Misjonarze z Dywanowa Tom 3- Donkey - Władysław Zdanowicz - ebook

Misjonarze z Dywanowa Tom 3- Donkey ebook

Zdanowicz Władysław

0,0

Opis

Trzeci tom przygód szer. Leńczyka zwanego "Roverem" i członków plutonu rotacyjno-dyspozycyjnego.

Potwierdzeniem tej tezy jest rozwój postaci szeregowca Piotra Leńczyka, zwanego od swojej sławetnej przejażdżki rowerowej po Iraku „Roverem„. Pozostaje on żołnierzem najbardziej zapracowanego w Camp Echo plutonu rotacyjno-dyspozycyjnego i zakałą całej bazy. Jest wciąż okropnie gadatliwy, jest strasznym filozofem, bardzo często działa impulsywnie i to ściąga na niego kłopoty, podobnie jak niezaspokojony głód i ciekawość, a także uczucie do nieosiągalnej amerykańskiej pani porucznik. Zauważam jednak znaczącą ewolucję głównego bohatera – z absolutnej ciamajdy w żaden sposób nieobeznanej z arkanami sztuki wojennej staje się powoli, ale systematycznie, żołnierzem coraz bardziej świadomym swojej roli i odpowiedzialności. Z Forresta Gumpa, Wojaka Szwejka, Yossariana i Tomusia Czereśniaka ”zostaje urobiony do konsystencji żołnierza”1, choć wątpię, żeby stał się rodzimym Johnem Rambo. Bez znajomości poprzednich tomów mógłbym to zauważyć, lecz nie byłoby to tak spektakularne.

Rozwijają się także inne postacie, w tym szeregowiec Zdanek, znakomity kandydat na strzelca wyborowego. Można także powiedzieć, że staje się on najlepszym kolegą Leńczyka, jako osoba bardzo cierpliwa i łagodna. O łagodności nie można powiedzieć w kontekście sierżantów Gecco i Drwala, także bardzo ważnych bohaterów powieści, decydujących o wszystkim, co tyczy się bezpośrednio pechowego szeregowego i częstokroć wyciągających go z kłopotów. Pobocznymi bohaterami są także oficerowie sztabowi mający nierealne pomysły na wykonywanie zadań w terenie.

Ale! Fabuła tej części Misjonarzy… została osnuta właśnie wokół problemów, jakie generują wyżsi oficerowie przez swoje niezaspokojone dążenie do awansu, a których rozwiązywanie spada na niższe szarże. Motywem przewodnim Donkeya są działania grupy specjalnej „nadpułkownika” Dąbrowskiego, mającej za zadanie odnalezienie zaginionych oficerów. To niełatwe zadanie ma wypełnić właśnie pluton rotacyjno-dyspozycyjny.

Akcja powieści toczy się na bezdrożach prowincji kontrolowanej przez Międzynarodową Dywizję Centrum-Południe w rejonie miasta Ad-Diwanija. Czytelnik ma szansę zapoznać się z warunkami służby szeregowych żołnierzy PKW Irak oraz zauważyć wielokrotnie podkreślany rozdźwięk pomiędzy rzeczywistością a wymaganiami stawianymi przez regulaminy i instrukcje pisane przez „papierowych wojowników” siedzących w kraju za biurkami. Jest to przerażająca konstatacja, zważywszy na to, że żołnierze płacili za te sztuczne wymysły własnym zdrowiem i życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1134

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Władysław Zdanowicz

Misjonarze

z Dywanowa

czyli

szeregowy Leńczyk na misji w Iraku

Stronic kilka z dziejów plutonu rotacyjno-dyspozycyjnego, z ogólnym zastrzeżeniem, że wszystkie opisane tu osoby oraz wydarzenia miały tak naprawdę niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ta była o wiele, wiele gorsza.

ISBN 978-83-925232-4-6

© Copyright by Władysław Zdanowicz

Tom trzeci

Donkey

Rozdział pierwszy.

Plutonowy Zalewski, po powrocie z Camp Juliet został wezwany przed oblicze kapitana Kwidzyńskiego, który wydał mu rozkaz wzięcia udziału w kolejnym patrolu sprawdzającym bezpieczeństwo miejscowości położonych na zachód od Camp Echo. Cieszył się z otrzymania nowego zadania, bo w ten sposób nie miał czasu aby roztrząsać tego, co się wydarzyło w Camp Juliet. Z jednej strony był zadowolony, że jego kumpel Rover przeżył chwilę szczęścia, ale z drugiej był więcej niż pewny, że znajomość z panią porucznik Malyszewsky nie będzie dla niego szczęśliwa i przede wszystkim… bezpieczna. Przed wyjazdem, skorzystał jeszcze z okazji, aby wpaść do DiFAC-u. Od dawna znał, podstawową zasadę żołnierską mówiącą, że jeść należy zawsze wtedy kiedy jest do tego okazja, a zdawał sobie sprawę, że nie ma co liczyć na to, że stołówka będzie jeszcze czynna, gdy wrócą do bazy. Codzienność przekonywała go do starej żołnierskiej maksymy: jeść, spać i… wydalać, w każdej możliwej chwili, bo nigdy nie wiadomo kiedy trafi się następna ku temu okazja.

Pracownik interesującego go działu firmy KBR, sądząc po jego wyglądzie – filipińskiej narodowości – raczej nie należał do tych, którzy mogli się pochwalić znajomością języków obcych. W każdym razie wyglądał na takiego, który chwilę wcześniej został oderwany od zmywaka będącego całym jego światem, gdzie w miarę poprawnie wykonywał swoje zadania. Zapewne, z tego powodu, że nikt tam od niego nie wymagał innej aktywności poza szorowaniem brudnych naczyń. Teraz postawiony niespodziewanie za ladą nie był w stanie zrozumieć, czego od niego chce stojący po drugiej stronie klient, co powodowało u niego narastający stres. Nie pomógł nawet fakt, że plutonowy Zalew po fiasku nawiązania rozmowy w języku angielskim próbował tego samego w języku niemieckim i rosyjskim, ale z tym samym negatywnym skutkiem. Za każdym razem widział przerażone oczy i przeczący ruch głowy oraz wyuczony bez sensu tekst po angielsku:

– I’m sorry. I don’t understand, speak slowly, please… – po, którym następowało rozpaczliwe spojrzenie Filipijczyka w bok, jakby spodziewał się, że zaraz pojawi się obok niego jeden z jego kolegów i wyratuje go z opresji.

Ponieważ plutonowy Zalew nie miał zbyt dużo czasu do wyjazdu, postanowił załatwić sprawę po żołniersku, czyli wskazać palcem w konkretny garnek z odpowiednim komentarzem:

– To, kurwa, chcę! Dwie łyżki tego! – podniósł ku górze dwa palce, by wszystko było jasne. – Dwie powiedziałem, to po jaką cholerę gmerasz tam dalej! Starczy! I to, kozi synu!… I to też do jasnej cholery!... A z tym żółtym gównem won! Jak chcesz to sam, to wpierdalaj, bo tylko zrzygać się można, od samego patrzenia… Powiedziałem, stop! Czy trudno to zrozumieć?!

W ten sposób dostał ryż z kawałkami smażonego kurczaka i dodatkowe podwójne warzywa, ale bez polewy z curry, którą Filipińczyk każdemu dodawał nie patrząc czy ktoś z klientów sobie jej życzy. Zalew nie dał mu tej satysfakcji i kazał sobie podać nowy zestaw bez cholernej curry. Jadł zastanawiając się, jakim cudem – i przede wszystkim, gdzie – firma KBR potrafiła znaleźć takich wybitnych pracowników i dlaczego przed ich zatrudnieniem nie przechodzą testu na inteligencję, aby później nie wyglądali jak ludzkie korpusy nie mające kontaktu z własnym mózgiem.

Leńczyk był w zupełnie innym nastroju niż jego kolega, bo tak naprawdę cały czas czuł smak pocałunku pani porucznik i nawet nie pomyślał o pójściu do DiFAC-u. Ba, o niczym innym nie myślał jak tylko o tym, że podczas wyjazdu zaszło coś znaczącego i w związku z tym musi teraz zmienić swoje podejście do życia.

– Dość żarcia bez ograniczeń, błazenady i wpadania w kolejne kłopoty, przez co psuję sobie opinię u swoich przełożonych – obiecał sobie w duchu. – Muszę się zmienić.

Postanowił być wzorem dla innych, wykonywać błyskawicznie, bez głupich pytań polecenia wszystkich przełożonych, bez względu na ich stopień wojskowy i w ten sposób zasłużyć na szacunek kolegów i dzięki temu, coś zmienić w swoim życiu. Był tak podekscytowany, że tak piękna kobieta, jak porucznik Malyszewsky sama z siebie go pocałowała, że przez cały dzień chodził pobudzony i nie odczuwał potrzeby snu. Wystarczyło, że przypomniał sobie jej uśmiech, kolor oczu i zapach, aby od razu stawało mu się raźniej na duchu. Wiedział, że nie ma sensu kłaść się, bo i tak nie będzie w stanie zasnąć. W związku z powyższym, sam z siebie, bez niczyich ponagleń wysprzątał cały kontener zajmowany z kolegami. Było to tak niezwykłe wydarzenie, że nie obeszło się bez delikatnego dopytywania się z ich strony, z jakiego to powodu jest taki chętny do pomocy. Uśmiechał się tylko tajemniczo, kręcił głową i głośno wzdychał, po czym podejmował od nowa wykonywaną pracę, odmawiając wszelkich komentarzy. Wszyscy widzieli, że coś jest nie tak, ale, skoro sam nic nie mówił, nikt go nie ciągnął za język, tym bardziej, że każdy był zajęty przygotowaniem do nowego zadania.

Tym razem wyjazd na blokadę mostu został odpowiednio przygotowany. Przede wszystkim przydzielono im wzmocnioną drużynę moździerzy, która obejmowała nie tylko trzy moździerze kalibru dziewięćdziesiąt osiem, ale także dodatkowo dwóch obserwatorów z pełną obsługą. Mieli dokładnie zlokalizować miejsce, z którego prowadzono do nich ogień. Jakby tego było mało, dołączył do nich także swoim samochodem patrol EOD, który miał sprawdzić teren przy kładce prowadzącej przez kanał. W przypadku ponownego ataku moździerzowego obiecano im lotnicze wsparcie i obserwację najbliższego terenu. Czuli się, jak mała armia, mająca do wykonania bardzo ważne zadanie, choć kapitan Młodszy oraz obaj sierżanci nie byli z tego powodu zachwyceni. Zgodnie twierdzili, że taka ilość dodatkowych żołnierzy i sprzętu, bardziej będzie sobie przeszkadzać niż pomagać, a poza tym od razu rzucało w oczy, że tym razem jadą wzmocnieni i przygotowani na atak. W takiej sytuacji, jeśli – jak podejrzewali – wśród irackich policjantów przeciwnicy mieli swoich informatorów, to zostaną odpowiednio wcześniej przez nich uprzedzeni i nikt o zdrowych zmysłach nie będzie próbował ich zaatakować. Rozkaz był jednak rozkazem, a w wojsku nie ma nic bardziej świętego. Dlatego nikt nie próbował go ignorować, wychodząc z założenia, że wyższe dowództwo zawsze wie, co w danej sytuacji powinno się wykonać. A jeśli nie wie, to nie jest to powód, aby niżsi rangą podwładni się nad tym zastanawiali i przede wszystkim pozwalali sobie na głośne komentowanie. W ten sposób dojechali do mostu i tu dopiero co niektórzy pozwolili sobie powiedzieć głośno to, o czy wszyscy myśleli. Jak zwykle w takich sytuacjach całość filozoficznie podsumował Jacho, który był najbardziej sceptycznie nastawiony do wyjazdu:

– Będzie spokojna noc, za dużo z nami jedzie luda, aby cokolwiek się zdarzyło. W takiej sytuacji są tylko dwa możliwe scenariusze: albo nasi sztabowcy się mylą albo ja mam rację.

– Przecież to… to samo – zauważył spostrzegawczo po chwili namysłu szeregowy Leńczyk, spoglądając ze zdziwieniem na wysiadających uśmiechniętych kolegów.

– Wiemy o tym – zapewnił go Zdanek, odbierając plecak i szykując się do zniknięcia za chwilę w pobliskich krzakach. – Dlatego, ustaliliśmy z Jacho, że dzisiaj będziemy się trzymali z dala od kładki, aby nie oberwać przypadkiem od swoich.

– To, po co idziecie? – zdziwił się Leńczyk, czym wywołał wesołość pozostałych.

– Bo, to jest wojsko, szeregowy Rover, a nie burdel z dziewczynkami – rzucił rubasznie sierżant Gecco, puszczając w jego kierunku oko. – Nikt od nas nie wymaga zrozumienia rozkazów, ale ich wykonania i za to jesteśmy rozliczani. Jest rozkaz, aby Jacho ze Zdankiem zabezpieczyli teren przy zachodnim krańcu kanału i tak właśnie będzie, by nikt nie mógł się nam dobrać do tyłka.

– Przecież sam pan mówił, panie sierżancie, że to jest bez sensu – dociekał Leńczyk chcąc wszystko zrozumieć.

– Nic takiego nie mówiłem, szeregowy – upomniał go surowo sierżant. – Wyjaśniłem tylko – zaznaczył przeciągle – że mamy robotę do wykonania i właśnie ją wykonujemy, dbając, aby była zgodna z tym, co nam rozkazali nasi sztabowcy. Teraz paniał?

– No... tak – zapewnił, ale bez wyczuwalnego przekonania w głosie.

– Szeregowy Rover, ile już czasu jesteś na misji? – zapytał jadący z nimi w Honkerze Luzak, przyglądając mu się z uwagą.

– Na misji… – zastanowił się przez chwilę, próbując w pamięci mniej więcej obliczyć, ile to już dni minęło, odkąd wylądował w Iraku. – No, jakieś sześć tygodni…

– Toś chłopie jest już starym doświadczonym wojakiem i nic cię nie powinno zaskakiwać – zaśmiał się Luzak, puszczając oko do stojącego obok Gecco. – Sześć tygodni na misji w Iraku to prawie tyle samo co pół roku służby na poligonie w Świętoszkowie bez dostępu do latryny i telewizji. Teraz już wszystko pójdzie z górki i nawet się nie obejrzysz, jak pozostałe pięć miesięcy przeleci ci niczym jazda gołym tyłkiem na rozbrykanym jeżu z odbezpieczoną filipinką w dupie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, oczywiście poza szeregowym Leńczykiem, który po raz kolejny zdał sobie sprawę, że jeszcze dużo musi się nauczyć, chcąc im dorównać.

– A, co to jest świetoszkowo? – spytał cicho Zorgiego, gdy wreszcie umilkł śmiech.

– Jeżeli już, to Świętoszów – wyjaśnił mu równie cicho, obserwując kolegów czy nie widzą, jak mu wszystko tłumaczy. – To największy poligon wojskowy w Polsce i obejmuje połączone dwa poligony: Żagań – zwany, inaczej Karlikiem i Świętoszów, a ponieważ to olbrzymi teren bez żadnych atrakcji, to nazywamy go Świętoszkowem, bo nie ma tam, gdzie porządnie pogrzeszyć, chyba że ręcznie za drzewem.

– Aha… – Leńczyk potwierdził, że wszystko zrozumiał, choć Zorgi nie był do tego całkiem przekonany.

– Ten, co dzisiaj robi za konia, ma cały czas chodzić krok w krok za kapitanem – przekazał rozkaz sierżant Gecco, zawieszając spojrzenie na szeregowym Leńczyku.

– To znaczy ja?! – ucieszył się szeregowy, czując, że być może oznacza to ważną funkcję do spełnienia, a więc będzie miał okazję się wykazać.

– Gdybym cię nie znał, to może byłbym tak szalony, żeby przydzielić ci takie zadanie – odpowiedział z ciężkim westchnieniem sierżant. – Ale po pierwsze, za dobrze znam twoje szczęście, a po drugie nie chcę, aby drutociągi dostały zawału, jak zaniesiemy im radiostację do naprawy po twoim dyżurze. Potrzebuję kogoś z jajami… – zawiesił głos, spoglądając na pozostałych, jakby liczył, że ktoś z nich zgłosi się na ochotnika. Jak było do przewidzenia, każdy z nich miał coś ważnego do poprawienia przy swoim wyposażeniu i nie miał czasu spojrzeć na sierżanta.

– Znaczy się, mam wyznaczyć ochotnika? – zapytał Gecco, który bynajmniej nie był takim zachowaniem swoich podwładnych zaskoczony.

– To może jednak ja? – zaproponował nieśmiało szeregowy Leńczyk, unosząc ku górze dłoń. – Słowo, że będę uważał.

– Gdyby to tylko chodziło o noszenie radiostacji – jęknął głośno sierżant, ignorując jego zgłoszenie. – Trzeba jeszcze ustalić częstotliwości z fafułami, aby nie wchodzić sobie w paradę. Bez urazy, ale nie jesteś odpowiednim zającem do tego.

– Z kim? – dociekał nerwowo Leńczyk. – Kto to są te fafuły?

– Z obsługą moździerzy, tłuku – wszedł mu w słowo Luzak, starając się nie wpaść w oko sierżantowi. – Nazywamy ich czasami fafułami… i nie pytaj dlaczego – zastrzegł od razu.

– Też nie przepadam za towarzystwem fafuł – szepnął w ich stronę Zorgi. – Wsadza toto w lufę pocisk i chuj go wie, gdzie on dokładnie poleci. A znając życie mogę się założyć, że zawsze wybuchnie za blisko miejsca, w którym stoi Rover – parsknął śmiechem i to był błąd z jego strony.

– No to mamy ochotnika – ucieszył się sierżant Gecco, patrząc znacząco na niego.

– Kurwa, wiedziałem, że tak to się skończy – zaklął Zorgi, co zapewne oznaczało, że on w odróżnieniu od swego przełożonego nie jest z tego faktu zadowolony. – A chciałem tylko powiedzieć, że wolę łazić z gienią, niż mieć za sobą fafuły. Zawsze muszę coś palnąć…

– Każdy, by wolał z Gienią albo inną Kaśką – odezwał się żartobliwie Leńczyk.

– Jeśli to miał być żart, to marny – warknął w jego stronę Zorgi. – Gienia to nie dziwka fikająca nogami, tylko kałach z podłączonym granatnikiem, przez co ma możliwość wystrzeliwania granatów.

– U nas mówili na to gie-en – próbował tłumaczyć się Leńczyk, ale nikt go nie słuchał.

Żołnierze zadowoleni, że pechowiec został wyznaczony do niewdzięcznego zadania, postanowili zająć się swoimi sprawami. Tylko Zorgi próbował to jeszcze jakoś wszystko odkręcić.

– Sierżancie bądź człowiekiem, a nie psem przewodnikiem – prosił, wskazując spojrzeniem na Leńczyka. – Chłopak chce spróbować, to daj mu szansę. Obiecuję, że będę cały czas miał go na oku i jakby co, to mu pomogę.

– Zorgi, powiem ci wprost, bo cię lubię – Gecco uśmiechnął się do niego. – Dzisiaj musi wszystko grać, aby szeryf nie mógł się do niczego przyczepić. Możesz uważać, że jestem najgorszym z przełożonych, jacy ci się zdarzyli, ale nie namówisz mnie, abym zmienił decyzję. Zgłosiłeś się na ochotnika, więc przyjmuj pozycję Dżinksa i czekaj na rozkaz. Koniec dyskusji…

– O czym on mówi? – spytał cicho Leńczyk Luzaka, widząc jak tamten nie kryje zadowolenia, że to nie on załapał się na konia. – Jaki znów dżinks?

– Oglądałeś kreskówki Disneya? – spytał ze śmiechem Luzak, puszczając do niego oko. – Kot Dżinks to jeden z bohaterów, który za każdym razem chciał złapać mysz i zawsze dostawał wpieprz – wprowadzał kolegę w tajemnice służby, ignorując nerwowe spojrzenie Zorgiego, po czym teatralnie rozłożył dłonie, jakby chciał pokazać, że to nie jego wina, że właśnie Zorgi został wyznaczony do tego zadania. – Ale pozycję do biegu zawsze zajmował doskonale… – dodał złośliwie.

– Walcie się, sierściuchy – warknął Zorgi, zdając sobie sprawę, że on w odróżnieniu od pozostałych raczej nie odpocznie dzisiejszej nocy. – Przyjdzie pora, to się zamienimy pozycjami – obiecał ponuro, zerkając z urazem w stronę sierżanta, który uraczył go taką robotą.

Reszta odbyła się już standardowo. Oficjalne przekazanie posterunku z Ukraińcami.

Informacja, że ich saperzy sprawdzili kolejne trzysta metrów w kierunku kładki i znaleźli trochę niespodzianek, które nie musiały być założone w ostatnim czasie, to jednak mogły, im sprawić sporo kłopotów. Nikt nie był w stanie dokładnie określić czy była to pozostałość po poprzedniej wojnie, czy ktoś to założył niedawno. Czekali na ich przyjazd, aby wysadzić znaleziony materiał, bo przewóz na bardziej odosobniony teren wydawał się saperom zbyt niebezpieczny i niewarty ryzyka. Znalezione niewypały umieszczono w dużej transzei do tej pory skutecznie uniemożliwiającej przejazd w stronę kładki ich pojazdom. Ukraińscy saperzy specjalnie tak ułożyli znalezione materiały wybuchowe, żeby ich wybuch zniwelował głębokość okopu w jednym miejscu i umożliwił przejazd na drugą stronę.

Kwadrans później było już po wszystkim i rzeczywiście powstały krater skutecznie uszkodził wysokie skarpy na tyle że pojazdy terenowe mogły ją pokonać, choć musiały przejeżdżać ją na skos. Ważne było, że teraz nic nie utrudniało przejazdu pojazdów do samej kładki, choć wszyscy w skrytości ducha mieli nadzieję, że to nie oni pierwsi będą musieli z niej skorzystać. Teraz mogli już tylko czekać mając nadzieję, że ich dzisiejsza obecność nie zostanie niczym zakłócona… i co pół godziny kontaktować się ze sztabem w Camp Echo, aby przekazać kolejne uspokajające meldunki. Gdyby działo się coś niepokojącego, oficer dyżurny poprzez oficera łącznikowego USAF miał połączyć się z najbliższą bazą lotnictwa, gdzie czekały przygotowane do akcji samoloty i śmigłowce bojowe. Dodatkowo mieli już zgodę Dowództwa Dywizji, by w wypadku ataku przekazać stacjonującym w pobliżu oddziałom ukraińskim rozkaz wsparcia blokady na moście i nie zatrzymywać się na wysokości swojego ostatniego kontrolowanego przez siebie check pointa, tak jak było poprzednio.

First Lieutenant United States Air Force Paul A. Schwartz, czyli porucznik drugiego stopnia sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, pełnił funkcję dowódcy drużyny łącznikowej pomiędzy wojskami sojuszniczymi w Camp Echo a lotnictwem USAF. Specjalnie tak ustawił dyżury, żeby to jemu przypadła służba nocą, kiedy to, jak przewidywali oficerowie sztabowi Międzynarodowej Dywizji, mogło dojść do kolejnego ataku na blokadę, która dwa dni wcześniej przechwyciła transport broni. Tym razem byli na to przygotowani i czekali tylko na sygnał, aby poderwać ptaszki do góry i raz na zawsze zakończyć sprawę. W swojej drużynie miał jeszcze pięciu podoficerów z odpowiednim doświadczeniem. Sami doskonale by sobie poradzili z taką sytuacją, ale doszedł do wniosku, że zapewne przez sojuszników będzie lepiej odebrane, gdy on sam podejmie się dyżuru w tak stresującym momencie. Tym bardziej, że po raz pierwszy uzyskał zgodę od swoich przełożonych, aby pokazać wszelkie możliwości, jakie daje współpraca pomiędzy rozpoznawczymi samolotami bezzałogowymi wyposażonymi w elektroniczne kamery, a siłami działającymi bezpośrednio na ziemi. Co prawda nie był to samolot MQ-9 znany jako hunter-killer, czyli myśliwy-zabójca, mający w swoim arsenale sporo broni, a jeden z jego wcześniejszych braci, wyposażony wyłącznie w superczułą kamerę przekazującą obraz z wysokości paru kilometrów, ale zawsze było to coś nowego. W tym wypadku nie chodziło tylko o pokazanie jego możliwości, ale i o uświadomienie sojusznikom, że skoro istnieje możliwość obserwowania terenu nocą i przekazywanie uzyskanego obrazu na monitor w bazie oddalonej od miejsca akcji o sto kilometrów, to może warto tym zainteresować swoich zwierzchników w kraju. Oficjalnie głównym terenem działania samolotu rozpoznawczego był rejon pomiędzy Al Kut a Al Diwanijja, ze szczególnym uwzględnieniem niewielkiego, dwudziestotysięcznego miasta Afak, przez które przebiegała najkrótsza droga pomiędzy tymi miastami. Z wiadomości, do jakich dotarł wywiad, wynikało, że działa tam dobrze zorganizowana i niebezpieczna grupa terrorystów powiązanych z Al Kaidą, która ostatnio zwiększyła swoją aktywność. Kilka razy podłożyła domowej roboty bomby, zwane IED, na lokalnej drodze, a teraz podobno szykuje jakąś spektakularną akcję, która ma pokazać, że niewierne wojska nie będą mogły się tutaj czuć bezpiecznie. Najgorsze było to, że pobliski teren był w większości niezamieszkany i pozbawiony klasycznych dróg, co powodowało trudności w przemieszczaniu się po tym terenie, a już w ogóle niemożliwe było, żeby któryś z konwojów wojsk sojuszniczych zdołał tego dokonać niezauważony przez lokalnych mieszkańców. W niewielkiej odległości od miasta znajdował się największy zbiornik wodny w tym rejonie. Z tego powodu teren był atrakcyjny dla terrorystów, którzy bez kłopotu mogli znaleźć schronienie wśród okolicznych szuwarów i bagien, ale także uciążliwy i niebezpieczny dla żołnierzy, którzy chcieliby ich ująć i postawić przed sądem. Wszyscy jednak wiedzieli, że prędzej czy później będą musieli działać w tym rejonie i dlatego postanowili sprawdzić interesujące ich tereny, żeby potem nie było żadnych niespodzianek.

Porucznik Paul A. Schwartz stracił humor, gdy w sali operacyjnej bazy zorientował się, że oficerem dyżurnym jest „nadpułkownik” – jak go określali wszyscy młodsi oficerowie w bazie – a naprawdę podpułkownik Dąbrowski. Nie przepadał za nim z dwóch powodów: „nadpułkownik” starał się każdemu udowodnić, że jest jedynym nigdy nie mylącym się oficerem w Camp Echo, oprócz tego miał śmieszną manierę: wtrącał do większości zdań, choćby jedno obcojęzyczne słowo, co miało udowodnić rozmówcy, że jest prawdziwym poliglotą. Osobiście Schwartz wolałby, aby „nadpułkownik” opanował jeden język, ale za to w stopniu pozwalającym na prowadzenie konwersacji. Niestety, było to z założenia niemożliwe, bo pułkownik jak zwykle wszędzie był, wszystko widział, o wszystkim słyszał, tylko nie zdążył jeszcze tego zgłębić. W ogóle lepiej się czuł, gdy miał do czynienia z młodszymi stopniem oficerami, którzy przyswoili sobie nie tylko angielską terminologię wojskową, ale także ogólną, co pozwalało porozmawiać także na inne tematy, choćby takie jak sport, muzyka czy życie poza służbą. To w przypadku wyższych polskich oficerów z Dywizji Międzynarodowej było w większości niemożliwe, choć oczywiście nie dotyczyło wszystkich, z którymi się tutaj spotykał.

Wbrew przewidywaniom oficerów sztabowych zgromadzonych w sali operacyjnej, noc była spokojna. Na blokadzie mostu, gdzie spodziewano się kłopotów i gdzie zgromadzono największe siły, nic się nie działo. Według składanych meldunków nie pojawił się tam żaden pojazd, który chciałby przejechać przez most na drugą stronę kanału. Z jednej strony było to uspokajające, ale z drugiej, wszyscy w napięciu oczekiwali na coś, co miało się wydarzyć. Pobudzony „nadpułkownik” podtrzymywał napięcie, przypominając wszystkim, że tego dnia gdy posterunek został zaatakowany, panował także spokój, więc jak nic coś się będzie działo, trzeba tylko czekać i być gotowym do działania.

Przy moście panował spokój, ale drugi konwój z bazy, sprawdzający trasę pomiędzy bazą Camp Delta a Camp Echo, miał dwa nieplanowane przestoje i nie miał szans, aby zmieścić się w zaplanowanym przez sztabowców harmonogramie. Powodem opóźnienia były dwa podejrzane przedmioty zauważone obok drogi, więc cały konwój musiał się zatrzymać i czekać na przyjazd patrolu ukraińskich saperów, który sprawdzał, czy istnieje realne zagrożenie. W pierwszym przypadku nic takiego się nie potwierdziło, bo leżące na drodze truchło psa, wbrew przewidywaniom, nie było nafaszerowane ładunkiem wybuchowym, choć słyszeli już o takich zasadzkach i woleli to sprawdzić niż bez sensu ryzykować. Drugie miejsce okazało się jednak strzałem w dziesiątkę, bo w podejrzanym miejscu znaleziono przykryte kamieniami dwa pociski artyleryjskie, podłączone do zapalnika naciskowego ukrytego pod niewielkim kawałkiem deski leżącej na drodze. Zanim jednak przyjechali saperzy i uporali się z IED, konwój był opóźniony o cztery godziny w stosunku do planu. Zastanawiano się nawet, czy nie wycofać konwoju do Camp Delta, by mogli tam spędzić noc i wrócić do Camp Echo dopiero rankiem następnego dnia. Okazało się jednak, że taka opcja nie wchodzi w rachubę, bo to całkowicie zdezorganizowałoby wszystkie zaplanowane na następny dzień operacje. Poza tym pokonali już połowę trasy, więc „nadpułkownik” uparł się, że akcję trzeba doprowadzić do końca, bo inaczej źle by to wyglądało w sprawozdaniu z jego dyżuru. W efekcie konwój ruszył dalej, kierując się w stronę miejscowości Afak, skąd miał do przejechania jeszcze około czterdziestu kilometrów do bazy Echo. Jak to szybko wyliczył „nadpułkownik”, tyle to można pokonać w pół godziny, choć jak zwykle nie wziął pod uwagę, że samo przejechanie Diwanijji zajmuje więcej czasu, a jazda nocą jest niebezpieczna.

– Jest noc i drogi są czyste – wyjaśnił spokojnie, dostrzegając niedowierzające spojrzenie pozostałych osób. – Dodadzą gazu i nadgonią trochę straconego czasu. A w mieście będzie ich konwojowała iracka policja na sygnale, zaraz to załatwimy. Zresztą nic się nie dzieje…

– Jak to, nic się nie dzieje? – zdziwił sie jeden z mających dyżur pająków, ale od razu przerwał, by nie podpaść starszym stopniem. Nie powiedział tego jednak na tyle cicho, aby oficer dyżurny tego nie dosłyszał, więc dodał wyjaśniająco, dostrzegając jego spojrzenie utkwione w sobie: – Są jeszcze check pointy, a na każdym traci się z kwadrans, zanim je przejadą.

– Was się nikt o zdanie nie pytał – zwrócił mu uwagę „nadpułkownik” i nie byłby sobą, gdyby nie dołączył do tego zwykłej dla siebie złośliwości: – I lepiej zajmijcie się swoją pracą, bo za to wam płacą, a nie za domorosłe analizy, do których nie jesteście upoważnieni. Ostatnie zdanie zostawcie prawdziwym fachowcom z doświadczeniem, takim jak… choćby ja.

Radzik nie podjął dyskusji, czym udowodnił swoją mądrość życiową, ponieważ z wyższymi oficerami się nie dyskutuje, tylko udaje, że wykonuje się ich rozkazy. Wydawało się, że cała sytuacja ulegnie samoistnemu uspokojeniu, więc wszystko odetchnęli z ulgą i każdy skupił się na swojej pracy. Z całego grona tylko „nadpułkownik” był wyraźnie rozczarowany spokojem panującym podczas jego dyżuru. Jego wzrok w końcu spoczął na amerykańskim oficerze łącznikowym USAF, który korzystając z okazji rozmawiał z siedzącym obok niego oficerem łączności.

– I co, poruczniku? Wasz wart miliony dolarów sprzęt, tak nam się sprawdza, jak lot muchy w smole. Żadnego z niego pożytku – zauważył cierpko, siadając na stojącym obok krześle i ignorując ich niezachęcające spojrzenia. – Tyle zachodu ze strony naszego dowództwa, a teraz się okazuje, że to tylko stracone litry paliwa, jakie wypalą te wasze samolociki – nie ukrywał sceptycznego podejścia.

– Pozwoli pan pułkownik, że nie zgodzę się z jego zdaniem. – Porucznik Paul A. Schwartz nie należał do tych oficerów, którzy z założenia zgadzali się z każdą wypowiedzią starszego stopniem przełożonego. Choćby z innej armii. – Według mnie powinniśmy się cieszyć, że nie musimy wykorzystywać naszego potencjału, bo to oznacza, że naszym żołnierzom nic w tej chwili nie grozi. A po drugie, to wcale nie jest tak, że nasz sprzęt nic nie robi. Cały czas przekazuje obraz z terenów, nad którymi w tej chwili przelatuje, a te informacje są na bieżąco zapisywane w pamięci komputera. Nigdy nie wiadomo kiedy to się nam przyda

– A, co to według pana znaczy, że naszym żołnierzom nic nie grozi? – zaperzył się „nadpułkownik”. – My tu jesteśmy na wojnie, a nie na imprezie u pani Halinki, gdzie wszyscy mają odpoczywać i dobrze się bawić. Naszym obowiązkiem jest poczynić wszelkie działania, aby wyeliminować jak najwięcej przeciwników, dlatego ja osobiście nie cieszę się, że nie możemy wykorzystać sprzętu, który mamy do swojej dyspozycji.

– Chciałem tylko powiedzieć, że brak zagrożenia dla naszych żołnierzy to dobra wiadomość, bo oznacza, że nic im nie grozi – próbował się bronić, ale „nadpułkownik” nie miał zamiaru dopuścić go do głosu, choć przy okazji nie usłyszał cichego komentarza „Radzika”.

– Jakbym siedział cały czas w ciepłym, klimatyzowanym pokoju, bezpieczny w bazie, to też byłoby mi to obojętne.

– Jesteście za młodzi, aby to rozumieć – perorował dalej „nadpułkownik”, nie zwracając uwagi na skrywane uśmiechy pozostałych. – Im szybciej poradzimy sobie z wrogami, tym lepiej będzie dla tego kraju i naszych żołnierzy. Nie jest w tej chwili ważne, czy możemy teraz spokojnie odpoczywać, ale to, aby jak najszybciej doprowadzić do sytuacji, w której każdy terrorysta będzie się bał przeciwko nam wystąpić. Dlatego nie jestem zadowolony, że nic się nie dzieje. Szczególnie teraz, gdy mamy do swojej dyspozycji taki nowoczesny kosmiczny sprzęt, który pozwoliłby nam na szybkie odnalezienie i zwalczenie terrorystów.

– Filmujemy cały czas… – wtrącił jeden z oficerów, ale to tylko zdenerwowało „nadpułkownika”, który zareagował cokolwiek nerwowo.

– I co z tego mamy?! – żachnął się, machając ze zniecierpliwieniem dłonią. – Obraz z samolociku, który lata gdzieś wysoko i gówno z tego widać. Nawet podglądu nie mamy.

– Mamy, panie pułkowniku – zaprzeczył porucznik Paul A. Schwartz. – Cały czas elektroniczne obrazy rejestrowane przez rozpoznawczy samolot bezzałogowy są przekazywane do naszego komputera, ale ponieważ nic się nie dzieje, nie przełączyliśmy obrazu na ekran. Jeśli Pan chce, zaraz możemy go wrzucić.

– I co ja tam zobaczę? – spytał z irytacją w głosie podpułkownik. – Jakieś zasrane piksele?

– Wszystko zależy od tego, na co będzie przełączona kamera – pospieszył z wyjaśnieniami jeden z jego pomocników. – Oczami Predatora są kamery, radar i system podczerwieni, tak zwany Forward Looking Infra-Red, inaczej FLIR. Dane mogą być wysyłane w czasie rzeczywistym w zależności od potrzeb. Jednocześnie dzięki łączom komunikacji satelitarnej można obraz skierować bezpośrednio do żołnierzy znajdujących się na polu walki oraz do sztabu znajdującego się kilkanaście kilometrów dalej lub w każde dowolne miejsce na świecie.

– Nie odkryliście nic nadzwyczajnego – „nadpułkownik” wzruszył ramionami, jakby odganiał się od kąśliwej muchy. – Słyszałem o tym, kiedy wyjechałem na pierwsze szkolenie do Brukseli. Pokazywali nam nawet, jak jakiś sierżant siedzi sobie w ciepełku i lata nim posługując się dżojstikiem. Zabawka dla dzieci…

– Zabawka, która może zabijać – wtrącił porucznik Paul A. Schwartz.

– Słyszałem, słyszałem – zapewnił „nadpułkownik” nie kryjąc grymasu. – Ale, ile to kosztuje?! Ja nigdy bym takiego kosztownego sprzętu nie dał w ręce jakiegoś klawiszowca, przecież oni w ogóle nie znają się na wojsku.

– Proszę mi wierzyć, że to są doskonali żołnierze, którzy najpierw długo ćwiczyli, zanim pozwolono im samodzielnie pilotować ten sprzęt.

– Małpę też można sporo nauczyć, ale człowiekiem nigdy nie będzie – żachnął się „nadpułkownik”. – Osobiście słyszałem, jak taki operator odzywał się do swojego dowódcy. Jakby to był kolega od piwa, żadnej dyscypliny czy wojskowej etyki. Dla mnie takie postępowanie jest nie do przyjęcia. Brakuje jeszcze, aby im pozwolili nosić długie włosy i jarać jointy na służbie.

– Może był pan, pułkowniku, na pokazie firmowym? – podpowiedział cicho porucznik Paul A. Schwartz, bo jakoś nie mógł uwierzyć, aby w jakiejś armii nie panował wojskowy dryl. – W prywatnych firmach mają inne obyczaje i często zasady odbiegające nieco od wojskowego stylu, ale zapewniam pana, że to doskonali fachowcy, choć na to nie wyglądają.

– Byli w mundurach… – odpowiedział z niechęcią „nadpułkownik”.

– To akurat niczego nie dowodzi – wtrącił jeden z drucików.

– Jak to niczego nie dowodzi?! – zdenerwował się „nadpułkownik”, nakręcając się z oburzenia. – Jak się ma na sobie mundur, to zobowiązuje! Prawdziwy mężczyzna i wojownik nie zakłada moro dla zabawy, tylko do ciężkiej pracy, jaką jest służba ojczyźnie. Mundur to nie jest jakiś tam ciuch albo ubranie robocze. Mundur to postawa, duch, etos, symbol nie tylko narodowy, ale tradycji żołnierskiej. To element historii każdego państwa, to jego historia, krew i pot jego żołnierzy.

– Który w końcu trafia na czyściwo albo do sklepu z militariami – dodał od siebie jeden z siedzących w pokoju, ale na jego szczęście „nadpułkownik” tego nie słyszał, bo prawie w tej samej chwili jeden z radiotelegrafistów uniósł rękę do góry, informując, że coś się dzieje w eterze.

– Co jest, żołnierzu? – od razu zainteresował się „nadpułkownik”.

– Otrzymałem informację z nasłuchu US Army, że zauważono natężenie połączeń telefonicznych w rejonie miejscowości Afak w dystrykcie Qadisiyah Al i zapytanie, czy nie mamy tam żadnego naszego patrolu.

– Oczywiście, że nie – zapewnił błyskawicznie „nadpułkownik”.

– A ten opóźniony konwój? – wszedł mu w zdanie jeden z obecnych oficerów.

– A tak – stropił się na chwilę „nadpułkownik”. – Kurna, zapomniałem o nim… – przyznał, przyglądając się swoim podwładnym, jakby oczekiwał od nich jakiejś inicjatywy.

– Przesunę tam nasz samolocik – zaproponował porucznik Paul A. Schwartz, nie przejmując się tym, że nie był to jego obowiązek. Uważał za sensowne coś zaproponować. – Zobaczymy, czy będzie nam w stanie pomóc i sprawdzimy przy okazji, do czego może się nadać.

– Jeśli pan zdąży, poruczniku, bo z nasłuchu wynika, że konwój do Afak ma jakieś pięć kilometrów – podpowiedział łącznościowiec i zmieszany spojrzał na oficera dyżurnego, jakby w obawie, że temu się nie spodoba jego zachowanie. – Mam przełączyć nasłuch konwoju na głośnik, panie pułkowniku?

– Nie – zadecydował „nadpułkownik” po chwili namysłu. – Zgadzam się z oceną naszych analityków, że dzisiejszej nocy wszystko się rozegra przy moście, a wszystkie inne działania naszych przeciwników mają wyłącznie na celu rozdzielenie naszych sił i osłabienie blokady na moście. Przekażcie kapitanowi Młodszemu ostrzeżenie, że przeciwnik już zaczął operacje osłaniające i mogą zostać w każdej chwili zaatakowani…

– To może… Prześlę do jadącego konwoju ostrzeżenie, żeby uważali – zaproponował szef łącznościowców, a widząc zmarszczoną i niechętną minę „nadpułkownika”, szybko dodał: – To podniesie, im adrenalinę i zwrócą większą uwagę na to, co dzieje się wkoło, a nikt nie będzie mógł nam zarzucić, że nic nie robiliśmy.

– No dobra... – zgodził się niechętnie „nadpułkownik”, którego najbardziej przekonała uwaga, że nikt nie będzie mógł im nic zarzucić. – Ale nie rozpraszajmy naszej uwagi, najważniejsza jest blokada na moście. Wszyscy zrozumieli?

– Tak jest… – padła ogólna odpowiedź, ale miny obecnych nie potwierdzały, że zgadzają się z poglądem analityków i „nadpułkownika”.

– Na wszelki wypadek podeślę tam jednak nasz samolocik – stwierdził cicho porucznik Paul A. Schwartz do szefa łącznościowców – Jakoś mnie nie przekonuje ten trzeci pod rząd atak na most… To wbrew wojskowej logice, a jakoś nie mogę uwierzyć, że wszyscy terroryści są idiotami i debilami, którzy nie wiedzą, jak to się odbywa.

– Jestem tego samego zdania… – łącznościowiec przyznał mu rację, a po chwili dodał scenicznym szeptem, z udawaną powagą, naśladując głos „nadpułkownika” – Ale, jeśli nie wiecie dokładnie, o co chodzi, kolego, to proponuję zastosować się do rozkazów starszych stopniem i doświadczeniem kolegów.

– Jak widzę, wszystkie armie są do siebie podobne, bez względu skąd pochodzą – z trudem zachował powagę porucznik, po czym połączył się z operatorem samolotu, żeby przekazać mu nowe polecenie. Jeszcze przez chwilę „Radzik” słyszał, jak podaje współrzędne geograficzne. – Trzydzieści dwa stopnie trzy minuty czterdzieści pięć sekund North, czterdzieści pięć stopni czternaście minut trzydzieści cztery sekundy East. Kiedy możemy liczyć na pierwsze zdjęcia?... Za sześć, osiem minut? No tak, to graniczna wartość, jaka nas interesuje… Wiatr może nam pomóc? To dobrze, bardzo na to liczę. Dobra, będę wdzięczny za wszelkie informacje…

Pięć minut później uwagę wszystkich przyciągnęła ożywiona wymiana informacji w eterze i o dziwo, wbrew nadziejom analityków, nie chodziło o stanowiska przy moście, ale o konwój, który przejeżdzał przez miasto Afak. Jeden z łącznościowców, nie czekając na pozwolenie „nadpułkownika”, przełączył podsłuch na głośnik, dzięki czemu wszyscy mogli słyszeć coraz bardziej zdenerwowane głosy żołnierzy z konwoju. Oczywiście takie samodzielne podjęcie decyzji przez podoficera nie zachwyciło oficera dyżurnego, który w duchu obiecał sobie, że porozmawia z nim i jego dowódcą po zakończeniu dyżuru i wyjaśni im, na czym polega służba i dyscyplina żołnierska.

– Tu Foks Jeden, uwaga do wszystkich w konwoju – zaskrzeczał od razu głośnik. – Przejeżdżamy przez Afak. Na poboczach widać tłum agresywnych mieszkańców…

– Foks Jeden, tu Foks Pięć. Nie wiem jak u was, ale rzucają kamieniami… aż echo idzie po wnętrzu.

– Nie reagować – usłyszeli uspokajający głos dowódcy konwoju, czyli Foksa Jeden. – Powtarzam. Nie reagować na zaczepki. Przejeżdżamy przez miasto i kierujemy się do bazy.

– A może jakaś seryjka nad nimi? – zaproponował ktoś z konwoju, włączając się do rozmowy i przy okazji nie podając swojego kryptonimu, co było zachowaniem absolutnie niedopuszczalnym w trakcie akcji. – Schowają się po tych swoich norach, a my szybciej przejedziemy.

– Nie odzywać się anonimowo! – skarcił go od razu Foks Jeden. – Chcesz powiedzieć coś mądrego, to podaj swój kryptonim. To ciebie także obowiązuje, Czwórka.

– Oki, Jedynka – odezwał się skarcony podwładny. – Tak sobie tylko głośno myślałem, nawet nie zauważyłem, że możecie mnie słyszeć.

– Raczej nie myślałeś… – dodał ktoś nowy i parsknął głośnym śmiechem.

– Nie gadać. Cisza w eterze – po raz kolejny skarcił ich dowódca. – Pogadamy, jak będziemy w bazie, a teraz mordy w kubeł i rozglądać się wkoło, żeby nie było żadnej wpadki. Zauważył ktoś u mieszkańców broń?

– Tu Dwójka. Są pobudzeni, ale nie zauważyłem żadnej broni… Machają rękami i rzucają kamieniami, to wszystko…

– Jak na razie… – dodał ktoś od siebie.

– Ty, optymista, zamknij się, bo wykraczesz – skarcił go od razu inny.

– Spokojnie, foksy – usłyszeli ponownie głos dowódcy, czyli Jedynki. – Już pół miasta za nami… Za jakieś trzysta metrów będziemy na skrzyżowaniu na Bagdad i Diwanijję. Przypominam, że skręcamy w lewo, w stronę bazy… Na wszelki wypadek zablokuję skręt na Bagdad, przepuszczę cały konwój i doskoczę do ostatniego. Uważajcie, bo wyjazd jest zawsze najgorszy i możemy spodziewać się, że wyskoczy jakiś podrajcowany szaleniec, aby pokazać innym, że nas się nie boi.

– Spoko, Jedynka. Damy radę…

– Kurwa, chłopy, ile razy mam prosić o profesjonalizm – wściekł się dowódca.

– Spoko, Jedynka – uspokajał go ten sam głos, co przed chwilą. – Jesteśmy już czternastą godzinę w drodze, każdemu może odwalić. Trzeba się jakoś pobudzać, aby zachować koncentrację.

– Jutro nas znowu gdzieś wyślą – jęknął ktoś w głośniku.

– Kurwa, o mało co nie dostałem kamieniem – poskarżył się kolejny i od razu wyjaśnił. – Tu gunner z Czwórki. Są coraz bardziej napastliwi.

– Spoko, chłopaki. Dojeżdżamy do skrzyżowania – do głosu ponownie doszedł Foks Jeden. – Wypadam z kolumny i blokuję drogę na Bagdad. Reszta pojazdów przyspiesza i niweluje lukę, jaka powstanie po moim wyjeździe. Ruszę za ostatnim pojazdem i będę was osłaniał z tyłu.

– Pilnuj się mojego tyłka, dam ci osłonę – zapewnił spokojnie ten, co zawsze zapominał podać swój kryptonim. Tym razem przypomniał sobie o tym w ostatniej chwili, bo szybko dodał: – Tu Szóstka, znaczy się… I nie bój się nic, będziesz pod moją ochroną.

– Tego się właśnie obawiamy – jęknęła Dwójka i wszyscy zaczęli się śmiać, choć nie trwało to długo, bo niespodziewanie z głośnika padło ostrzeżenie.

– Tu Czwórka! Jeden z szuszwoli ma broń. Na dziesiątej… Jedynka uważaj, bo oni zawsze strzelają do ostatniego.

– Lepiej sam patrz na pobocze, abyś nie wjechał w jakieś gówno – poradził mu Dwójka. – Ja tam nie widzę nic podejrzanego… Według mnie to facet z łopatą, a nie z kałachem.

– Z łopatą? Dałbym głowę, że widziałem dołączony do tej łopaty magazynek – odpowiedziała z sarkazmem Czwórka. – Nie chciałbym mieć do czynienia z taką łopatą.

– Cisza w eterze – upomniała Jedynka. – Ja was chyba nigdy tego nie nauczę… Blokuję wjazd na Bagdad. Teraz już mamy prosto do bazy, więc ostrożnie, panowie.

– Spoko, nie w takich tarapatach byliśmy.

– Uważajcie, aby jakiś debil nie wyskoczył z rurą… – upominał wszystkich Jedynka. – Strzelcy, miejcie oczy dookoła głowy, w mieście może to nastąpić w każdej chwili.

Prawie w tej samej chwili z głośnika dobiegł odgłos strzałów. Słuchający w pomieszczeniu oficerowie spojrzeli po sobie z przestrachem wiedząc, co to może oznaczać, ale nikt się nie odezwał.

– Słyszeliście to? – ponownie w głośniku poznali głos Jedynki. – Jakiś szuszwol wali z kałacha… na szczęście chyba po niebie. Dobrze, że nie po nas.

– Naukowo jest udowodnione, że większość ludzi strzela tak, aby nie trafić drugiego, tylko go nastraszyć… – wtrącił swoją uwagę „nadpułkownik”, a widząc zdziwione spojrzenia pozostałych osób w pomieszczeniu, szybko dodał: – Mieliśmy to na kursie psychologicznym. Są podobno cztery klasyczne odruchy: walka, ucieczka, straszenie i poddanie się.

Przez chwilę patrzył na pozostałych z widocznym zadowoleniem, po czym nie dostrzegając w ich zachowaniu zainteresowania, machnął ze zniecierpliwieniem ręką. Ponownie wszyscy wsłuchiwali się w odgłosy dochodzące z głośnika i tylko porucznik Paul A. Schwartz rozmawiał z ożywieniem przez mikrofon, choć nikt nie słyszał, o czym.

– Tu Foks Dwa – ponownie zabrzmiało nerwowo z głośnika. – Widzę jakieś sylwetki przemykające opłotkami... Według mnie są uzbrojeni i raczej nie są nastawieni pokojowo!

– Spokojnie! Może dadzą nam wyjechać bez kłopotów. – Jedynka cały czas był optymistycznie nastawiony. – Pojawiliśmy się tutaj niespodziewanie i może zaskoczyliśmy tu kogoś, komu zależy, aby się z nami nie spotkać.

– Oby… – nie wytrzymał ktoś z konwoju.

– Tu Czwórka… Może, podgrzeję im koło tyłka? Puszczę serię ponad głowami… Jak ich znam, to popuszczą w gacie i zostanie po nich tylko smród.

– Zabraniam! – od razu odezwał się Jedynka. – Póki nie jesteśmy atakowani, sami nie prowokujemy kłopotów. Dwójka, daleko jeszcze do granic miasta?

– Na wyciągnięcie dłoni – zaskrzeczała w odpowiedzi wezwana załoga. – Jakieś pięćdziesiąt metrów i minę ostatnie zabudowania po prawej stronie. Po lewej są tylko ruiny i jakieś nieużytki. Mam się tam zatrzymać i was osłaniać?

– Nie. Jedź dalej, jesteś teraz naszymi oczami – wszyscy rozpoznali głos Jedynki. – Właśnie mija mnie ostatni pojazd konwoju, więc zaraz dołączę. Dziesięć kilometrów dalej jest rozjazd i estakady na Bagdad, tam się przegrupujemy, ale teraz każdy pilnuje swojej pozycji i otwieramy ogień dopiero wtedy, gdy zostaniemy zaatakowani.

– Naszym szefom chyba nie o to chodziło – wtrącił zjadliwie Czwarty Foks.

– Ale to my nadstawiamy dupy, podczas gdy oni siedzą w fotelach w bazie i walczą palcem po mapie – zauważył złośliwie Jedynka, co zostało źle przyjęte przez „siedzących w fotelach”.

– Kto to jest? – od razu chciał się dowiedzieć „nadpułkownik”, nie wsłuchując się w padające z głośnika solidarne odzywki pozostałych członków konwoju. – Takie komentarze, szczególnie ze strony oficera, są niedozwolone i trzeba mu to jasno powiedzieć! Jak się boi, to niech wraca do domu! Nam tu takich nie potrzeba!

– To jeden z naszych lepszych dowódców – poinformował go jeden z oficerów, starając się ukryć pojawiający się na twarzy grymas złości. – Od dwóch tygodni codziennie jeździ w konwoju i nie może się porządnie wyspać. To samo dotyczy jego ludzi, więc nic dziwnego, że czasami zdarza mu się coś palnąć.

– Nikt go nie zmusza do kolejnych wyjazdów w teren – żachnął się „nadpułkownik”. – Jak sobie nie radzi, niech zda dowództwo nad swoimi ludźmi… Na pewno nie jest niezastąpiony i jedyny do takiej roboty.

– Chce pan to robić zamiast niego? – zainteresował się jego zastępca i nie zabrzmiało to ani służbowo ani zachęcająco do dalszej dyskusji. – Od tygodni jeździmy na maksymalnym obciążeniu, dwadzieścia godzin na dobę, a i tak część zadań musimy odłożyć na później, bo się nie wyrabiamy. Jeżeli zgłasza się pan na ochotnika, to bardzo się cieszę. Trzeba tylko stworzyć oddział z tych wszystkich pisarczyków siedzących na tyłkach i nie opuszczających terenu bazy, a od razu byłoby wszystkim łatwiej.

– Wypraszam sobie takie insynuacje! – zwrócił mu uwagę „nadpułkownik”, lekko podnosząc głos, żeby było wiadomo, kto tu dowodzi. – Jeśli będzie taka potrzeba, to nie pan, majorze, będzie o tym decydował.

– Panowie, mamy pierwszy podgląd… – poinformował wszystkich porucznik Paul A. Schwartz, wskazując palcem na jeden z wiszących powyżej monitorów. Wszyscy odruchowo spojrzeli na niego, ale poza szarymi paskami trudno było na nim coś dojrzeć.

– Tam nic nie widać – zauważył z grymasem niechęci na twarzy „nadpułkownik”. – A mówiłem, że ta wasza technologia dwudziestego pierwszego wieku jest gówno warta!

– Jeszcze moment, panie pułkowniku – odezwał się jeden z techników, wciskając kolejne przyciski przy swoim komputerze. – Obraz może rzeczywiście nie będzie wspaniały, bo ujęcie kamer będzie pod kątem i z tego powodu będzie trochę zniekształcone, ale to wszystko, co możemy w tej chwili zapewnić.

– Ale da się go obejrzeć – zapewnił szybko porucznik Schwartz.

I rzeczywiście, paski na ekranie zniknęły, a po chwili można było dostrzec zarysy szarych, ukrytych w ciemnościach zabudowań.

– To budynki… – wyjaśniał porucznik Schwartz, wskazując na pojawiające się coraz wyraźniej kształty. – Tu mamy drogę, a te jasne smugi to nasz konwój na drodze. Widać jak się poruszają… Zaraz powinno być całkiem dobrze, gdy tylko samolot przybliży się do pozycji, która pozwoli na uzyskanie lepszego obrazu, teraz ma jeszcze za duży kąt pracy kamer.

Ponownie zabrzmiał głośnik przekazujący nasłuch radiowy konwoju.

– Tu Foks Czwórka. Widzę coraz więcej ludzi wkoło… To nie wygląda na pokojowe pożegnanie.

– Czwórka, nie piernicz, tylko zasuwaj do przodu – rozkazał Jedynka. – I miej oczy szeroko otwarte.

– A co ja, kurwa, robię! – pieklił się ktoś w głośniku.

– Nie przeklinaj, bo kapelonek usłyszy i będziesz musiał krzyżem leżeć – poradził mu ktoś w eterze.

– Wal się… – jęknął Czwórka. – Razem ze swoim kapelanem. Kurwa, skąd oni się biorą? Jest ich coraz więcej…

– Kurwa, wyłażą na drogę – poskarżył się kolejny. – Foks Jeden, dochodź do mnie szybciej. Mamy za dużą przerwę między sobą, zaraz ktoś w nią wejdzie i będą kłopoty.

– A co my robimy? – Jedynka miał wyraźnie zdenerwowany głos. – Przecież nie będę ich przejeżdżał. Adam, włącz syrenę, może ich przestraszy…

– Albo wkurwi… – poleciało w eter i od razu można było usłyszeć niedowierzanie w głosie. – Kurwa, mijałem właśnie gostka, który wymachiwał granatem. Jedynka, uważaj, zostałeś tylko ty…

– Masz, kurwa, jakieś majaki…

– Kurwa, ten facet rzucił go pod Jedynkę! Stefan, uważaj!

Wszystko dalej potoczyło się błyskawicznie, co mogli obserwować na ekranie monitora. Nagły oślepiający błysk w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą można było obserwować ostatni jadący pojazd w kolumnie i wszystko się zagotowało. Szczególnie w eterze, który od razu rozbrzmiał fajerwerkami krzyków, rozkazów i jazgotem strzałów.

– Atak! Zaatakowali Foksa Jeden!

– Co?!... Gdzie?!... Stój!... Kurwa!

Doszedł ich odgłos przytłumionego wybuchu, po czym ostre staccato z kałasznikowa.

– Załatwili go! – darł się gunner z Piątki, wciskając spust swojego kaemu, ale nie miał czasu wymierzyć, więc seria poszła górą. – Wrzucili mu granat pod pojazd!… Kurwa, skąd tam tyle ludzi?!… Foks Jeden, odezwij się! Co z wami?!

– Tu Foks Dwa! Piąty i Czwarty, co widzicie?!

– Tu Piąty! Jedynkę rzuciło do rowu, nikogo z naszych nie widzę! Coraz więcej tam ludzi, próbują dobiec do pojazdu! Strzelam na postrach…

– Tu Czwarty! Nic nie widzę, widok zasłania mi Piąty. Roman, wsteczny do dechy i wracamy tyłem do Jedynki! Kurwa, to rozkaz! Gunner, jak zobaczysz jakiegoś szuszwola z bronią, rozwal skurwysyna, bo inaczej, będziesz miał ze mną do czynienia! Piąty, usuń się, kurwa, z drogi!

– Pieprz się! Idę na wstecznym do Jedynki! Oblazła go kupa ludzi, chyba próbują ich wyciągnąć ze środka! Wasze niedoczekanie… – zamiast dalszych słów słychać było odgłos długiej serii. Po kolejnej chwili… usłyszeli następną, ale pochodzącą z innego pojazdu.

– Kogoś mają – wtrącił się porucznik Schwartz, pokazując na monitor. Rzeczywiście można było zauważyć, że grupa mężczyzn z bronią odskakuje od zatrzymanego pojazdu i ucieka w stronę zabudowań miasta, ciągnąc kogoś pomiędzy sobą. Kilku z nich zatrzymało się, jakby otrzymali polecenie zatrzymania pościgu i zaczęło strzelać w stronę zbliżających się pojazdów, starając się ochraniać uciekających i ściągnąć na siebie uwagę nadjeżdżających.

– To ktoś w mundurze… – zauważył jeden z oficerów wpatrzonych w ekran, który na szczęście pozwalał już rozpoznać więcej szczegółów. – A nawet dwóch… ciągną – dodał zmienionym głosem, spoglądając z niepokojem w stronę milczącego „nadpułkownika”. – Mam nadzieję, że to nie nasi.

Nim tamten zdążył odpowiedzieć, ponownie do głosu doszły rozmowy z głośnika.

– Mamy ich! Roman, kurwa, podjedź jak najbliżej do Jedynki! Zespół do akcji! Ruchy! Ruchy! – darli się na przemian Foks Czwarty i Piąty. – Najważniejsze to wyciągnąć ich z pojazdu! Będzie potrzebny sanitariusz!… Wezwijcie śmigłowiec ratunkowy! Widzę kierowcę, jest na swoim miejscu!… Ktoś jest jeszcze w środku! Nie widać gunnera! Foks Cztery, zabezpieczaj teren! Wyjmujemy ich ze środka! Uważajcie, tam się coś kopci! Ruchy, ruchy!... Kurwa, ktoś do nas wali! Gunner! Śpisz, kurwa, czy co?! Ucisz gnoja, bo musimy wyciągnąć naszych ze środka!...

– Już, kurwa, walę! Musiałem zmienić taśmę! – słychać było, jak puszcza długą serię.

– Nie miałeś, kurwa, kiedy?! – ktoś się pieklił na niego.

– Jakby to ode mnie, kurwa, zależało, to bym ją związał drutem… Skończyła się i musiałem zmienić! Czy to tak trudno zrozumieć?!

– Spokojnie – rozpoznali podekscytowany głos Foksa Dwa. – Podjeżdżamy do was, zaraz będziemy za wami!

Nagle w głośnikach zamilkły strzały, więc spojrzeli na siebie z niepokojem, ale na szczęście nadal było słychać wymianę informacji pomiędzy poszczególnymi zespołami.

– Wyjmują kierowcę… Żyje, ale jest nieźle poharatany. Gdzie jest, kurwa, medyk?! Zawsze jak jest potrzebny, to gdzieś znika! Odnieście go dalej!

– Nie pierdziel, medyk był w Dwójce. Już leci!... Widzę go!

– Jest Jedynka!... I gunner!… Drzwi do środka były otwarte, ktoś próbował wyjąć zapasowe taśmy!… Kurwa, wyjmujcie ich, bo wszystko tu się pali! Odepnij gunnerowi pas! Nie ten! Kurwa, tnij go nożem, bo zaraz wszystko wyleci w powietrze!… No, nareszcie! A teraz spierdalamy jak najdalej od tego wraku!

– Żyją?! – padło konkretne pytanie Foksa Dwa.

– Żyją!… – ktoś zapewnił, ale niezbyt pewnym głosem. – Odejdźmy dalej, bo tu zaraz pierdolnie! Panowie, tempo! Tempo!!… Nie chcecie, chyba żeby teraz nas sfajczyło?! Brać ich za fraki i spieprzamy, zanim wybuchnie bak z paliwem! Ruchy goście, ruchy!

– Panie pułkowniku, wezwałem już helikopter medyczny EMT – zameldował porucznik Schwartz, przerywając ciszę w pomieszczeniu operacyjnym. – Powinien tam być za kilka minut, ale uważam za sensowne, aby patrol przejechał kilka kilometrów dalej. W tej chwili są za blisko zabudowań, gdzie mogą się ukrywać terroryści z granatnikami RPG. Pilot w takiej sytuacji może odmówić podjęcia rannych, więc szkoda tracić czasu.

– Wiem, wiem! – zapewnił „nadpułkownik”, zastanawiając się nad czymś, co zapewne go zaniepokoiło, gdy obserwował obraz zarejestrowany przez kamery samolotu obserwacyjnego. – Trzeba się tym zająć…

– To co robimy? – zapytał wprost jego zastępca.

– Panie kapitanie, proszę się skontaktować z tym patrolem – jego wzrok skupił się na zastępcy. – Przekażcie im, odpowiednie ustalenia i niech podejmą stosowne kroki.

Nim major zdążył potwierdzić odbiór rozkazów, z głośników doszedł do nich głośny odgłos wybuchu, a na ekranie monitora, na który przekazywany był obraz z samolotu bezzałogowego, mogli zobaczyć, że to, co jeszcze kilka chwil wcześniej było pojazdem bojowym, teraz stało się kupą płonącego złomu.

– Niech nie próbują tego gasić – przekazał „nadpułkownik” i zwrócił się w stronę jednego z obecnych w pomieszczeniu oficerów. – Za minutę chcę mieć wszystko o tym patrolu. Kto, nim wyjechał, w jakim składzie, o której i jak to wszystko było zaplanowane. Zrozumiano?!

– Tak jest.

Przez całą minutę nie spuszczał wzroku z przekazu, jaki zapewniał samolocik i nie ukrywał, że robiło to na nim duże wrażenie. Nie tylko mógł obserwować, co się dzieje na danym obszarze, ale jeszcze mógł na bieżąco informować przebywających tam żołnierzy, czy wkoło jest bezpiecznie lub, z której strony powinni spodziewać się przeciwnika. Był tak tym podekscytowany, że od razu podjął decyzję, że po powrocie do kraju postara się wkręcić na szkolenie dotyczące samolotów bezzałogowych.

– Panie pułkowniku, wszystko przekazałem – zameldował mu po minucie zastępca. – Straty patrolu to jeden Honker i trzej ranni żołnierze, w tym dowódca patrolu… Ich stan jest ciężki, do tej pory żaden z nich nie odzyskał świadomości, ale medyk mówi, że powinno być dobrze. Przekazałem rozkaz, aby jak najszybciej załadowali rannych do pozostałych pojazdów i udali się na miejsce, skąd będą ewakuowani. Dwa kilometry dalej jest prosty odcinek drogi, więc tam powinno być bezpiecznie.

– Dobra robota – stwierdził bezosobowo „nadpułkownik”, skupiając całą uwagę na przekazywanym obrazie. Coś go trapiło, bo zwrócił się do porucznika Schwartza, nie przejmując się tym, że właśnie ten kontaktował się z medycznym śmigłowcem. – Panie poruczniku, wspominał pan, że ten obraz jest przekazywany i nagrywany na komputer?

– Tak mówiłem – potwierdził zdziwiony porucznik.

– A można cofnąć nagranie, aby zobaczyć ten moment, kiedy terroryści odciągają dwa… ciała?

– Odniosłem wrażenie, że to nie były ciała – wtrącił się jego zastępca. – Można było dostrzec ruch kończynami i głową, jakby próbowali się bronić.

– Zgadzam się z kapitanem – potwierdził porucznik Schwartz. – Mogli zostać kontuzjowani lub ranni, ale żyli, gdy terroryści ich odciągali.

– Tego się właśnie obawiam – cicho szepnął do siebie „nadpułkownik”, dostrzegając zmierzającego do siebie oficera, któremu kazał dowiedzieć się wszystkiego o zaatakowanym patrolu. Wolał, żeby to czego się teraz dowie, nie było dostępne dla wszystkich, więc ruchem głowy rozkazał mu zachować milczenie i wskazał, żeby udał się do gabinetu oficera dyżurnego, który zapewniał pełną dyskrecję. Odczekał aż oficer zniknie za drzwiami i ruszył za nim, udając, że nie dostrzega zdziwionych spojrzeń innych oficerów.

– Co tam macie? – spytał krótko, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

– Stan plutonu, podział na pojazdy i plan działania – wyjaśnił szybko oficer, kładąc przed nim stosowne dokumenty, zastanawiając się, cóż innego mógł tam chcieć znaleźć „nadpułkownik”.

– No to zobaczmy… – podpułkownik pochylił się nad plikiem papierów.

Pierwszym dokumentem, jaki otworzył „nadpułkownik”, był pełny skład patrolu, który opuścił bazę Camp Echo. Od razu, kierowany przeczuciem, spojrzał na koniec listy, aby zorientować się, ilu żołnierzy liczył patrol. Zaniepokoił się, gdy na końcu listy wymieniającej czterdzieści dwa nazwiska zobaczył dwa kolejne, dopisane długopisem. Był więcej niż pewny, że akurat te nie powinny się tam znaleźć, nawet jeśli zgłosili się na wyjazd na ochotnika. Takie były ustalenia na poziomie sztabu Dywizji, ale tajemnicą poliszynela było, że część oficerów dołączała do wyjeżdżających w teren patroli, aby zyskiwać nie tylko odpowiedni wpis do akt personalnych, ale także otrzymać dodatek finansowy za udział w działaniach bojowych. Pełen najgorszych przeczuć od razu sięgnął po listę, gdzie dokładnie rozpisano, kto i w jakim pojeździe zajmuje przydzielone stanowisko.

– Kurwa! Tego mi jeszcze tylko brakowało! – zaklął głośno, gdy okazało się, że obaj byli przypisani do pojazdu Foks Jeden.

Potrzebował chwili do namysłu, zanim żwawo wyszedł z pomieszczenia i ignorując zaciekawione spojrzenia współpracowników, udał się do pokoju radiowców. Co gorsza, nie tylko zamknął za sobą drzwi, czego do tej pory nikt nigdy nie robił, ale także wyprosił z pomieszczenia przebywającego tam oficera, tłumacząc to sprawami wagi państwowej. Gdy wyproszony oficer wyszedł z pomieszczenia, wszyscy w pokoju operacyjnym zdali sobie sprawę, że stało się coś bardzo ważnego i złego. Zgodnie z instrukcją wydaną przez Dowództwo Dywizji, wszystkie sprawy, które w jakimś stopniu były niepomyślne dla oddziałów podległych Dywizji, powinny być natychmiast przekazywane do ich wiadomości, więc rozumieli, że „nadpułkownik” chce zachować jak największą dyskrecję. Z drugiej strony, najpierw powinien o tym powiadomić dowódcę Bazy, jako swego bezpośredniego przełożonego, ale wszyscy wiedzieli, że każdy tutaj chciał jak najwięcej ugrać dla siebie. Mogła być jeszcze trzecia możliwość, że zanim„nadpułkownik” zawiadomi dowódcę, chce jeszcze raz sprawdzić swoje podejrzenia, żeby niepotrzebnie nie czynić zamieszania. Spoglądali więc z obawą na zamknięte drzwi, zastanawiając się, czy ma to związek z wydarzeniami z Afak, które mogli oglądać na monitorze, ale chcąc się tego dowiedzieć musieli czekać aż „nadpułkownik” podzieli się z nimi ową informacją.

– Panowie, wszystko, co teraz usłyszycie, nie ma prawa wyjść poza to pomieszczenie – zagaił na początek „nadpułkownik”, taksując wszystkich łącznościowców uważnym spojrzeniem.

– Panie pułkowniku, wszyscy, którzy są tu zatrudnieni, mają stosowne dopuszczenie do tajemnicy państwowej – zapewnił oficer odpowiedzialny za łączność, przyglądając mu się z uwagą i z rosnącym niepokojem. – Proszę się nie obawiać, że cokolwiek stąd wyjdzie.

– To dobrze, bo właśnie o tym chciałem mówić – zauważył „nadpułkownik”, którego ta informacja nie przekonała do końca. – Mamy łączność z dowódcą tego konwoju, który był w Afak?

– Z dowódcą nie – poinformował go łącznościowiec. – To był Foks Jeden, a jak pan pamięta, to ich pojazd został zniszczony...

– To, kto tam teraz dowodzi?! – zdenerwował się „nadpułkownik”, nie pozwalając mu dokończyć. – Chyba jest tam jakiś zastępca?!

– Foks Dwa… – wtrącił z grymasem jeden z obsługujących radiostację podoficerów. – Tylko, że teraz jest tam gorąco i nie wiem…

– Łączcie mnie z nim. Natychmiast! – rozkazał energicznie „nadpułkownik”. – On ma gówno do gadania. To ja tu wszystkim dowodzę!

– Oczywiście… – przyznał zbesztany operator, ale bez wyczuwalnego entuzjazmu w głosie. – Foks Dwa, zgłoś się… Tu baza Camp Echo. Foks Dwa, słyszysz mnie?!

Spojrzał na „nadpułkownika” z bezradną miną, jakby chciał powiedzieć, że od początku był pewny, że dowódca konwoju ma teraz ważniejsze sprawy niż rozmowa z oficerem dyżurnym w dalekiej bazie. Zdziwił się, gdy w głośniku padły zdenerwowane słowa:

– Dajcie mi, kurwa, spokój! Nie mam czasu, na pierdoły! Wiozę rannych na miejsce ewakuacji. Połączę się z wami jak tylko MEDEVAC ich zabierze.

– Tu oficer dyżurny bazy Camp Echo pułkownik… – jakiś zgrzyt fonii zagłuszył nazwisko „nadpułkownika”, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Ważne było, żeby od razu pokazać jakiemuś oficerowi z konwoju, z kim teraz ma zaszczyt rozmawiać i od razu przekazać, że nie jest kolegą, z którym może dyskutować. – Zwracam wam uwagę, że jesteście teraz dowódcą oddziału i jako taki, powinniście przestrzegać procedur. Nie po to zostały ustalone, aby teraz pod byle pretekstem od niej odchodzić. Słyszycie mnie?

– Sorry, panie podpułkowniku… – stopień wojskowy „nadpułkownika” został celowo powiedziany z odpowiednim przeciągnięciem, aby wszystkim było wiadomo, jaki dowódca patrolu ma stosunek do oficerów sztabowych, a do tego doskonale wie, z kim ma do czynienia i że tamten z jakiegoś powodu pozwolił sobie na jego zawyżenie. Poza tym takie bezczelne przypomnienie pułkownikowi, że nowy dowódca konwoju znał dokładnie stopień swojego rozmówcy oznaczało, że zdawał sobie sprawę ze stanowiska, jakie ten zajmuje w wojskowej hierarchii, ale się tym nie przejmuje. Jedyne, co mogło go usprawiedliwiać, to fakt, że w dalszym ciągu był wzburzony z powodu wydarzeń, w jakich kilka minut wcześniej uczestniczył i stratą swojego bezpośredniego przełożonego.

– Czy to wszystko, co macie mi do powiedzenia?! – zapytał z wściekłością w głosie „nadpułkownik”, gdy na chwilę zaległa cisza w eterze, choć niewyraźnie było słychać, jak tamten wydaje rozkazy swoim podwładnym.

– Przepraszam, panie pułkowniku, ale mam tu urwanie głowy – poprawił się tamten, dochodząc do wniosku, że może w pierwszym odruchu postąpił zbyt pochopnie. – Czym mogę panu służyć?

– Proszę zameldować o aktualnej sytuacji – rozkazał nadpułkownik”.

– Straciliśmy Honkera Foks Jeden – zameldował tamten z powagą. – Gdy wynieśliśmy naszych rannych z wnętrza, wybuchł bak z benzyną i nie było czego ratować. Ponieważ eksplodowała także amunicja którą przewoził, kazałem wrzucić do środka kilka granatów termicznych, aby go całkiem rozwalić i rozkazałem się wycofać, tym bardziej, że z pobliskich zabudowań i zarośli zaczęto strzelać w naszym kierunku.

– Nie mogliście zabezpieczyć wraku? – spytał z irytacją „nadpułkownik”.

– Został poważnie uszkodzony, poza tym palił się… – można było wyczuć w głosie składającego meldunek zdenerwowanie, że musi się w tej chwili mówić o sprawach dla wszystkich oczywistych. – Musiałem przede wszystkim zadbać o stan rannych i bezpieczeństwo pozostałych żołnierzy. Tym bardziej, że punkt wyznaczony do ewakuacji jest oddalony o kilka kilometrów od miejsca, w którym doszło do incydentu. Stan rannych poważny, żaden z nich nie odzyskał przytomności, a nasze wysiłki koncentrują się na utrzymaniu ich przy życiu. Nie mogłem rozdzielać plutonu, bo w ten sposób osłabiałbym jego siłę, a dziesięciu czy dwudziestu ludzi w obcym mieście nie dałoby rady samodzielnie dotrwać do rana, szczególnie przy skomasowanym ataku, czego nie można było wykluczyć. Czy takie wyjaśnienia zadowalają pana, pułkowniku?! Czy ma pan jeszcze jakieś ważne pytania?! – ostatnie słowa zapewne były niezbyt delikatnym zwróceniem uwagi, że mimo wszystko Foks Dwa wolałby skoncentrować się na swojej pracy. Nim jednak „nadpułkownik” zadał kolejne pytanie, szybko dodał. – Obiecuję, że gdy wrócę do bazy, złożę obszerne sprawozdanie i będę do pana dyspozycji.

– Jaki jest stan…

– Nie jestem lekarzem, nie jestem w stanie tego stwierdzić. – Foks Dwa nawet nie pozwolił dokończyć „nadpułkownikowi”, wchodząc mu w słowo. – Nasz medyk staje na uszach, aby dowieźć ich do MEDEC-u. Mamy jeszcze jakieś dwa, trzy kilometry, do wyznaczonego miejsca. Proszę mi wybaczyć, ale muszę…

– Dajcie mi pułkownika Jagodę – rozkazał „nadpułkownik”, przejmując inicjatywę i cicho komentując to w stronę przysłuchujących się radiowców. – Może on będzie coś wiedział? A ten Foks Dwa, to niech raczej nie liczy na awans. Już ja się o to postaram…

– Pułkownika Jagodę? – zdziwił się Foks Dwa, po czym zapadła długa, wymowna cisza.

– Tak, pułkownika Jagodę! – powtórzył poirytowany „nadpułkownik”, nie mogąc znieść, że musi powtarzać tak proste polecenia.

– Tu go nie ma – padła odpowiedź po kolejnej wymownej długiej chwili ciszy.

– To może z kapitanem Kwidzyńskim! – zdenerwował się „nadpułkownik”.

– Też go nie ma – zapewnił z wyczuwalną złością w głosie Foks Dwa, choć chwilę to trwało, bo musiał skonsultować się ze swoimi podwładnymi. – Nie wiem, o co chodzi, panie pułkowniku, ale żadnego wymienionego przez pana oficera nie ma w tej chwili wśród moich ludzi.

– Byli w pojeździe Foks Jeden – wyrwało się z ust „nadpułkownika”.

– Bardzo mi przykro, ale ja nie wiem, kto jechał z dowódcą – wyjaśnił nerwowo nowy dowódca konwoju. – Każdy z nas miał swoje zadanie i pilnował swojej załogi oraz obowiązków, za które był… i jest odpowiedzialny – zaznaczył z naciskiem, poprawiając się.

– Co chcecie przez to powiedzieć?

– Że czasami dołączają się do nas pewni oficerowie na przylepkę, ale starają się, aby ich obecność nie przeszkadzała nam w naszych obowiązkach – zaznaczył dobitnie słowa „przylepka” i „nam”, aby wiedzieli, co o tym myśli. – Bardzo mi przykro, ale w tej chwili nie mogę potwierdzić ich obecności. W każdym razie z wozu Foks Jeden wyciągnęliśmy wszystkich, którzy tam byli… A teraz proszę mi wybaczyć, widzę już światła lecącego MEDEVACa… Wyłączam się, bez odbioru.

Gdyby przekleństwa wypowiadane przez wyższych oficerów mogły zabić, to słowo wypowiedziane przez „nadpułkownika”chwilę później można by było wykorzystać jako nową broń wobec przeciwników, ale póki co nie było takiej możliwości. Podpułkownik przez chwilę stał niespokojnie, zastanawiając się, co powinien w takiej sytuacji zrobić, po czym stwierdził, że wszystko musi jeszcze drugi raz dokładnie sprawdzić.

– Dawajcie tu tego Schwartza od lotnictwa – zażądał od oficera łączności. – Tylko migiem! I zamykajcie za sobą drzwi! – upomniał.

– Podobno przestawiamy się teraz na F szesnaście, a w każdym razie planujemy coś takiego zrobić. Migi to już przeszłość – szepnął cicho jeden z łącznościowców, ale od razu zamilkł skarcony wściekłym spojrzeniem „nadpułkownika”.

– Czy możecie, poruczniku, odtworzyć przekaż cyfrowy z samolotu? – zażądał „nadpułkownik”, gdy tylko porucznik Schwartz przekroczył próg pomieszczenia. – Szczególnie chodzi o ten moment, gdy nasz pojazd został obrzucony granatami i zaatakowany przez arabusów.

– Oczywiście, pułkowniku, wszystko jest zapisane w pamięci komputera i w każdej chwili można to odtworzyć. Ale proponuję przejść na ogólną salę, tam jest większy monitor… – zaproponował, robiąc krok w stronę drzwi.

– Nie, nie – zaprzeczył gwałtownie „nadpułkownik”, wskazując dłonią na stojący laptop. – Chcę się tylko upewnić, poza tym nie chcę robić niepotrzebnego zamieszania… Z tego, co wiem, ten komputer jest podłączony do sieci

– Skoro tak… – porucznik Schwartz bez dalszej dyskusji zajął miejsce przy wskazanym sprzęcie i zaczął nad nim pracować. Pół minuty później puścił nagranie przekazane przez samolot bezzałogowy, mając za swoimi plecami zdenerwowanego „nadpułkownika”, który z uwagą przyglądał się przekazywanym obrazom, sapiąc przy okazji porucznikowi wprost do ucha.

– Można to zatrzymać? – upewnił się, kiedy doszli do sceny, gdy pod wpływem ostrzału powracającego Honkera grupa Irakijczyków wycofywała się w popłochu, unosząc z sobą dwie postacie w wojskowych mundurach.

– Można, ale wiele nam to nie pomoże – wyjaśnił porucznik Schwartz, wykonując jego prośbę. – Mogę nawet to powiększyć, ale niestety zabrakło dwóch minut, abyśmy mogli dokładnie i bez kłopotów wszystko obserwować. Na czym mam się skoncentrować? Na twarzach napastników?

– Szuszwole mnie nie interesują – pospieszył z zapewnieniem „nadpułkownik”, pochylając się nad monitorem i zasłaniając go jednocześnie przed wzrokiem pozostałych osób w pomieszczeniu. Jakby tego było mało, ściszył głos i wskazał palcem na sylwetki obu mężczyzn w mundurach, szepcząc wprost do jego ucha. – Muszę wiedzieć, czy to mogą być nasi żołnierze. Wiem, że moje żądanie wydaje się panu dziwne, poruczniku, ale wszyscy wiemy, że arabusy w większości chodzą w tych swoich workach, a nie w mundurach, więc… – zamilkł, dając mu szansę, aby sam doszedł do właściwego wniosku.

– To nic nie znaczy – stwierdził porucznik Schwartz, skupiając się na tym, co miał do wykonania. – Równie dobrze w mundurach mogą być iraccy policjanci.

– W nocy? – zdziwił się „nadpułkownik”, zerkając podejrzliwie, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Obaj wiemy, że po zapadnięciu zmroku policjanci barykadują się na swoim posterunku i wychodzą dopiero rano, gdy jest w miarę bezpiecznie. Nikt z nich nie ma na czole wypisane, kto jest tam wtyczką terrorystów, a kto prawdziwym patriotą, więc wolą nie ryzykować, że ktoś z sąsiadów ich odstrzeli. A to co? – spytał wskazując palcem na szczegół, który niespodziewanie zwrócił jego uwagę.

– To? – upewnił się porucznik Schwartz, skupiając uwagę na powiększeniu interesującego „nadpułkownika” obrazu. – No, sam nie wiem. Obraz ma za dużo pikseli, aby można było go dokładnie pokazać – odezwał się po minucie swoich wysiłków. – Mogę tylko stwierdzić, że to jest naszywka na mundurze… w dwóch kolorach… Jeden, ten wyżej… jest chyba jasny, a drugi… ciemniejszy…

– Tego się właśnie obawiałem – stwierdził z rezygnacją „nadpułkownik”, siadając na pobliskim krześle i cicho szepcąc do siebie. – Białoczerwona… kurde…

– Nie mogę tego potwierdzić – zapewnił porucznik Schwartz ze swego miejsca. – Samolot był za daleko, abyśmy mogli to stwierdzić w stu procentach, panie pułkowniku.

– A może śledzić, co się z nimi dalej działo? – zainteresował się nagle „nadpułkownik”. – Gdzie się wycofali i schowali?

– Możemy spróbować, ale od razu chcę wyjaśnić, że operatora bardziej interesowały wypadki, dziejące się na drodze, dlatego nie podążał za uciekającymi ludźmi. Ale spróbuję zrobić wszystko, co w mojej mocy – zapewnił porucznik Schwartz.

Przez kolejny kwadrans próbowali dojść, co się stało z dwoma mężczyznami w mundurach, co, jak się okazało, wcale nie było łatwe, bo uciekający schowali się w pobliskim domu. Później można było zauważyć, jak grupa mężczyzn przemieszcza się w stronę okolicznych nieużytków, a następnie przebiega lokalną drogę prowadzącą na Bagdad. Dalej nie było możliwości czegokolwiek zobaczyć, bo operator skierował samolot w stronę walczących żołnierzy.

– Tam… jakieś pięć kilometrów dalej... No, może trochę więcej, jest duże jezioro – poinformował nie proszony o to oficer łączności. – Byłem tam kiedyś, jak jechaliśmy do Camp Delta, więc z ciekawości skręciliśmy, aby to zobaczyć. Wbrew pozorom i temu, co nam się wydawało, tam nie ma wyłącznie pustyni, ale jest sporo zarośniętego i trudno dostępnego terenu. Jeśli uciekinierzy tam dotrą, to będziemy mogli ich szukać jak igły w stosu siana.

– Sądzę, że teraz już ich nie znajdziemy. Nie mamy żadnych szans – stwierdził z rezygnacją w głosie porucznik Schwartz, a widząc wpatrzonego w siebie „nadpułkownika” wyjaśnił: – To jest mały oddział i już kilka razy traciliśmy go z pola widzenia, więc trudno będzie go teraz zlokalizować. Poza tym, nawet jeśli ich znajdziemy, to nie będziemy mieć żadnej pewności, że to ci sami ludzie. Cholera! – zaklął ze złością. – Gdyby nie te dwie minuty, wszystko byłoby prostsze.

– Poruczniku, dziękuję panu za pomoc – „nadpułkownik” spojrzał wymownie w stronę drzwi, co może nie było zbyt ładne, ale za to informowało bezbłędnie, co chce przez to przekazać. – Więcej nam pan nie pomoże, a muszę porozmawiać ze swoim dowództwem i sam pan rozumie… – nie dokończył swej myśli, co zresztą nie było potrzebne, bo porucznik Schwartz był więcej niż inteligentny i domyślny.

– Rozumiem, panie pułkowniku – zapewnił, ruszając w stronę drzwi. – Na pana miejscu także nie chciałbym, aby ktoś był świadkiem moich rozmów z przełożonymi… Szczególnie, gdy muszą wysłuchać niezbyt pomyślnych wiadomości… – dodał cicho, już po zamknięciu drzwi. Wyczuwając na sobie zaciekawione spojrzenia żołnierzy zgromadzonych w pokoju, wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że nie czuje się upoważniony, by przekazać im cokolwiek na temat tego, co działo się w pokoju łącznościowców.

– Łączyć ze sztabem Dywizji? – upewnił się oficer odpowiedzialny za łączność, wiedząc, że jeśli jego przypuszczenia i obawy „nadpułkownika” są zbieżne, to zgodnie z opracowanym regulaminem, muszą natychmiast o swoich podejrzeniach zameldować odpowiedzialnemu oficerowi ze sztabu Wielonarodowościowej Dywizji „Południe”.

– Moment – wstrzymał go „nadpułkownik”, zastanawiając się nad swoim dalszym ruchem. Wiedział, że to, co teraz nastąpi, będzie miało długotrwałe skutki i równie dobrze może zniszczyć jego dalszą karierę wojskową, jak i popchnąć ją do góry. Musiał więc postąpić profesjonalnie i z wyczuciem… Po pierwsze, nie mógł dopuścić, aby ta wiadomość rozniosła się w mediach, a to oznaczało, że nie może jej przekazać, byle oficerowi dyżurnemu, który zgłosi się w sztabie Dywizji. Dobrze, jeśli tym oficerem będzie rodak, on zrozumie delikatność informacji i nie pozwoli, by wyciekła dalej. Jeśli trafi na Hiszpana, Łotysza, Ukraińca lub jeszcze kogoś innego, to już nie będzie to takie wesołe, bo im nie musi zależeć na utrzymaniu całej sprawy w tajemnicy. Zresztą on sam słysząc taką informację na pewno powiadomiłby swojego narodowościowego dowódcę o kłopotach sprzymierzeńców, więc musiał założyć, że dokładnie w ten sam sposób postąpi oficer dyżurny… Jeden podsłuchany telefon lub nieopatrznie rzucona uwaga i tajemnica przestaje nią być, a tego pragnął teraz najmniej. Tylko jedno przychodziło mu do głowy: zadzwonić najpierw tam, gdzie zrozumieją doniosłość przekazywanej przez niego informacji i docenią fakt, że był na tyle przewidujący, żeby od razu ich poinformować. Później będzie mógł się już połączyć z dowódcą bazy Camp Echo i zrzucić na niego obowiązek powiadomienia o sytuacji oficera dyżurnego i dowódcy Dywizji „Południe”. Jakby coś przeciekło na tym poziomie, on będzie kryty.

– Łączcie mnie z Warszawą, z oficerem dyżurnym ministra… – rozkazał zdecydowanym głosem, postanawiając zagrać kartami, jakie akurat miał w ręku. – I nagrywajcie rozmowę do celów służbowych…

Spojrzenia łącznościowców wyrażały zdziwienie usłyszanym rozkazem, ale nikt nie miał zamiaru z nim dyskutować. Wyższy oficer wydał rozkaz, podwładny go wykonuje, tym bardziej, że ma świadków, którzy to wszystko mogą potwierdzić. Dyżurny w Warszawie zgłosił się dopiero po trzecim sygnale i sądząc po jego zaspanym głosie, nie całkiem był skupiony na swojej służbie.

– Tu podpułkownik Dąbrowski, oficer dyżurny w Camp Echo. Irak… – przedstawił się „nadpułkownik”. – Muszę pilnie rozmawiać z panem ministrem… Sprawa najwyższej wagi państwowej…

Widocznie nie był zadowolony z odpowiedzi, jaką usłyszał, bo przykrył słuchawkę dłonią i wskazał, by puścić rozmowę na głośnik, tak, by wszystkie osoby mogły później być świadkami tego, co usłyszał.

– Rozumiem, że pan minister jest zajęty, ale już informowałem, że to sprawa najwyższej wagi państwowej i lepiej będzie dla pana, jeśli mnie pan z nim szybko połączy.

– Ale, o co chodzi? – wszyscy usłyszeli niezadowolony głos dobiegający z głośnika. – Wie pan, która jest teraz godzina?

– To akurat nie ma żadnego znaczenia – wszedł mu w słowo „nadpułkownik”, podnosząc znacząco głos. – My tu jesteśmy na wojnie i gdyby nie zaistniała potrzeba, to bym panu ministrowi głowy bez powodu nie zawracał! Ma pan do wyboru albo mnie z nim błyskawicznie połączy, albo daję panu słowo, że jutro stawi się pan w jednostce w Orzyszu i do końca służby będzie pan liczył w magazynie zużyte gacie! Proszę więc szybko decydować, bo za sekundę odkładam telefon i dzwonię do szefa sztabu generalnego, a wtedy nikt panu tyłka nie uratuje.

– Zrobię to, ale na pana odpowiedzialność. Proszę czekać… – poddał się tamten, nie ukrywając, że wpływ na to miała groźba jaką usłyszał. Przez kilka minut panowała po drugiej stronie wymowna cisza, co mogło oznaczać, że próbuje wytłumaczyć swojemu szefowi, dlaczego postąpił wbrew instrukcji. Wreszcie odezwał się: – Panie pułkowniku, łączę z panem ministrem.

– Słucham, co tam się dzieje? – rozpoznali podenerwowany głos ministra.

– Panie ministrze, bardzo mi przykro, że panu przeszkadzam, ale stwierdziłem, że znajdujemy się w sytuacji kryzysowej i powinien się pan o niej dowiedzieć bezpośrednio ode mnie… i jako pierwszy – zaznaczył „nadpułkownik”, mimowolnie stając na baczność.

– Rozumiem i mam nadzieję, że jest jakiś racjonalny powód takiego działania z pańskiej strony – zabrzmiało to, jak delikatne upomnienie z możliwymi późniejszymi konsekwencjami natury służbowej.

– Niestety, jest to uzasadnione… – „nadpułkownik” stwierdził, że to, co ma do powiedzenia, musi być bardziej jednoznaczne, więc szybko dokonał zmiany swojego meldunku. – Mamy pewność, że iraccy terroryści zdołali porwać dwóch naszych oficerów wracających w konwoju z Al Kut.