzi­ku­sa czy bar­ba­rzy­ńcy; jest „zwie­rzęciem po­li­tycz­nym”, zdol­nym do roz­po­zna­wa­nia do­bra (i zła) i po­dej­mo­wa­nia do­brych (i złych) de­cy­zji. Nie tyle więc – w tym za­sad­ni­czym sen­sie – łączy­ła­by się „cy­wi­li­za­cja” z efek­tyw­nym wy­ko­rzy­sty­wa­niem za­so­bów czy wpły­wa­niem na zja­wi­ska przy­ro­dy, ile z wy­naj­dy­wa­niem opty­mal­ne­go po­rząd­ku (ustro­ju po­li­tycz­ne­go), dla lu­dzi i przez lu­dzi, w ra­mach któ­re­go i dzi­ęki któ­re­mu mo­gli­by­śmy osi­ągać naj­lep­sze mo­żli­we cele. Lecz zno­wuż – ja­kie to cele? Inne od tych, któ­re wy­mie­ni­li­śmy przed chwi­lą? Czy ka­żdy po ludz­ku usta­no­wio­ny po­rządek by­łby po­rząd­kiem od­po­wied­nim dla ludz­kiej cy­wi­li­za­cji?

Tak na­praw­dę całe to za­gad­nie­nie spro­wa­dza się do tego, jak ro­zu­mie­my isto­tę praw, któ­rym pod­le­ga­my. W na­tu­rze – z tego, co nam wia­do­mo – obo­wi­ązu­ją pra­wa przy­ro­dy. Pra­wa te wa­run­ku­ją rów­nież dzia­ła­nie in­stynk­tów po­ru­sza­jących wil­ki, psz­czo­ły, a na­wet na­sze do­mo­we zwie­rząt­ka. Dzi­ęki nim mo­żli­we jest ży­cie jako ta­kie, a świat nie po­grąża się w „osta­tecz­nym” cha­osie. Wi­dzi­my przez nie, gdzie­kol­wiek spo­gląda­my, ci­ągłą zmia­nę i wiecz­ny ko­łow­rót wza­jem­nych re­la­cji po­mi­ędzy wszel­kim ty­pem stwo­rze­nia.

Mó­wi­ąc naj­ogól­niej, pra­wa przy­ro­dy – to pra­wa eks­pan­sji. Wszyst­ko bo­wiem, co żyje, eks­pan­du­je – to zna­czy: ro­śnie, mno­ży się, zaj­mu­je tyle, ile może. „Mądro­ść” zwie­rzęcia to nic in­ne­go, jak jego sku­tecz­no­ść w eks­pan­do­wa­niu (we­dług za­sad opi­sa­nych pra­wa­mi przy­ro­dy). A jak jest z lu­dźmi? Czło­wiek jako zwie­rzę pod­le­ga tym sa­mym pra­wom – zgo­da. Ale czy tyl­ko tym pra­wom? Bo je­śli za­ło­żyć, że wszyst­ko osta­tecz­nie wy­ni­ka z na­tu­ry (tj. rze­czy­wi­sto­ści po­zna­wa­nej przez na­uki przy­rod­ni­cze), to trze­ba kon­se­kwent­nie py­tać da­lej: czy pra­wa, ja­kie sta­no­wi­my dla sie­bie, nie­będące w na­szym po­jęciu pra­wa­mi przy­ro­dy – wszel­kie za­tem usta­wy, umo­wy, zwy­cza­je – od­da­ją ko­niec ko­ńców re­gu­ły na­sze­go uczest­nic­twa w ogól­nym po­rząd­ku zja­wisk na­tu­ral­nych? Słu­żąc, bez­po­śred­nio lub po­śred­nio, in­te­re­som tych, któ­rzy są… naj­sku­tecz­niej­si w eks­pan­do­wa­niu?

Ktoś, kto uwa­ża się za re­ali­stę, może w tym miej­scu przy­tak­nąć – ta­kie jest ży­cie! Z pew­no­ścią le­piej być sil­nym (bar­dziej sku­tecz­nym w eks­pan­do­wa­niu) niż sła­bym (mniej sku­tecz­nym). Z dru­giej stro­ny – nie­trud­no o wąt­pli­wo­ści. Na ile nie je­ste­śmy nie­świa­do­mi, bez­my­śl­ni czy bezwładni, na tyle szu­ka­my ja­kie­goś „sen­su”, któ­ry nie daje się wy­pro­wa­dzić z „na­gie­go” fak­tu, że ży­je­my (od­dy­cha­my, jemy, spó­łku­je­my). In­ny­mi sło­wy, żeby żyć, po­trze­ba eks­pan­do­wać – ale żeby żyć „z sen­sem”, po­trzeb­na jest „wy­ższa” kon­cen­tra­cja. Przy czym to dru­gie wca­le nie wy­gląda na mniej oczy­wi­ste od tego pierw­sze­go. Czło­wie­ka mo­żna zde­fi­nio­wać jako zwie­rzę, któ­re ma pro­blem ze sobą. Gdy­by nie mia­ło pro­ble­mu, to nie by­ło­by czło­wie­kiem… Sama w so­bie eks­pan­sja – to na­le­ży pod­kre­ślić – od­po­wia­da dzia­ła­niu na­szych in­stynk­tów. Ale czy ży­cie we­dle in­stynk­tów może fak­tycz­nie za­do­wo­lić na­sze my­śle­nie za sie­bie i świa­do­mo­ść celu (czy­li to, co skła­da się na na­szą zdol­no­ść do kon­cen­tra­cji)?

To za­le­ży… Bez wąt­pie­nia czło­wiek może sku­piać się na eks­pan­sji i czer­pać sa­tys­fak­cję z by­cia sku­tecz­nym. Taką po­sta­wę – w jej być może naj­bar­dziej szla­chet­nym wy­da­niu – znaj­du­je­my u ko­rze­ni no­wo­cze­snej na­uki. Na­uka ta wy­twa­rza tech­no­lo­gię, któ­ra z ko­lei po­zwa­la nam eks­pan­do­wać – bar­dziej, niż mogą to ro­bić inne ga­tun­ki i bar­dziej od tego, na co mo­gli so­bie po­zwo­lić nasi przod­ko­wie: si­ęga­my co­raz da­lej, ko­mu­ni­ku­je­my się co­raz szyb­ciej, ży­je­my co­raz dłu­żej itd. Dzi­ęki na­uce i tech­no­lo­gii na­sze zmy­sły, or­ga­ny, człon­ki ule­ga­ją ci­ągłe­mu do­sko­na­le­niu. Ża­den lam­part nie prze­go­ni zwy­kłe­go auta, nie prze­wy­ższy swo­im okiem mocy zwy­kłej la­tar­ki i nie będzie ni­g­dy tak na­je­dzo­ny, jak zwy­kły czło­wiek po wi­zy­cie w food co­ur­cie.

Wzi­ąw­szy to pod uwa­gę, mo­że­my my­śleć o so­bie jako o zwy­ci­ęz­cach na polu eks­pan­sji (przy­naj­mniej do mo­men­tu, do­pó­ki nie znaj­dzie­my się nadzy w le­sie). Otóż te zwy­ci­ęstwa oka­za­ły się mo­żli­we na grun­cie za­ło­żeń zwa­nych „na­tu­ra­li­stycz­ny­mi”. Na­tu­ra­lizm1 jest pew­nym spo­so­bem przed­sta­wie­nia świa­ta, we­dług któ­re­go czło­wiek dąży do jed­no­ści z na­tu­rą i szu­ka w tej jed­no­ści spe­łnie­nia. Nie ma przy tym istot­ne­go na­pi­ęcia mi­ędzy ową jed­no­ścią i bez­względ­nym wy­ko­rzy­sty­wa­niem do­stęp­nych za­so­bów. Pod­bój przy­ro­dy nie ozna­cza prze­cież, że prze­sta­je­my być pod­da­ni jej pra­wom, a wręcz prze­ciw­nie – że sta­je­my się pry­mu­sa­mi w ich sto­so­wa­niu.

Wszyst­ko ma swo­ją cenę. W przy­pad­ku cy­wi­li­za­cji na­uko­wo-tech­nicz­nej – czy­li na­szej no­wo­cze­snej cy­wi­li­za­cji – kosz­ty zda­ją się obej­mo­wać stop­nio­we nisz­cze­nie pla­ne­ty, na któ­rej ży­je­my. Je­ste­śmy tak eks­pan­syw­ni, że za­czy­na bra­ko­wać dla nas miej­sca; ko­pie­my, szar­pie­my, roz­py­cha­my się; po­ko­nu­jąc prze­szko­dy na dro­dze wła­sne­go roz­wo­ju, sie­je­my wko­ło za­gro­że­nia, któ­rych ska­li i kon­se­kwen­cji nie umie­my wła­ści­wie oce­nić. To nie­ma­ło. Nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że naj­po­wa­żniej­szy dy­le­mat obej­mu­je nas sa­mych – jako lu­dzi.

Sto lat temu ame­ry­ka­ński uczo­ny, Irving Bab­bitt, pi­sał o po­stępie, że jest on osi­ąga­ny po­przez nie­mal ty­ra­ńskie sku­pie­nie na fak­tach pra­wa na­tu­ral­ne­go. Zdol­no­ść czło­wie­ka do kon­cen­tra­cji jest ogra­ni­czo­na, to­też cenę, jaką przy­szło mu pła­cić za po­stęp ma­te­rial­ny, sta­no­wi wzra­sta­jąca nie­dba­ło­ść wo­bec fak­tów w ca­łko­wi­cie od­mien­nym po­rząd­ku, mia­no­wi­cie – fak­tów pra­wa ludz­kie­go2. W tym ujęciu „fak­ty pra­wa na­tu­ral­ne­go” do­ty­czą pa­no­wa­nia nad przy­ro­dą, a „fak­ty pra­wa ludz­kie­go” – pa­no­wa­nia czło­wie­ka nad sobą. Zda­niem Bab­bit­ta ludz­ko­ść od daw­na wpa­dła w pu­łap­kę po­wo­dze­nia na­uki i tech­no­lo­gii. Eks­pan­du­jąc, za­gu­bi­li­śmy rów­no­wa­gę i po­czu­cie mia­ry w by­ciu czło­wie­kiem; za­gu­bi­li­śmy na­szą – we wła­ści­wym sen­sie tego sło­wa – cy­wi­li­za­cję. Im bar­dziej zaj­mu­je­my się pod­bo­jem przy­ro­dy, tym mniej po­tra­fi­my zaj­mo­wać się sobą: po­zna­wać swo­je wnętrze i kszta­łto­wać cha­rak­ter. W re­zul­ta­cie za­czy­na­my po­le­gać na roz­bu­dzo­nych in­stynk­tach. Te zaś, nie­pod­da­ne kon­tro­li, prędzej czy pó­źniej każą nam się wza­jem­nie po­że­rać.

Czy ta po­nu­ra dia­gno­za oka­że się słusz­na, zo­ba­czy­my. Na pew­no skła­nia ona do przy­po­mnie­nia, że w ży­ciu czło­wie­ka – po­je­dyn­czych lu­dzi i ca­łych zbio­ro­wo­ści – za­wsze jest coś za coś. Wy­ni­ka to wła­śnie z tego, że je­ste­śmy ogra­ni­cze­ni, gdy idzie o na­szą zdol­no­ść do kon­cen­tra­cji. Znaj­du­je­my się jak gdy­by w sy­tu­acji oso­by nie­wi­do­mej, któ­ra nie może „oglądać” na­raz wszyst­kie­go, a je­dy­nie to, co zdo­ła do­tknąć ręką i po­czuć; ska­za­ni na nie­ule­czal­ną przy­pa­dło­ść umy­słu, któ­ra – w prze­ci­wie­ństwie do fi­zycz­nej śle­po­ty – ni­ko­go nie oszczędza. Jed­na­kże mało kto za­sta­na­wia się nad tym – szcze­gól­nie dziś – w kon­te­kście na­uki i tech­no­lo­gii. Wi­ęk­szo­ść z nas po pro­stu kon­su­mu­je „nowe roz­wi­ąza­nia” i „udo­sko­na­lo­ne środ­ki”. Nie­kie­dy obu­rza­my się, gdy do­cie­ra do nas, że ten i ów przed­miot kon­sump­cji zo­stał wy­pro­du­ko­wa­ny ręka­mi, daj­my na to, spo­nie­wie­ra­nych azja­tyc­kich dzie­cia­ków. O wie­le mniej emo­cji bu­dzi po­świ­ęce­nie uczo­nych, bez któ­rych żad­na taka pro­duk­cja nie by­ła­by mo­żli­wa.

Lu­dzie z po­cząt­ku po­przed­nie­go stu­le­cia – cza­sów wiel­kie­go try­um­fu wy­na­laz­czo­ści i na­dziei po­kła­da­nych w po­stępie – czu­li to le­piej. Wy­bit­ny przed­sta­wi­ciel szko­ły prag­ma­ty­zmu, Wil­liam Ja­mes, pi­sał w ten spo­sób: kto uda się do wspa­nia­łe­go gma­chu nauk przy­rod­ni­czych i zo­ba­czy, jak zo­stał wznie­sio­ny; ile ty­si­ęcy bez­in­te­re­sow­nych, mo­ral­nych ży­wo­tów ludz­kich leży po­grze­ba­nych w sa­mych jego fun­da­men­tach; ile cier­pli­wo­ści i po­świ­ęce­nia, ile tłu­mie­nia upodo­bań, ile ule­gło­ści wo­bec nie­ubła­ga­nych praw na­stęp­stwa fak­tów ze­wnętrz­nych zo­sta­ło w jego ce­głach i za­pra­wie mu­rar­skiej; jak ab­so­lut­nie bez­oso­bo­wo stoi w swo­im ogrom­nym ma­je­sta­cie – ja­kże wów­czas bez­ro­zum­ny i ża­ło­sny wy­da­je się byle ma­lucz­ki sen­ty­men­ta­li­sta, któ­ry przy­cho­dzi wy­pusz­czać do­wol­ne kó­łecz­ka z dymu i ro­ści so­bie pre­ten­sje do roz­strzy­gni­ęć we­dle swo­ich pry­wat­nych uro­jeń! Czy mo­żna się dzi­wić, żelu­dzie wy­cho­wa­ni w bez­względ­nej, męskiej szko­le na­uki mają ocho­tę wy­mio­to­wać ta­kim su­biek­ty­wi­zmem?3

Do­sad­ny język Ja­me­sa może nie­co ra­zić nie­przy­wy­kłych do ta­kie­go sta­wia­nia spra­wy. Wsze­la­ko war­to uchwy­cić sed­no pro­ble­mu: nie­by­wa­ły wy­si­łek in­te­lek­tu­al­ny, dzi­ęki któ­re­mu mo­gła na­stępo­wać za­sad­ni­cza zmia­na wa­run­ków eg­zy­sten­cji i per­spek­tyw roz­wo­ju ludz­ko­ści, był oku­pio­ny ży­ciem lu­dzi naj­in­te­li­gent­niej­szych i naj­bar­dziej zdol­nych do kon­cen­tra­cji. Wszy­scy ci lu­dzie zo­sta­li za­go­spo­da­ro­wa­ni w ra­mach przed­si­ęw­zi­ęcia, któ­re­go ko­ńco­wych efek­tów nie mo­gli po­znać. Wszyst­kim, krót­ko mó­wi­ąc, ka­za­no żyć dla przy­szło­ści. Za­miast sku­piać się na in­dy­wi­du­al­nym szczęściu bądź po­szu­ki­wa­niu praw­dy „tu i te­raz”, dla sie­bie, mie­li sku­piać się na tym, co na­zwa­li­śmy wcze­śniej sku­tecz­no­ścią w eks­pan­do­wa­niu – tyle że była to sku­tecz­no­ść ob­li­czo­na na po­ko­le­nia czy wręcz epo­ki. Ich na­uka mia­ła swój etos, swo­ją mo­ral­no­ść. Pó­źniej na­si­la­jące się ten­den­cje w kie­run­ku spe­cja­li­za­cji ba­dań i ko­mer­cja­li­za­cji do­ko­nań w du­żej mie­rze za­ta­rły to na­sta­wie­nie. Nie­mniej wy­star­czy po­słu­chać prze­mó­wie­nia pre­zy­den­ta J.F. Ken­ne­dy’ego, wy­gło­szo­ne­go na sta­dio­nie Rice w Ho­uston w 1962 roku (tzw. Moon Spe­ech) – co w cza­sach In­ter­ne­tu nie jest trud­ne – aby po­now­nie od­kryć ma­je­stat wia­ry w na­ukę; wia­ry wy­ma­ga­jącej cza­sem naj­wy­ższych po­świ­ęceń, a na co dzień po­wi­ąza­nej ze zno­jem, z wy­rze­cze­niem i ci­ągłym sku­pie­niem w gro­nie idących na­przód. Brzmi to oso­bli­wie? Nic dziw­ne­go, sko­ro tego ro­dza­ju prze­kaz od daw­na ska­zu­je się na iro­nicz­ną de­kon­struk­cję i roz­wod­nie­nie.

Je­ste­śmy za­tem z jed­nej stro­ny przy­zwy­cza­je­ni do my­śle­nia o na­szej cy­wi­li­za­cji jako cy­wi­li­za­cji na­uko­wo-tech­nicz­nej, z dru­giej zaś – od­zwy­cza­je­ni od roz­pa­try­wa­nia ludz­kich kosz­tów na­uki i tech­no­lo­gii. Nie­ste­ty ma to wie­le wspól­ne­go z pozą pi­ęk­no­du­cha – owe­go go­ścia „wy­pusz­cza­jące­go do­wol­ne kó­łecz­ka z dymu”, któ­ry nie chce wi­dzieć, na czym stoi. Sko­ja­rze­nie cy­wi­li­za­cji z po­stępem ma­te­rial­nym, dzi­ęki któ­re­mu żyje nam się co­raz le­piej (albo przy­naj­mniej tak to wy­gląda), oka­zu­je się w naj­lep­szym ra­zie nie­pe­łne, a w rze­czy­wi­sto­ści ra­czej ba­ła­mut­ne. Wsza­kże bio­rąc pod uwa­gę ory­gi­nal­ne zna­cze­nie sło­wa „cy­wi­li­za­cja”, po­win­ni­śmy jed­no­cze­śnie ro­zu­mieć, prze­ciw­ko cze­mu zwra­ca się to sło­wo.

Otóż za­prze­cze­niem „cy­wi­li­za­cji” nie jest brak do­stępu do tej czy in­nej ka­te­go­rii dóbr: na­rzędzi czy za­so­bów. Za­prze­cze­niem cy­wi­li­za­cji jest stan bar­ba­rzy­ństwa. Z ko­lei bar­ba­rzy­ńcą mo­żna być do­sko­na­le uzbro­jo­nym. Do­wo­dów na to mamy za dużo. Nie trze­ba si­lić wy­obra­źni, żeby przy­wo­łać po­stać ty­ra­na, któ­ry ab­so­lut­nie nie pa­nu­je nad sobą (po­wo­du­ją nim krwio­żer­cze in­stynk­ty), po­sia­da za to ab­so­lut­ną wła­dzę nad oto­cze­niem, ma­jąc do dys­po­zy­cji środ­ki słu­żące nie­po­ha­mo­wa­nej eks­pan­sji. Wy­star­czy przy­po­mnieć so­bie naj­bar­dziej zna­ne lek­cje hi­sto­rii. Sta­lin i Hi­tler nie tyl­ko po­słu­gi­wa­li się tech­no­lo­gią. Oni do­słow­nie dzia­ła­li w imię na­uki – czy to „na­uko­wej” wie­dzy na te­mat obiek­tyw­nych praw hi­sto­rii, czy to teo­rii „wy­ja­śnia­jącej” dąże­nie do czy­sto­ści ra­so­wej. Ktoś po­wie – co to była za na­uka… Zga­dza się. Tyle że my ni­g­dy nie mo­że­my być pew­ni, co z na­szych usta­leń i po­glądów wy­trzy­ma pró­bę cza­su. Kra­je pod rząda­mi wspo­mnia­nych dyk­ta­to­rów prze­ży­wa­ły roz­wój pod względem ma­te­rial­nym, eko­no­micz­nym, tech­no­lo­gicz­nym – tego nie da się uczci­wie za­kwe­stio­no­wać. Tym, cze­go bra­ku­je na­zi­stom lub bol­sze­wi­kom, aby na­zwać ich lu­dźmi cy­wi­li­zo­wa­ny­mi, nie są kom­pe­ten­cje w ra­dze­niu so­bie z pra­wa­mi przy­ro­dy. To ra­czej ca­łko­wi­ty brak kom­pe­ten­cji, któ­re na­le­ża­ło­by okre­ślić jako praw­no-mo­ral­ne. Inny ro­dzaj kon­cen­tra­cji. Inny po­wód. Inny cel.

Jest jesz­cze je­den aspekt za­gad­nie­nia cy­wi­li­za­cji, któ­ry mu­si­my tu­taj uwzględ­nić. Mia­no­wi­cie: czy cy­wi­li­za­cja jest jed­na, czy też jest ich wie­le? Z chęcią pod­kre­śla­my „na­szo­ść” tego, co uwa­ża­my za cy­wi­li­za­cję. To­też wy­da­je się, że „nor­mal­nie” będzie­my my­śleć o tym w licz­bie mno­giej. Czy­li że jest coś na­sze­go, a są też inne „na­szo­ści”. Acz­kol­wiek, kie­dy chce­my pod­kre­ślić rolę na­uki i tech­no­lo­gii, mo­że­my we­jść na po­ziom ludz­ko­ści. W tym wy­pad­ku mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z cy­wi­li­za­cją ludz­ką albo ziem­ską. Jej od­po­wied­ni­kiem by­ły­by cy­wi­li­za­cje po­za­ziem­skie (gdy­by ist­nia­ły). O ile więc przyj­mu­je­my wi­zję za­miesz­ka­łe­go Wszech­świa­ta, z po­ten­cjal­ną wie­lo­ścią „ras” zdol­nych do eks­pan­do­wa­nia na swo­ich pla­ne­tach i ewen­tu­al­nie w prze­strze­ni ko­smicz­nej, o tyle „lo­kal­ne” po­dzia­ły na cy­wi­li­za­cje (np. eu­ro­pej­ską, chi­ńską, mu­zu­łma­ńską) tra­cą zna­cze­nie. Jed­nak skądi­nąd wia­do­mo, że no­wo­cze­sna na­uka i tech­no­lo­gia wy­wo­dzą się, tak w za­sa­dzie, z Eu­ro­py (i eu­ro­pej­skich ko­lo­nii w Ame­ry­ce). Mo­żna za­tem do­jść do wnio­sku, że cy­wi­li­za­cja, do któ­rej chce­my się od­no­sić, jest jak­by po­dwój­nie „na­sza”: eu­ro­pej­ska (bądź, jak kto woli, za­chod­nia) oraz ziem­ska, rów­nież ukszta­łto­wa­na przez nas. Zresz­tą nie cho­dzi tyl­ko o na­ukę. No­wo­cze­sne pa­ństwo na­ro­do­we, kul­tu­ra ma­so­wa… Wszyst­ko to świat za­wdzi­ęcza lu­dziom Za­cho­du. Inne cy­wi­li­za­cje (na Zie­mi) prze­gra­ły, choć ich nie­do­bit­ki czy też mu­ta­cje mogą wci­ąż wy­wo­ły­wać za­mie­sza­nie.

Czy jest to do­bry trop? Nie­ko­niecz­nie. Na­sze my­śle­nie bywa na­zbyt prze­si­ąk­ni­ęte hi­sto­rio­zo­fią, czy­li ta­kim przed­sta­wie­niem lo­sów ludz­ko­ści, któ­re rze­ko­mo po­słu­gu­je się klu­czem do ro­zu­mie­nia dzie­jów. Otóż kar­mie­ni ob­ra­za­mi roz­kwi­tu i upad­ku prze­szłych two­rów po­li­tycz­nych (od Egip­tu fa­ra­onów i rzym­skiej re­pu­bli­ki po­przez, daj­my na to, feu­dal­ne za­ścian­ki po im­pe­ria ko­lo­nial­ne i Kraj Rad), szu­ka­my ja­kie­jś po­rząd­ku­jącej „nar­ra­cji”. Tedy roz­ma­ici po­czyt­ni au­to­rzy opo­wia­da­ją nam o „zde­rze­niach cy­wi­li­za­cji” i w ogó­le o „ró­żnych cy­wi­li­za­cjach”, któ­rych wza­jem­ne (pro­ble­ma­tycz­ne) kon­tak­ty wy­zna­cza­ją osie wiel­kich pro­ce­sów. Mamy więc: glo­bal­ne puz­zle, glo­bal­ne pole gry i… glo­bal­nych eks­per­tów od ludz­ko­ści.

Lecz czy nie by­ło­by bar­dziej prze­ko­nu­jące my­śle­nie w ka­te­go­riach jed­nej cy­wi­li­za­cji? Jako – ży­cia na spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny? Wów­czas nie tyle mie­li­by­śmy ró­żne cy­wi­li­za­cje, ile ró­żne przy­pad­ki zma­gań po­mi­ędzy cy­wi­li­za­cją i bar­ba­rzy­ństwem. Praw­dzi­wy kon­flikt by­łby za­wsze kon­flik­tem we­wnątrz da­ne­go spo­łe­cze­ństwa, wal­ką lu­dzi mniej i bar­dziej skon­cen­tro­wa­nych; a w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku – wal­ką ka­żde­go po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka… z sa­mym sobą (jako zwie­rzęciem), z wła­sny­mi in­stynk­ta­mi. Być może więc w hi­sto­rii li­czą się nie tyle woj­ny cy­wi­li­za­cji, ile – woj­na o cy­wi­li­za­cję?

Jed­no jest pew­ne – wąt­pli­wo­ści na te­mat cy­wi­li­za­cji nie­uchron­nie zmie­rza­ją do py­tań na te­mat zdol­no­ści do kon­cen­tra­cji. Czy nie jest tak, że owa zdol­no­ść czy­ni nas lu­dźmi – po pro­stu? I że na­sze czło­wie­cze­ństwo za­le­ży od tego, w jaki spo­sób po­tra­fi­my z niej ko­rzy­stać? Od tego, ści­ślej bio­rąc, czy umie­my roz­wi­jać tę na­szą zdol­no­ść, za­cho­wu­jąc jed­no­cze­śnie świa­do­mo­ść swo­ich ogra­ni­czeń? Świa­do­mo­ść tego, że nie mamy dość cza­su i ener­gii, by zaj­mo­wać się wszyst­kim? Że w zwi­ąz­ku z tym – jako lu­dzie – nie mo­że­my sku­piać się wy­łącz­nie na sku­tecz­no­ści w eks­pan­do­wa­niu, wy­ko­rzy­sty­wa­niu za­so­bów czy po­stępie ma­te­rial­nym? Że, pa­trząc z in­nej stro­ny, nie je­ste­śmy w sta­nie prze­móc ani za­stąpić na­szych na­tu­ral­nych in­stynk­tów, nie mo­gąc im ta­kże w pe­łni za­ufać i żyć „po pro­stu”, jak zwie­rzęta?

Cóż, do­brze by­ło­by co nie­co upo­rząd­ko­wać to za­gad­nie­nie, tak by nie sko­ńczyć z sa­my­mi zna­ka­mi za­py­ta­nia… i uspra­wie­dli­wić ko­lej­ne ese­je. Na­sza pro­po­zy­cja jest taka: ustaw­my po­jęcie „kon­cen­tra­cji” w opo­zy­cji do trzech in­nych po­jęć. Otrzy­ma­my w ten spo­sób trzy pary prze­ciw­sta­wień. Za­sta­na­wia­jąc się nad nimi za­ry­su­je­my, od­po­wied­nio, trzy po­zio­my ro­zu­mie­nia na­szej sy­tu­acji „tu i te­raz”: me­ta­fi­zycz­ny, po­li­tycz­ny i eg­zy­sten­cjal­ny. Jest to więc w za­my­śle dro­ga od ogól­no­ści do kon­kre­tu.

Prze­ciw­sta­wie­nie pierw­sze: kon­cen­tra­cja a eks­pansja. Przed nami po­ziom naj­bar­dziej ogól­ny i naj­trud­niej­szy. Spo­ty­ka­my tu ogrom­ne wy­zwa­nie in­te­lek­tu­al­ne, ja­kie wy­zna­cza wspo­mnia­ny wcze­śniej na­tu­ra­lizm (któ­ry wi­dzi w nas zja­wi­sko przy­rod­ni­cze – i tyle). Ry­su­je się taka oto al­ter­na­ty­wa: albo je­ste­śmy od po­cząt­ku do ko­ńca zde­fi­nio­wa­ni przez eks­pan­sję, tak że owa eks­pan­sja (czy­li ro­śni­ęcie, „roz­le­wa­nie się”, od­da­la­nie się od środ­ka czy też punk­tu po­cząt­ko­we­go) wszyst­ko tłu­ma­czy, albo jest w czło­wie­ku coś, co za­pew­ne wi­ąże się z jego zdol­no­ścią do kon­cen­tra­cji i nie słu­ży wzmoc­nie­niu eks­pan­sji; pro­wa­dzi za to – je­śli mamy być kon­se­kwent­ni – do za­ne­go­wa­nia (we­wnątrz umy­słu) praw tego świa­ta.

Czy, ina­czej mó­wi­ąc, ist­nie­je pra­wo „nie z tego świa­ta”, któ­re­mu pod­le­ga­my jako lu­dzie? Tra­dy­cyj­ne re­li­gie od­po­wie­dzą na to twier­dząco. Dla nich – obok po­wo­du­jących nami in­stynk­tów na­tu­ral­nych (żeby jeść, od­po­czy­wać itd.) – ist­nie­je coś w ro­dza­ju in­stynk­tu re­li­gij­ne­go, któ­ry kie­ru­je nas w stro­nę rze­czy­wi­sto­ści nad­przy­ro­dzo­nej (tj. rze­czy­wi­sto­ści nad przy­ro­dą). Dzi­ęki dzia­ła­niu tego in­stynk­tu (bądź im­pul­su, pra­gnie­nia), po­zna­jąc re­al­nie obec­ne za­świa­ty, mo­że­my z ze­wnątrz czer­pać mia­rę dla na­sze­go po­stępo­wa­nia w tym świe­cie. A w ta­kim ra­zie, za­miast kon­cen­tro­wać się tyl­ko na tym, na czym kon­cen­tru­je się ka­żde zwie­rzę (czy­li na pra­wach przy­ro­dy), kon­cen­tru­je­my się na zna­jo­mo­ści pra­wa, któ­re do­ty­czy nas, lu­dzi, choć nie zo­sta­ło przez nas wy­my­ślo­ne (po­dob­nie jak pra­wa przy­ro­dy). Ży­jąc do­brze, we­dług tego pra­wa, mamy szan­sę na zba­wie­nie – przez co mo­żna ro­zu­mieć wiecz­ne szczęście w za­świa­tach, ale też – póki co – ziem­ską sa­tys­fak­cję z by­cia w pe­łni czło­wie­kiem.

Nie­ste­ty to, że cze­goś chce­my, nie zna­czy, że to coś „ja­koś” jest. Zba­wie­nie jako przed­miot uczuć wy­da­je się po­dob­ne do ży­cze­nia, aby ni­g­dy się nie ze­sta­rzeć i nie umrzeć. Jego na­tu­ra­li­stycz­na ana­li­za pro­wa­dzi za­zwy­czaj do odar­cia ze złu­dzeń. W ogó­le czło­wiek uczo­ny, sku­pia­jący się na pra­wach przy­ro­dy, nie po­wi­nien mieć trud­no­ści z usta­le­niem, że to, co dzie­je się na­oko­ło, ma za­wsze swo­je przy­czy­ny na­tu­ral­ne; że ró­żno­ra­kie rze­ko­me de­mon­stra­cje sił nad­przy­ro­dzo­nych, cuda i „do­wo­dy” na­tchnie­nia pod­da­ją się wy­ja­śnie­niu bez po­mo­cy za­świa­tów. Te usta­le­nia i wy­ja­śnie­nia – za­znacz­my – nie są ni­g­dy ab­so­lut­nie pew­ne czy osta­tecz­ne. Nie zmie­nia to jed­nak fak­tu, że kie­dy psu­je nam się ob­raz na ekra­nie lap­to­pa, prędzej stoi za tym ja­kaś wada fa­brycz­na ani­że­li zma­rła cio­cia szu­ka­jąca z nami kon­tak­tu.

Sy­tu­acja zmie­nia się wraz z uzna­niem nie­wspó­łmier­no­ści praw przy­ro­dy i pra­wa „ludz­kie­go” – bądź: re­guł eks­pan­sji i re­guł kon­cen­tra­cji. Od­po­wia­da to na­szej wcze­śniej­szej su­ge­stii: żeby żyć, mu­si­my eks­pan­do­wać; lecz żeby żyć jako lu­dzie (cy­wi­li­zo­wa­ni) – by na­sze ży­cie było do­bre – mu­si­my kon­cen­tro­wać się (na so­bie). Na­tu­ra­lizm nie zo­sta­je prze­to od­rzu­co­ny – i nie ucie­ka­my przed nim. Uzna­je­my wszak my­śle­nie na­tu­ra­li­stycz­ne za nie­do­sko­na­łe i nie­pe­łne, gdyż nie­od­da­jące ca­ło­ści, albo wręcz isto­ty, na­sze­go czło­wie­cze­ństwa.

Taki po­gląd mo­żna na­zwać „hu­ma­ni­zmem”. Nie idzie tu­taj, broń Boże, o ja­kąś sztyw­ną dok­try­nę, kon­ku­ren­cyj­ną wo­bec do­gma­tów lub oby­cza­jów tra­dy­cyj­nej re­li­gii. Cel po­zo­sta­je jed­na­kże bar­dzo am­bit­ny: do­ko­nać od­no­wy sta­ro­żyt­nej sztu­ki by­cia czło­wie­kiem i uka­zać na nowo war­to­ść cy­wi­li­za­cji. Tak przy­naj­mniej okre­śli­li ów cel naj­wy­bit­niej­si ucze­ni-hu­ma­ni­ści po­przed­nie­go stu­le­cia: wspo­mnia­ny już Irving Bab­bitt oraz Paul El­mer More. Ich pod­sta­wo­we na­ucza­nie ob­ra­ca się wo­kół tezy, że aby żyć do­brze i do­świad­czać szczęścia, po­trze­bu­je­my „środ­ka etycz­ne­go”; nie za­stąpią go ani po­ży­tecz­ne osi­ągni­ęcia w sfe­rze na­uko­wo-tech­nicz­nej, ani „po­zy­tyw­ne emo­cje” zro­dzo­ne z in­stynk­tów. Zda­niem Bab­bit­ta do­bro po­win­no być uj­mo­wa­ne nie – jak my to czy­ni­my – w ka­te­go­riach eks­pan­sji, lecz w ka­te­go­riach kon­cen­tra­cji4. „My” ozna­cza w tym wy­pad­ku lu­dzi no­wo­cze­snych, przy­zwy­cza­jo­nych do po­żyt­ków pły­nących z eks­pan­sji i ge­ne­ral­nie nie­przy­zwy­cza­jo­nych do kon­cen­tra­cji – tzn. do kry­tycz­ne­go ba­da­nia swo­ich my­śli, ćwi­cze­nia cha­rak­te­ru i na­rzu­ca­nia mia­ry wła­snym in­stynk­tom.

Hu­ma­ni­stom – god­nym tego mia­na – na pew­no nie cho­dzi­ło o to, iż ja­kie­kol­wiek wy­zna­wa­ne przez nas war­to­ści mogą sta­no­wić „śro­dek”, wo­kół któ­re­go kon­cen­tru­je się na­sze ży­cie we­wnętrz­ne. Gdy­by tak było, to Sta­lin, Hi­tler i inni zbrod­nia­rze czy sza­le­ńcy, prze­ko­na­ni o ab­so­lut­nej su­pre­ma­cji swo­ich idei, mo­gli­by ucho­dzić za przy­kła­dy owoc­ne­go sku­pie­nia się na so­bie i uda­ne­go ży­wo­ta. Hu­ma­ni­stycz­ne wzor­ce obej­mu­ją ra­czej po­sta­ci ko­ja­rzo­ne z ży­ciem re­li­gij­nym i fi­lo­zo­ficz­nym – za­zwy­czaj z od­le­głej prze­szło­ści – któ­re łączy od­mo­wa my­śle­nia czy­sto na­tu­ra­li­stycz­ne­go. Czło­wiek, nie uda­jąc boga ni anio­ła, po­wi­nien jed­no­cze­śnie żyć „tu i te­raz” i po­nad tym wszyst­kim, do­ko­nu­jąc ob­ser­wa­cji z wy­so­ka – głów­nie ob­ser­wa­cji wła­sne­go wnętrza. Czło­wiek, in­ny­mi sło­wy, musi wy­kszta­łcić i za­cho­wać „czuj­no­ść” po­znaw­czą wo­bec sa­me­go sie­bie; wo­bec tego, co mną po­wo­du­je, co w da­nym miej­scu i cza­sie wy­da­je się być mną.

Opi­sy­wa­ne przez hu­ma­ni­stów sa­mo­po­zna­nie i sa­mo­opa­no­wa­nie – jed­no i dru­gie mo­żna śmia­ło umie­ścić pod szyl­dem „kon­cen­tra­cji” – mają oczy­wi­ście wie­le wspól­ne­go z prak­ty­ką sta­ro­żyt­nych fi­lo­zo­fów. Mó­wi­my o „prak­ty­ce”, gdyż mniej in­te­re­su­ją nas – w punk­cie wy­jścia – przy­pi­sy­wa­ne im pro­po­zy­cje roz­strzy­gni­ęć teo­re­tycz­nych (że np. ma­te­ria jest wiecz­na, świat ma du­szę, tyl­ko idee ist­nie­ją na­praw­dę), a bar­dziej – ich ży­cio­wa po­sta­wa, czy też „dro­ga”, jaką świa­do­mie wy­bie­ra­li dla sie­bie. Za­uwa­żmy, że samo po­jęcie „fi­lo­zo­fii” tłu­ma­czy się jako „umi­ło­wa­nie mądro­ści”. Nie kie­ru­je ono na­szej uwa­gi w stro­nę ja­kie­goś kon­kret­ne­go ze­spo­łu twier­dzeń czy sys­te­mu my­ślo­we­go, lecz – po pro­stu – dąże­nia do tego, by być mądrym.

Ale czy nie mamy wspó­łcze­śnie du­że­go pro­ble­mu z mądro­ścią? Sło­wo to, przy­naj­mniej w na­szym języ­ku, zda­je się go­ścić… nie­często. I jak­by… nie robi już wra­że­nia. Jak­by nie war­to było być mądrym. Jak­by nie pa­so­wa­ło do przy­zwy­cza­jeń spo­łe­cze­ństwa, któ­re – cie­sząc się z ogól­ne­go roz­my­dle­nia po­jęć – woli re­zer­wo­wać swój en­tu­zjazm dla na­giej sku­tecz­no­ści w eks­pan­do­wa­niu. „Mi­ło­wać” (czy cho­ćby „ko­chać”) mądro­ść – brzmi to dzi­wacz­nie i pre­ten­sjo­nal­nie, coś jak „zdo­by­wa­nie gwiazd” albo „po­szu­ki­wa­nie źró­dła ży­cia”. Nie­ko­niecz­nie też zna­ni nam pro­fe­sjo­nal­ni, aka­de­mic­cy fi­lo­zo­fo­wie miesz­czą się w tej sta­ro­żyt­nej de­fi­ni­cji. Wie­lu z nich wy­gląda na mało za­in­te­re­so­wa­nych mądro­ścią.

Zo­staw­my, póki co, na boku te chwi­lo­we ten­den­cje. Praw­dzi­wa za­gad­ka do­ty­czy cze­goś in­ne­go. Mia­no­wi­cie: jak to się sta­ło, że fi­lo­zo­fia – nie­gdyś za­jęcie naj­lep­szych umy­słów – mu­sia­ła ustąpić miej­sca no­wo­cze­snej na­uce? Wie­my prze­cież, że istot­ne ce­chy cy­wi­li­za­cji na­uko­wo-tech­nicz­nej roz­wi­nęły się rap­tem w ci­ągu ostat­nich czte­rech–pi­ęciu stu­le­ci (ze szcze­gól­nym wska­za­niem na epo­kę „re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej” i do­ko­na­nia wie­ku xix). Dla­cze­go nie wcze­śniej? I dla­cze­go ni­g­dzie in­dziej, jak tyl­ko na Za­cho­dzie?

Bez wąt­pie­nia zdol­no­ść do kon­cen­tra­cji mo­żna przy­pi­sać wszyst­kim lu­dziom. Eu­ro­pej­czy­cy nie są w tym lep­si od Azja­tów czy ko­go­kol­wiek. Cha­rak­te­ry­stycz­ne dla spo­łe­cze­ństw za­chod­nich jest na­to­miast świa­do­me po­świ­ęce­nie tej zdol­no­ści w imię pod­bo­ju przy­ro­dy, czy­li eks­pan­sji za po­mo­cą tech­no­lo­gii. Zmia­na ta za­szła w kon­kret­nych oko­licz­no­ściach hi­sto­rycz­nych, na grun­cie przy­go­to­wa­nym przez my­śle­nie re­li­gij­ne (któ­re, w pew­nych swych prze­ja­wach, roz­bu­dza­ło na­dzie­je na za­sad­ni­czą po­pra­wę kon­dy­cji ludz­kiej, a na­wet od­two­rze­nie na zie­mi raju bo­skie­go). Co cie­ka­we, od­zwier­cie­dla tę zmia­nę samo po­jęcie „na­uki” – scien­tia. Pier­wot­nie ozna­cza­ło ono cno­tę, tj. osi­ągal­ny pu­łap do­sko­na­ło­ści po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka, efekt jego kon­cen­tra­cji. By­ła­by to za­tem in­dy­wi­du­al­na uczo­no­ść. Dla nas, po wie­kach, na­uka sta­no­wi przed­si­ęw­zi­ęcie ko­lek­tyw­ne, a ucze­ni są jak­by try­bi­ka­mi w ma­chi­nie. Ho­ry­zont kon­cen­tra­cji prze­sta­je po­kry­wać się z ho­ry­zon­tem ży­cia ludz­kie­go.

Zna­ko­mi­ty ba­dacz tego za­gad­nie­nia, Pe­ter Har­ri­son, pi­sze o daw­nej (nie­no­wo­cze­snej) na­uce, że na­cisk w niej kła­dzio­no w mniej­szym stop­niu na wy­twa­rza­nie wie­dzy na­uko­wej, w wi­ęk­szym zaś na pró­bo­wa­nie wie­dzy na­uko­wej, któ­ra już ist­nia­ła (…) było tak, po­nie­waż ro­zu­mia­no „roz­wój” na­uki jako coś za­cho­dzące­go we­wnątrz umy­słu po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka. Obec­nie, rzecz ja­sna, co­kol­wiek prze­trwa­ło w umy­śle no­wo­cze­sne­go na­ukow­ca z po­zo­sta­ło­ści na­uko­we­go ha­bi­tus (czy­li owej uczo­no­ści, cno­ty), zwra­ca się w kie­run­ku wy­twa­rza­nia no­wej wie­dzy na­uko­wej. Na tyle, na ile one w ogó­le ist­nie­ją (te po­zo­sta­ło­ści) – a ge­ne­ral­nie prze­rzu­co­no je na ze­wnątrz, do pro­ce­du­ry eks­pe­ry­men­tu– sta­no­wią śro­dek, nie zaś cel. Uj­mu­jąc to z odro­bi­ną prze­ja­skra­wie­nia, wie­dza na­uko­wa w śre­dnio­wie­czu sta­no­wi­ła in­stru­ment wsz­cze­pia­jący uczo­ne na­wy­ki do umy­słu; te­raz zaś wy­kszta­łca się w umy­śle uczo­ne na­wy­ki jako przede wszyst­kim in­stru­ment do wy­twa­rza­nia wie­dzy na­uko­wej5.

Klu­czem oka­zu­je się więc in­stru­men­ta­li­za­cja bądź uprzed­mio­to­wie­nie uczo­no­ści. Zresz­tą uczo­no­ść dzie­li pod tym względem los in­nych cnót (ta­kich jak męstwo czy roz­trop­no­ść), któ­re w no­wo­cze­snym spo­łe­cze­ństwie funk­cjo­nu­ją jako na­rzędzia, czy też środ­ki, nie jako cele (męstwo sta­je się, po­wiedz­my, „pe­łnym za­an­ga­żo­wa­niem” w pra­cy, roz­trop­no­ść – spry­tem kon­su­men­ta). Lu­dziom mówi się, że są wa­żni, ale w isto­cie nie są; wa­żny jest ich wkład do ca­łe­go przed­si­ęw­zi­ęcia. Czy je­steś zwy­kłym pra­cow­ni­kiem, czy na­ukow­cem, mniej czy bar­dziej zdol­nym do spo­ży­wa­nia owo­ców kon­cen­tra­cji – ofia­ru­je się two­ją du­szę na ołta­rzu eks­pan­sji. W prak­ty­ce rów­na się to od­da­niu na słu­żbę tym, któ­rzy kon­tro­lu­ją ak­tu­al­nie do­stęp­ne za­so­by (plu­to­kra­tom) i przy­pi­su­ją so­bie wła­dzę tłu­ma­cze­nia ca­ło­ści. Ich „tłu­ma­cze­nie” słu­ży z ko­lei umoc­nie­niu wła­snych eks­pan­syw­nych po­zy­cji. Wy­gląda­ło­by to tak: je­śli chcesz, by bo­ga­ci rządzi­li świa­tem (bo sam je­steś bo­ga­ty), to mu­sisz za wszel­ką cenę na­rzu­cić świa­tu wia­rę w wy­łącz­ną moc pie­ni­ądza. Na tym po­le­ga osta­tecz­ny in­te­res plu­to­kra­ty. W jego ide­al­nym świe­cie nie może być fi­lo­zo­fii i re­li­gii trak­to­wa­nych na se­rio, jako al­ter­na­ty­wa dla ży­cia eks­pan­syw­ne­go. Wszyst­ko, co ro­bi­my, musi przy­dać się – wprost albo nie wprost – do ro­bie­nia pie­ni­ądza. Żad­ne tam świ­ęto­ści, cno­ty i umi­ło­wa­nia mądro­ści.

Wie­lu z nas, wy­cho­wa­nych w ten spo­sób, wie­rzy w to, iż zna­cze­nie mają wy­łącz­nie pra­wa eko­no­micz­ne, będące ko­niec ko­ńców od­bi­ciem praw przy­ro­dy. Pa­ństwo, na­uka, kul­tu­ra – do­bre są o tyle, o ile słu­żą osi­ąga­niu i za­bez­pie­cza­niu wzro­stu go­spo­dar­cze­go. Rze­ko­my re­alizm czy prag­ma­tyzm na­ka­zu­je sku­pie­nie uwa­gi na sfe­rze eko­no­mii. To­wa­rzy­szy temu – w naj­lep­szym ra­zie – po­bła­żli­wy dy­stans wo­bec daw­nych po­glądów na ży­cie (tych pod­trzy­my­wa­nych, le­piej lub go­rzej, w ra­mach tra­dy­cyj­nych re­li­gii i oży­wio­nych, w nie­co in­nym wy­mia­rze, przez hu­ma­ni­stów). W re­zul­ta­cie naj­bar­dziej pa­lące pro­ble­my spo­łecz­ne – kwe­stie de­cy­du­jące o wa­żno­ści ży­cia ludz­kie­go – pod­da­je się oce­nie zu­pe­łnie po­wierz­chow­nej. Tym­cza­sem, jak zgrab­nie po­wia­da Bab­bitt, kie­dy pro­blem eko­no­micz­ny bada się w spo­sób mo­żli­wie grun­tow­ny, zda­je się on zmie­rzać do za­gad­nie­nia po­li­tycz­ne­go, za­gad­nie­nie po­li­tycz­ne do za­gad­nie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go, a samo za­gad­nie­nie fi­lo­zo­ficz­ne oka­że się na ko­ńcu nie­mal nie­ro­ze­rwal­nie sple­cio­ne z za­gad­nie­niem re­li­gij­nym6.

Prze­ciw­sta­wie­nie dru­gie: kon­cen­tra­cja aroz­pro­sze­nie uwagi. Na tym po­zio­mie otwie­ra się prze­strzeń na­szych co­dzien­nych sko­ja­rzeń. Sku­pia­my się na czy­mś, ale coś nam prze­szka­dza; ule­ga­my de­kon­cen­tra­cji; przed­miot się roz­my­wa, umy­sł jak­by słab­nie, dana spra­wa umy­ka, bu­dzi się nie­po­kój. Ten zaś nie­po­kój – uświa­do­mio­ny – może do­ty­czyć mar­no­wa­nia cza­su bądź tra­ce­nia oka­zji, ale rów­nież nie­za­do­wo­le­nia z sie­bie. Uczu­cie zna­ne chy­ba ka­żde­mu, kto za dużo prze­sia­du­je przed ekra­nem te­le­wi­zo­ra czy kom­pu­te­ra.

Pa­trząc na to wsza­kże z bar­dziej ogól­nej per­spek­ty­wy, mu­si­my przy­znać, że je­ste­śmy wszy­scy dzie­ćmi kul­tu­ry ma­so­wej, od­da­ny­mi na pa­stwę nie­praw­do­po­dob­nej ilo­ści im­pul­sów, któ­re prze­szy­wa­ją na­sze zmy­sły. W tych wa­run­kach nie­ła­two sku­pić się na czym­kol­wiek; sku­pić się na so­bie, za­jąć się sobą jako my­ślącą ca­ło­ścią – to już wy­czyn god­ny du­cho­we­go atle­ty. Dość sta­ry, a za­dzi­wia­jąco ak­tu­al­ny opis tego sta­nu rze­czy mo­że­my zna­le­źć u pi­sa­rza no­bli­sty, Sau­la Bel­lo­wa. Praw­da jest taka – stwier­dza on – żeznaj­du­je­my się w sta­nie za­mętu, nie­zno­śne­go roz­pro­sze­nia uwa­gi. Sto­imy obec­nie przed ob­li­czem re­wo­lu­cji in­for­ma­cyj­nej (…) urba­ni­za­cja i tech­ni­ka bez­sprzecz­nie do­mi­nu­ją na na­szej pla­ne­cie. Po­wsta­ło spo­łe­cze­ństwo świa­to­we (…) Me­dia (…) któ­rych obo­wi­ąz­kiem jest in­for­mo­wać nas o tych no­wych oko­licz­no­ściach, nie mają po­jęcia, co się dzie­je. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że– mó­wi­ąc po­tocz­nie – „nie ła­pią, o co bie­ga”. Tech­ni­ka, któ­rą dys­po­nu­ją, na­le­ży do cu­dów świa­ta – dla in­ży­nie­ra jest ucie­le­śnie­niem pi­ęk­na – lecz ob­słu­gu­jące ją umy­sły po­zo­sta­ją da­le­ko w tyle za kom­pu­te­ra­mi i sa­te­li­ta­mi. Pe­wien ka­li­for­nij­ski pro­fe­sor ob­li­czył, żeprze­ci­ęt­ne wy­da­nie „New York Ti­me­sa” z dnia po­wsze­dnie­go za­wie­ra wi­ęcej in­for­ma­cji niż oso­ba wspó­łcze­sna Sha­ke­spe­are’owi gro­ma­dzi­ła ich w ci­ągu ca­łe­go ży­cia. To mo­żli­we, ale po­dej­rze­wam, żewy­kszta­łco­ny elżbie­ta­ńczyk miał w gło­wie mniej­szy mętlik niż my. Wprze­ci­wie­ństwie do na­szej jego wie­dza nie znaj­do­wa­ła się na gra­ni­cy cha­osu (…) w ży­ciu pu­blicz­nym wszy­scy (re­agu­jący na cha­os) po­słu­gu­ją się tymi sa­my­mi for­mu­ła­mi (…) pre­zen­te­rzy spor­to­wi, mu­zy­cy ra­po­wi, uni­wer­sy­tec­ka le­wi­ca, uni­wer­sy­tec­ka pra­wi­ca– wszy­scy po­słu­gu­ją się tym sa­mym języ­kiem, tymi sa­my­mi chwy­ta­mi re­to­rycz­ny­mi (…) rzecz ja­sna per­ma­nent­ny świa­to­wy kry­zys, zwa­ny cha­osem obec­nych cza­sów, nie jest dzie­łem mass me­diów z ich re­wo­lu­cją in­for­ma­cyj­ną. Me­dia są jed­nak od­po­wie­dzial­ne za na­szą pseu­do­wie­dzę na te­mat wy­da­rzeń, za głębię na­szej igno­ran­cji, za we­wnętrz­ny za­męt i roz­pro­sze­nie na­sze­go poj­mo­wa­nia świa­ta, za na­sze nie­zdro­we pod­nie­ce­nie. Rów­nie wiel­ką od­po­wie­dzial­no­ść po­no­szą in­te­lek­tu­ali­ści i uni­wer­sy­te­ty7.

Dia­gno­zę Bel­lo­wa war­to po­wi­ązać z tym, o czym była mowa przed chwi­lą. Roz­pro­sze­nie uwa­gi, jak­kol­wiek szcze­gól­nie przez nas do­świad­cza­ne w zwi­ąz­ku z „re­wo­lu­cją in­for­ma­cyj­ną” i „dyk­ta­tu­rą” me­diów, wy­ni­ka osta­tecz­nie z in­stru­men­ta­li­za­cji cno­ty i uprzed­mio­to­wie­nia kom­pe­ten­cji po­znaw­czych. Nie są to pro­ce­sy za­cho­dzące w ci­ągu „za­le­d­wie” lat czy de­kad; na­le­ży je ra­czej oce­niać w per­spek­ty­wie kil­ku stu­le­ci. Przyj­mu­jąc taką per­spek­ty­wę, mo­żna za­uwa­żyć doj­mu­jącą prze­wa­gę my­śle­nia (na­tu­ra­li­stycz­ne­go), któ­re uspra­wie­dli­wia, chwa­li, albo wręcz uświ­ęca ró­żne for­my eks­pan­sji. Naj­lep­si z nas – we­dług tego my­śle­nia – to ci, któ­rzy naj­sku­tecz­niej sto­su­ją pra­wa przy­ro­dy (głów­nie jako pra­wa eko­no­mii), da­jąc za­ra­zem wi­docz­ny upust swo­im in­stynk­tow­nym – byle „po­zy­tyw­nym” – emo­cjom. In­ży­nier-tech­no­kra­ta, kre­atyw­ny i nie­omal bez­błęd­ny, któ­ry otwar­cie wzru­sza się i za­pew­nia, że jest „taki jak wszy­scy” – oto świ­ęty na mia­rę no­wej epo­ki. In­dy­wi­du­al­nie re­ali­zo­wa­na efek­tyw­no­ść i po­wszech­nie wy­zna­wa­na afek­tyw­no­ść, dwa w jed­nym. Po­chwa­ła eks­pan­sji sprzy­ja, co oczy­wi­ste, lu­dziom z na­tu­ry naj­bar­dziej eks­pan­syw­nym; lu­dziom dzia­ła­jącym – w mia­rę mo­żli­wo­ści – „po pro­stu”, nie­tra­cącym cza­su i ener­gii na „ob­ser­wa­cje z wy­so­ka”. Im z ko­lei słu­ży za­męt i pu­sto­sło­wie. Ich opty­mal­nym śro­do­wi­skiem eks­pan­sji oka­zu­je się „świa­to­wy kry­zys”, kie­dy nikt nie wie, o co cho­dzi, a ka­żdy sądzi, że wie naj­le­piej.

Tym­cza­sem zmian, ja­kie przy­nio­sła „re­wo­lu­cja” dru­giej po­ło­wy xx wie­ku, nie po­win­no się ba­ga­te­li­zo­wać. Z jed­nej stro­ny, prze­czu­wa­my dal­sze osła­bie­nie tego, co Bab­bitt na­zy­wał „kon­cen­tra­cją na fak­tach pra­wa na­tu­ral­ne­go”. Praw­do­po­dob­nie nikt z na­szych zna­jo­mych nie po­świ­ęci­łby swo­je­go ży­cia dla na­uki czy po­stępu. Z dru­giej stro­ny, na pew­no nie ma po­wro­tu do sta­ro­żyt­nej (i śre­dnio­wiecz­nej) „kon­cen­tra­cji na fak­tach pra­wa ludz­kie­go”. Prze­ciw­nie. Wy­da­je się, iż ze­wsząd pły­ną wez­bra­ne rze­ki emo­cji, na któ­rych „kon­cen­tru­ją się” je­dy­nie spe­cja­li­ści od mar­ke­tin­gu. Świa­to­wy han­del kwit­nie, po­nie­kąd oży­wio­ny „świa­to­wym kry­zy­sem”. Naj­lep­szy klient to taki, któ­ry musi ku­po­wać, po­wo­do­wa­ny in­stynk­tem na­byw­cy.

Na lu­dziach roz­pro­szo­nych do­brze się za­ra­bia, gdyż nie ma pro­ble­mu ze ści­ągni­ęciem i z za­go­spo­da­ro­wa­niem ich uwa­gi. Im bar­dziej żyją oni chwi­lą i wie­rzą w moc po­zo­rów, tym le­piej. Zwłasz­cza wte­dy, gdy sami uwa­ża­ją się za „in­te­li­gen­tów”, zo­rien­to­wa­nych w świe­cie i umie­jących kry­tycz­nie ana­li­zo­wać do­wol­ne kwe­stie… O ob­ni­że­niu stan­dar­dów ży­cia in­te­lek­tu­al­ne­go na­pi­sa­no spo­ro. Mo­żna to pod­su­mo­wać na­stępu­jącym stwier­dze­niem: bo­lącz­ką przed stu, a może i pi­ęćdzie­si­ęciu laty było to, że lu­dzie, któ­rzy coś zna­czą (lub pra­gną zna­czyć), na ogół dużo czy­ta­ją, ale że nie­ste­ty czy­ta­ją głu­pie rze­czy. A dzi­siaj… Cóż, głu­po­ta po­zo­sta­ła.

Pro­wa­dzi nas to do py­ta­nia o po­li­ty­kę. Przy­zwy­cza­je­ni do kiep­skiej re­pu­ta­cji za­wo­du po­li­ty­ka i mia­łko­ści de­ba­ty pu­blicz­nej, mo­że­my nie do­strzec sed­na prze­obra­żeń, ja­kie za­cho­dzą na na­szych oczach. Uj­mij­my to tak: prze­sad­ne emo­cje to­wa­rzy­szą nam w ró­żnych dzie­dzi­nach, jed­nak w dzie­dzi­nie po­li­ty­ki ich „roz­pusz­cze­nie” bywa wy­jąt­ko­wo nie­bez­piecz­ne. Dla­cze­go? Po­nie­waż siła de­cy­zji po­li­tycz­nych opie­ra się na dzia­ła­niu in­sty­tu­cji pa­ństwa, a pa­ństwo po­sia­da mo­no­pol na pra­wo­moc­ne uży­cie prze­mo­cy. Może to być bar­dzo nie­mi­łe – w ka­żdej dzie­dzi­nie – kie­dy ktoś ma do nas pre­ten­sje i chce nas usta­wiać do pio­nu. Go­rzej, kie­dy ten ktoś jest przed­sta­wi­cie­lem wła­dzy pa­ństwo­wej, na przy­kład po­li­cjan­tem albo sędzią. Je­śli zaś „war­to­ści” i „pra­wa”, na ja­kie po­wo­łu­je się ów przed­sta­wi­ciel, ro­dzą się z emo­cjo­nal­ne­go za­mętu i za­wie­ra­ją w so­bie wy­móg pod­da­nia się okre­ślo­nym emo­cjom, to tra­ci­my grunt pod no­ga­mi i nie mo­że­my się bro­nić. Nie ko­chasz, kogo trze­ba? Nie wzru­szasz się w od­po­wied­nim mo­men­cie? Nie pło­niesz świ­ętym obu­rze­niem, gdy inni pło­ną? Pa­łka po­mo­że ci się na­wró­cić.

Świet­nie to wi­dać przy oka­zji obo­wi­ązy­wa­nia prze­pi­sów kwa­ran­tan­ny. Mo­żesz nie ak­cep­to­wać prze­sła­nek de­cy­zji po­dej­mo­wa­nych przez urzęd­ni­ków pa­ństwo­wych; mo­żesz uwa­żać, że fak­tycz­ne za­gro­że­nie zo­sta­ło wy­ol­brzy­mio­ne, a me­dia wy­wo­łu­ją psy­cho­zę; mo­żesz nie zga­dzać się na ogra­ni­cze­nie two­jej wol­no­ści w imię ogól­ne­go po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa; mo­żesz sądzić, że re­stryk­cje zwi­ąza­ne z re­żi­mem sa­ni­tar­nym przy­no­szą wi­ęcej szko­dy niż po­żyt­ku, że le­kar­stwo jest gor­sze od cho­ro­by i że nie na­le­ży zmu­szać cię, byś przy­jął to le­kar­stwo; wszyst­ko to mo­żesz so­bie my­śleć, ale nikt z tobą nie dys­ku­tu­je. Mu­sisz prze­strze­gać za­sad, któ­re inni usta­no­wi­li dla cie­bie. Ina­czej cze­ka­ją cię przy­kre kon­se­kwen­cje. Je­śli pły­nie z tego ja­kaś lek­cja, to taka, że war­to­ść opi­nii mie­rzy się siłą, któ­ra te opi­nie za­bez­pie­cza. A im bar­dziej je­ste­śmy roz­pro­sze­ni – in­te­lek­tu­al­nie bez­rad­ni – tym bar­dziej opór po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka sta­je się bez­sen­sow­ny.

W po­li­ty­ce, jak wia­do­mo, za­wsze było dużo uda­wa­nia. Dziś – ra­czej mocą in­er­cji – wie­rzy­my w wol­no­ść, rów­no­ść itp.; w to, że lu­dzie mogą i po­win­ni de­cy­do­wać o tym, co ich do­ty­czy, cho­ćby za po­śred­nic­twem swo­ich ułom­nych re­pre­zen­tan­tów. Wy­ni­ka­ło­by z tego, że im wi­ęcej po­dej­mu­je się – w na­szym imie­niu – do­brych de­cy­zji po­li­tycz­nych, tym wi­ęcej do­bra spa­da na nas wszyst­kich. Lecz jed­no­cze­śnie stwier­dza­my, że język po­li­ty­ki stał się języ­kiem emo­cjo­nal­ne­go roz­pro­sze­nia. Czu­je­my się jak uczest­ni­cy ogrom­ne­go se­an­su, przy któ­rym ka­żdy z ak­to­rów chce nas po­de­jść i wy­ko­rzy­stać. Lu­dzi roz­pa­la się, do­war­to­ścio­wu­je i za­my­ka w klat­ce (zwa­nej nie­kie­dy „ba­ńką me­dial­ną”). W ko­ńcu cały „po­li­tycz­ny” kra­jo­braz za­lud­nia się ta­ki­mi klat­ka­mi, z któ­rych do­by­wa się na prze­mian wy­cie pe­łne en­tu­zja­zmu wo­bec jed­nych, nie­na­wist­ny sko­wyt wo­bec dru­gich. Tyl­ko czy ci gra­jący przed nami i or­ga­ni­zu­jący na­sze sku­pi­ska rze­czy­wi­ście po­dej­mu­ją wa­żne de­cy­zje – w na­szym imie­niu? Mo­żna prze­cież po­dej­rze­wać, że są to w grun­cie rze­czy ku­kie­łki, pod­czas gdy praw­dzi­wi de­cy­den­ci uni­ka­ją świa­teł sce­ny. Gdzie ich zna­le­źć? W ob­cych sto­li­cach? W sie­dzi­bach wiel­kich kon­cer­nów? Na za­ple­czu spo­tkań biz­ne­so­wych? W mrocz­nych re­wi­rach taj­nych słu­żb, a może ra­czej po­śród wpły­wo­wych in­te­lek­tu­ali­stów? Nie wie­my. Mo­że­my je­dy­nie od­no­sić ta­kie czy inne wra­że­nie. Mo­że­my sądzić, daj­my na to, iż plu­to­kra­cja, po­słu­gu­jąc się tech­no­kra­cją, uda­je de­mo­kra­cję.

Na­to­miast pew­ne jest, że roz­pro­sze­nie uwa­gi – zwłasz­cza o tyle, o ile wy­da­je się ono sta­nem po­wszech­nym, nie­na­pra­wial­nym, a na­wet po­żąda­nym (z punk­tu wi­dze­nia „wol­no­ści” i „rów­no­ści”) – dzia­ła na ko­rzy­ść cy­nicz­nych ma­ni­pu­la­to­rów. Tak jak na za­ku­pach, gdzie z ka­żdej stro­ny ude­rza w nas i roz­pru­wa na­sze mó­zgi re­kla­ma, tak też w po­li­ty­ce; z tym za­strze­że­niem, któ­re po­czy­ni­li­śmy wcze­śniej. Tu i tam lu­dziom sprze­da­je się „nar­ra­cje” – ja­kże często do­ty­czące tego, cze­go na­le­ży się bać (np. za­gro­że­nie ter­ro­ry­stycz­ne, za­gro­że­nie zmia­na­mi kli­ma­tu; „wy­pro­wa­dze­nie z Eu­ro­py” albo „utra­ta to­żsa­mo­ści na­ro­do­wej”). Czy mo­żna prze­ciw­sta­wić się temu i za­cho­wać god­no­ść, nie wpa­da­jąc rów­no­cze­śnie z desz­czu pod ryn­nę i nie sta­jąc się wy­znaw­cą ko­lej­nej spre­pa­ro­wa­nej „nar­ra­cji”? Ta­kiej, po­wiedz­my, „an­ty­sys­te­mo­wej”? Cóż, je­dy­na roz­sąd­na od­po­wie­dź za­wie­ra się w na­szej ar­cy­ludz­kiej zdol­no­ści do tego, żeby sku­pić się na sa­mym so­bie i kry­tycz­nie prze­ba­dać… Nie, nie kwe­stie, o któ­rych nie mamy zie­lo­ne­go po­jęcia, lecz – na­sze we­wnętrz­ne skłon­no­ści do ule­ga­nia tym czy tam­tym im­pul­som i przyj­mo­wa­nia tego lub tam­te­go za praw­dę. Wy­trwa­łe sa­mo­po­zna­nie i ćwi­cze­nie w sa­mo­opa­no­wa­niu wi­ęcej zna­czą od na­stęp­nej i na­stęp­nej por­cji in­for­ma­cji, któ­rych ni­g­dy nie zdo­ła­my zwe­ry­fi­ko­wać. Kon­cen­tra­cja ozna­cza dla nas – obro­nę umy­słu.

Prze­ciw­sta­wie­nie trze­cie: kon­cen­tra­cja acho­ro­bli­wa in­tro­spekcja. Tu znów po­trze­ba tłu­ma­cze­nia. Mia­nem „in­tro­spek­cji” okre­śla się, z grub­sza bio­rąc, ba­da­nie wła­sne­go wnętrza; bez­po­śred­ni wgląd „do środ­ka” – do tego, co mną „tar­ga”, co de­cy­du­je o moim za­cho­wa­niu. Wy­da­je się, że tego ro­dza­ju za­bieg – bądź na­sta­wie­nie in­te­lek­tu­al­ne – do­sko­na­le od­po­wia­da dąże­niu do sa­mo­po­zna­nia i w ogó­le po­sta­wie czło­wie­ka skon­cen­tro­wa­ne­go na du­szy (jak u hu­ma­ni­stów i fi­lo­zo­fów). Skąd w ta­kim ra­zie – „cho­ro­bli­wo­ść”?

Za­cznij­my od za­strze­że­nia. Nie in­te­re­su­ją nas spe­cja­li­stycz­ne spo­ry wśród psy­cho­lo­gów i ba­da­czy mó­zgu. Nie chce­my mądrzyć się na te­mat tego, co ro­bią na­ukow­cy w swo­ich la­bo­ra­to­riach. Ale jed­no­cze­śnie – pa­trząc okiem la­ika – nie mo­że­my nie wi­dzieć ró­żni­cy po­mi­ędzy ba­da­niem, na przy­kład, płasz­cza ziem­skie­go czy jo­nos­fe­ry z jed­nej, a po­zna­wa­niem tego, co dzie­je się w gło­wie ka­żde­go z nas, z dru­giej stro­ny. Do­trzeć tu i do­trzeć tam to ogrom­na ró­żni­ca – i to w po­dwój­nym sen­sie, bo cho­ciaż gło­wa bywa ła­two do­stęp­na, to zro­zu­mie­nie jej za­war­to­ści, gdy nie jest się wła­ści­cie­lem da­nej gło­wy, oka­zu­je się nie­mo­żli­we (lub gra­ni­czy z nie­mo­żli­wo­ścią). A prze­cież wszy­scy mamy ja­kieś ży­cie we­wnętrz­ne (umy­sło­we). Nie­ko­niecz­nie też ci, któ­rzy naj­wi­ęcej o nim mó­wią, mają go naj­wi­ęcej. I co naj­wa­żniej­sze – nie trze­ba być na­ukow­cem, żeby ba­dać sa­me­go sie­bie.

Ta­kie ba­da­nie, słu­żące sa­mo­po­zna­niu, może wsze­la­ko od­no­sić się do skraj­nie ró­żnych po­staw. W wer­sji hu­ma­ni­stycz­nej to­wa­rzy­szy mu po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści za wła­sne ży­cie oraz prze­świad­cze­nie – będące, w punk­cie wy­jścia, prze­ja­wem głębo­kiej wia­ry – że war­to i na­le­ży „wzi­ąć się za sie­bie”; że nie osi­ąga praw­dzi­wej wie­dzy (mądro­ści) ten, kto nie pa­nu­je nad sobą; że kto­kol­wiek uwa­ża sie­bie za bez­wol­ną, in­stynk­tow­ną ma­rio­net­kę albo nie­zna­czący „py­łek na wie­trze”, nie daje tym świa­dec­twa „au­ten­tycz­no­ści” swe­go „wglądu”, lecz zdra­dza je­dy­nie cho­ro­bę swej du­szy. Hu­ma­ni­sta po­zna­je się więc w spo­sób ce­lo­wy i za­cho­wu­je pe­łną kon­tro­lę nad tym, co wy­ła­nia się z jego in­tro­spek­cji czy au­to­ana­liz. Prze­ci­wie­ństwem tego może być po­sta­wa czło­wie­ka, któ­ry – niby po­dob­nie si­ęga­jąc „do we­wnątrz” – zaj­mu­je się wy­naj­dy­wa­niem żalu i pre­ten­sji. Nie dąży on do celu, ja­kim jest do­bre ży­cie, szczęście, mądro­ść czy pe­łnia czło­wie­cze­ństwa. Nie dąży, sko­ro nie wie­rzy w co­kol­wiek nad po­zio­mem ście­ra­jących się in­stynk­tów i bu­zu­jących emo­cji. Za­tem, w istot­nym sen­sie, nie wie­rzy w sie­bie. Co mu po­zo­sta­je? To pro­ste: wy­lać się na ze­wnątrz. Wy­krzy­czeć. Wy­szlo­chać. Wy­ist­nieć.

Co jest nam bli­ższe, bar­dziej zro­zu­mia­łe? To pierw­sze czy to dru­gie na­sta­wie­nie? Otóż wy­da­je się – zgod­nie z na­szy­mi wcze­śniej­szy­mi usta­le­nia­mi – że od­wy­kli­śmy od mowy fi­lo­zo­fów i hu­ma­ni­stów. Nie ozna­cza to jed­nak, że w ob­sza­rze te­ma­tycz­nym sa­mo­po­zna­nia, czy też re­flek­sji nad du­szą, po­ja­wi­ła się pró­żnia. Po pro­stu zmie­ni­ły się wy­obra­że­nia i oce­ny tego, co war­te uwa­gi. Py­ta­jąc, w tym kon­te­kście, o „głębię” i „au­ten­tycz­no­ść” czy­je­jś wy­po­wie­dzi, nie spo­dzie­wa­my się, że będzie to wy­po­wie­dź kla­row­na czy po­wści­ągli­wa. Spo­dzie­wa­my się ra­czej nie­upo­rząd­ko­wa­ne­go wy­try­sku emo­cji. „Głębia” i „au­ten­tycz­no­ść” mają zdra­dzać to, co nie­któ­rzy na­zy­wa­ją „lękiem eg­zy­sten­cjal­nym”. Nie mo­że­my mó­wić o so­bie i o „ży­ciu” zbyt spo­koj­nie, zbyt po­god­nie – je­że­li chce­my, by bra­no nas na po­wa­żnie (przy czym, rzecz ja­sna, nie mu­si­my tego chcieć). Trze­ba, prze­ciw­nie, da­wać do zro­zu­mie­nia, że „po go­dzi­nach” je­ste­śmy… smut­ni.

W tym miej­scu przy­da się wy­mow­na ilu­stra­cja. Si­ęgnij­my za­tem po jed­ną z ce­nio­nych po­zy­cji „fi­lo­zo­ficz­nych” mi­nio­ne­go stu­le­cia. Czy­ta­my w niej: to, żeja ist­nie­ję, do­wo­dzi, żeświat nie ma sen­su. Ja­kże bo­wiem mo­żna od­na­le­źć sens w we­wnętrz­nym za­męcie czło­wie­ka, isto­ty nie­sko­ńcze­nie dra­ma­tycz­nej i nie­szczęśli­wej, dla któ­rej wszyst­ko ko­niec ko­ńców spro­wa­dza się do ni­co­ści i dla któ­rej pra­wem tego świa­ta jest cier­pie­nie? Sko­ro świat ze­zwo­lił na za­ist­nie­nie ko­goś ta­kie­go jak ja, do­wo­dzić to może tyl­ko tego, żepla­my na tak zwa­nym sło­ńcu ży­cia są tak wiel­kie, iż z cza­sem zu­pe­łnie stłu­mią jego świa­tło. Be­stial­sko­ść ży­cia stłam­si­ła mnie, zdep­ta­ła, pod­ci­ęła mi skrzy­dła już bu­ja­jące w lo­cie, ogra­bi­ła mnie z wszel­kich ra­do­ści, do ja­kich mia­łem pra­wo. Cały mój po­nad mia­rę wiel­ki za­pał, cała sza­le­ńcza i pa­ra­dok­sal­na pa­sja, aby stać się czło­wie­kiem prze­ni­kli­wym, cały de­mo­nicz­ny czar, ja­kie­go uży­łem, aby przy­stro­ić się kie­dyś w au­re­olę, cała ener­gia, jaką str­wo­ni­łem z my­ślą o to­tal­nym od­ro­dze­niu tu­dzież we­wnętrz­nym roz­świ­cie – wszyst­ko to oka­za­ło się słab­sze niż be­stial­sko­ść i ir­ra­cjo­nal­no­ść tego świa­ta, któ­ry prze­lał we mnie bez resz­ty swo­je za­pa­sy ne­ga­tyw­no­ści i tru­ci­zny (…) nie mogę nic wnie­ść do tego świa­ta, gdyż dys­po­nu­ję jed­ną je­dy­ną me­to­dą – me­to­dą ago­nii. Na­rze­ka­cie, żelu­dzie są źli, mści­wi, nie­wdzi­ęcz­ni, obłud­ni? – Więc pro­po­nu­ję wam me­to­dę ago­nii, dzi­ęki któ­rej na ja­kiś czas unik­nie­cie wszyst­kich tych przy­war. Za­sto­suj­cie ją wo­bec ka­żde­go po­ko­le­nia, a efek­ty od razu sta­ną się wi­docz­ne. Wten spo­sób może i ja oka­żę się po­ży­tecz­ny dla ludz­ko­ści! Ba­tem, ogniem lub za­strzy­ka­mi do­pro­wa­dzaj­cie ka­żde­go czło­wie­ka do ago­nii, do prze­ży­wa­nia chwil osta­tecz­nych, tak by w strasz­li­wej męce do­świad­czył oczysz­cze­nia pły­nące­go z oglądu śmier­ci. Po­tem pu­śćcie go wol­no, niech ucie­ka od tej gro­zy, aż pad­nie z wy­czer­pa­nia8.

Frag­ment ten za­czerp­nęli­śmy (nie­ma­lże na chy­bił tra­fił) z ksi­ążki pt. Na szczy­tach roz­pa­czy. Jej au­tor, ru­mu­ńsko-fran­cu­ski in­te­lek­tu­ali­sta Emil Cio­ran, wy­rzu­cił z sie­bie te enun­cja­cje w wie­ku 22 lat. Na­le­ży od­dać mu spra­wie­dli­wo­ść, iż mia­no­wi­cie po­zo­stał wier­ny swo­jej „nar­ra­cji” (a żył dłu­go) i o po­go­dze­niu się ze świa­tem nie chciał sły­szeć. Na ile było to jego au­ten­tycz­ne do­świad­cze­nie (bra­ku ja­kie­go­kol­wiek opar­cia dla umy­słu i ja­kiej­kol­wiek na­dziei), na ile zaś wcze­śnie przy­bra­na poza nie­do­ści­gnio­ne­go ob­ra­zo­bur­cy, ży­jące­go za pan brat ze śmier­cią – tego tu­taj nie roz­strzy­ga­my. Uda­wał czy nie uda­wał, w ko­ńcu i tak uma­rł. Nam cho­dzi o nic in­ne­go, jak tyl­ko o po­ka­za­nie, w for­mie skon­den­so­wa­nej prób­ki, szcze­gól­ne­go wy­mia­ru ludz­kiej eks­pan­sji; eks­pan­sji, któ­rą nie­chcący mo­że­my po­my­lić z dzia­ła­niem na rzecz kon­cen­tra­cji.

Tak, przy­pa­dek Cio­ra­na jest nie­wąt­pli­wie skraj­ny. Jego na­pa­wa­nie się cho­ro­bą du­szy – nie: od­kry­wa­nie du­szy! – może ra­zić jako zbyt do­słow­ne. Wie­lu za­pew­ne od­wró­ci wzrok z po­li­to­wa­niem albo nie­sma­kiem. Nie­mniej po­dob­ny­mi ście­żka­mi – je­śli od­su­nąć na bok po­wierz­chow­ne dy­le­ma­ty – zda­ją się podążać rze­sze ar­ty­stów, „lu­dzi kul­tu­ry”, sno­bów i „de­pre­san­tów”, ale ta­kże uczo­nych ko­men­ta­to­rów i „au­to­ry­te­tów” świa­ta „kry­zy­so­we­go”. Z fi­lo­zo­ficz­ne­go punk­tu wi­dze­nia są oni na­tu­ra­li­sta­mi – tak, jak twór­cy no­wo­cze­snej na­uki i tech­no­lo­gii. Im wsza­kże, w od­ró­żnie­niu od na­iw­nych en­tu­zja­stów po­stępu, per­spek­ty­wa jed­no­ści z na­tu­rą jawi się – nie­kie­dy wbrew de­kla­ro­wa­nym po­glądom, za­wo­do­we­mu opty­mi­zmo­wi i ca­łej tej „co­achin­go­wej” („co­uchin­go­wej”?) gad­ce, war­tej je­dy­nie pu­stych, nie­szcze­rych uśmie­chów – jako per­spek­ty­wa nie­uchron­nej za­gła­dy i ab­so­lut­ne­go bez­sen­su. Nie ma nic „po­nad” – i nie ma cze­go szu­kać. W tej sy­tu­acji, po pierw­sze, du­cho­wa głębia rów­na się ni­hi­li­stycz­nej roz­pa­czy; po dru­gie, ludz­ko­ść – będąca w oczach cier­pi­ące­go na­tu­ra­li­sty czy­mś w ro­dza­ju nie­da­jącej się ufor­mo­wać masy kost­no-tłusz­czo­wej – za­słu­gu­je na wiecz­ną po­gar­dę i osta­tecz­ną za­gła­dę. Tyle że nie wszy­scy mó­wią to wprost.

Oczy­wi­ście wi­ęk­szo­ść lu­dzi nie do­cho­dzi do tego eta­pu „sa­mo­po­zna­nia”. Ich emo­cjo­nal­na eks­pan­sja spro­wa­dza się do co­dzien­ne­go roz­czu­la­nia się nad tym, co bli­skie i podąża­nia za tym, co do­mi­nu­jące. Pły­ną z prądem ru­ty­ny, ko­ły­szą się na fa­lach roz­ryw­ki… Mło­dzi ba­wią się i wie­rzą, że wy­ci­ska­ją z ży­cia, ile się da; nie­co tyl­ko star­si – jak­by drętwie­ją i roz­pły­wa­ją się nie­po­strze­że­nie w tu­ma­nach co­dzien­no­ści, gdzieś mi­ędzy pra­cą a do­mem. I gdzież im tam do „szczy­tów roz­pa­czy”?… Nie ma cza­su na wy­gląda­nie ni­co­ści, kie­dy wozi się dzie­ci do szko­ły i spła­ca kre­dyt. Taki czło­wiek – na ile zdąży po­czuć coś „głęb­sze­go” – pręd­ko spy­cha „lęki eg­zy­sten­cjal­ne”, za­mie­nia je na „chan­dry” i „złe dni”. A naj­le­piej, je­śli w ogó­le o nich za­po­mni.

Ale nie ka­żdy tak ma. Są typy bar­dziej wra­żli­we, bar­dziej re­flek­syj­ne, z na­tu­ry bar­dziej skłon­ne do in­tro­spek­cji, ale też bar­dziej kry­tycz­ne wo­bec tego, co dzie­je się do­oko­ła. Wąt­pli­wo­ści sta­no­wią ich chleb po­wsze­dni; z nie­po­ko­jem pa­trzą na obec­ny stan cy­wi­li­za­cji czy kul­tu­ry; ni­g­dy nie od­naj­dą się w „wy­ści­gu szczu­rów”, nie za­ak­cep­tu­ją mier­no­ty ani nie za­chły­sną się ja­ło­wą gad­ką „au­to­ry­te­tów” bądź „ce­le­bry­tów”, o któ­rych ju­tro nikt nie będzie pa­mi­ętał. Nie chcą oni do­łączyć do chó­ru otępia­łych, nie chcą być try­bi­ka­mi w ma­chi­nie i nie chcą, żeby de­cy­do­wa­no za nich. Pra­gną „sen­su”, nie­kła­ma­nej god­no­ści, „cze­goś wi­ęcej”.

Wro­giem lu­dzi my­ślących w ten spo­sób – chcących żyć na po­wa­żnie – jest żal, któ­ry wie­dzie do re­zy­gna­cji. Ich prze­kle­ństwo wi­ąże się z me­lan­cho­lią, czy­li ży­ciem pe­łnym smut­ku i bez­ce­lo­we­go roz­pa­mi­ęty­wa­nia. Prędzej czy pó­źniej mogą stać się pa­ra­li­ty­ka­mi, zo­sta­wio­ny­mi z po­ra­żo­nym umy­słem i skur­czo­nym wnętrzem. Nie­któ­rzy ko­ńczą w łó­żku – do­słow­nie. Inni uzna­ją się za re­ali­stów, prag­ma­ty­ków czy jak­kol­wiek, idących z pod­nie­sio­nym czo­łem przez ba­gna igno­ran­cji i obłu­dy… do cza­su. Jesz­cze inni zro­bią wszyst­ko, by ob­ró­cić żal w eu­fo­rię, ro­zum­ne wąt­pli­wo­ści – w uczu­cio­wą afir­ma­cję „pędu” do ży­cia. Na nich cze­ka­ją używ­ki… Taki los „eg­zy­sten­cji”, któ­rej nic nie po­ma­ga.

Dla przy­ro­dy bo­wiem nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia, co ro­bi­my ze sobą i jak bar­dzo przy tym cier­pi­my. Dzi­ęki jej pra­wom mo­że­my stąpać po zie­mi, ale na­sze my­śli nie wznio­są się ani o mi­li­metr. Tyl­ko rze­czy­wi­ste pra­wo mo­ral­ne daje szan­sę prze­zwy­ci­ęże­nia upraw­nio­nej „be­stial­sko­ści i ir­ra­cjo­nal­no­ści tego świa­ta”. Tyl­ko wy­si­łek kon­cen­tra­cji na so­bie. Tyl­ko to, co leży u pod­staw ży­cia cy­wi­li­zo­wa­ne­go – na­sze „nie” skie­ro­wa­ne prze­ciw­ko na­szym in­stynk­tom.

Pra­wo mo­ral­ne, o któ­rym tu­taj mowa, nie po­zwa­la się ni­czym za­stąpić. Nie znaj­dzie­my jego „na­tu­ral­ne­go” od­po­wied­ni­ka na­wet wów­czas, gdy wy­ka­że­my się mak­sy­mal­nym po­świ­ęce­niem w re­ali­za­cji przed­si­ęw­zi­ęć opar­tych na sto­so­wa­niu praw przy­ro­dy. Naj­wi­ęk­sze od­kry­cia na­uko­we, „cuda” tech­no­lo­gii i za­ku­mu­lo­wa­ne bo­gac­twa nie wy­klu­cza­ją naj­mar­niej­szych po­pi­sów ludz­kie­go wi­dzi­mi­się; nie wy­klu­cza­ją rów­nież po­gar­dy i za­gła­dy.

Z ko­lei nie ma nic bar­dziej rze­czy­wi­ste­go, a więc i kon­kret­ne­go, ani­że­li bez­po­śred­nie do­świad­cze­nie in­dy­wi­du­al­nej ludz­kiej świa­do­mo­ści. Na­sza świa­do­mo­ść – o ile nie skry­wa zu­pe­łnej pust­ki (a chy­ba nie może, do­pó­ki czło­wiek żyje) – do­ma­ga się orien­ta­cji na cel. Je­dy­nym zaś ce­lem od­po­wied­nim dla nas, nie­ska­za­nym na za­nik i za­stąpie­nie czym­kol­wiek, jest cel mo­ral­ny – aby być lep­szym niż się jest. Nie ma też wa­żniej­szej rze­czy do na­ucze­nia się od sztu­ki od­kry­wa­nia i na­zy­wa­nia tego celu. Dla­te­go zwra­ca­my się do mi­strzów kon­cen­tra­cji – fi­lo­zo­fów i hu­ma­ni­stów. W na­dziei, że epo­ka „świa­to­we­go kry­zy­su” nie wy­klu­cza sta­ra­nia o by­cie czło­wie­kiem – o to, by z „eg­zy­sten­cji” uczy­nić du­szę.

Na­sza sy­tu­acja „tu i te­raz”, ow­szem, nie wy­gląda do­brze. Na pew­no mu­si­my od­zy­skać śmia­ło­ść i po­lot, żeby móc ob­co­wać z po­wa­żnym my­śle­niem na te­mat du­szy. To­też, o ile pra­gnie­my sku­pić się na tym, w jaki spo­sób myśl ludz­ka sta­ra się naj­le­piej od­po­wie­dzieć na we­zwa­nie do kon­cen­tra­cji, o tyle z ko­niecz­no­ści nie mo­że­my zro­bić tego ot tak. Na­szym pod­sta­wo­wym za­da­niem będzie ra­czej oświe­tle­nie dro­gi. Na tej dro­dze bo­wiem – dro­dze, po któ­rej po­ru­sza się wy­obra­źnia – za­in­sta­lo­wa­no ba­rie­ry czy też se­pa­ra­to­ry, nie­szczęśli­wie dzie­lące nas od do­ko­nań naj­wi­ęk­szych umy­słów – mi­strzów kon­cen­tra­cji. Spra­wia­ją one, krót­ko mó­wi­ąc, że ich pas ru­chu nie jest na­szym pa­sem. Je­śli uda nam się to zmie­nić, zje­żdża­jąc w od­po­wied­nim mo­men­cie, to być może na­sze po­jaz­dy oka­żą się zdol­ne nie tyl­ko do prze­je­cha­nia no­wych po­ła­ci dro­gi, ale i do tego, by wznie­ść się i po­szy­bo­wać nad rów­ni­ną, bądź wy­żej jesz­cze… Kto wie? Nie za­wsze prze­cież by­li­śmy przy­ku­ci do zie­mi.

przy­pi­sy

1 Por. zwłasz­cza C.S. Le­wis, Cudy. Wpro­wa­dze­nie ogól­ne, przeł. S. Pa­cu­ła, War­sza­wa 1958, s. 17 i n.

2 I. Bab­bitt, De­mo­kra­cja i przy­wódz­two, przeł. P. Mu­sie­wicz, Kra­ków 2019, s. 18.

3 W. Ja­mes, Pra­wo do wia­ry, przeł. A. Gro­bler, Kra­ków 1996, s. 40.

4 I. Bab­bitt, In­ter­pre­ting In­dia to the West [w:] te­goż, Spa­nish Cha­rac­ter and Other Es­says, eds. F. Man­che­ster, F. Gie­se, W.F. Gie­se, Bo­ston–New York 1940, s. 153. Je­śli nie wska­za­no ina­czej, cy­ta­ty z wy­dań ob­co­języcz­nych po­da­no w prze­kła­dzie au­to­ra ni­niej­szej ksi­ążki.

5 P. Har­ri­son, The Ter­ri­to­ries of Scien­ce and Re­li­gion, Chi­ca­go–Lon­don 2015, s. 15.

6 I. Bab­bitt, De­mo­kra­cja i przy­wódz­two…, s. 6.

7 S. Bel­low, Roz­pro­sze­nie uwa­gi [w:] te­goż, Suma po prze­my­śle­niach. Od nie­wy­ra­źnej prze­szło­ści do nie­pew­nej przy­szło­ści, przeł. T. Bie­roń, Po­znań 1994, s. 172–174, 177.

8 E. Cio­ran, Na szczy­tach roz­pa­czy, przeł. I. Ka­nia, Kra­ków 1992, s. 42–43.

Lek­cja fi­lo­zo­fii kla­sycz­nej (we­dług Pau­la El­me­ra More’a)

Doświadczenie nowoczesności / Nie warto być humanistą? / „Tradycja grecka” w ujęciu krytycznym / Zbrodnia chrześcijan na filozofii? / Klemens Aleksandryjski, czyli zaproszenie do gnozy / Jan Chryzostom, czyli o dobrodziejstwie podstępu / Do zaświatów i z powrotem

roz­dział i Do­świad­cze­nie no­wo­cze­sno­ści

Aby na­uczyć się cze­goś od sta­ro­żyt­nych mi­strzów kon­cen­tra­cji, mu­si­my naj­pierw opo­wie­dzieć so­bie o na­szym do­świad­cze­niu no­wo­cze­sno­ści. Nie­wąt­pli­wie wska­zu­je ono na zwi­ązek po­mi­ędzy ży­ciem, ja­kie świa­do­mie prze­ży­wa­my, a cza­sem, ja­kim dys­po­nu­je­my.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

pa­weł ar­ma­da (1981) – dok­tor nauk hu­ma­ni­stycz­nych w za­kre­sie nauk o po­li­ty­ce (Uni­wer­sy­tet Ja­giel­lo­ński, 2009), ba­dacz hi­sto­rii idei, au­tor m.in. Szko­ły my­śle­nia po­li­tycz­ne­go Leo Straus­sa (2012) i Hu­ma­ni­zmu jako re­ali­zmu (2019). Je­den z za­ło­ży­cie­li Fun­da­cji Le­the.