Humanizm jako realizm - Paweł Armada - ebook

Humanizm jako realizm ebook

Paweł Armada

0,0

Opis

Humanizm jako realizm. Trzy szkice wokół myśli Paula Elmera More’a i  Irvinga Babbitta

Każdego, kto sięgnie po „Humanizm jako realizm”, czeka fascynująca wędrówka po tropach założeń nowoczesności. I to w nie byle jakim towarzystwie! Życie Paula Elmera More’a i Irvinga Babbitta przypadło na czasy, które zadecydowały o obliczu naszej epoki. U progu XX stulecia świat kroczył ścieżką postępu naukowo-technicznego i duchowej emancypacji. Wizjonerzy, rewolucjoniści i reformatorzy na różne sposoby głosili wiarę w to, że ludzkość – dzięki poznaniu sekretów przyrody, obaleniu religijnych przesądów i realizacji śmiałych projektów politycznych czy nawet artystycznych – już wkrótce zjednoczy się ponad podziałami, by cieszyć się wiecznym pokojem i nieznaną dotąd swobodą egzystencji. Paul Elmer More i Irving Babbitt wystąpili z krytyką wiodących tendencji epoki. Przypominali, że ideały należy sądzić po owocach. Poszukiwali odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego chęć naprawy świata i „wyzwolenia” ludzkości łatwo obraca się w coś przeciwnego, a rzeczywisty koszmar nader często okazuje się być produktem długo śnionych snów o raju na ziemi. Na kartach swojej książki dr Paweł Armada wprowadza czytelnika w dotychczas właściwie nieznane w Polsce dzieło More’a i Babbitta. Co więcej, stawia tezę, że ich sposób widzenia rzeczywistości można i należy stosować tu i teraz. Zaprasza do myślenia na serio i proponuje przygodę intelektualną o tyle może niebezpieczną, o  ile najważniejsze złudzenia, które musimy przezwyciężyć, by rozumieć nasze czasy, to właśnie te, które z chęcią żywimy na własny temat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hu­ma­nizm jako re­alizm

Trzy szkice wo­kół my­śli Paula El­mera More’a i Irvinga Bab­bitta

Kra­ków 2019

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-66303-35-5

Co­py­ri­ght © Pa­weł Ar­mada, 2019

Co­py­ri­ght © Fun­da­cja Le­the, 2019

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej książki nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody au­tora i wy­dawcy.

Re­dak­cja i ko­rekta: Pa­weł Cie­śla­rek

Pro­jekt okładki: Łu­kasz Zbie­ra­now­ski / Fajne Chło­paki

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i skład: Ro­bert Oleś / d2d.pl

Wy­dawca: Fun­da­cja Le­the, ul. Świę­tej Te­resy 2/5, 31-162 Kra­ków info@fun­da­cja­le­the.pl, fun­da­cja­le­the.pl

Ani­mi2 jest im­prin­tem Fun­da­cji Le­the Na­sze książki znaj­dziesz na ani­mi2.com

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski / jjpro­jekt.pl

Po­wie­dział abba An­toni: „Przyjdą ta­kie czasy, że lu­dzie będą sza­leni, i je­śli ko­goś zo­ba­czą przy zdro­wych zmy­słach, to po­wstaną prze­ciw niemu, mó­wiąc: »Je­steś sza­lony, bo nie je­steś do nas po­dobny«”.

Ge­ron­ti­kon 25[25], przeł. M. Bor­kow­ska OSB

Spis tre­ści

Przed­mowa

Uwaga wstępna

O mie­sza­niu i wy­ja­śnia­niu po­jęć

Ide­ały nie­eko­no­miczne

Sta­ro­żytne zwier­cia­dło teo­lo­gii

Wy­bór li­te­ra­tury

In­deks

Przed­mowa

Jest to książka o cha­rak­te­rze pro­trep­tycz­nym. Ma być przede wszyst­kim za­chętą do pod­ję­cia sa­mo­dziel­nych stu­diów czy w ogóle sa­mo­dziel­nego my­śle­nia. Je­żeli chcemy my­śleć sami za sie­bie, a nie jak za­pro­gra­mo­wane lu­dziki, to jed­nak nie mo­żemy ro­bić tego w próżni. Mu­simy się na czymś oprzeć. Zda­niem au­tora po­nad­stu­let­nie za­pisy my­śli Paula El­mera More’a i Irvinga Bab­bitta zna­ko­mi­cie na­dają się do roli ta­kiego opar­cia dla nas, ży­ją­cych tu i te­raz. Po­zwa­lają mia­no­wi­cie wy­grze­bać się spod zwa­łów opi­nii, „za­sad” czy „teo­rii”, któ­rych rze­komo nie da się nie przy­jąć, za któ­rymi trzeba po­dą­żać, a które dzia­łają na nas pa­ra­li­żu­jąco i otę­pia­jąco, przez co na­sze ży­cie – od po­czątku – jawi się snem zdzie­cin­nia­łego sta­ruszka.

Czy tak jest w isto­cie, czy kie­ru­nek „na hu­ma­ni­styczny re­alizm” okaże się wła­ściwy, to już każdy czy­tel­nik osą­dzi so­bie sam. Na pewno nie ma obo­wiązku czy­ta­nia na­raz, od de­ski do de­ski, ca­łego tomu. Bywa prze­cież i w ten spo­sób, że do­piero dłuż­sze ob­co­wa­nie z my­ślą, bądź co bądź, trudno przy­swa­jalną – „nie­dzi­siej­szą” – skła­nia nas do po­waż­nego za­sta­no­wie­nia się nad sen­sem ca­ło­ści. Lecz za­nim to na­stąpi, na­sza uwaga sku­pia się na wy­róż­nio­nych te­ma­tach czy choćby zu­peł­nie drob­nych kwe­stiach, które z ja­kichś po­wo­dów, póki co, zdają nam się bliż­sze, ja­śniej­sze, bar­dziej na­ma­calne. Im wię­cej zaś po­zo­sta­nie po stro­nie czy­tel­nika ży­wych, do­skwie­ra­ją­cych mu wąt­pli­wo­ści, tym le­piej. Pod wa­run­kiem, ow­szem, że te wąt­pli­wo­ści nie zje­dzą go, że – prze­ciw­nie – staną się po­kar­mem dla du­szy. Jest to moż­liwe o tyle, o ile – na se­rio – ci­cho wie­rzymy, że mo­żemy stać się lepsi, niż je­ste­śmy. Osta­tecz­nie bo­wiem li­czy się to, by uru­cho­miw­szy wła­sne my­śle­nie, nie my­śleć jeno „dla sztuki”, a z po­żyt­kiem dla sa­mego sie­bie. To z ko­lei, co na­prawdę służy mi (to­bie) sa­memu, musi być do­bre dla wszyst­kich.

Ci „wszy­scy” to w pierw­szej ko­lej­no­ści – przy­ja­ciele. Bez przy­jaźni nie warto brać się za nic. Da­riusz Bar­tula i Ja­kub Chmiel­niak będą wie­dzieć, za co z ca­łego serca dzię­kuje im au­tor tej książki. Po­nadto szcze­gólne po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się Paw­łowi Cie­ślar­kowi bę­dą­cemu, mó­wiąc naj­kró­cej, nie­oce­nio­nym to­wa­rzy­szem in­te­lek­tu­al­nej przy­gody au­tora.

Pa­weł Ar­mada

Biel­sko-Biała– Kra­ków,

X 2017 – VII 2018

Uwaga wstępna

Książka składa się z trzech ese­jów. Każdy z nich na­wią­zuje do usta­leń Paula El­mera More’a (1864–1937) i Irvinga Bab­bitta (1865–1933). Obaj pa­no­wie wy­wo­dzili się z Ame­ryki. Łą­czyła ich przy­jaźń, two­rząca oka­zje do wiel­kich dys­ku­sji. Byli bar­dzo zdolni i świet­nie wy­kształ­ceni. Żyli w epoce wstrzą­sów – wy­klu­wa­nia się ludz­ko­ści, jaką znamy. Od­no­sili się do tego bar­dzo kry­tycz­nie. Pró­bo­wali tłu­ma­czyć roz­pę­dzo­nemu światu, że jest coś złego – wręcz za­bój­czego – tam, gdzie inni pra­gnęli wi­dzieć samo do­bro. W swoim kraju za­ini­cjo­wali ruch zwany „no­wym hu­ma­ni­zmem”, który jed­nakże po­niósł klę­skę i zo­stał za­po­mniany…

Od­kąd stale to­wa­rzy­szy nam In­ter­net, nie ma po­trzeby za­nu­dza­nia czy­tel­nika szcze­gó­ło­wym opi­sem bio­gra­fii tych czy in­nych po­staci. Zna­le­zie­nie od­po­wied­nich in­for­ma­cji na te­mat More’a czy Bab­bitta nie sta­nowi dziś żad­nego pro­blemu. Ła­two do­trzeć do więk­szo­ści tek­stów, które po­zo­sta­wili po so­bie, a także opra­co­wań ich my­śli. Bo prze­cież za­po­mnie­nie „no­wego hu­ma­ni­zmu” nie ozna­cza, że od lat 30. XX wieku ni­czego o tych spra­wach nie na­pi­sano. Zna­czy, ow­szem, że nie po­wstało tego za wiele i że nie­ko­niecz­nie były to prace się­ga­jące szczy­tów hu­ma­ni­stycz­nej re­flek­sji. Przede wszyst­kim zaś ni­komu do tej pory nie udało się wzbu­dzić szer­szego za­in­te­re­so­wa­nia tym, co fak­tycz­nie od­róż­nia wy­po­wie­dzi hu­ma­ni­stów od in­nych waż­nych gło­sów z po­czątku mi­nio­nego stu­le­cia. Nie od­była się i nie od­bywa ja­ka­kol­wiek istotna de­bata, która po­zwo­li­łaby od­kryć i pod­dać pod na­mysł zdu­mie­wa­jącą za­war­tość pism More’a i Bab­bitta. W za­sa­dzie nie mamy z nich po­żytku. A na­sza teza jest taka, że po­win­ni­śmy mieć po­ży­tek – tu i te­raz: w na­szym za­kątku świata i w cza­sie, jaki jest nam dany.

Książka ta za­wiera sądy i in­ter­pre­ta­cje, które nie są zro­zu­miałe same przez się, mogą za to wy­dać się na­der da­leko idące bądź nie­ja­sno ugrun­to­wane. Chcąc po­móc czy­tel­ni­kowi w oce­nie ich wia­ry­god­no­ści, wskażmy kilka po­zy­cji oma­wia­ją­cych hu­ma­nizm More’a i Bab­bitta z nieco in­nej (za­zwy­czaj) per­spek­tywy. Na pewno warto wspo­mnieć na­stę­pu­jące mo­no­gra­fie: J. Da­vida Ho­eve­lera Jr. The New Hu­ma­nism: A Cri­ti­que of Mo­dern Ame­rica 1900–1940 (Char­lot­te­sville 1977); Ro­berta Sha­fera Paul El­mer More and Ame­ri­can Cri­ti­cism (New Ha­ven–Lon­don 1935) – po­wstała jesz­cze za ży­cia More’a; Ar­thura Ha­zarda Da­kina Paul El­mer More (Prin­ce­ton 1960) – wzor­cowy za­pis bio­gra­fii in­te­lek­tu­al­nej za­wie­ra­jący m.in. spore frag­menty pry­wat­nej ko­re­spon­den­cji (ko­rzy­stamy z tego w na­szych ese­jach); Ro­berta M. Da­viesa The Hu­ma­nism of Paul El­mer More (New York 1958); Fran­cisa X. Dug­gana Paul El­mer More (New York 1966); Ste­phena Tan­nera Paul El­mer More: Li­te­rary Cri­ti­cism as the Hi­story of Ideas (Provo, Utah 1987); pod re­dak­cją Fre­de­ricka Man­che­stera i Odella She­parda Irving Bab­bitt: Man and Te­acher (New York 1941) – wła­ści­wie są to wspo­mnie­nia (wten­czas w miarę świeże) uczniów i przy­ja­ciół Bab­bitta; Tho­masa R. Ne­vina Irving Bab­bitt: An In­tel­lec­tual Study (Cha­pel Hill–Lon­don 1984); Ste­phena C. Bren­nana i Ste­phena R. Yar­bro­ugha Irving Bab­bitt (Bo­ston 1987). Do­dajmy do tego przed­ostatni roz­dział – dużo le­piej ko­ja­rzo­nej – pracy Rus­sella Kirka The Con­se­rva­tive Mind: From Burke to San­tay­ana (Chi­cago 1953). Na­to­miast bar­dziej jako cie­ka­wostkę wskażmy za­gu­bione dziełko Bog­dana Su­cho­dol­skiego Stu­dja nad hu­ma­ni­zmem współ­cze­snym. Irving Bab­bitt (War­szawa 1936), za­strze­ga­jąc, iż ten pol­ski wkład nie za­owo­co­wał ni­czym trwa­łym, a wią­zać Bab­bitta z „póź­nym” Su­cho­dol­skim nie ma sensu. Cała ta li­sta może być, ow­szem, wy­dłu­żana. Wów­czas jed­nak zna­la­złyby się na niej wy­po­wie­dzi au­to­rów ra­czej za­in­spi­ro­wa­nych, na swój spo­sób, „no­wym hu­ma­ni­zmem” ani­żeli przed­sta­wia­ją­cych ory­gi­nalne my­śli More’a i Bab­bitta. Z ko­lei pewną liczbę po­mniej­szych tek­stów, cie­ka­wych ar­ty­ku­łów i ko­men­ta­rzy można wy­łu­skać z In­ter­netu bez uprzed­nich wska­zó­wek, kie­ru­jąc się je­dy­nie wła­sną smy­kałką do po­szu­ki­wań.

O na­szych ese­jach trzeba po­wie­dzieć, że nie ukła­dają się w mo­no­gra­fię na­ukową sensu stricto. Wła­ści­wie każdy z nich może być czy­tany osobno, choć jed­no­cze­śnie, we­dle swego za­my­słu, two­rzą one in­te­gralną ca­łość. Ty­tuł książki zdra­dza myśl prze­wod­nią: praw­dziwy hu­ma­nizm jest re­ali­zmem. Ozna­cza to, że dzie­dzic­two More’a i Bab­bitta – kon­se­kwent­nie okre­ślane przez nas mia­nem „hu­ma­ni­zmu” – za­wiera ogląd rze­czy­wi­sto­ści da­jący zna­ko­mite pod­stawy ro­zu­mie­nia i osądu no­wo­cze­snego pań­stwa i spo­łe­czeń­stwa. Mamy tu, in­nymi słowy, nie­spo­ty­ka­nie mą­drą lek­cję fi­lo­zo­fii po­li­tycz­nej. Nie jest to wszakże lek­cja for­mu­ło­wa­nia i przyj­mo­wa­nia do­raź­nych, po­wierz­chow­nych opi­nii na te­mat, po­wiedzmy, spraw­nej go­spo­darki czy de­mo­kra­cji. Wa­run­kuje ją spoj­rze­nie z ze­wnątrz, wy­ni­ka­jące z głę­bo­kiej re­flek­sji nad na­turą czło­wieka i moż­li­wo­ściami jego roz­woju du­cho­wego. Lek­cja ta wy­daje się szcze­gól­nie warta stu­dio­wa­nia przez tych, któ­rzy wo­le­liby wy­stę­po­wać w cha­rak­te­rze ce­nio­nych ak­to­rów, nie zaś ta­nich po­py­cha­deł, de­ko­ra­cji bądź re­kwi­zy­tów na sce­nie dzie­jów Za­chodu.

Au­tor tych ese­jów skłonny byłby uwa­żać swoją wy­kład­nię dzieł More’a i Bab­bitta za prze­my­ślaną i po­mocną, co nie zna­czy by­naj­mniej – de­fi­ni­tywną i kom­pletną. Do­ty­czy to zwłasz­cza ostat­niego szkicu, po­świę­co­nego głów­nie za­gad­nie­niom re­li­gii. Nie jest na­szą rze­czą roz­strzy­gać o spra­wach osta­tecz­nych. Chcemy tylko po­ka­zać, że ich uję­cie u hu­ma­ni­stów może być różne od tego, do czego przy­wy­kli­śmy ze strony za­równo wszel­kiej ma­ści mo­der­ni­za­to­rów, jak i tra­dy­cyj­nych obroń­ców wiary. Z ko­lei w dru­gim eseju sta­ramy się, z od­po­wied­nim roz­ma­chem, przy­ło­żyć hu­ma­ni­styczną dia­gnozę no­wo­cze­sno­ści wprost do dzi­siej­szych spo­so­bów „od­czu­wa­nia” sfer po­li­tyki i eko­no­mii, co po­ciąga za sobą opo­wieść – nie ide­olo­giczną – o prze­mia­nach ludz­kiej wy­obraźni. Wresz­cie pierw­szy spo­śród szki­ców ma za za­da­nie wy­ja­śnić, o co w ogóle cho­dzi z hu­ma­ni­zmem (lub jego od­nową), czemu miał słu­żyć ów nie­speł­niony „ruch hu­ma­ni­styczny” i dla­czego ta idea, taka niby wie­kowa, ni­jak się nie sta­rzeje.

O mie­sza­niu i wy­ja­śnia­niu po­jęć

I

Lu­dzie lu­dziom za­wsze mie­szali w gło­wach. Stare słowa za­bie­rali, wsa­dzali nowe… Nie­raz wszakże wy­żej młotka ce­nili pre­cy­zyjne klu­cze, na­rzę­dzia in­te­lek­tu­alne, które słu­żyć mogą do prze­kła­da­nia w tę i we w tę za­sta­nych zna­czeń i sko­ja­rzeń. Parę umie­jęt­nych ru­chów i to, co wczo­raj było czarne, ju­tro sta­nie się ko­lo­rowe w ciapki – lub jak­kol­wiek. Taka to ro­bota de­ma­go­gów, po­spo­li­tych szar­la­ta­nów czy choćby na­ga­nia­czy. Nic no­wego pod słoń­cem. Jed­nak nie jest nie­do­rzecz­nym są­dzić, że wraz z roz­wo­jem ma­so­wej ko­mu­ni­ka­cji, no­wo­żyt­nych ide­olo­gii, pro­pa­gandy i tech­nik sprze­daży ów od­wieczny pro­ce­der mie­sza­nia po­jęć za­sad­ni­czo się wzmógł. Za­pewne też stał się bar­dziej zor­ga­ni­zo­wany i bar­dziej ce­lowy, w su­mie więc – tym bar­dziej nie­bez­pieczny. Nie­bez­pie­czeń­stwo po­lega w końcu na tym, iż ba­wiąc się w prze­ista­cza­nie dys­kur­sów, stra­cimy – jako lu­dzie – pod­stawy do ro­zu­mie­nia sie­bie sa­mych i sie­bie na­wza­jem, iż za­tem przed­miot re­flek­sji hu­ma­ni­stycz­nej – czło­wiek – prze­sta­nie ist­nieć; nie dla­tego by­naj­mniej, że za­stą­pią nas ja­ko­weś byty wyż­szego rzędu, „ter­mi­na­tory” czy inne „oso­bli­wo­ści”, tylko że czeka nas, lu­dzi z krwi i ko­ści, co­raz szyb­sza prze­miana w ele­menty masy kostno-tłusz­czo­wej, do­wol­nie po­ru­sza­nej i do­wol­nie za­sty­ga­ją­cej. Tym­cza­sem hu­ma­ni­sta – jak pi­sał w 1930 roku Irving Bab­bitt – cho­ciaż nie stara się zde­fi­nio­wać Boga i ogól­nie trzyma się z dala od tego, co osta­teczne, to w spra­wach bar­dziej do­cze­snych ma zwy­czaj kłaść mak­sy­malny na­cisk na de­fi­ni­cje. Ten So­kra­tej­ski na­cisk zdaje się być szcze­gól­nie po­trzebny w cza­sach ta­kich, jak obecne, które za­pewne prze­biły wszyst­kie wcze­śniej­sze epoki swoim luź­nym i nie­od­po­wie­dzial­nym sto­so­wa­niem po­jęć ogól­nych. O ile nie na­pra­wimy tego, może na­dejść dzień, gdy – poza sło­wami na ozna­cze­nie po­mia­rów na­uko­wych czy przed­mio­tów bez­po­śred­nio po­strze­ga­nych przez zmy­sły – ko­mu­ni­ka­cja mię­dzy­ludzka sta­nie się pra­wie nie­moż­liwa1. Cóż można po­wie­dzieć poza tym, że ko­lejna epoka – ta na­sza – nie oka­zała się lep­sza? Że ilość i ła­twość pa­pla­niny skry­wa­ją­cej ni­skie po­budki i nie­kom­pe­ten­cję prze­raża każ­dego, kto pró­buje choć od czasu do czasu, choć na mo­ment, „włą­czyć” my­śle­nie? Że trudno wręcz uciec od my­śli, iż za­nu­rzamy się w coś bar­dzo nie­do­brego, w ja­kiś po­st­to­ta­li­tarny al­go­rytm – bez ła­grów i ko­mór ga­zo­wych (chyba), lecz jakże sku­teczny w nie­na­zy­wa­niu rze­czy po imie­niu, w pro­fi­lo­wa­niu za­ra­zem na­szych są­dów i wy­ko­rzy­sty­wa­niu na­szych emo­cji?

1 I. Bab­bitt, Hu­ma­nism: An Es­say at De­fi­ni­tion [w:] Hu­ma­nism and Ame­rica: Es­says on the Outlook of Mo­dern Ci­vi­li­za­tion, ed. N. Fo­er­ster, New York 1930, s. 25.

Jed­nak nie o to cho­dzi, by zwy­czaj­nie wpaść z desz­czu pod rynnę. Bo prze­cież nam, w tej na­szej epoce, jakby ła­twiej zmie­nić wła­ści­ciela, a trud­niej po­żyć na wol­no­ści. Wy­daje się, że in­ten­cją Bab­bitta – po­dob­nie jak Paula El­mera More’a i więk­szo­ści po­zo­sta­łych przed­sta­wi­cieli ru­chu zwa­nego „no­wym hu­ma­ni­zmem” – nie było pro­po­no­wa­nie no­wej formy za­an­ga­żo­wa­nia „ze zna­kiem mi­nus”; po­wiedzmy, na­mięt­nej re­ak­cji in­dy­wi­duum na­prze­ciw na­mięt­nego dryfu ca­łych spo­łe­czeństw, solo ostat­nich spra­wie­dli­wych czy też po­że­gnal­nej in­su­rek­cji prze­gra­nych. Ża­den z nich nie hi­ste­ry­zo­wał i nie po­grą­żał się w de­spe­ra­cji. Je­śli gło­sili oni po­wrót do kla­sy­ków my­śli za­chod­niej, z So­kra­te­sem na czele, to nie dla­tego, iżby bez­kry­tycz­nie za­pra­gnęli prze­krę­ce­nia strzałki czasu. Je­śli za­glą­dali do skarb­nicy my­śli da­le­ko­wschod­niej, to nie po to, by wy­do­być stam­tąd i po­siać na zgni­łym Za­cho­dzie ziarna mi­stycz­nej du­cho­wo­ści za dwa gro­sze. Cel był po­nie­kąd dużo bar­dziej am­bitny: za­pa­no­wać nad prze­bie­giem tego, co Bab­bitt na­zy­wał „no­wo­żyt­nym eks­pe­ry­men­tem” – i w ten spo­sób za­ra­dzić po­tęż­nemu mie­sza­niu po­jęć, ro­dzą­cemu co­raz groź­niej­sze skutki po­li­tyczne i mo­ralne, z wojną świa­tową na czele (dla nich, na­wia­sem mó­wiąc, była „tylko” jedna taka wojna). Ozna­czało to, in­nymi słowy, wielki prze­gląd gwa­ran­cyjny we­hi­kułu po­jęć ogól­nych.

Co jed­nak bar­dzo ważne – nie był to „prze­gląd” do­ko­ny­wany przez „za­wo­do­wych” fi­lo­zo­fów, pro­fe­sjo­nal­nych ana­li­za­to­rów i re­cen­zen­tów prac wła­snych. Aby zro­zu­mieć ideę hu­ma­ni­zmu, trzeba przy­jąć nie­jako ze­wnętrzną per­spek­tywę wo­bec aka­de­mic­kiej (i oko­ło­aka­de­mic­kiej) fi­lo­zo­fii – ta­kiej, jaką znamy. More wspo­mina w jed­nym ze swo­ich li­stów (z 1925 roku) se­sję łą­czoną bry­tyj­skich to­wa­rzystw na­uko­wych – Ari­sto­te­lian So­ciety oraz Mind So­ciety – pi­sząc bez ogró­dek, że spo­tka­nie to oka­zało się dlań wy­kosz­to­wa­niem du­cha i zmar­no­tra­wie­niem słowa. Utwier­dziło mnie w opi­nii, że no­wo­cze­sna fi­lo­zo­fia to in­te­lek­tu­alne za­wra­ca­nie głowy. Ni­gdy w moim ży­ciu nie czu­łem się tak bar­dzo nie na swoim miej­scu i tak bez­na­dziej­nie głu­pio, jak pod­czas tych se­sji2. Ktoś może uznać to aneg­do­tyczne prze­ży­cie za od­le­gły przy­kład zwy­czaj­nych pe­ry­pe­tii wraż­li­wego out­si­dera w śro­do­wi­sku uczo­nych fa­chow­ców. Tyle że wła­śnie na­gmin­ność tego ro­dzaju do­znań – ich nor­mal­ność – po­winna nas nie­po­koić. Zaj­mu­jąc ta­kie czy inne miej­sce na roz­cią­gnię­tej ni­wie hu­ma­ni­styki (bądź nauk spo­łecz­nych, albo i nauk sensu stricto), po pro­stu przy­wy­kli­śmy do trak­to­wa­nia uni­wer­sal­nych kwe­stii fi­lo­zo­ficz­nych jako cze­goś nie­malże ukry­tego pod plan­deką dys­kur­sów, któ­rych naj­oczy­wist­szym wspól­nym mia­now­ni­kiem bywa funk­cja po­prawy sa­mo­po­czu­cia za­an­ga­żo­wa­nych w nie in­te­lek­tu­ali­stów. Co wię­cej, sto­pień re­al­nego od­dzia­ły­wa­nia ko­lej­nych ge­ne­ra­cji ko­ry­fe­uszy wie­dzy – zwłasz­cza je­śli wziąć pod uwagę ich „cy­to­wal­ność” w me­diach czy kul­tu­rze ma­so­wej – jawi się jako od­wrot­nie pro­por­cjo­nalny do ja­ko­ści ich usta­leń czy głębi roz­wa­żań. Pa­ra­nau­kowy beł­kot garstki pięk­no­du­chów nie­źle wszak od­zwier­cie­dla, ale też po­nie­kąd wa­run­kuje, beł­kot w skali ogól­nej. Cóż in­nego, jak tylko za­my­ślone ge­sty i po­marsz­czone czoła „au­to­ry­te­tów” ży­cia aka­de­mic­kiego (i czę­ści ich wy­cho­wan­ków), mia­łoby wy­zna­czać gra­nice swo­body in­te­lek­tu­al­nej dla nas, zwy­kłych zja­da­czy chleba, adep­tów nie­do­szłych lub do­cho­dzą­cych? Któż inny stoi na straży po­jęć – ca­łego dzie­dzic­twa my­śli ludz­kiej? Kto inny tak bar­dzo zdolny jest owo dzie­dzic­two za­sło­nić lub prze­kształ­cić?

2 Cyt. za: A. H. Da­kin, Paul El­mer More, Prin­ce­ton, New Jer­sey 1960, s. 231.

Mię­dzy nami a dzie­łami sta­ro­żyt­nych – z któ­rych do­tąd czer­piemy, za­zwy­czaj mało re­flek­syj­nie, na­sze naj­waż­niej­sze po­ję­cia, jak „szczę­ście” czy „spra­wie­dli­wość” – prze­biega sze­roki rów za­ło­żo­nych nie­gdyś kom­bi­na­cji i nad­in­ter­pre­ta­cji, ale i cał­kiem współ­cze­snych gran­tów ba­daw­czych, mód in­te­lek­tu­al­nych czy po­li­tycz­nej po­praw­no­ści. Jedno działa przez dru­gie: stare błędy po­twier­dzane są przez nowe, a mar­ność po­jęć sta­nowi za­chętę dla mar­nych ini­cja­tyw… i mar­nych oso­bo­wo­ści. Próżny in­te­lek­tu­alizm do­sko­nale sprzęga się z li­chotą mo­ralną, któ­rej zna­kiem roz­po­znaw­czym po­zo­staje nie­odmien­nie go­to­wość słu­że­nia temu, kto da wię­cej. Jakże czę­sto my­śli się ra­czej za coś niż po coś! Lecz prze­cież nie wszy­scy je­ste­śmy tacy da­remni… Wielu z nas do po­szu­ki­wa­nia prawdy za­biera się bar­dzo po­waż­nie, za­dane lek­tury prze­ra­bia z naj­wyż­szą sta­ran­no­ścią, wy­tęża swój umysł bez miary… i mimo to błą­dzi, co po ci­chu przy­znaje i od­czuwa żal. We­dług More’a jedna z naj­cięż­szych rze­czy, ja­kich trzeba na­uczyć stu­denta, która wszakże, gdyby znał ją od po­czątku, uchro­ni­łaby go przed nie­koń­czą­cym się roz­dar­ciem i być może przed osta­teczną roz­pa­czą, za­wiera się w pro­stym fak­cie, iż siła mó­zgu nie daje gwa­ran­cji pra­wi­dło­wego kie­runku my­śle­nia, że wręcz prze­ciw­nie, umysł nie­spo­koj­nie kie­ru­jący się na ze­wnątrz, nie­za­trzy­my­wany przez zdro­wo­roz­sąd­kową po­korę (the hu­mi­lity of com­mon sense), naj­pew­niej po­wie­dzie swego wła­ści­ciela na ba­gna hochsz­ta­pler­stwa, je­śli nie do bez­den­nej jamy bez­myśl­no­ści (…) w ciągu ostat­nich stu lat nie było po­tęż­niej­szego in­te­lektu niż u Kanta; wąt­pię, by któ­ry­kol­wiek z pi­szą­cych kie­dy­kol­wiek na­peł­nił świat więk­szą plą­ta­niną my­śli lub też za­krył prawdę gęst­szym py­łem nie­ja­sno­ści3. Kanta można lu­bić albo nie, ale czym jest ta „zdro­wo­roz­sąd­kowa po­kora”?

3 P. E. More, The Hu­mi­lity of Com­mon Sense [w:] Hu­ma­nism and Ame­rica…, s. 64–65. Pod­kre­śle­nie w ory­gi­nale.

Ta po­kora, wła­ści­wie po­jęta, może oka­zać się klu­czem do na­sta­wie­nia hu­ma­ni­stycz­nego, za­tem wró­cimy do niej. Póki co, pod­kreślmy za More’em jego słowa: „siła mó­zgu nie daje gwa­ran­cji pra­wi­dło­wego kie­runku my­śle­nia” – otóż to! Ilu spo­ty­kamy lu­dzi „o wy­so­kim ilo­ra­zie in­te­li­gen­cji”, w ten czy inny spo­sób uta­len­to­wa­nych, bar­dzo spraw­nie li­czą­cych czy ob­da­rzo­nych fe­no­me­nalną pa­mię­cią, za­ra­zem jed­nak nie­zwy­kle po­dat­nych na mie­sza­nie w gło­wie? Iluż ta­kich, któ­rym nie ocię­ża­łość umy­słowa, a jakby brak chęci bądź ja­kaś in­er­cja we­wnątrz du­cha, ja­kiś pod­sta­wowy de­fi­cyt cha­rak­teru, ja­kiś fałsz, unie­moż­li­wia de facto sta­wia­nie py­tań, my­śle­nie za sie­bie? Nie ma co przy­po­mi­nać tu­taj piew­ców Sta­lina i in­nych dawno temu skom­pro­mi­to­wa­nych ty­ta­nów in­te­lektu4. W do­bie In­ter­netu cała masa tego typu szkod­ni­ków – niby by­strych, a głu­pich do szczętu – je­śli nie bry­luje przed ka­me­rami, to co­dzien­nie za­siada nad kla­wia­turą. Są wśród nas… Zo­sta­wia­jąc na boku kon­kretne przy­kłady – po­nie­waż na­szym ce­lem nie jest pi­sa­nie pam­fletu, lecz uka­za­nie pod­sta­wo­wych prze­sła­nek „hu­ma­ni­zmu” jako spo­sobu my­śle­nia – za­czy­namy po­mału ro­zu­mieć, że to, co na­zwa­li­śmy wcze­śniej „prze­glą­dem gwa­ran­cyj­nym we­hi­kułu po­jęć ogól­nych”, w rze­czy­wi­sto­ści nie jest i nie może być zwy­czaj­nym przed­się­wzię­ciem „tech­nicz­nym”. Wcale bo­wiem nie o to cho­dzi, by uza­sad­nić so­bie wła­sne upodo­ba­nia czy prze­ko­na­nia, że skoro – jak wy­żej – mam ja­kiś pro­blem na przy­kład z Kan­tem, to za­pi­szę się do par­tii „an­ty­kan­ty­stów”, która uro­śnie w siłę i zrobi po­rzą­dek. Ha! Można od­rzu­cić kon­se­kwent­nie nie ja­kiś tam frag­ment „me­ta­nar­ra­cyj­nej” spu­ści­zny no­wo­żyt­nych, a całą współ­cze­sną formę cy­wi­li­za­cji, w jej do­słow­nym, ma­te­rial­nym wy­da­niu, z pro­du­ko­wa­nymi w niej me­ga­to­nami śmieci, ogło­sić wła­sne uwol­nie­nie z „ma­triksa” czy oba­le­nie „sys­temu”… i stać się cząstką ko­lej­nej ni­szy uwol­nio­nych oba­la­czy. Co z tego? Na­sze „osta­teczne” wy­bory – mię­dzy taką czy inną ma­trycą za­an­ga­żo­wa­nia, ak­cją i re­ak­cją; także w ży­ciu po­li­tycz­nym, o któ­rego prze­mia­nach na­pi­szemy osobno – za­zwy­czaj oka­zują się znacz­nie mniej osta­teczne i po­ważne, niż nam się to wcze­śniej zda­wało. I bo­daj wła­śnie ta kwe­stia zo­staje do­sko­nale roz­po­znana przez Bab­bitta, który pró­bo­wał ogło­sić się naj­bar­dziej no­wo­żyt­nym z no­wo­żyt­nych, gło­szą­cym sta­ro­żytne mą­dro­ści. Być może je­dy­nie po­zor­nie od­le­głe by­łoby ze­sta­wie­nie tego oso­bli­wego rosz­cze­nia ze spo­so­bem in­ter­pre­ta­cji dzieła Nie­tz­schego, jaki zna­leźć mo­żemy w – rów­nież się­ga­ją­cej mię­dzy­woj­nia – ko­re­spon­den­cji mię­dzy Kar­lem Löwi­them i Leo Straus­sem, gdzie mówi się o pró­bie „od­two­rze­nia sta­ro­żyt­no­ści na szczy­tach no­wo­cze­sno­ści”5, co może ozna­czać, że sam im­pet my­śli no­wo­żyt­nej ro­dzi na­dzieję na prze­zwy­cię­że­nie jej złych skut­ków. Oczy­wi­ście nie na­leży z góry za­kła­dać, że kry­tyka hu­ma­ni­styczna okaże się zbieżna z kry­tyką Nie­tz­sche­ań­ską. W końcu, jak wia­domo, zna­mie­nici le­ka­rze mogą za­sad­ni­czo zga­dzać się co do dia­gnozy (czy przy­naj­mniej po­ziomu dia­gnozy), a jed­nak pro­po­no­wać zu­peł­nie od­mienne me­tody le­cze­nia6. Na tym eta­pie ważne jest, aby­śmy zdo­łali wy­cią­gnąć przed na­wias to, co wy­róż­nia hu­ma­ni­stów z tłumu uczci­wych i roz­gar­nię­tych kry­ty­ków dwu­dzie­sto­wiecz­nej cy­wi­li­za­cji, a co w pew­nym sen­sie znaj­duje swą prze­ciw­wagę w hu­ma­ni­stycz­nej re­to­ryce: ich am­bi­cje; rze­czy­wi­sty, pełny (a nie po­zorny czy oka­zjo­nalny) ra­dy­ka­lizm my­śle­nia; my­śle­nia, które po­zwo­li­łoby wy­kła­dać de novo po­ję­cia pry­marne, przed wie­kami usta­lone i w ciągu wie­ków ze­psute.

4 Por. P. John­son, In­te­lek­tu­ali­ści, przeł. A. Pi­ber, Po­znań 1998; M. Lilla, Lek­ko­myślny umysł. In­te­lek­tu­ali­ści w po­li­tyce, przeł. J. Mar­gań­ski, War­szawa 2006; L. Ko­ła­kow­ski, In­te­lek­tu­ali­ści [w:] te­goż, Czy dia­beł może być zba­wiony i 27 in­nych ka­zań, Lon­dyn 1983, s. 121–130.

5 Por. K. Löwith, L. Strauss, Li­sty, przeł. P. Ar­mada, A Gór­ni­sie­wicz, „Kro­nos”, nr 2/2010, zwłasz­cza s. 187 i n.

6 Por. P. E. More, Eco­no­mic Ide­als [w:] te­goż, Shel­burne Es­says Ele­venth Se­ries: A New En­gland Group and Others, Bo­ston– New York 1921, s. 248–249; I. Bab­bitt, Ro­us­seau and Ro­man­ti­cism, Bo­ston– New York 1919, zwłasz­cza s. 198, 250.

Od­dajmy jed­nakże głos sa­memu Bab­bit­towi. W swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym mo­dus prze­strogi stwier­dza on: cały no­wo­cze­sny eks­pe­ry­ment grozi za­ła­ma­niem, gdyż po pro­stu nie oka­zał się on wy­star­cza­jąco no­wo­cze­sny. Dla­tego też nie można spo­cząć do­póty, do­póki nie wy­pra­cuje się – z po­mocą świec­kiego do­świad­cze­nia za­równo Wschodu, jak i Za­chodu – per­spek­tywy tak no­wo­cze­snej, że w po­rów­na­niu z nią ta na­le­żąca do na­szych in­te­li­gent­nych, mło­dych ra­dy­ka­łów wyda się czymś przed­po­to­po­wym7. Nie­trudno do­my­ślić się, kto w la­tach 20. mógł ucho­dzić za ra­dy­kała. Bru­talne skutki ów­cze­snego ra­dy­ka­li­zmu – po­da­wa­nego na różne spo­soby wy­bu­cho­wego kok­tajlu no­wo­żyt­nych ide­olo­gii i oso­bi­stych pre­ten­sji – świat nie­stety po­znał szybko i bez­po­śred­nio. Za­nim zaś spy­tamy o „świec­kie do­świad­cze­nie Wschodu i Za­chodu”, warto przez chwilę za­sta­no­wić się nad tym, kto jest tu­taj ad­re­sa­tem. Do kogo wła­ści­wie kie­ruje się „ofertę” hu­ma­ni­zmu – na ów­cze­snym „rynku idei”? Komu sprze­da­jemy na­szą usługę „prze­glądu po­jęć” i wy­pra­co­wa­nia na tej pod­sta­wie ar­cy­no­wo­cze­snej per­spek­tywy osądu? Otóż, przede wszyst­kim, nie cho­dzi nam o prze­ko­na­nych tra­dy­cjo­na­li­stów czy też ob­sku­ran­tów, lu­dzi za­ko­pa­nych i ob­ra­żo­nych na rze­czy­wi­stość. In­nymi słowy, nie chcemy – wy­po­wie­dziaw­szy po­słu­szeń­stwo obec­nym au­to­ry­te­tom – wra­cać do tych daw­niej­szych (lub może ra­czej do ich te­raź­niej­szych rzecz­ni­ków). Byłby to bo­wiem po­wrót na niby. Cała ta kwe­stia jawi się jako na­der de­li­katna i trudna do uchwy­ce­nia na po­zio­mie za­ło­żeń. Z jed­nej strony, co przyj­dzie nam jed­no­znacz­nie po­twier­dzić, hu­ma­ni­styczna re­flek­sja nad my­ślą no­wo­żytną do­star­cza fun­da­men­tal­nej kry­tyki no­wo­żyt­no­ści, z ognia któ­rej nie wy­winą się nie tylko „mło­dzi ra­dy­ka­ło­wie” ży­jący na po­wierzchni „eks­pe­ry­mentu”, lecz także więk­szość z nas, któ­rzy ży­jemy jakby w środku i skłonni je­ste­śmy uzna­wać na­sze po­stawy i wy­bory za „zdro­wo­roz­sąd­kowe”. Z dru­giej strony, owa kry­tyka ma być uznana za ar­cy­no­wo­cze­sną, a w każ­dym ra­zie na pewno nie­bę­dącą po­chodną sen­ty­mentu do ga­sną­cych – czy na­wet cią­gle miej­scami kwit­ną­cych – tra­dy­cji. Przy czym mó­wiąc o „tra­dy­cjach”, mamy na my­śli prze­ko­na­nia czy wzory na tyle po­ważne, że w za­sa­dzie można spro­wa­dzić je do re­li­gii. Hu­ma­nizm, pod­kreślmy raz jesz­cze, za­wiera w so­bie ra­dy­ka­lizm my­śle­nia, które nie cofa się przed żad­nym z usta­leń my­śli no­wo­żyt­nej – i z za­ło­że­nia je prze­kra­cza. W związku z tym po­wiada Bab­bitt, że jego wy­wód, je­śli do ko­go­kol­wiek ma tra­fić, to do tych, dla któ­rych sym­bole, po­przez które na­by­wano mą­drość w prze­szło­ści, stały się nie­wia­ry­godne. Stwier­dza też, że w za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach zna­czą­cym zma­ga­niem nie wy­daje mi się to po­mię­dzy nie­zdro­wym in­dy­wi­du­ali­stą i tra­dy­cjo­na­li­stą ani też, jak się obec­nie przyj­muje, po­mię­dzy nie­zdro­wym in­dy­wi­du­ali­stą i al­tru­istą, lecz mię­dzy zdro­wym i nie­zdro­wym in­dy­wi­du­ali­stą8.

7 I. Bab­bitt, Ro­us­seau and Ro­man­ti­cism…, s. xxiii.

8 Tamże, s. xxii; tenże, De­mo­cracy and Le­ader­ship, In­dia­na­po­lis 1979, s. 30.

Można za­tem do­mnie­my­wać, iż za­da­nie hu­ma­ni­sty po­le­ga­łoby na krze­wie­niu „zdro­wego in­dy­wi­du­ali­zmu” czy też, bar­dziej prak­tycz­nie, spro­wa­dza­łoby się do prób wy­cho­wy­wa­nia mło­dych lu­dzi na „zdro­wych in­dy­wi­du­ali­stów”. W ta­kim ra­zie „zdro­wie” na­leży wią­zać z kry­tycz­nym na­sta­wie­niem bądź, w ter­mi­no­lo­gii Bab­bitta, z „ca­ło­ścio­wym po­zy­ty­wi­zmem”. Sys­te­ma­tyczne ba­da­nie wła­snych in­dy­wi­du­al­nych do­świad­czeń, wy­si­łek ce­lo­wej in­tro­spek­cji – na­wyk, summa sum­ma­rum, sa­mo­dziel­nej pracy we­wnętrz­nej – prze­ciw­sta­wia się po­słu­szeń­stwu wo­bec tych, któ­rzy nam te na­sze do­świad­cze­nia pra­gną z ze­wnątrz au­to­ry­ta­tyw­nie wy­tłu­ma­czyć. Po­trzeba, w pierw­szym rzę­dzie, na­uczać umie­jęt­no­ści sku­pie­nia – na so­bie. Na­le­ży­cie wy­cho­wani, sami po­zna­jemy sie­bie i sami bie­rzemy za sie­bie od­po­wie­dzial­ność. Czy to wszystko? Na pew­nym po­zio­mie, ow­szem. Ali­ści nie­trudno za­uwa­żyć, że w ta­kim uję­ciu wszystko za­leży od ro­zu­mie­nia „mą­dro­ści”, któ­rej sku­tecz­nie to­wa­rzy­szące on­giś „sym­bole” mo­gły ulec zmia­nie czy osła­bie­niu. Mą­drość – je­śli ro­zu­miana na se­rio – tkwi w po­ję­ciach. Aby do­trzeć do po­jęć, mu­simy ze­drzeć war­stwę sym­bo­liczną, która je ota­cza i chroni. Do­trzeć do po­jęć – to zna­czy: usta­lić ich bez­po­śred­nie zna­cze­nie, czyli ich miej­sce w po­rządku nie­za­po­śred­ni­czo­nych (im­me­diate), uni­wer­sal­nych ludz­kich do­świad­czeń; wy­ja­śnić je – to zna­czy: skie­ro­wać na nie świa­tło dys­kursu o ta­kim wsze­lako na­tę­że­niu, iżby re­zul­tat nie był gor­szy od tego po­zna­wa­nego po­przez sym­bole. Te ostat­nie mogą nie być osta­teczne czy do­sko­nałe, jed­nak i one mają swoje fun­da­men­talne zna­cze­nie, czy też za­ko­rze­nie­nie, w po­rządku spraw ludz­kich. To­też zdzie­ra­nie war­stwy sym­bo­licz­nej – wa­ru­nek ko­nieczny na­szego po­nad­dzie­jo­wego „prze­glądu po­jęć” – w żad­nym ra­zie nie jest ro­botą dla ocię­ża­łych, lek­ko­myśl­nych czy bez­wol­nych. Wy­maga za to, by po­słu­żyć się frazą More’a, „gwa­ran­cji pra­wi­dło­wego kie­runku my­śle­nia”: trzeba wie­dzieć, o co py­tać – i nie można bać się od­po­wie­dzi; trzeba być „zdro­wym in­dy­wi­du­ali­stą” w wy­mia­rze fi­lo­zo­ficz­nym.

Z ko­lei fi­lo­zo­ficz­nie „nie­zdro­wym” na­zwiemy ko­goś, kto pod­nieca się samą nie­jako wła­dzą kwe­stio­no­wa­nia („zdzie­ra­nia”), tra­cąc z oczu – je­śli kie­dy­kol­wiek wi­dziany – przed­miot i cel pracy in­te­lek­tu­al­nej. Su­nący na fali do­brego sa­mo­po­czu­cia, nie­od­po­wie­dzialny psuj jest ty­pem naj­gor­szym. Warto jed­no­cze­śnie wziąć pod uwagę, że po­stawa prze­ciwna Bab­bit­to­wemu „po­zy­ty­wi­zmowi”, czyli moż­li­wie bez­wa­run­kowe za­wie­rze­nie tra­dy­cyj­nym au­to­ry­te­tom (albo ra­czej au­to­ry­te­tom od­wo­łu­ją­cym się do tra­dy­cji), ła­two może oka­zać się li tylko po­wierz­chow­nym czy in­te­re­sow­nym przy­wią­za­niem do pew­nych szcze­gól­nych sym­boli (na przy­kład tych, które okre­ślają sta­tus czło­wieka uro­dzo­nego w tej, a nie in­nej ro­dzi­nie), przy­zwy­cza­je­niem do de­ko­ra­cyj­nego szta­fażu bądź przy­pad­kiem ogól­nej in­er­cji. W ten spo­sób nie­jedna forma, z po­zoru szla­chetna, skrywa pustkę. Upa­dek zaś czy kom­pro­mi­ta­cja par­ty­ku­lar­nych form sym­bo­licz­nych po­wo­duje nie­od­wra­calne szkody w na­szym sto­sunku do po­jęć. Dys­po­nu­jemy wszak jed­nym ży­ciem, tu i te­raz; je­ste­śmy do bólu jed­no­krotni, także kiedy szu­kamy mą­dro­ści. Co­raz trud­niej zła­pać nam „pra­wi­dłowy kie­ru­nek my­śle­nia”; co­raz trud­niej kie­ro­wać się w stronę cze­goś, na co wska­zują dziś je­dy­nie oba­lone bądź za­ma­zane dro­go­wskazy. Wiele z tych zna­ków – po­mimo sza­cunku dla lu­dzi, któ­rzy je sta­wiali – na­leży być może cał­ko­wi­cie od­rzu­cić, usu­nąć z pola wi­dze­nia, skoro – zma­ni­pu­lo­wane, prze­krę­cone – mogą nas zwieść na ma­nowce… lub przy­naj­mniej znie­chę­cić. Da­lej już sło­wami Bab­bitta: po­zy­tywny i kry­tyczny hu­ma­ni­sta zdawałby się mieć pewną tak­tyczną prze­wagę nad re­li­gij­nym tra­dy­cjo­na­li­stą w ra­dze­niu so­bie z de­fek­tami pro­gramu hu­ma­ni­ta­ry­stycz­nego (cóż to za wa­dliwy „pro­gram hu­ma­ni­ta­ry­styczny”, po­sta­ramy się wkrótce opo­wie­dzieć). W bi­twie idei, jak i w in­nych for­mach rze­mio­sła wo­jen­nego, prze­waga jest po stro­nie tych, któ­rzy po­dej­mują ofen­sywę. Mo­der­ni­ści ze­rwali z tra­dy­cją po czę­ści dla­tego, iż nie była ona dana wy­star­cza­jąco bez­po­śred­nio (im­me­diate), a po czę­ści, bo nie było w niej wy­star­cza­jąco dużo do­świad­czal­no­ści (expe­ri­men­tal). Dla­czego więc nie spo­tkać się z nimi na ich wła­snym te­re­nie i – po­zbyw­szy się bo­daj krztyny zbęd­nego, me­ta­fi­zycz­nego i teo­lo­gicz­nego, ba­gażu – prze­ciw­sta­wić im coś, co jest za­równo bez­po­śred­nie, jak i do­świad­czalne, a mia­no­wi­cie obec­ność w czło­wieku wyż­szej woli, czy też wła­dzy kon­troli (nad sobą)?9Cy­tat ten, zno­wuż, ro­dzi ko­lejne py­ta­nia. W tym mo­men­cie wy­pada nam je­dy­nie skon­sta­to­wać, że nasz prze­gląd po­jęć nie od­bę­dzie się w wa­run­kach po­ko­jo­wych. Chcąc nie chcąc, ra­zem z hu­ma­ni­stami idziemy na wojnę.

9 Tenże, Hu­ma­nism: An Es­say…, s. 44.

II

Co to wszystko zna­czy? Prze­cież mie­li­śmy nie wpa­dać z desz­czu pod rynnę i nie an­ga­żo­wać się w two­rze­nie ko­lej­nej par­tii, któ­rej miej­sca w sej­miku po­no­wo­cze­sno­ści by­łyby z góry po­li­czone bądź – w ra­zie ujaw­nie­nia głęb­szej im­per­ty­nen­cji – za­mie­nione na przy­tulne izo­latki. Je­śli nie zmie­niamy zda­nia, to wi­dać musi kryć się za tym prze­świad­cze­nie, że nasz udział w „bi­twie idei” nie byłby opo­wie­dze­niem się po żad­nej ze stron, ja­kie zwy­kli­śmy roz­po­zna­wać w sze­roko po­ję­tej de­ba­cie in­te­lek­tu­al­nej. Na­sze pod­sta­wowe py­ta­nie zdaje się od­tąd py­ta­niem o „trans­cen­den­cję” hu­ma­ni­zmu wzglę­dem my­śli no­wo­żyt­nej. Czy to nie za wiele? Czymże miałby być tak nie­skrom­nie po­my­ślany hu­ma­nizm? I jesz­cze „zdro­wo­roz­sąd­kowa po­kora” w tym wszyst­kim! Czego mo­żemy być pewni? Poza tym, co z góry spo­koj­nie za­kła­damy, że ow­szem by­cie „hu­ma­ni­stą” nie jest sta­nem ni przy­wi­le­jem ko­goś, kto nie lubi ma­te­ma­tyki? Pójdźmy zresztą tym tro­pem – de­fi­ni­cji ne­ga­tyw­nej – py­ta­jąc cier­pli­wie: czym nie jest hu­ma­nizm (tak, jak ro­zu­mieli go Bab­bitt, More i więk­szość ich uczniów)?

Otóż, po pierw­sze, na pewno nie jest on dok­tryną. Słowo „dok­tryna” może być użyte przez nas w po­tocz­nym i pe­jo­ra­tyw­nym sen­sie, jak wtedy, gdy mó­wimy o „dok­try­ne­rach” i „dok­try­ner­stwie”, ma­jąc na my­śli skost­nie­nie po­glą­dów, ich „nie­świe­żość”, a zwłasz­cza czy­jeś od­wró­ce­nie się od co­dzien­no­ści i lek­ce­wa­że­nie nauk pły­ną­cych z do­świad­cze­nia. Taka po­stawa nie może mieć, rzecz ja­sna, nic wspól­nego ze „zdro­wym in­dy­wi­du­ali­zmem”, kry­ty­cy­zmem czy też „po­zy­ty­wi­zmem” i „do­świad­czal­no­ścią”. Jed­nakże o „dok­try­nie” można także mó­wić, bez ja­kie­go­kol­wiek od­wo­ła­nia do tego typu kon­tra­stów, jako o każ­dym sys­te­mie twier­dzeń czy zbio­rze po­glą­dów. Na moż­li­wie naj­wyż­szym po­zio­mie ogól­no­ści ozna­cza­łoby to okre­śle­nie – po pro­stu – frag­mentu my­śli bar­dziej niż mniej „ucze­sa­nych” czy ugrun­to­wa­nych. Ła­two tu jed­nak za­ha­czyć o ab­surd, skoro wszystko, co istotne, okaże się czy­jąś dok­tryną. Z na­szego punktu wi­dze­nia zde­cy­do­wa­nie uży­tecz­niej­sze wy­daje się po­wią­za­nie dok­tryny z ide­olo­gią, tak że mia­no­wi­cie by­łaby dok­tryna pew­nym – wciąż ra­czej ogól­nym – za­sto­so­wa­niem „wiel­kiej nar­ra­cji” typu „li­be­ra­lizm” czy „so­cja­lizm”, pod­czas gdy z ko­lei „pro­gram” (po­li­tyczny, eko­no­miczny, kul­tu­ralny) byłby prak­tycz­nym spo­so­bem jej wcie­le­nia w ży­cie. Nie pora w tym miej­scu roz­wa­żać ge­nezę czy in­te­gral­ność zna­nych sche­ma­tów na­sta­wie­nia ide­olo­gicz­nego. Dość po­wie­dzieć, że pod szyl­dem „hu­ma­ni­zmu” (cza­sem „świec­kiego” albo „no­wego”) bez pro­blemu na­po­tkamy mniej lub bar­dziej roz­gar­nię­tych wy­znaw­ców Wol­te­row­skiego „oświe­ce­nia”, czyli ja­kieś tam wer­sje „li­be­ra­łów” bądź „so­cja­li­stów”, a może i „la­ic­kich kon­ser­wa­ty­stów”. Po­ję­cie to może zresztą słu­żyć za eu­fe­mizm, po­dob­nie jak, dajmy na to, „wraż­li­wość spo­łeczna”: le­piej na­zwać sie­bie „hu­ma­ni­stą” niż li­ber­ty­nem czy an­ty­kle­ry­ka­łem; „wraż­li­wym na nie­rów­no­ści” ra­czej niźli zwo­len­ni­kiem in­ży­nie­rii spo­łecz­nej. Do tego ro­dzaju za­bie­gów wi­ze­run­ko­wych spu­ści­zna More’a i Bab­bitta nie na­daje się wcale. Ma­jąc na wzglę­dzie po­ży­tek re­to­ryczny – bo prze­cież pi­sali oni z my­ślą o swo­ich czy­tel­ni­kach – Bab­bitt może w od­po­wied­nim miej­scu roz­wi­jać dy­cho­to­mię mię­dzy „fał­szy­wymi” i „praw­dzi­wymi” li­be­ra­łami10, More zaś wi­kłać się w de­fi­nio­wa­nie (zgrabne ską­d­inąd) kon­ser­wa­ty­zmu to­ry­sów11. Pró­bo­wać za­pi­sać któ­re­goś z nich do da­nej par­tii, przy­pi­su­jąc funk­cję ide­ologa, zna­czy­łoby wszak nie ro­zu­mieć nic a nic z tego, co na­pi­sali poza tym.

10 Por. tenże, De­mo­cracy and Le­ader­ship…, zwłasz­cza s. 246–249.

11 Por. P. E. More, Di­sra­eli and Con­se­rva­tism[w:] te­goż, Shel­burne Es­says Ninth Se­ries: Ari­sto­cracy and Ju­stice, Bo­ston–New York 1915, s. 165 i n.

Czy mamy za­tem uznać, że twór­czość hu­ma­ni­stów wy­ła­nia się zni­kąd, że nie ma tu żad­nych związ­ków, dłu­gów in­te­lek­tu­al­nych, an­ty­cy­pa­cji? Oczy­wi­ście… nie. Byli oni przed­sta­wi­cie­lami da­ją­cej się z grub­sza opi­sać war­stwy wy­kształ­co­nych lu­dzi swo­jej epoki, bez wąt­pie­nia za­nu­rzo­nymi w dzie­dzic­twie po­przed­niego stu­le­cia. Jako eru­dy­cyjni, ale też otwar­cie mo­ra­li­zu­jący „kry­tycy li­te­ra­tury i ży­cia” sta­rali się czer­pać z naj­lep­szych wzo­rów dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ese­istyki – po­wie­dzie­li­by­śmy dziś: bar­dzo kul­tu­ral­nej, lecz w żad­nym ra­zie nie „po­praw­nej” – ta­kich jak Char­les-Au­gu­stin Sa­inte-Beuve czy Mat­thew Ar­nold. Ich miesz­czań­ska pu­blika słusz­nie mo­gła spo­dzie­wać się po nich ję­zy­ko­wego kunsztu i dow­cipu (w ta­kim bar­dziej sta­ro­pol­skim zna­cze­niu tego słowa). Spo­śród Ame­ry­ka­nów duży wpływ na ukształ­to­wa­nie za­ląż­ków re­flek­sji hu­ma­ni­stycz­nej miał, acz­kol­wiek pod­dany póź­niej za­sad­ni­czej kry­tyce przez More’a, Ralph Waldo Emer­son. Jed­nakże od sa­mego po­czątku – przyj­mijmy, że jest nim spo­tka­nie More’a i Bab­bitta w Ha­rvar­dzie na po­czątku lat 90. XIX wieku – pod­sta­wowy i nie­zby­walny układ od­nie­sie­nia sta­nowi tu­taj owoc­nie re­in­ter­pre­to­wana li­te­ra­tura sta­ro­żytna, w tym też lek­tury da­le­ko­wschod­nie. Czy nie jest więc tak, że mo­żemy wziąć do ręki, po­wiedzmy, Etykę ni­ko­ma­chej­ską Ary­sto­te­lesa – tekst w sze­ro­kim sen­sie na­ukowy, nie re­li­gijny czy po­etycki – i orzec pro­sto: oto hu­ma­nizm, oto jego dok­tryna? Nie, gdyż „prze­gląd gwa­ran­cyjny po­jęć ogól­nych” wy­maga wzię­cia pod uwagę ca­łego kor­pusu „świec­kiego do­świad­cze­nia Wschodu i Za­chodu”, do któ­rego przy­na­leży – wień­czy je – ob­szerny za­kres usta­leń po­czy­nio­nych w my­śli no­wo­żyt­nej. Te zaś usta­le­nia mogą oka­zać się nie tyle lep­szym uję­ciem do­świad­czeń uni­wer­sal­nych, od­wiecz­nych, ile udaną bądź nie­udaną de­duk­cją z ja­kie­goś na­rzu­co­nego światu credo – i to jest do roz­wa­że­nia. Ow­szem, nie jest wcale pewne, że jako ludz­kość ro­zu­miemy sie­bie le­piej, ani­żeli miało to miej­sce w sta­ro­żyt­no­ści. By­naj­mniej nie jest też trudno zwąt­pić w po­stęp mo­ralny, je­śli co­kol­wiek uwa­ża­li­śmy na lek­cjach hi­sto­rii. Ogól­nie nie ma po­wodu są­dzić, że na­sza epoka znaj­duje ja­kieś wyż­sze uza­sad­nie­nie dla swo­ich ra­cji. Zresztą… od­wy­kli­śmy od tego ro­dzaju py­tań. Tak czy ina­czej no­wo­żyt­ność może oka­zać się nie­le­gi­ty­mi­zo­wana – po pro­stu. Mo­żemy za­tem chcieć po­wrotu do cza­sów, gdy mą­drość fi­lo­zo­fów wy­da­wała się zna­czyć dużo wię­cej niż dziś. Się­gnię­cie po wiel­kie dzieła in­te­lek­tu­alne z prze­szło­ści może być dla nas wielce po­ży­teczne albo i ko­nieczne, ale nie może być ce­lem sa­mym w so­bie. Byłby to próżny wy­bór. Na pewno bo­wiem nie po­może nam uda­wa­nie, iż je­ste­śmy za­gu­bio­nym szcze­pem sta­ro­żyt­nych ra­czej niźli czę­ścią ludu no­wo­cze­snego, łak­nącą cze­goś wię­cej, czego ten lud nie do­staje.

My­śląc za sie­bie, tu i te­raz, bar­dziej po­win­ni­śmy mó­wić o de­sty­lo­wa­niu me­tody ani­żeli o re­kon­stru­owa­niu dok­tryny (jako usys­te­ma­ty­zo­wa­nego na­ucza­nia). Zi­lu­strujmy to za­gad­nie­nie. W swo­ich książ­kach Bab­bitt do­ko­nuje po wie­le­kroć re­ka­pi­tu­la­cji są­dów, któ­rych po­ważne po­trak­to­wa­nie otwiera przed nami nową per­spek­tywę fi­lo­zo­ficzną. Sięga przy tym do for­muł po­da­nych expli­cite przez kla­sy­ków – i nie za­do­wala się nimi. Mo­żemy tedy do­wie­dzieć się (a jest to jedna z ostat­nich wy­po­wie­dzi tego au­tora), iż kon­sty­tu­tywną dla „po­zy­tyw­nego i kry­tycz­nego hu­ma­ni­zmu” opo­zy­cję mię­dzy dwoma je­ste­stwami (se­lves) do­brze od­daje Cy­ce­ron, je­den z naj­bar­dziej wpły­wo­wych za­chod­nich hu­ma­ni­stów. Za­raz jed­nakże pada py­ta­nie: dla­czego zwy­czaj­nie nie po­twier­dzić (…) hu­ma­ni­stycz­nego du­ali­zmu w ta­kiej wła­śnie for­mie, w ja­kiej usta­lił go Cy­ce­ron? Dla­czego kom­pli­ko­wać sy­tu­ację, włą­cza­jąc doń dys­ku­sję nad czy­sto re­li­gij­nym pro­ble­mem ła­ski? Przy wielu oka­zjach – stwier­dza da­lej Bab­bitt – wy­ra­ża­łem opi­nię, iż w na­szych no­wo­żyt­nych pró­bach kon­stru­owa­nia zdro­wych fi­lo­zo­fii ży­cia coś się po­mija – i to coś może fak­tycz­nie oka­zać się zwor­ni­kiem ca­ło­ści. Może być tak, że je­śli mamy to coś nad­ro­bić, to po­trzeba nam cze­goś wię­cej niż zwy­kłego do­war­to­ścio­wa­nia „ro­zumu” w Cy­ce­ro­niań­skim sen­sie. Po­móc może w tym miej­scu po­rów­na­nie mię­dzy za­chod­nim hu­ma­ni­zmem i wielką tra­dy­cją Da­le­kiego Wschodu, którą ko­ja­rzy się z Kon­fu­cju­szem. Otóż u tego ostat­niego znaj­du­jemy ideę, która jest pra­wie cał­ko­wi­cie nie­obecna nie tylko u Cy­ce­rona, lecz także u Ary­sto­te­lesa, któ­rego można uznać – przy­naj­mniej dok­try­nal­nie – za naj­waż­niej­szego spo­śród za­chod­nich hu­ma­ni­stów, mia­no­wi­cie – ideę po­kory12. Hu­ma­ni­styczna po­kora, jak wi­dzimy, po­wraca w moc­nym kon­tek­ście, na­dal jed­na­ko­woż wy­pada nam uzbroić się w cier­pli­wość. Póki co, wiemy tyle, że ani Cy­ce­ron, ani na­wet Ary­sto­te­les nie mogą mieć ostat­niego słowa. Nie są oj­cami dok­tryny hu­ma­ni­zmu (ro­zu­mia­nej jako po­łać dys­kursu za­stana i za­mknięta). Są na­to­miast – mo­żemy chyba tak to sfor­mu­ło­wać – wiel­kimi na­uczy­cie­lami tego, jak „ro­bić” hu­ma­nizm. W na­szej sy­tu­acji wła­ści­wym za­da­niem jest pod­jąć i wy­ko­rzy­stać ich usta­le­nia w dziele wy­ja­śnia­nia po­jęć. W po­dobny spo­sób, choć na nieco in­nym po­zio­mie, mo­żemy się­gnąć po re­ne­san­sowe dzieło sir Tho­masa Elyota The Boke Na­med the Go­ver­nour, o któ­rym po­wiada More, że jest ono pierw­szym trak­ta­tem o wy­cho­wa­niu w ję­zyku an­giel­skim i wciąż, po tych wszyst­kich la­tach, jed­nym z naj­mą­drzej­szych (…) na­tu­ral­nie, me­toda za­le­cana w szes­na­stym stu­le­ciu do osią­gnię­cia tego celu (wy­ksztal­ce­nia praw­dzi­wych ary­sto­kra­tów ra­czej ani­żeli oli­gar­chów) ze­sta­rzała się w pew­nych szcze­gó­łach, jed­nakże nie jest żadną prze­sadą mó­wić o The Boke Na­med the Go­ver­nour jako o Ma­gna Charta na­szej edu­ka­cji13. Jak ła­two za­uwa­żyć (abs­tra­hu­jąc od sa­mo­ist­nej war­to­ści pism Elyota), tego ro­dzaju dzieła sta­no­wią z osobna dzie­dzic­two licz­nych współ­cze­snych na­ro­dów i w tym sen­sie my, Po­lacy, także mamy swo­ich hu­ma­ni­stów (ro­dzi­mych przed­sta­wi­cieli na­ucza­nia kla­sycz­nego, twór­ców dzieł za­wie­ra­ją­cych nie­no­wo­cze­sny wy­kład po­jęć), od Mi­strza Win­cen­tego po Jana Ko­cha­now­skiego, Łu­ka­sza Gór­nic­kiego i in­nych, co nie ozna­cza prze­cież, że dys­po­nu­jemy ja­kąś wła­sną dok­tryną, dajmy na to, „polo-hu­ma­ni­zmu”.

12 I. Bab­bitt, On Be­ing Cre­ative and Other Es­says, New York 1968, s. xv–xvi.

13 P. E. More, Aca­de­mic Le­ader­ship [w:] te­goż, Ari­sto­cracy and Ju­stice…, s. 53, 56. Por. N. Fo­er­ster, The Ame­ri­can State Uni­ver­sity: Its Re­la­tion to De­mo­cracy, Cha­pel Hill 1937, s. 5, 44.

Tak jak nie można wpi­sy­wać hu­ma­ni­zmu w pro­kru­stowe łoże dok­tryny, tak rów­nież – to drugi krok w na­szym de­fi­nio­wa­niu ne­ga­tyw­nym – nie na­leży utoż­sa­miać tego okre­śle­nia z „sub­stan­cją” da­nej epoki hi­sto­rycz­nej. In­nymi słowy, nie warto spie­szyć się z oceną na­szych bo­ha­te­rów jako po­gro­bow­ców czy epi­go­nów „wieku hu­ma­ni­zmu”. Na­leży na­to­miast za­sta­no­wić się głę­biej – co w tym mo­men­cie mo­żemy je­dy­nie za­sy­gna­li­zo­wać – nad spo­so­bem, w jaki uj­mo­wali oni hi­sto­ryczne ten­den­cje czy losy idei. We­dług Bab­bitta dwa naj­bar­dziej godne uwagi prze­jawy du­cha hu­ma­ni­stycz­nego, ja­kie kie­dy­kol­wiek w tym świe­cie wi­dziano to: sta­ro­żytna Gre­cja i kon­fu­cjań­skie Chiny14. Mowa tu wszakże o pew­nych dzie­łach czy, w naj­lep­szym ra­zie, for­ma­cjach in­te­lek­tu­al­nych sta­no­wią­cych ide­ały daw­nych cy­wi­li­za­cji – o tyle dla nas ważne, o ile mo­żemy dzięki nim do­wie­dzieć się cze­goś o so­bie. Hi­sto­ryczny uzus mó­wie­nia o „hu­ma­ni­stach” wiąże się, jak wia­domo, z po­sta­ciami epoki re­ne­sansu. Owo „zna­cze­nie hi­sto­ryczne” służy nam do usta­le­nia „zna­cze­nia psy­cho­lo­gicz­nego”, to zaś – jak chce Bab­bitt – od­nosi się do tych, któ­rzy w ja­kiej­kol­wiek epoce zmie­rzają do nada­wa­nia pro­por­cji (pro­por­tio­na­te­ness) po­przez kul­ty­wo­wa­nie prawa miary (law of me­asure)15. Jed­nak gdy przyj­rzeć się bli­żej spu­ściź­nie re­ne­sansu, oka­zuje się, że pro­ta­go­ni­ści ów­cze­snej sceny in­te­lek­tu­al­nej, tak chęt­nie do­tąd na­zy­wani przez nas „hu­ma­ni­stami”, nie­ko­niecz­nie osią­gnęli po­żą­dane pro­por­cje i miary. Ra­czej, w uprosz­cze­niu, mamy do czy­nie­nia ze zna­nym efek­tem od­bi­ja­nia wa­ha­dła; czy może le­piej – pi­ja­nego jeźdźca, który prze­chy­liw­szy się w pę­dzie na jedną stronę, pę­dzi co­raz szyb­ciej i tym głę­biej (i bar­dziej nie­bez­piecz­nie) prze­chyla się na drugą16. Wi­dzie­li­śmy, jak re­ne­sans prze­ciw­sta­wia się nad­wyżce tego, co nad­przy­ro­dzone (su­per­na­tu­ral) w wie­kach śred­nich, jed­no­stron­no­ści, która zbyt­nio po­sze­rza roz­stęp mię­dzy na­turą i na­turą ludzką. Od tam­tej pory świat zmie­rza w stronę prze­ciw­nej skraj­no­ści; nie za­do­wo­liw­szy się usta­no­wie­niem lep­szej har­mo­nii mię­dzy na­turą i na­turą ludzką, jąłby ów roz­stęp cał­ko­wi­cie za­skle­pić17. Co z tego wy­nika? Że, krótko mó­wiąc, to my je­ste­śmy tymi, któ­rzy mają od­zy­skać za­gu­bione pro­por­cje i miary (czyli, jak zo­ba­czymy, wła­ściwe re­la­cje wła­ści­wie ro­zu­mia­nych po­jęć). Nie tyle po­win­ni­śmy wzo­ro­wać się na lu­dziach re­ne­sansu, ile – na­pra­wiać ich błędy.

14 I. Bab­bitt, Hu­ma­nism: An Es­say…, s. 37.

15 Tamże, s. 30.

16 Por. P. E. More, The De­mon of The Ab­so­lute (New Shel­burne Es­says I), Prin­ce­ton 1928, s. 7.

17 I. Bab­bitt, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can Col­lege: Es­says in De­fense of the Hu­ma­ni­ties, Bo­ston– New York 1908, s. 28–29.

Coś jed­nak mu­simy tu po­now­nie wy­cią­gnąć przed na­wias. Wcze­śniej mowa była o rze­czy­wi­stym i peł­nym ra­dy­ka­li­zmie my­śle­nia hu­ma­ni­stycz­nego (który na­le­ża­łoby jesz­cze uzgod­nić – co wcale nie jest ta­kie pro­ste – ze „zdro­wo­roz­sąd­kową po­korą” i „nada­wa­niem pro­por­cji”). Ale obok tego ra­dy­ka­li­zmu – lub może jako wa­ru­nek te­goż – mamy wy­raźne od­rzu­ce­nie „twar­dej” hi­sto­rio­zo­fii. Pre­zen­ta­cji zja­wisk i pro­ce­sów dzie­jo­wych w opar­ciu o sche­mat de­ter­mi­ni­styczny nie da się po­go­dzić z – za­pew­nia­ją­cym sens na­szych in­dy­wi­du­al­nych de­cy­zji – po­czu­ciem „wol­nej woli”, czyli fun­da­men­talną ludzką per­cep­cją wła­snego do­świad­cze­nia jako ca­ło­ści na­kie­ro­wa­nej na cel18. Owoż uza­leż­nie­nie od hi­sto­rii ni­we­czy pod­stawy kry­tycz­nego, „zdro­wego” in­dy­wi­du­ali­zmu. A jesz­cze ina­czej: gdyby wszystko, co się wy­da­rza, istot­nie mu­siało się wy­da­rzyć, to czy mia­łoby sens py­ta­nie o prze­szłe błędy… i ja­ka­kol­wiek próba za­pa­no­wa­nia nad „no­wo­żyt­nym eks­pe­ry­men­tem”? Nie byłby to już w isto­cie „eks­pe­ry­ment”, lecz oczy­wi­sty re­zul­tat wie­lo­wie­ko­wej pracy do­mo­wej z przed­miotu o na­zwie „ludz­kość”, nie­pod­wa­żalny niby wy­nik za­da­nia ma­te­ma­tycz­nego. Skoro sprawy prze­bie­gają w je­dy­nym moż­li­wym kie­runku, to na cóż oznaj­miać swój sprze­ciw? Ba, lek­kie za­wa­ha­nie staje się w ta­kim wy­padku ob­razą ro­zumu, po­wo­dem prze­śla­do­wań bądź ostra­cy­zmu (znane prze­kleń­stwo tych, któ­rzy za­czy­nali wąt­pić w escha­to­lo­giczne „oczy­wi­sto­ści” po­przed­niego stu­le­cia, jak „spo­łe­czeń­stwo bez­kla­sowe” czy „ko­niec hi­sto­rii”). Tym­cza­sem pi­sar­stwo hu­ma­ni­stów przy­pada na lata – wła­ści­wie de­kady, od prze­si­le­nia wiary w po­stęp i de­ka­den­ty­zmu w ło­nie belle épo­que po wiel­kie wstrząsy po­li­tyczne i eko­no­miczne mię­dzy­woj­nia – gdy opo­wia­da­nie o nie­uchron­nym upadku i ko­niecz­nej prze­mia­nie cy­wi­li­za­cji nie było czymś nie­zwy­czaj­nym. Lecz wła­śnie w pełni cha­rak­te­ry­styczna dla tam­tego okresu, ka­ta­stro­ficzno-ra­cjo­na­li­zu­jąca wi­zja Oswalda Spen­glera mo­gła li­czyć je­dy­nie na bez­kom­pro­mi­sową, iro­niczną kry­tykę ze strony Bab­bitta. Cała ta kon­cep­cja – czy­tamy – nie tylko po­ciąga za sobą fi­lo­zo­fię hi­sto­rii, ale taką fi­lo­zo­fię hi­sto­rii, która – we­dle mego osądu – osza­lała. Kon­cep­cja ta opiera się w każ­dym ra­zie na cał­ko­wi­tym za­prze­cze­niu tej wła­sno­ści woli w czło­wieku, na którą ja z ko­lei kładę swój naj­więk­szy na­cisk. Tym sa­mym, na prze­kór pew­nym po­wierz­chow­nym po­do­bień­stwom od­po­wied­nich po­glą­dów Spen­glera i mo­ich, znaj­du­jemy się obaj na prze­ciw­nych bie­gu­nach my­śli ludz­kiej. W moim na­sta­wie­niu mie­ści się skrajna nie­chęć do wszel­kiej moż­li­wej fi­lo­zo­fii hi­sto­rii (w bar­dziej tech­nicz­nym sen­sie tego słowa) – czy to star­szego typu, jaki znaj­du­jemy u św. Au­gu­styna albo Bos­su­eta, gdzie czło­wieka czyni się ma­rio­netką w rę­kach Boga, czy to now­szego typu, który w naj­róż­niej­szych swych od­mia­nach prze­ja­wia skłon­ność do uczy­nie­nia z czło­wieka ma­rio­netki w rę­kach na­tury. Zmierzch Za­chodu wy­daje mi się na­der kom­plet­nym re­per­to­rium na­tu­ra­li­stycz­nych błę­dów dzie­więt­na­stego wieku; jest na wskroś prze­siąk­nięty szcze­gól­nym ro­dza­jem fa­ta­li­zmu, w któ­rym te wszyst­kie błędy kul­mi­nują, w re­zul­ta­cie czego Za­chód na­prawdę staje wo­bec groźby „zmierz­chu”19. Można do­dać z jed­na­kim sar­ka­zmem, iż hu­ma­ni­styczna opo­wieść nie ma być opo­wie­ścią o umie­ra­niu, tylko o ży­ciu. Sa­mo­bój­cza de­spe­ra­cja – pły­nąca z „me­ta­fi­zycz­nej” zgody na sa­mo­uprzed­mio­to­wie­nie i nio­sąca ze sobą próby oswo­je­nia nie­ak­cep­to­wal­nej sy­tu­acji po­przez dal­sze mie­sza­nie i psu­cie po­jęć, żeby uka­zać rze­komo ra­cjo­nalne prze­słanki tego, co z sobą czy­nimy – to jest naj­oczy­wist­sza an­ty­teza hu­ma­ni­zmu. To­też ba­da­nie my­śli (po­jęć, dys­kur­sów) na­leży ro­zu­mieć jako ba­da­nie tego, co fak­tycz­nie (w gra­ni­cach ludz­kiego do­świad­cze­nia) chcemy, by było po­my­ślane; nie tego, co my­śli za nas „epoka”, „ludz­kość” na pew­nym eta­pie roz­woju czy w końcu „na­tura”. Myśl jest tym sa­mym wczo­raj i dziś – stwier­dza pro­sto More20. To, co no­wo­żytne, nie jest bar­dziej doj­rzałe (lub przej­rzałe) od tego, co sta­ro­żytne. Bieg dzie­jów nie unie­waż­nia tego, co daje się po­my­śleć.

18 Por. P. E. More, The Scep­ti­cal Ap­pro­ach to Re­li­gion, Prin­ce­ton 1934, s. 27 i n.

19 I. Bab­bitt, De­mo­cracy and Le­ader­ship…, s. 42–43.

20 P. E. More, The Christ of the New Te­sta­ment, Prin­ce­ton 1924, s. 4.

Trzeci punkt w ra­mach kre­ślo­nej przez nas ne­ga­tyw­nej de­fi­ni­cji „hu­ma­ni­zmu” od­nosi się do błędu i za­ra­zem po­kusy, aby trak­to­wać „ofertę” More’a i Bab­bitta jako – nie­udaną z na­szej per­spek­tywy – za­po­wiedź re­li­gii za­stęp­czej, ja­kie­goś ro­dzaju du­cho­wego er­satzu dla in­te­lek­tu­al­nie po­bu­dzo­nych i po­gu­bio­nych. Re­li­gia w ta­kim ukła­dzie ozna­cza coś wię­cej ani­żeli „dok­trynę”. Wła­ściwe tu­taj by­łoby sko­ja­rze­nie z ży­cio­wym wy­bo­rem: nie tylko tego, co gło­szę, pod czym się pod­pi­suję, lecz „drogi ży­cia” w ogól­no­ści; w tym wy­padku – ży­cia opar­tego na wie­rze, uzna­ją­cego au­to­ry­tet sza­fa­rzy Ob­ja­wie­nia – mowa bo­wiem o re­li­gii tra­dy­cyj­nej, w kształ­cie roz­po­zna­wa­nym na Za­cho­dzie. Wkra­czamy tym sa­mym na roz­le­gły ob­szar usta­leń do­ty­czą­cych no­wo­żyt­nego kry­zysu – je­śli nie końca – wiary chrze­ści­jań­skiej trak­to­wa­nej na se­rio, prze­ni­ka­ją­cej wszel­kie aspekty co­dzien­no­ści. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych po­czątku XX wieku ozna­czało to przede wszyst­kim wy­raźne już wów­czas roz­pusz­cze­nie etosu pu­ry­tań­skiego, który wszakże u za­ra­nia tego po­tęż­nego im­pe­rium de­fi­nio­wał tam­tej­szy ustrój po­li­tyczny i po­wszech­nie przyj­mo­wane za­sady mo­ralne. Bab­bitt opo­wiada o tym na­der ma­low­ni­czo: kilka lat temu w pe­wien nie­dzielny wie­czór spa­ce­ro­wa­łem so­bie wzdłuż wiej­skiej drogi w od­le­głym za­kątku No­wej An­glii, a kiedy mi­ja­łem jedną za­grodę, zo­ba­czy­łem przez okno człon­ków ro­dziny wo­kół za­pa­lo­nej lampy, każ­dego z nich po­chy­lo­nego nad ja­kimś dzia­łem „sen­sa­cyj­nej” ga­zetki. Na­szła mnie re­flek­sja, że parę lat wcze­śniej nie­dzielną lek­turą tego typu ro­dziny by­łaby Bi­blia. Po­stęp od Bi­blii do roz­ryw­ko­wego do­datku ga­zety zdaje się po­stę­pem od re­li­gij­nego opa­no­wa­nia (re­stra­int) w stronę mie­szanki anar­chii i kre­ty­ni­zmu21.

21 I. Bab­bitt, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can…, s. 64. Por. A. Bloom, Umysł za­mknięty. O tym, jak ame­ry­kań­skie szkol­nic­two wyż­sze za­wio­dło de­mo­kra­cję i zu­bo­żyło du­sze dzi­siej­szych stu­den­tów, przeł. T. Bie­roń, Po­znań 1997, s. 170–171.

Czło­wiek, z któ­rego ściąga się gor­set tra­dy­cji, taki po­zorny wy­zwo­le­niec, z re­guły staje się ide­al­nym łu­pem za­równo dla sprze­daw­ców ta­niej roz­rywki – w jej „nie­win­nym”, acz mar­nym kształ­cie na co dzień – jak i wszel­kiej ma­ści hochsz­ta­ple­rów, nie mó­wiąc już o per­spek­ty­wie na­rzu­ce­nia no­wych pęt na miarę epoki: ide­olo­gii bądź „po­praw­no­ści”. Wy­jąt­kowo celny i su­ge­stywny opis tego „stanu po­mię­dzy”, od­no­szący się do kon­dy­cji du­cho­wej Ame­ryki lat 20., mo­żemy zna­leźć u Wal­tera Lip­p­manna (nie był on by­naj­mniej tra­dy­cjo­na­li­stą; był na­to­miast wśród stu­den­tów Bab­bitta, choć jego wła­sna ścieżka in­te­lek­tu­alna od­bie­gła za­sad­ni­czo od nauk mi­strza). We­dług niego są w tym świe­cie dary ży­wej re­li­gii, które mogą spra­wić, że czło­wiek jako ca­łość uzgad­nia się z ca­ło­ścią tego, czego do­świad­cza w od­po­wiedni dla sie­bie spo­sób. Nasi pra­oj­co­wie mieli taką re­li­gię (…) kwasy no­wo­cze­sno­ści roz­pu­ściły ten po­rzą­dek dla wielu z nas, a w re­zul­ta­cie są i tacy, któ­rzy my­ślą, że po­trzeby speł­niane przez re­li­gię rów­nież zo­stały roz­pusz­czone; po­trzeby jed­nak po­zo­stały, tak iż czło­wiek no­wo­cze­sny, który prze­stał wie­rzyć, a nie prze­stał być ła­two­wier­nym, wisi jak gdyby po­mię­dzy nie­bem a zie­mią i nie znaj­duje ni­g­dzie wy­tchnie­nia. Nie ma teo­rii sensu i war­to­ści wy­da­rzeń, którą zmu­szony byłby za­ak­cep­to­wać, jed­nak na­dal musi ak­cep­to­wać wy­da­rze­nia. Nie ma au­to­ry­tetu mo­ral­nego, do któ­rego mógłby się te­raz zwró­cić, lecz jest przy­mus opi­nii, mody i fa­na­be­rii. Nie ist­nieje dlań nie­uchronny za­mysł wszech­świata, lecz ist­nieją zło­żone ko­niecz­no­ści – cie­le­sne, po­li­tyczne, eko­no­miczne. Wy­da­rze­nia, które do­ty­czą czło­wieka w świe­cie no­wo­cze­snym, za­wie­rają w so­bie całą moc wy­da­rzeń na­tu­ral­nych, bez ma­je­statu tychże, całą ty­rań­ską moc sta­ro­żyt­nych in­sty­tu­cji, lecz żad­nej mo­ral­nej pew­no­ści, którą te in­sty­tu­cje da­wały22. Tak za­ry­so­wane do­świad­cze­nie kry­zysu (końca) ży­cia re­li­gij­nego na­leży uznać za naj­pew­niej kon­sty­tu­tywne dla od­bioru pi­sar­stwa hu­ma­ni­stycz­nego. Wia­domo ską­d­inąd, że pu­blika za­wsze do­maga się od­po­wie­dzi na py­ta­nia, które po­trafi i chce za­dać. Mowa tu bo­wiem nie o ja­kimś ni­szo­wym zja­wi­sku We­lt­sch­me­rzu, tylko o na­si­la­ją­cej się i dla wielu nie­wąt­pli­wie bo­le­snej per­cep­cji prze­mian w wy­mia­rze ca­łego spo­łe­czeń­stwa. Ale od­po­wiedź hu­ma­ni­stów oka­zuje się zgoła nie­jed­no­rodna. Jej wyj­ściową prze­słanką po­zo­staje wska­zana wcze­śniej iden­ty­fi­ka­cja ad­re­sata jako, mó­wiąc w skró­cie, mło­dych po­szu­ku­ją­cych. Co jed­nak mają do­stać ci mło­dzi? Nową, bar­dziej wia­ry­godną wer­sję Ob­ja­wie­nia? Temu służy do­tar­cie do po­jęć? A może temu ra­czej, by tra­dy­cyjną re­li­gię oba­lić w lep­szy spo­sób – mą­drzej i sku­tecz­niej, niż czy­niło to hi­sto­ryczne od­ro­dze­nie czy oświe­ce­nie – pro­po­nu­jąc w jej za­stęp­stwie ra­cjo­nalny dys­kurs mo­ralny – inny od do­tych­cza­so­wych „teo­rii” czy też uspra­wie­dli­wień tego, co ko­nieczne?

22 W. Lip­p­mann, A Pre­face to Mo­rals, New Brun­swick– Lon­don 2009, s. 8–9.

Otóż ta, zda­wa­łoby się, naj­pil­niej­sza kwe­stia dla sa­mo­okre­śle­nia „hu­ma­ni­zmu” jako ru­chu w świe­cie aka­de­mic­kim i li­te­rac­kim mię­dzy­woj­nia – czy ich zda­niem „Bóg umarł”? – sta­no­wiła przed­miot otwar­tej kon­tro­wer­sji mię­dzy głów­nymi po­sta­ciami we­wnątrz tego „ru­chu”. Wza­jemne na­pię­cia ujaw­niały się w ko­lej­nych tek­stach More’a i Bab­bitta. Gdy (w 1930 roku) świa­tło dzienne uj­rzał naj­waż­niej­szy wspólny do­ku­ment śro­do­wi­ska hu­ma­ni­stów, mia­no­wi­cie zbiór ese­jów za­ty­tu­ło­wany Hu­ma­nism and Ame­rica, More (który przed­tem dość nie­chęt­nie prze­ka­zał tam je­den ze swo­ich licz­nych tek­stów) pięt­no­wał w nim roz­bież­ność po­glą­dów, cho­ciaż – być może z ra­cji stra­te­gicz­nych, a po czę­ści być może z po­wodu utrzy­my­wa­nia się w umy­słach sa­mych współ­au­to­rów odro­biny nie­pew­no­ści – ta kwe­stia zo­stała nieco scho­wana. Jak­kol­wiek by było, czy­ta­jąc mię­dzy wier­szami lub się­ga­jąc, w pew­nych wy­pad­kach, po wie­dzę uzy­skaną ską­d­inąd, uświa­da­miamy so­bie, że sprzy­mie­rzeńcy dzielą się wo­bec za­gad­nie­nia re­li­gii na trzy obozy. Kilku może się zda­wać rze­czy­wi­ście wrogo na­sta­wio­nymi do ja­kie­go­kol­wiek wie­rze­nia w to, co nad­przy­ro­dzone, jako za­sad­ni­czo an­ty­hu­ma­ni­stycz­nego (…) inni – przy­pusz­czam, że więk­szość – są cał­kiem przy­jaź­nie na­sta­wieni do re­li­gii jako ta­kiej, lecz albo mają tak mętną kon­cep­cję jej na­tury i funk­cji, że prak­tycz­nie znika ona z pola wi­dze­nia, albo też – ma­jąc ja­sne po­glądy na to, co dla ży­cia zna­czy re­li­gia – czują wsze­lako, iż pro­gram hu­ma­ni­zmu jest od­po­wiedni i wy­star­cza­jący dla od­ro­dze­nia sztuki. Po­zo­stali (…) twier­dzą, że bez bli­skiego so­ju­szu mię­dzy hu­ma­ni­zmem i re­li­gią ten pierw­szy od­cina się od głów­nego źró­dła swej wi­tal­no­ści. To jest ten pro­blem; nie można go za­ła­twić mil­cze­niem23. Z pew­no­ścią. Może nas je­dy­nie dzi­wić, że wy­kry­sta­li­zo­wa­nie tej kon­tro­wer­sji na­stą­piło tak późno – czy to „z ra­cji stra­te­gicz­nych” (cho­dzi tu z pew­no­ścią o stra­te­gie re­to­ryczne, o sztukę zdo­by­wa­nia umy­słów czy też, mó­wiąc nieco skrom­niej, do­cie­ra­nia do czy­tel­ni­ków z moż­li­wie spój­nym i nie­zag­ma­twa­nym prze­ka­zem), czy ja­kich­kol­wiek in­nych. Ozna­cza to, iż kształ­to­wa­nie hu­ma­ni­zmu jako ru­chu – przede wszyst­kim w la­tach dwu­dzie­stych – było ob­cią­żone to­le­ro­wa­niem we­wnątrz fun­da­men­tal­nego sporu i nie­ja­sno­ści. Nie trzeba do­da­wać, że to ob­cią­że­nie do­tyka rów­nież nas, po­dej­mu­ją­cych próbę zde­fi­nio­wa­nia „hu­ma­ni­zmu” jako po­ję­cia. Szcze­gól­nie od­czuwa się je przy lek­tu­rze ese­jów naj­bar­dziej zna­nego spo­śród uczniów Bab­bitta, po­ety i póź­niej­szego no­bli­sty, Tho­masa Ste­arnsa Eliota. Nie szczę­dzi on ko­le­gom-hu­ma­ni­stom ja­do­wi­tej wręcz kry­tyki, twier­dząc o nich przy tym, że są za mało… hu­ma­ni­styczni. Hu­ma­nizm – wy­ja­śnia Eliot – za­leży bar­dzo mocno od kom­bi­no­wa­nia ze sło­wem „ludzki” (hu­man); i ogól­nie od po­da­wa­nia ja­snych, od­ręb­nych de­fi­ni­cji idei fi­lo­zo­ficz­nych, któ­rych ni­gdy tam nie ma. Mój za­rzut jest taki, że hu­ma­ni­sta wy­ko­rzy­stuje – w swoim od­dzie­le­niu tego, co „ludz­kie”, od tego, co „na­tu­ralne” – to, co „nad­na­tu­ralne” (su­per­na­tu­ral), a co on od­rzuca (…) czło­wiek jest czło­wie­kiem dla­tego, że może roz­po­zna­wać fakty nad­na­tu­ralne, nie dla­tego, że może je wy­na­leźć. Albo wszystko w czło­wieku da się prze­śle­dzić jako roz­wój od dołu, albo coś musi po­cho­dzić z góry. Nie da się uciec od tego dy­le­matu: mu­sisz być albo na­tu­ra­li­stą, albo nad­na­tu­ra­li­stą (su­per­na­tu­ra­list). Je­śli usu­nąć ze słowa „ludzki” wszystko to, co daje czło­wie­kowi wiara w nad­przy­ro­dzone, to na ko­niec przyj­dzie nam oglą­dać nie wię­cej niż nad­zwy­czaj zdolne, po­tra­fiące się przy­sto­so­wać,psotne zwie­rzątko24. Sta­no­wi­sko Eliota, jak wi­dzimy, sięga trzewi. Jego za­rzut jest za­rzu­tem moż­li­wie naj­bar­dziej bo­le­snym, bo prze­cież ne­guje on nic in­nego, jak tylko zdol­ność hu­ma­ni­stów do po­waż­nego po­trak­to­wa­nia po­jęć.

23 P. E. More, A Re­vi­val of Hu­ma­nism [w:] te­goż, On Be­ing Hu­man (New Shel­burne Es­says III), Prin­ce­ton– Lon­don 1936, s. 13–14.

24 T. S. Eliot, Se­cond Tho­ughts about Hu­ma­nism [w:] te­goż, Se­lec­ted Es­says, Lon­don 1999, s. 485.

Bez­po­śred­nim ce­lem ataku jest inny ważny uczeń Bab­bitta, Nor­man Fo­er­ster, o któ­rym czy­tamy, iż jest tym, co ja na­zy­wam he­re­ty­kiem; to zna­czy, osobą która chwyta ja­kąś prawdę i pcha ją do miej­sca, w któ­rym staje się ona fał­szem. W jego rę­kach hu­ma­nizm staje się czymś in­nym, czymś bar­dziej nie­bez­piecz­nym od, po­wiedzmy, be­ha­wio­ry­zmu, gdyż bar­dziej zdol­nym uwo­dzić naj­lep­sze umy­sły25. W tym mo­men­cie wy­pada krótko za­uwa­żyć, że cy­to­wany przez nas wy­wód składa się po­społu z im­per­ty­nen­cji oraz cen­nych re­flek­sji (do któ­rych wró­cimy osobno, pi­sząc o re­li­gii). Jest to wszakże atak chy­biony – przy­naj­mniej w tym sen­sie, że abs­tra­huje od za­miaru i po­ziomu wy­po­wie­dzi po­nie­wie­ra­nego ad­wer­sa­rza. Ten zaś mówi o so­bie: je­żeli jako kry­tyczny hu­ma­ni­sta – „czy­sty” bądź „zwy­czajny” hu­ma­ni­sta – nie mogę czer­pać ko­rzy­ści z tego wszyst­kiego, co ofe­ruje re­li­gia, to mogę przy­naj­mniej do­strzec to, że hu­ma­nizm i re­li­gia za­sad­ni­czo i w prak­tyce łą­czą siły w opo­zy­cji do tego, co okre­śli­łem mia­nem „na­tu­ry­zmu” (na­tu­rism; More i Bab­bitt uży­liby ra­czej słowa „na­tu­ra­lizm”), co zaś sta­nowi nie­za­do­wa­la­jący pro­gram na Za­cho­dzie od sie­dem­na­stego wieku (…) hu­ma­nizm to nie re­li­gia. Ow­szem, moż­liwe jest wy­obra­zić so­bie hu­ma­nizm bez re­li­gii – jako al­ter­na­tywę dla re­li­gii. Z pew­no­ścią hu­ma­nizm jest zdolny przy­cią­gać lu­dzi świa­to­wych (worl­dly), bę­dą­cych prze­ci­wień­stwem lu­dzi za­świa­to­wych (other­worl­dly), po­nie­waż ofe­ruje on, w prze­ci­wień­stwie do na­tu­ry­zmu, po­rzą­dek i szczę­ście, je­śli nie naj­lep­szy po­rzą­dek i szczę­ście. Zwraca się do tych, któ­rzy nie znaj­dują w so­bie żad­nego po­wo­ła­nia do po­kory du­cha (spi­ri­tual hu­mi­lity), lecz od­naj­dują sta­łość w swoim od­da­niu hu­ma­ni­stycz­nej pro­por­cji. Jako al­ter­na­tywa dla ide­ału czło­wieka re­li­gij­nego, hu­ma­nizm w ta­kim nie­peł­nym sen­sie ofe­ruje ideał czło­wieka cy­wi­li­zo­wa­nego. To już jest coś; to w każ­dym ra­zie dużo lep­sze ani­żeli bar­ba­rzyń­stwo do­mi­nu­jące przez więk­szość epok, łącz­nie z tą obecną26. Hu­ma­ni­sta „nie­pełny” nie wy­klu­cza, co naj­waż­niej­sze, hu­ma­ni­sty „peł­nego”; trzeba o nim my­śleć jako o pew­nym sta­dium, osią­gal­nym tu i te­raz, wy­cią­ga­nia lu­dzi z no­wo­żyt­nej po­staci bar­ba­rzyń­stwa; „peł­nia” hu­ma­ni­zmu nie daje się tak czy owak po­my­śleć bez od­nie­sie­nia do tego, co nad­przy­ro­dzone (nad­na­tu­ralne), co wszakże po­zwala jed­nych udu­cho­wić, in­nych zaś „tylko” okrze­sać – i to po­winno, z grub­sza, od­po­wia­dać for­mule Eliota. Można za­tem do­mnie­my­wać, iż sedno ca­łej tej kon­tro­wer­sji do­ty­czy ra­czej me­tody: czy i w jaki spo­sób hu­ma­ni­sta wi­nien od­wo­ły­wać się do funk­cjo­nu­ją­cych źró­deł au­to­ry­tetu re­li­gij­nego? Ta zaś me­toda urze­czy­wist­nia się w da­nym kon­tek­ście hi­sto­rycz­nym. Ów kon­tekst z mię­dzy­woj­nia jest już – dla nas – za­sad­ni­czo od­le­gły. Jak i do kogo na­leży się zwra­cać, na co warto li­czyć, pi­sząc książki czy pro­wa­dząc kursy na uczelni, komu co dane osią­gnąć – to za­leży od oko­licz­no­ści. Sprawa ta, in­nymi słowy, nie do­ty­czy bez­po­śred­nio „prze­glądu” po­jęć, o ja­kim trak­tuje ni­niej­szy esej. Od­cho­dząc tedy, póki co, od cze­lu­ści na­my­słu nad czło­wie­czeń­stwem, mo­żemy stwier­dzić w miarę jed­no­znacz­nie, że utoż­sa­mie­nie hu­ma­ni­zmu z re­li­gią – czy też za­stęp­czą (ale „pełną”) wer­sją ży­cia opar­tego na wie­rze – nie jest tym, o co cho­dziło hu­ma­ni­stom.

25 Tamże, s. 488.

26 N. Fo­er­ster, Hu­ma­nism and Re­li­gion, „Fo­rum”, Vol. 82, No. 3, Sep­tem­ber 1929, s. 147. Pod­kre­śle­nie w ory­gi­nale.

Z ko­lei za­trzy­majmy się na chwilę przy ro­zu­mie­niu „hu­ma­ni­zmu” jako ru­chu, w jego hi­sto­rycz­nym wy­da­niu. W tym wy­padku pod­sta­wowe uję­cie jest pro­ste: cho­dzi o krąg lu­dzi bez­po­śred­nio za­in­spi­ro­wa­nych przez Bab­bitta i More’a, ich wy­kłady i pu­bli­ka­cje, któ­rych za­sięg cza­sowy można okre­ślić na nie­całe cztery de­kady, li­cząc od po­czątku mi­nio­nego stu­le­cia. Stwo­rze­nie ta­kiego śro­do­wi­ska mo­żemy uznać za efekt świa­do­mego dzia­ła­nia oby­dwu my­śli­cieli. W swej pierw­szej pu­bli­ka­cji książ­ko­wej (z 1908 roku) Bab­bitt przed­sta­wia ja­sną for­mułę tego, co sta­nowi za­da­nie po­waż­nego na­uczy­ciela aka­de­mic­kiego – for­mo­wa­nie umy­słów i cha­rak­te­rów przy­szłych oby­wa­teli re­pu­bliki (…) ci, któ­rzy otrzy­mają wyż­szą ini­cja­cję w ramy du­cha hel­leń­skiego, po­zo­staną bez wąt­pie­nia nie­liczni, jed­nak to ci nie­liczni będą wy­wie­rać po­tężny wpływ ku do­bremu, każdy w swym wła­snym kręgu, choćby je­dy­nie przez zdol­ność, jaką w ten spo­sób na­będą (jako „ini­cjo­wani”) – uwol­nie­nia się od współ­cze­snych ilu­zji27. Tak wy­gląda pu­bliczne ujaw­nie­nie hu­ma­ni­stycz­nego „pro­gramu”. Na­to­miast jedna z póź­nych wy­po­wie­dzi Bab­bitta (z 1930 roku) ca­ło­ściowo tłu­ma­czy po­stu­lo­wany prze­zeń wy­jąt­kowy na­cisk na edu­ka­cję. Je­śli hu­ma­ni­styczny cel ma zo­stać osią­gnięty, je­śli oso­bie do­ro­słej ma się po­do­bać i nie po­do­bać to, co po­winno jej się po­do­bać i nie po­do­bać – do tego osta­tecz­nie, we­dług Pla­tona, dąży wy­si­łek etyczny – to od­po­wied­nie na­wyki trzeba kształ­to­wać nie­malże od nie­mow­lęc­twa. Oka­zjo­nalni hu­ma­ni­ści mogą po­ja­wiać się w obec­nych wa­run­kach, lecz je­śli ma za­ist­nieć co­kol­wiek przy­po­mi­na­ją­cego ruch hu­ma­ni­styczny, to pierw­szym eta­pem byłby – jak to mó­wi­łem – etap So­kra­tej­skiej de­fi­ni­cji; etap drugi to zjed­no­cze­nie grupy osób na pod­sta­wie tej de­fi­ni­cji – wy­pra­co­wa­nie, krótko mó­wiąc, kon­wen­cji – w li­te­ral­nym sen­sie tego nie­słusz­nie zdys­kre­dy­to­wa­nego słowa; trzeci etap sta­no­wi­łaby omal nie­unik­niona próba uczy­nie­nia tej kon­wen­cji sku­teczną po­przez edu­ka­cję28. Mu­simy od razu za­uwa­żyć, iż błędne by­łoby po­trak­to­wa­nie tego opisu jako re­tro­spek­tywy. Au­tor – mimo ogrom­nego trudu dy­dak­tycz­nego – nie zdo­łał wszakże do­pro­wa­dzić do cze­goś, co można by uznać za wła­ściwe za­mknię­cie pierw­szego etapu. Świad­czą o tym cho­ciażby sy­gna­li­zo­wane po­przed­nio na­pię­cia wo­kół sto­sunku do re­li­gii. „Prze­gląd gwa­ran­cyjny we­hi­kułu po­jęć ogól­nych” zo­stał z pew­no­ścią roz­po­częty – tezą niech bę­dzie, że ten po­czą­tek wciąż wart jest na­szej uwagi – ale nie za­koń­czony. Nie po­wstało praw­dziwe „zjed­no­cze­nie”, nie wy­ło­nił się z tego sku­teczny no­mos („kon­wen­cja”), „przy­szli oby­wa­tele re­pu­bliki” po­zo­stali, w ma­sie swej, cał­ko­wi­cie nie­wzru­szeni. Mó­wiąc z prze­ką­sem, hu­ma­ni­ści nie wpły­nęli zbyt mocno na dzieje świata przez ostat­nie sto lat. Hi­sto­rycz­nie mamy więc do czy­nie­nia z „hu­ma­ni­zmem” jako ru­chem, lecz jest to ruch nie­speł­niony, to­też jego re­zul­tat nie od­zwier­cie­dla w pełni „hu­ma­ni­zmu” jako po­ję­cia.

27 I. Bab­bitt, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can…, s. 178, 180.

28 Tenże, What I Be­lieve: Ro­us­seau and Re­li­gion [w:] te­goż, Spa­nish Cha­rac­ter and Other Es­says, eds. F. Man­che­ster, F. Giese, W. F. Giese, Bo­ston–New York 1940, s. 243–244.

Szczy­towy mo­ment „ru­chu hu­ma­ni­stycz­nego” można ko­ja­rzyć ze wspo­mnianą wcze­śniej pu­bli­ka­cją Hu­ma­nism and Ame­rica. Sam ty­tuł po­wi­nien da­wać do my­śle­nia, gdyż po­nie­kąd uj­muje się w nim re­la­cję po­mię­dzy tym, co uni­wer­salne (hu­ma­nizm z całą pew­no­ścią do­ty­czy czło­wieka w ogóle, nie tylko przed­sta­wi­cieli da­nej kul­tury czy na­rodu) i tym, co par­ty­ku­larne (Ame­ryka, cóż, wieczna nie jest). Re­dak­to­rem ca­łego tomu jest Nor­man Fo­er­ster (a jed­nym ze współ­au­to­rów – jego „prze­śla­dowca”, Eliot), od któ­rego do­wia­du­jemy się, iż bę­dąc, na ogół, ludźmi wy­kształ­co­nymi w na­ukach hi­sto­rycz­nych, hu­ma­ni­ści (na­le­żący do ru­chu) są bar­dzo do­brze świa­domi tego, że po­wrót do prze­szło­ści jest nie­moż­liwy (…) je­śli te­raź­niej­sza epoka wy­daje się zła, to można to zmie­nić tylko po­przez wpro­wa­dze­nie sił, któ­rych istot­nie w tej epoce brak, a po­nie­waż przy­szłość sta­nowi za­wsze nie­wia­domą, siły te można od­kryć je­dy­nie na dro­dze re­in­ter­pre­ta­cji prze­szło­ści. Kiedy spo­glą­damy w prze­szłość, nasz wzrok przy­cią­gają wiel­kie po­staci – tak różne, jak Ho­mer, Budda czy Dante – któ­rych dzieła ce­chuje mą­drość. Znaj­du­jemy w nich wiel­kie za­soby re­flek­sji na te­mat „ludz­kiej do­sko­na­ło­ści” i ładu. Na pewno nie je­ste­śmy pierw­szymi, któ­rzy chcą zro­zu­mieć i wy­ko­rzy­stać te za­soby dla bu­dowy (bądź od­bu­dowy) cy­wi­li­za­cji. Jed­nak, choć hu­ma­nizm nie jest ni­gdy nowy, musi stale kon­fron­to­wać się z no­wymi pro­ble­mami w tym czy in­nym miej­scu i cza­sie. W re­ne­san­sie jego wiel­kim wro­giem była śre­dnio­wieczna za­świa­to­wość (other­wor­dli­ness); dziś wiel­kim wro­giem jest we­wnątrz­świa­to­wość (thi­swor­dli­ness), ob­se­sja rze­czy fi­zycz­nych oraz in­stynk­tów, które wiążą nas z po­rząd­kiem świata zwie­rzę­cego – sło­wem, wszel­kie formy na­tu­ry­zmu, które uni­ce­stwiły wgląd w sprawy ludz­kie, dys­cy­plinę i pod­no­sze­nie po­ziomu. W da­nej epoce hu­ma­nizm może mieć za za­da­nie pod­ję­cie sprawy piękna; w in­nej epoce może to być sprawa na­uki albo po­stę­po­wa­nia. Je­den pro­blem może wy­stą­pić dlań we Fran­cji, inny – po dru­giej stro­nie ka­nału La Man­che. Tak długo, jak długo Ame­ryka bę­dzie zmie­rzać do usta­no­wie­nia wzoru na dwu­dzie­ste stu­le­cie, naj­więk­szy pro­blem hu­ma­ni­zmu bę­dzie znaj­do­wał się tu, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych29. Co­kol­wiek są­dzić o ta­kim uję­ciu nie­zgody na no­wo­cze­sność, jedno trzeba za­zna­czyć: mamy do czy­nie­nia z wy­raźną świa­do­mo­ścią tego, jak ważne jest – w per­spek­ty­wie ogól­no­ludz­kiej, nie zaś do­bra poj­mo­wa­nego par­ty­ku­lar­nie („do­bre dla nas”) – wła­ściwe po­kie­ro­wa­nie naj­bar­dziej eks­pan­syw­nym two­rem po­li­tycz­nym i cy­wi­li­za­cyj­nym, za jaki już wów­czas (w 1930 roku) na­le­żało uznać Stany Zjed­no­czone. Ko­lejne po­ko­le­nia, wpa­trzone w „gwiazdy” zza Oce­anu i wzdy­cha­jące do wiel­kich au­to­strad, zna­la­zły się nie­jako w klesz­czach tego ogrom­nego suk­cesu Ame­ri­can way of life, któ­remu hu­ma­ni­ści wo­le­liby za­po­biec.

29 N. Fo­er­ster, Pre­face [w:] Hu­ma­nism and Ame­rica…, s. xii, x.

To, co po­wie­dzie­li­śmy tu­taj o hi­sto­rycz­nym („no­wym”) hu­ma­ni­zmie jako świa­do­mie „za­pro­gra­mo­wa­nym” ru­chu na szczy­tach spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skiego pierw­szej po­łowy XX wieku, po­zwoli nam te­raz do­mknąć pierw­szą część na­szej próby ne­ga­tyw­nego zde­fi­nio­wa­nia „hu­ma­ni­zmu” jako po­ję­cia. Czy nie ozna­cza ono po pro­stu – in­dy­wi­du­al­nej po­stawy? Pew­nego ro­dzaju na­sta­wie­nia, które można i na­leży pie­lę­gno­wać; for­muły sa­mo­roz­woju opar­tego, przede wszyst­kim, na lek­tu­rze kla­sy­ków i czer­pa­niu z ich mą­dro­ści – dla sie­bie sa­mego? Je­śli nie dok­tryna, nie epoka, nie re­li­gia, to może – szcze­gólny wa­riant oso­bi­stego wy­boru, es­te­tyczna au­to­kre­acja my­ślą­cego in­dy­wi­duum na­prze­ciw ma­so­wej by­le­ja­ko­ści? Czyż my­śląc o so­bie sa­mych, o za­da­niu pracy nad sobą, nie znaj­du­jemy opar­cia choćby i w Pi­śmie Świę­tym, gdzie sta­wia nam się pro­ste py­ta­nie (przy­ta­czane z upodo­ba­niem przez More’a30): cóż bo­wiem zako­rzyść sta­nowi dla czło­wieka zy­skać świat cały, a du­szę swoją utra­cić? (Mk 8, 36). Fi­lo­zo­fia So­kra­tej­ska, li­te­ra­tura kla­syczna, „duch hel­leń­ski” – wszystko to jest szkoła upra­wia­nia cnoty, rzeź­bie­nia cha­rak­teru, dba­ło­ści o du­szę. Ma­jąca z ko­lei słu­żyć za uzu­peł­nie­nie i wspar­cie przy hu­ma­ni­stycz­nej re­in­ter­pre­ta­cji dzie­dzic­twa Za­chodu myśl da­le­ko­wschod­nia, jak­kol­wiek pełna idio­syn­kra­zji, rów­nież ogni­skuje się wo­kół kwe­stii, na­zwijmy to, by­cia po­rząd­nym. W ogóle wy­daje się, iż do­cie­ramy oto do sedna pro­blemu: mą­drość przed­no­wo­żytna31 nie sku­pia się na re­for­mo­wa­niu spo­łe­czeństw czy prze­mia­nie in toto ludz­ko­ści. Je­śli głosi po­stęp, to jest to po­stęp w do­sko­na­le­niu czło­wieka kon­kret­nego, z krwi i ko­ści, zdol­nego my­śleć za sie­bie i – przede wszyst­kim – pa­no­wać nad sobą. To jest nasz „zdrowy in­dy­wi­du­ali­sta”! Byłby on może „kry­tyczny”, jak chce Bab­bitt, lecz ta jego „kry­tyka” nie wi­sia­łaby w próżni mi­ja­ją­cej chwili; byłby on, w naj­lep­szym ra­zie, krwią z krwi i ko­ścią z ko­ści swo­ich naj­szla­chet­niej­szych, naj­do­sko­nal­szych przod­ków du­cho­wych, z któ­rych do­świad­cze­nia czer­pałby w pełni świa­do­mie, z roz­my­słem, nie tra­cąc ni­gdy po­czu­cia swo­isto­ści da­nego so­bie miej­sca i czasu; byłby be­ne­fi­cjen­tem po­jęć, które sam dla sie­bie od­zy­skał. „Nie­zdrowe” by­łoby, z dru­giej strony, ule­ga­nie chwi­lo­wym emo­cjom – choćby i tym ucho­dzą­cym za „po­zy­tywne”, bo wią­żące się z de­kla­ro­wa­nym współ­czu­ciem. Ży­cie pod­dane cią­głej fluk­tu­acji na­mięt­no­ści – taki ży­wot czło­wieka zby­dlę­cia­łego, który co­raz mniej byłby zdolny spoj­rzeć na sie­bie z boku czy z góry; bez trzeź­wego osądu, bez py­ta­nia i bez my­śle­nia – to naj­gor­sze, co mo­żemy zro­bić wła­snej du­szy. Tra­cąc z oczu moż­liwą, choć nie­pewną do­sko­na­łość – jako cel je­dyny praw­dziwy i ro­dzący praw­dziwe wy­ma­ga­nia – fun­du­jemy so­bie nie­unik­niony, pewny roz­kład za ży­cia. Tego zaś, kto poj­muje ten ar­cy­ludzki dy­le­mat, można na­zwać „hu­ma­ni­stą”. Zda­niem Bab­bitta hu­ma­ni­sta (…) w prze­ci­wień­stwie do hu­ma­ni­ta­ry­sty (hu­ma­ni­ta­rian) jest za­in­te­re­so­wany do­sko­na­le­niem in­dy­wi­duum ra­czej ani­żeli pla­nami wznie­sie­nia na wyż­szy po­ziom ro­dzaju ludz­kiego jako ca­ło­ści; i cho­ciaż w du­żym stop­niu do­pusz­cza do sie­bie współ­czu­cie, na­lega na to, by było ono zdy­scy­pli­no­wane i utem­pe­ro­wane przez wła­dzę są­dze­nia32.

30 Por. P. E. More, The Re­li­gion of Plato, Prin­ce­ton– Lon­don 1921, zwłasz­cza s. 300.

31 Por. tenże, Del­phi and Greek Li­te­ra­ture [w:] te­goż, Shel­burne Es­says Se­cond Se­ries, New York– Lon­don 1907, s. 214.

32 I. Bab­bitt, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can…, s. 8.

Hu­ma­ni­sta jest więc re­ali­stą. Można po­wie­dzieć, że zna cenę by­le­ja­ko­ści i nie za­mie­rza sam jej pła­cić. Tu jed­nak na­leży po­czy­nić za­strze­że­nie, z po­zoru nieco ba­nalne. Mia­no­wi­cie je­śliby owo „za­in­te­re­so­wa­nie do­sko­na­le­niem in­dy­wi­duum” spro­wa­dzić do roz­sąd­nie prak­ty­ko­wa­nego ego­izmu i „au­to­re­gla­men­ta­cji” współ­czu­cia, to hu­ma­ni­sta Bab­bitt ni­czego by nie na­pi­sał, bądź pi­sałby wy­łącz­nie dla sie­bie, trak­tu­jąc to jako czy­sto in­dy­wi­du­alną próbę cha­rak­teru czy też ćwi­cze­nie wła­snego in­te­lektu. Jego od­da­nie spra­wie i po­świę­ce­nie w roli na­uczy­ciela by­łyby w grun­cie rze­czy po­zorne, a ini­cjo­wany prze­zeń ruch – ni­czym wię­cej, jak tylko epi­fe­no­me­nem bo­ga­tej oso­bo­wo­ści. Byłby to może wzmian­ko­wany prze­zeń hu­ma­nizm „oka­zjo­nalny”. Jed­nak wła­śnie tę „oka­zjo­nal­ność” my­śli­ciel ów, otwar­cie kon­fron­tu­jący się z ca­ło­ścią „no­wo­żyt­nego eks­pe­ry­mentu” – któ­rego dzieło na­leży nadto roz­pa­try­wać w re­la­cji do dzieła More’a – de­cy­do­wał się prze­móc. Dla­czego tak? Czy wy­star­czy po­wie­dzieć, że czło­wiek trzeźwo my­ślący nie uzna sie­bie za ab­so­lutną mo­nadę, lecz ra­czej – za mi­strzem Ary­sto­te­le­sem – se­rio po­trak­tuje po­li­tyczny wy­miar swej na­tury? Od­po­wiedź twier­dząca wy­daje się wła­ściwa, ale też warto po­czy­nić dal­szą uwagę. Otóż hu­ma­ni­sta, jak­kol­wiek kry­tycz­nie sku­piony na wła­snej du­szy, nie może przy­stać na na­iwne prze­ło­że­nie ide­al­nego po­koju du­cha – byłby to po­kój Boży, który prze­wyż­sza wszelki umysł (Flp 4,7) – na po­kój w sen­sie po­li­tycz­nym. Mamy tu­taj bo­wiem ja­skrawy przy­kład wy­mie­sza­nia po­jęć. Po­wiada Bab­bitt: jest sprawą zdro­wego roz­sądku (com­mon sense) i co­dzien­nego do­świad­cze­nia, że nie może być po­koju z nie­pra­wymi, a ci nie­prawi za­wsze byli i są nad­zwy­czaj liczni(…) cnotą,która su­muje wszyst­kie inne cnoty w po­rządku świec­kim, jest – co za­wsze do­strze­gał każdy my­śli­ciel godny tego miana – nie po­kój, lecz spra­wie­dli­wość33. Za­tem, krótko mó­wiąc, re­alne wy­stą­pie­nie hu­ma­ni­sty – o któ­rym wy­pada nam są­dzić, iż do­sko­na­ląc sa­mego sie­bie, nie re­zy­gnuje z ży­cia „w po­rządku świec­kim”, lecz staje po stro­nie pra­wo­ści – może ozna­czać pój­ście na wojnę. W re­aliach świata no­wo­żyt­nego jest to osta­tecz­nie spór z my­śle­niem, które żywi się mie­sza­niem po­jęć i jako ta­kie po­wo­duje co­raz szyb­szą de­gra­da­cję czło­wieka – mie­rzo­nego jako coś wię­cej niźli ulotny prze­jaw eks­pan­sji form biał­ko­wych – i w per­spek­ty­wie za­gładę ludz­kiej cy­wi­li­za­cji.

33 Tenże, De­mo­cracy and Le­ader­ship…, s. 221–222.

Znów jed­nak py­tamy: czy ofe­ro­wa­nie ta­kiej po­stawy nie mie­ści się cza­sem w ra­mach no­wo­cze­snej po­daży sty­lów ży­cia, obok in­nych ście­żek za­an­ga­żo­wa­nia? By móc to osą­dzić, na­le­ża­łoby wpierw usta­lić, na ja­kim po­zio­mie sy­tu­ują się prze­słanki my­śle­nia hu­ma­ni­stycz­nego. Czy rze­czy­wi­ście sięga ono głę­biej ani­żeli (meta-)dys­kursy do­mi­nu­jące przez kilka ostat­nich stu­leci? W końcu ileż to razy ogła­szano nowe otwar­cie, po­wo­łu­jąc się na in­spi­ra­cje od­le­gle za­równo w cza­sie, jak i w prze­strzeni! Czyż nie krą­żyły w po­wie­trzu ide­ały po­lis, Rzymu, śre­dnio­wie­cza, ale też la­mów, jo­gi­nów i man­da­ry­nów Wschodu? Nie­odzow­nym kro­kiem oka­zuje się tedy zde­fi­nio­wa­nie po­ję­cia „hu­ma­ni­zmu” wzglę­dem po­ję­cia, które by­łoby mu prze­ciw­stawne i które za­wie­ra­łoby w so­bie, na ile to moż­liwe, wszel­kie me­an­dry „pro­gramu” no­wo­cze­sno­ści. Ta­kim po­ję­ciem, upar­cie re­for­mu­ło­wa­nym i ata­ko­wa­nym przez hu­ma­ni­stów, jest „hu­ma­ni­ta­ryzm” (hu­ma­ni­ta­ria­nism). Co zna­mienne, sta­nowi ono samo w so­bie re­ak­cję na czę­ste (albo wręcz je­dyne współ­cze­śnie) za­sto­so­wa­nie słowa „hu­ma­nizm”. We­dług Bab­bitta Glad­stone mówi o hu­ma­ni­zmie Au­gu­ste’a Comte’a, pro­fe­sor Her­ford o hu­ma­ni­zmie Ro­us­seau, a Niemcy na ogół o hu­ma­ni­zmie Her­dera; pod­czas gdy wszy­scy trzej – Comte, Ro­us­seau i Her­der – nie byli hu­ma­ni­stami, leczhu­ma­ni­ta­ry­stycz­nymi en­tu­zja­stami34. Co to ozna­cza? Czym wła­ści­wie jest ten hu­ma­ni­ta­ryzm? Z pew­no­ścią musi to być po­ję­cie bar­dzo chłonne, o zna­cze­niu pry­mar­nym, uprzed­nie wo­bec nie­prze­li­czo­nej masy no­wo­cze­snych szyl­dów i kie­run­kow­ska­zów… i jed­nak dys­kur­sywne dla nas. Tak czy ina­czej, chcąc na se­rio zro­zu­mieć „pro­gram” hu­ma­ni­zmu w jego za­kła­da­nej od­ręb­no­ści, nie mamy wyj­ścia, jak tylko po­krótce roz­wa­żyć dzia­ła­nie my­śli o prze­ciw­nym wek­to­rze.

34 Tenże, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can…, s. 4.

III

Słowo „hu­ma­ni­ta­ryzm” po­ja­wia się bar­dzo czę­sto w róż­nych tek­stach hu­ma­ni­stów. Jego za­kres zna­cze­niowy wy­daje się mocno za­leżny od kon­tek­stu i nie­kiedy za­węża się do na­iw­nie bądź fał­szy­wie wy­zna­wa­nego al­tru­izmu. Lu­dzie za­zwy­czaj sporo mó­wią o do­bru in­nych lu­dzi – czy wręcz ogółu miesz­kań­ców Ziemi – i jed­no­cze­śnie sporo ro­bią, by za­pew­nić sa­memu so­bie do­bra kon­kretne. Jed­nakże praw­dziwy pro­blem nie do­ty­czy róż­nicy, po­wszech­nej i nie­usu­wal­nej – jak­kol­wiek za­ga­dy­wa­nej, wy­ko­rzy­sty­wa­nej lub pod­da­wa­nej pró­bom li­kwi­da­cji – mię­dzy po­stawą de­kla­ro­waną i po­stawą rze­czy­wi­stą. Ta róż­nica bywa wręcz zba­wienna – na przy­kład wtedy, gdy „ma­te­ria ludzka” sta­wia opór pod­czas re­ali­za­cji wiel­kich pro­jek­tów ide­olo­gicz­nych; to jed­nak à pro­pos. Z punktu wi­dze­nia hu­ma­ni­sty praw­dziwy pro­blem do­ty­czy pierw­szych za­sad albo, co w ta­kim uję­ciu zbieżne, oglądu spraw osta­tecz­nych. Ku czemu to wszystko zmie­rza? Z ludźmi jest tak, że mu­szą w coś wie­rzyć, z czymś się mie­rzyć, oglą­dać się za czymś i sta­wiać na coś. Hu­ma­ni­ta­ryzm to – wiara w ludz­kość. Jest to for­muła bar­dzo pro­wi­zo­ryczna – gdyż przede wszyst­kim trzeba by usta­lić, o ja­kiej „ludz­ko­ści” mowa i z czego mowa ta wy­nika – jed­nak mu­simy od cze­goś za­cząć. W uję­ciu Bab­bitta wielką gra­nicę, jaka od­dziela nową erę od sta­rej, sta­nowi (…) idea ludz­ko­ści i kult jej zbio­ro­wych do­ko­nań. Wraz z roz­kła­dem tra­dy­cyj­nej wiary ten kult ludz­ko­ści co­raz bar­dziej staje się na­szą praw­dziwą re­li­gią35. Klu­czowe staje się po­wią­za­nie rze­czy­wi­stych osią­gnięć czło­wieka – wła­ści­wie wszak nie­licz­nych lu­dzi upra­wia­ją­cych no­wo­żytną na­ukę – z ich emo­cjo­nalną re­cep­cją, roz­bły­słą na­dzieją, która po­ja­wia się i wzra­sta na gle­bie ga­sną­cych tra­dy­cji. Ca­łość, jak stwier­dza z ko­lei Fo­er­ster, de­fi­niują dwa mo­tywy: po pierw­sze, od­naj­dy­wane w so­bie „współ­czu­cie” (sym­pa­thy) dla ogółu bliź­nich, z któ­rych każdy jest „sobą”, czyli po­nie­kąd two­rem na­tury, nad któ­rym nie na­leży znę­cać się żą­da­niem roz­woju du­cho­wego (nie czyń dru­giemu…); po dru­gie, orien­ta­cja na za­pew­nie­nie sta­łej po­prawy wa­run­ków ży­cia w tym, a nie in­nym świe­cie. W miej­sce nad­na­tu­ral­nej (su­per­na­tu­ral) re­la­cji dusz hu­ma­ni­ta­ryzm za­ofe­ro­wał na­tu­ralny zwią­zek na­tu­ral­nych lu­dzi. Mi­łość chrze­ści­jań­ska zo­stała prze­obra­żona w na­tu­ralne współ­czu­cie, a stara wiara w oso­bi­stą nie­śmier­tel­ność w nową wiarę w po­stęp spo­łeczny (…) w tej no­wej wie­rze skłon­ność do wy­ra­ża­nia współ­czu­cia wy­star­czała; Bóg od­padł – lub co naj­wy­żej za­cho­wał swój ni­kły, słab­nący Na­chschein (mo­żemy to ro­zu­mieć jako po­światę lub po pro­stu wspo­mnie­nie). W ra­mach sta­rej wiary klu­czową cnotą była po­kora du­cho­wego czło­wieka przed Bo­giem; w no­wej było to współ­czu­cie na­tu­ral­nego czło­wieka dla in­nych lu­dzi36.

35 Tamże, s. 34–35.

36 N. Fo­er­ster, The Ame­ri­can State…, s. 32.

Wi­dać z tego, że na­wet bar­dzo wstępna próba przed­sta­wie­nia hu­ma­ni­ta­ry­zmu pro­wa­dzi w kie­runku ogól­nej re­flek­sji re­li­gij­nej, czy może ra­czej re­flek­sji nad upad­kiem daw­nej re­li­gii i zmianą spo­sobu re­ago­wa­nia na po­trzeby re­li­gijne. Można w ta­kim ra­zie uznać, że po­ję­cie „hu­ma­ni­ta­ryzm” opi­suje kon­kretne zja­wi­ska spo­łeczne, o któ­rych wspo­mi­na­li­śmy wcze­śniej, py­ta­jąc, czy hu­ma­nizm jest re­li­gią. Ow­szem, taka kon­struk­cja za­chęca do stu­dio­wa­nia ob­ja­wów cho­roby, które to ob­jawy uka­zują się wciąż od nowa, z róż­nym na­si­le­niem i w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach. Po­wie ktoś, że każde po­ko­le­nie znaj­duje wła­sną oś ob­ser­wa­cji, my rów­nież – o ile po­tra­fimy jesz­cze ob­ser­wo­wać. Pro­blem po­lega na tym, jak zejść głę­biej; jak z plam na ciele roz­po­znać cho­robę wnę­trza; jak z nie­prze­bra­nej ilo­ści „za­an­ga­żo­wań” wy­do­być pod­sta­wową za­sadę ru­chu. Szcze­gól­nie trudne jest to „zej­ście” w wy­mia­rze po­li­tycz­nym, gdzie z ko­niecz­no­ści wy­stę­pu­jemy w roli wy­znaw­ców par­ty­ku­lar­nego do­bra – wła­snego kraju czy choćby wła­snej ro­dziny. Trudno za­kwe­stio­no­wać idee, o któ­rych są­dzimy, że wa­run­kują owo do­bro. Tym­cza­sem nie na­leży przyj­mo­wać z góry, że cho­roba wy­stę­puje da­leko lub że – z ja­kichś po­wo­dów – my je­ste­śmy na nią za­szcze­pieni. My­śle­nie hu­ma­ni­ta­ry­styczne od­bija się w rze­czy­wi­sto­ści każ­dego no­wo­cze­snego pań­stwa czy na­rodu, two­rząc przy tym – co przyj­dzie nam osobno roz­wa­żyć – na­der zwod­ni­cze apo­rie. Ide­ały no­wo­cze­snej po­li­tyki to nic in­nego, jak ide­ały „no­wej wiary” w jej ko­lej­nych od­sło­nach, opa­trzone sank­cją opi­nii pu­blicz­nej („au­to­ry­te­tów”), ale także sank­cją przy­musu pań­stwo­wego. Jak stwier­dza Bab­bitt: de­mo­kra­tyczne bra­ter­stwo (…) i po­stęp (…) jak­kol­wiek mogą one w pew­nych punk­tach mocno się ze sobą ście­rać, sta­no­wią wszakże je­dy­nie różne aspekty tego sa­mego ru­chu na­tu­ra­li­stycz­nego. Tenże ruch można zde­fi­nio­wać w jego ca­ło­kształ­cie jako hu­ma­ni­ta­ryzm37.

37 I. Bab­bitt, De­mo­cracy and Le­ader­ship…, s. 26–27.

W swo­jej pierw­szej książce Bab­bitt za­pro­po­no­wał ja­sny sche­mat osa­dze­nia hu­ma­ni­ta­ry­zmu na ni­wie hi­sto­rii idei. Sche­mat ten nie byłby na po­zór wielce ory­gi­nalny. Za punkt wyj­ścia mamy uznać prze­wrót ko­per­ni­kań­ski, po któ­rym uwi­docz­nia się zmiana spo­sobu my­śle­nia na te­mat re­la­cji mię­dzy czło­wie­kiem a na­turą. Słowo „na­tura” od­po­wiada ra­czej pol­skiemu słowu „przy­roda”; a więc – na­tura fi­zy­kalna, zbiór rze­czy, które – prę­dzej czy póź­niej, ła­twiej czy trud­niej – mo­żemy do­tknąć i po­li­czyć, albo też do­zna­wać i roz­ko­szo­wać się nimi. Po­rzu­ce­nie śre­dnio­wiecz­nej wi­zji ładu stwo­rze­nia, oso­bli­wie zaś po­czu­cie utraty in­te­lek­tu­al­nej rę­kojmi dla wzglę­dów, ja­kimi Stwórca da­rzył je­dy­nie czło­wieka, nie drzewo i nie małpę – wszystko to ro­dzi lęk do­ma­ga­jący się uko­je­nia. To uko­je­nie, przy wszel­kich moż­li­wych per­tur­ba­cjach, może na­dejść je­dy­nie ze strony my­śli, która przyj­muje za­ło­że­nie jed­no­ści na­tury ludz­kiej i na­tury w ogóle (przy­rody) i która osta­tecz­nie pro­po­nuje nam w tej jed­no­ści speł­nie­nie. Nie je­ste­śmy istot­nie uprzy­wi­le­jo­wani wo­bec ca­łej reszty, jed­nak mo­żemy zna­ko­mi­cie urzą­dzić się, bę­dąc świa­domą czę­ścią bez­kre­snej ca­ło­ści. Urzą­dzić się – czy to ak­tyw­nie, sta­jąc do pod­boju na­tury, moż­li­wego dzięki co­raz lep­szej zna­jo­mo­ści praw, któ­rym sami pod­le­gamy; czy też pa­syw­nie, uno­sząc się na fa­lach dzia­ła­nia na­tu­ral­nych in­stynk­tów, które sy­tu­ują się w nas, sta­no­wią na­sze emo­cje (uczu­cia, sen­ty­menty). Obie moż­li­wo­ści oka­zują się tak czy owak ugrun­to­wane w prze­słan­kach, ja­kich do­star­cza my­śle­nie na­tu­ra­li­styczne, czyli my­śle­nie ob­ra­ca­jące się wo­kół hi­po­tezy o jed­no­ści czło­wieka z przy­rodą czy też zu­peł­no­ści na­tu­ral­nego ob­razu czło­wie­czeń­stwa. Jako taki na­tu­ra­lizm nie jest, rzecz ja­sna, zja­wi­skiem no­wo­cze­snym; zda­niem Bab­bitta „ko­eg­zy­sto­wał” z hu­ma­ni­zmem w sta­ro­żyt­no­ści i u progu ery no­wo­żyt­nej. Jed­nakże nowe – i wła­śnie kon­sty­tu­tywne dla no­wo­cze­sno­ści – by­łoby prze­obra­że­nie na­tu­ra­li­zmu w hu­ma­ni­ta­ryzm, po­stawy in­te­lek­tu­al­nej w po­stawę re­li­gijną (wiary w ludz­kość). Na­tu­ra­li­ści zo­stali tedy wi­docz­nie po­dzie­leni na dwa ro­dzaje we­dług tego, czy prze­waża w nich uspo­so­bie­nie sen­ty­men­talne czy na­ukowe, tym zaś dwóm ro­dza­jom na­tu­ra­li­stów od­po­wia­dają na­ukowi i sen­ty­men­talni hu­ma­ni­ta­ry­ści. Ru­chy po­zy­ty­wi­styczne i uty­li­ta­ry­styczne(…) zo­stały w głów­nej mie­rze za­in­spi­ro­wane przez hu­ma­ni­ta­ryzm na­ukowy, a z ko­lei na­tu­ra­lizm sen­ty­men­talny sta­no­wił ważny ele­ment, albo i naj­waż­niej­szy ele­ment, w tak zwa­nym ru­chu ro­man­tycz­nym38.

38 Tenże, Li­te­ra­ture and the Ame­ri­can…, s. 33.

Obie opcje – „na­ukową” i „uczu­ciową” – na­leży wią­zać z od­dzia­ły­wa­niem dwóch em­ble­ma­tycz­nych my­śli­cieli zry­wa­ją­cych z prze­szło­ścią. Są to wła­ściwi pro­rocy hu­ma­ni­ta­ry­zmu: Fran­cis Ba­con (pierw­sza po­łowa wieku XVII) i Jean Ja­cques Ro­us­seau (druga po­łowa wieku XVIII). Roz­pa­tru­jąc ten punkt Bab­bit­to­wego sche­matu, po­czyńmy dwie krót­kie uwagi: po pierw­sze, nie jest tak, że po­dą­ża­jący ścież­kami wy­ty­czo­nymi przez tę parę mu­szą bez­po­śred­nio przy­zna­wać się do spadku po nich czy też po­wi­no­wac­twa z nimi. Taka re­la­cja ujaw­nia się wszakże za każ­dym ra­zem, gdy Ba­co­now­ska wiara w po­stęp zo­staje wzmoc­niona czy też uzu­peł­niona przez Ro­us­se­auw­ską wiarę w oswo­bo­dze­nie tego do­brego czło­wieka, któ­rym je­stem w środku. Czło­wieka zaś oswo­ba­dza się dzięki „sercu”, które działa od­dol­nie jako na­cisk – by po­słu­żyć się bliż­szym nam żar­go­nem kul­tury ma­so­wej – „po­zy­tyw­nych emo­cji”. Po dru­gie, mu­simy so­bie uświa­do­mić, że te ską­d­inąd za­dzi­wia­jące wy­kwity my­śli ludz­kiej nie da­dzą się od­dzie­lić od kon­kret­nych po­trzeb tych, któ­rzy je for­mu­ło­wali. Stu­diu­jąc ich bio­gra­fie, prędko do­cho­dzimy do wnio­sku, iż ża­den z nich nie był „kla­sycz­nie” po­rząd­nym czło­wie­kiem. Jak więc marne po­ję­cia sprzy­jają mar­nym cha­rak­te­rom, tak tym bar­dziej marne cha­rak­tery sprzy­jają mar­nym po­ję­ciom. Lu­dzie psują słowa, by uza­sad­nić so­bie wła­sne uświa­do­mione błędy czy sła­bo­ści, by się z nich, mniej lub bar­dziej do­słow­nie, roz­grze­szyć.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.