Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Sonea jest przerażona, kiedy jej syn, który właśnie ukończył studia, postanawia dołączyć do grupy Ambasadorów Gildii, wybierających się do Sachaki. Kiedy nadchodzi wiadomość, że zaginął, Sonea chce koniecznie ruszyć na poszukiwania, ale nie może opuścić miasta, nie łamiąc prawa zabraniającego czarnym magom opuszczania Imardinu. Kiedy pojawia się u niej Cery, prosząc o pomoc, ponieważ większość jego rodziny została zamordowana, Sonea dowiaduje się, że w półświatku od lat toczy się śmiertelna wojna między Złodziejami. Podejrzane przypadki śmierci sprawiają, że Gildia zaczyna się martwić, czy aby nie ma do czynienia z dzikimi magami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 618
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Ambassador’s Mission: Book One of the Traitor Spy Trilogy
Copyright © 2010 by TRUDI CANAVAN. All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by AGNIESZKA FULIŃSKA, 2010
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI, 2010
Autor ilustracji: STEVE STONE / ARTIST PARTNERS LTD.
Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału: RABBIT STUDIO / WWW.RABBITSTUDIO.PL
Opracowanie redakcyjne i DTP:
PRACOWNIA EDYTORSKA OD A DO Z / ODA-DOZ.COM.PL
Redakcja: EWA WIĄCKOWSKA
Korekta: KATARZYNA KIEREJSZA
DTP:STEFAN ŁASKAWIEC
Wydanie I
ISBN: 978-83-62170-24-1
WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI
www.galeriaksiazki.pl
biuro@galeriaksiazki.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pisanie tej książki było cudownie wolne od stresów i spraw rozpraszających uwagę, które tak bardzo utrudniały ukończenie poprzedniej, toteż podziękowania będą krótkie.
Dziękuję Paulowi.
Wielkie brawa dla zespołu z Orbit, zwłaszcza Darrena Nasha i Joanny Kramer – zawsze byli cierpliwi i świetnie się z nimi pracowało, nawet w okresie frustrujących kłopotów technicznych. Szczególne ukłony należą się miejscowej drużynie wydawnictwa Orbit, zwłaszcza Adele, Amy, Lindzie i Toddowi, którzy wozili mnie na spotkania autorskie w księgarniach w swoich australijskich miastach i byli świetnymi kompanami.
Dziękuję szczególnie Marianne de Pierres za stylową premierę Uczennicy Maga i statystyki, które zdumiały nawet mnie.
Dziękuję, jak zawsze, Fran i Liz, i wszystkim agentom na całym świecie, którzy załatwiają za mnie rozmaite trudne sprawy.
A także pierwszym czytelnikom: Donnie, Nicole, Jenny, Mamie i Tacie.
A na koniec, jak zawsze, czytelnikom. Niech nigdy nie zabraknie wam dobrych książek do czytania.
Najsłynniejszym i najczęściej cytowanym wierszem poety Rewina, najlepszego z całej zgrai, która pojawiła się w Nowym Mieście, jest Pieśń miasta. Opowiada on o tym, co można usłyszeć nocą w Imardinie, jeśli tylko zatrzymać się i posłuchać: o niekończącym się, stłumionym i odległym szumie dźwięków. Głosów. Piosenek. Śmiechu. Jęku. Krzyku. Wrzasku.
W ciemności panującej w nowej dzielnicy Imardinu pewien człowiek przypomniał sobie ten wiersz. Zatrzymał się, by nasłuchiwać, ale zamiast dać się ponieść pieśni miasta, skupił się na jednym zgrzytliwie brzmiącym pogłosie. Dźwięku, który tu nie pasował. Dźwięku, który się nie powtarzał. Parsknął cicho i ruszył przed siebie.
Kilka kroków dalej z mroku tuż przed nim wynurzył się jakiś kształt. Był to mężczyzna, który nachylał się groźnie. W ostrzu noża odbiło się światło.
– Dawaj kasę – odezwał się szorstki, zdecydowany głos.
Napadnięty nie odpowiedział, tylko stał bez ruchu. Wyglądał, jakby zamarł z przerażenia. Albo jakby był pogrążony w myślach.
Kiedy wreszcie się poruszył, zrobił to niezwykle szybko. Trzask, szarpnięcie rękawa – i bandyta krzyknął, padając na kolana. Nóż zabrzęczał o bruk. Człowiek poklepał go po ramieniu.
– Wybacz. Wybrałeś niewłaściwą noc i niewłaściwy cel, a ja nie mam czasu, żeby ci to tłumaczyć.
Kiedy bandyta upadł twarzą na bruk, przekroczył jego ciało i ruszył dalej. Chwilę później zatrzymał się i spojrzał przez ramię na drugą stronę ulicy.
– Eja! Gol. Miałeś być moim ochroniarzem.
Z cienia wynurzył się kolejny potężny kształt – i podszedł natychmiast.
– Mam wrażenie, że wcale mnie nie potrzebujesz, Cery. A ja robię się na starość powolny. To ja powinienem ci płacić za ochronę.
Cery skrzywił się.
– Wzrok i słuch masz wciąż dobre, prawda?
Gol zamrugał powiekami.
– Równie dobre jak ty – odpowiedział ponuro.
– Właśnie – westchnął Cery. – Powinienem się wycofać. Ale Złodzieje nie przechodzą w stan spoczynku.
– Chyba że przestają być Złodziejami.
– Chyba że zostają trupami – poprawił go Cery.
– Ty nie jesteś jakimś tam Złodziejem. Ciebie chyba nie dotyczą zwykłe zasady. Nie zaczynałeś w zwyczajny sposób, to dlaczego miałbyś zwyczajnie skończyć?
– Chciałbym, żeby wszyscy inni tak myśleli.
– Ja też. Miasto byłoby lepszym miejscem.
– Gdyby wszyscy myśleli tak jak ty? Ha!
– Dla mnie na pewno.
Cery roześmiał się i ruszył przed siebie. Gol trzymał się kilka kroków za nim. Nieźle ukrywa strach, pomyślał Cery. Zawsze tak było. Ale z pewnością myśli o tym, że obaj możemy nie przeżyć tej nocy. Zbyt wielu już zginęło.
Ponad połowa Złodziei – przywódców grup przestępczych półświatka Imardinu – zginęła w ciągu ostatnich kilku lat. Każdy w inny sposób, ale większość z przyczyn nienaturalnych. Zasztyletowani, otruci, zepchnięci z wysokich budynków, w pożarze, utopieni albo zasypani w podziemnym tunelu. Niektórzy twierdzili, że odpowiada za to jedna osoba – człowiek nazywany Łowcą Złodziei. Inni twierdzili, że to porachunki między samymi Złodziejami.
Gol mawiał, że zakłady nie dotyczą tego, kto zginie następny, ale – w jaki sposób.
Oczywiście starych Złodziei zastępowali młodzi, czasami w pokojowy sposób, czasami po krótkiej, krwawej walce. Można się było tego spodziewać. Ale ci zuchwali nowi też nie byli odporni na śmierć. Kolejną ofiarą mógł zostać równie dobrze nowy, jak i starszy Złodziej.
Między zabójstwami nie było widocznych powiązań. Złodzieje żywili do siebie liczne urazy, ale żadna z nich nie byłaby wystarczającym powodem do tylu morderstw. A mimo że zamachy na życie Złodziei nie były niczym niezwyczajnym – w sumie stanowiły element kariery – zadziwiało, że się udawały. Zadziwiało również to, że zabójca czy też zabójcy nie przechwalali się swoimi sukcesami i nigdy nikt ich nie widział.
W dawnych czasach zwołalibyśmy spotkanie. Przedyskutowalibyśmy strategię. Stworzyli wspólny front. Minęło jednak tyle czasu, odkąd Złodzieje ze sobą współpracowali, że zapewne nie wiedzielibyśmy teraz, jak się do tego zabrać.
Cery dostrzegł nadchodzące zmiany zaraz po tym, jak pokonani zostali najeźdźcy ichani, ale nie przypuszczał, że nastąpią one tak szybko. Kiedy tylko zaprzestano Czystek – corocznego wypędzania bezdomnych z miasta do slumsów – slumsy uznano za część miasta, a dotychczasowe granice przestały obowiązywać. Zachwiały się przymierza między Złodziejami, pojawili się nowi rywale. Złodzieje, którzy podczas najazdu współpracowali, by ocalić miasto, zwrócili się przeciwko sobie, pragnąc utrzymać stan posiadania, odzyskać utracone terytoria i wykorzystać nowe możliwości.
Cery minął czterech młodych mężczyzn opartych o ścianę na rogu zaułka i szerszej ulicy. Zmierzyli go wzrokiem i utkwili oczy w niewielkiej odznace przypiętej do płaszcza, oznaczającej, że właściciel jest człowiekiem Złodzieja. Natychmiast ukłonili się z szacunkiem. Cery skinął im głową, po czym zatrzymał się w wejściu do zaułka, czekając, aż Gol minie tamtych i do niego dołączy. Lata temu ochroniarz uznał, że lepiej mu idzie wyłapywanie potencjalnych zagrożeń, jeśli trzyma się nieco dalej – a Cery był w stanie poradzić sobie z większością napaści sam.
Cery czekał. Wpatrując się w czerwoną linię wymalowaną w poprzek wejścia do zaułka, uśmiechnął się rozbawiony. Król, uznawszy slumsy za część miasta, ze zmiennym szczęściem usiłował przejąć nad nimi kontrolę. Ulepszenia w niektórych częściach prowadziły do podwyższenia czynszów, co wraz z wyburzeniem niebezpiecznych budynków zmuszało najbiedniejszych do gromadzenia się w coraz to mniejszych częściach miasta. Okopywali się tam i zawłaszczali te miejsca, broniąc ich z dziką determinacją, niczym osaczone zwierzęta, i nadając tym dzielnicom nazwy takie jak Czarne Ulice czy Twierdza Bylców. Powstały nowe granice, niektóre malowane, inne tylko symboliczne. Żaden strażnik miejski nie odważyłby się ich przekroczyć bez towarzystwa kilku kolegów – a nawet w takiej sytuacji mógł się spodziewać walki. Jedynie obecność maga zapewniała bezpieczeństwo.
Kiedy ochroniarz zrównał się z nim, Cery odwrócił się i ramię w ramię ruszyli przez szerszą ulicę. Minął ich powóz oświetlony dwiema kołyszącymi się latarniami. Wszechobecni strażnicy przechadzali się dwójkami – nigdy nie tracąc z oczu sąsiednich par i obowiązkowo nosząc latarnie.
Była to nowa ulica przelotowa, biegnąca przez niebezpieczną dzielnicę miasta znaną jako Dzika Droga. Cery zastanawiał się z początku, dlaczego Król w ogóle zawracał sobie głowę tą częścią miasta. Przechodnie ryzykowali napaść rabusiów grasujących po obu stronach ulicy, a może nawet dźgnięcie nożem. Sama ulica była jednak szeroka, nie dawała napastnikom dobrego schronienia, a biegnące pod nią tunele, stanowiące niegdyś część podziemnej sieci pod nazwą Złodziejskiej Ścieżki, zostały zasypane podczas budowy. Wiele ze starych, przeludnionych budynków po obu stronach zburzono i zastąpiono większymi, bezpieczniejszymi domami, należącymi do kupców.
Rozdzielone w ten sposób połączenia w obrębie Dzikiej Drogi zostały wyłączone z użytku. Jakkolwiek Cery był przekonany, że rozpoczęto już prace nad nowymi tunelami, połowę lokalnej ludności zmuszono do przeniesienia się w inne nieciekawe rejony, podczas gdy reszta została rozdzielona przez ulicę. Dzika Droga, gdzie niegdyś przybysze poszukiwali domów gry albo tanich ladacznic, nie bacząc na ryzyko napaści i śmierci, przestała istnieć.
Cery jak zwykle czuł się niepewnie na otwartej przestrzeni. Spotkanie z napastnikiem niepokoiło go.
– Myślisz, że wysłano go, żeby mnie sprawdził? – spytał.
Gol nie odpowiedział od razu, a jego długie milczenie upewniło Cery’ego, że namyślał się nad odpowiedzią.
– Wątpię. Chyba raczej po prostu miał wielkiego pecha.
Cery pokiwał głową. Też tak myślę. Ale czasy się zmieniły. Miasto się zmieniło. Czasem czuję się tak, jakbym mieszkał w obcym kraju. Albo tak, jak sobie wyobrażam mieszkanie w jakimś innym miejscu, bo przecież nigdy nie wyjeżdżałem z Imardinu. Dziwacznie. Inne zasady. Niebezpieczeństwa czyhające w niespodziewanych miejscach. Nigdy dość ostrożności. A na dodatek idę przecież na spotkanie z najbardziej przerażającym Złodziejem w Imardinie.
– Hej, ty! – ktoś zawołał.
W kierunku Cery’ego zmierzali dwaj gwardziści. Jeden z nich trzymał wysoko uniesioną latarnię. Cery oszacował odległość dzielącą go od drugiej strony ulicy, po czym zatrzymał się z westchnieniem.
– Ja? – spytał, odwracając się w kierunku strażników. Gol milczał.
Wyższy z gwardzistów zatrzymał się o krok bliżej niż jego krępy towarzysz. Nie odpowiadał, ale kilkakrotnie przenosił wzrok z Cery’ego na Gola i z powrotem, aż w końcu utkwił go w Cerym.
– Imię i adres – rzucił.
– Cery z ulicy Rzecznej, Północna Strona – odrzekł Cery.
– Obaj?
– Tak. Gol jest moim sługą. I ochroniarzem.
Strażnik skinął głową, ledwie zaszczycając Gola spojrzeniem.
– Dokąd się udajecie?
– Na spotkanie z Królem.
Milczący dotychczas strażnik głośno wciągnął powietrze – i zarobił karcące spojrzenie zwierzchnika. Cery przyglądał im się, rozbawiony daremnymi próbami ukrycia konsternacji i lęku. Powiedziano mu, że ma udzielać gwardzistom takiej odpowiedzi, a jakkolwiek brzmiała ona komicznie, oni najwyraźniej uwierzyli. Albo, co bardziej prawdopodobne, wiedzieli, że to kod.
Wyższy ze strażników wyprostował się.
– Ruszajcie zatem. I… bezpiecznej drogi.
Cery ruszył więc. Razem z Golem, który trzymał się o krok za nim, przemierzył ulicę. Zastanawiał się, czy ta informacja powiedziała strażnikom, z kim dokładnie zamierzał się spotkać, czy też tylko tyle, że osoba, która tak odpowiedziała, ma zostać puszczona wolno, bez opóźnień.
Tak czy siak, wątpił, że natknęli się na jedynych skorumpowanych strażników na ulicy. Zawsze znajdowali się gwardziści gotowi współpracować ze Złodziejami, ale obecnie problem korupcji był poważniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. W Gwardii byli uczciwi, moralni ludzie, którzy starali się wykrywać przestępców we własnych szeregach, ale od pewnego czasu przegrywali tę walkę.
Wszyscy są wplątani w jakiś rodzaj wojny. Gwardia zwalcza korupcję, Domy toczą walki między sobą, bogaci i biedni nowicjusze w Gildii kłócą się nieustannie, Krainy Sprzymierzone nie mogą dojść do porozumienia, co zrobić z Sachaką, a Złodzieje walczą między sobą. Faren uważałby, że to wszystko bardzo zabawne.
Ale Faren nie żył. W przeciwieństwie do innych Złodziei zmarł całkowicie zwyczajnie na chorobę płuc zimą pięć lat temu. Cery już wtedy od bardzo dawna z nim nie rozmawiał. Człowiek, którego Faren przygotowywał na swojego następcę, przejął stery jego przestępczego imperium bez walki czy przelewu krwi. Ten człowiek miał na imię Skellin.
To z nim miał się dziś spotkać Cery.
Idąc przez krótki odcinek Dzikiej Drogi, który zachował swój dawny charakter, Cery nie zwracał uwagi na zaczepki ladacznic i naganiaczy z domów gry, ale zastanawiał się, co wie o Skellinie. Faren przyjął do swej świty matkę następcy, kiedy ten był jeszcze dzieckiem, ale czy została ona żoną lub kochanką Farena, czy też tylko dla niego pracowała, pozostawało tajemnicą. Stary Złodziej trzymał tę dwójkę blisko siebie i w ukryciu, jak zazwyczaj postępują Złodzieje z tymi, których kochają. Skellin okazał się utalentowanym młodzieńcem. Zajmował się wieloma sprawami w półświatku i sam przedsięwziął niejedną, popełniając przy tym niewiele błędów. Miał opinię sprytnego i nieustępliwego. Cery sądził, że Farenowi nie spodobałoby się całkowicie bezlitosne postępowanie następcy. Ale ponieważ opowieści z pewnością ubarwiano w kolejnych wersjach, trudno było zgadnąć, czy Skellin zasłużył na swoją reputację.
Cery nie znał żadnego zwierzęcia, które nazywano by „skellinem”. A zatem następca Farena byłby pierwszym z nowych Złodziei, który zerwał z tradycją posługiwania się zwierzęcymi przydomkami. Nie znaczyło to, oczywiście, że tak właśnie naprawdę się nazywał. Ci, którzy tak uważali, podziwiali odwagę ujawniania imienia. Pozostałych niezbyt to obchodziło.
Zakręt kolejnej uliczki zaprowadził ich w nieco czystszą część dzielnicy. Czystszą z pozoru. Za drzwiami tych porządnych, dobrze utrzymanych domów mieszkali ludzie zamożni: prostytutki, paserzy, przemytnicy, płatni mordercy. Złodzieje nauczyli się, że Gwardia – niezbyt w końcu liczna – nie zagląda do środka, jeśli fasada prezentuje się przyzwoicie. Ponadto Gwardia, podobnie jak niektórzy zamożni ludzie z Domów posiadający wątpliwe powiązania, nauczyła się również, że odpowiednio ulokowane dotacje na cele charytatywne uspokajają miejskich dobroczyńców, którzy mogliby się niepokoić niepowodzeniami w rozwiązywaniu tego problemu.
Obejmowało to również lecznice prowadzone przez Soneę, która wciąż pozostawała bohaterką biedoty, mimo że bogaci mówili tylko o wysiłkach i poświęceniu Akkarina w walce z najazdem ichanich. Cery często zastanawiał się, czy ona zdaje sobie sprawę, ile pieniędzy ofiarowywanych na jej działalność pochodzi ze źródeł o wątpliwej reputacji. A jeśli wie, to czy ją to obchodzi?
Obaj z Golem zwolnili kroku, kiedy dotarli do skrzyżowania ulic wymienionych we wskazówkach, które otrzymał Cery. Na rogu powitał ich dziwaczny widok.
Jasnozielona plama wypełniała miejsce, gdzie niegdyś stał dom. Rośliny, małe i duże, rosły między starymi fundamentami i rozwalonymi ścianami. Wszystkie oświetlone setkami wiszących lampek. Cery roześmiał się pod nosem, kiedy przypomniał sobie, gdzie wcześniej słyszał nazwę „Słoneczny Dom”. Budynek został zniszczony podczas najazdu ichanich, a jego właściciela nie było stać na odbudowę. Zamieszkał więc w piwnicach zrujnowanego domu i robił wszystko, żeby ukochany ogród zarósł resztę – okolicznych mieszkańców zachęcał zaś do odwiedzin i zabaw w ogrodzie.
Było to dziwaczne miejsce na spotkania Złodziei, ale Cery dostrzegał jego zalety. Było stosunkowo otwarte – nikt nie zdołałby się zbliżyć ani podsłuchiwać niezauważony – a zarazem na tyle publiczne, że wszelkie walki czy ataki zostałyby zauważone, co powinno zniechęcać do zdrady i przemocy.
Wskazówki mówiły, że ma zaczekać obok posągu. Cery i Gol weszli do ogrodu i dostrzegli rzeźbę na postumencie w samym środku ruin. Była wykonana z czarnego kamienia, żyłkowanego szarością i bielą. Przedstawiała mężczyznę w pelerynie, zwróconego ku wschodowi, ale spoglądającego na północ. Podchodząc bliżej, Cery uświadomił sobie, że jest w tym człowieku coś znajomego.
To ma przedstawiać Akkarina, zrozumiał nie bez zdumienia. Zwrócony ku Gildii, spogląda w stronę Sachaki. Podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się rysom twarzy. Niezbyt podobny.
Gol wydał stłumiony dźwięk oznaczający ostrzeżenie i Cery natychmiast skupił uwagę na otoczeniu. Zbliżał się ku nim jakiś mężczyzna, drugi zaś szedł za nim.
Czy to jest Skellin? Musi być obcokrajowcem. Na dodatek nie należał do żadnej znanej Cery’emu nacji. Jego twarz była szczupła, kości policzkowe i podbródek zbiegały się w wąski klin. Zaskakująco wyraziste usta wydawały się za duże w stosunku do twarzy. Oczy natomiast, jak również łukowate brwi, były niezwykle harmonijne – niemal piękne. Skóra tego człowieka była ciemniejsza niż u Elynów i Sachakan, ale zamiast błękitnoczarnej, charakterystycznej dla Lonmarczyków, miała czerwonawą barwę. Jego włosy lśniły czerwienią, bardzo ciemną w porównaniu z żywymi kolorami spotykanymi wśród Elynów.
Wygląda, jakby wpadł do kadzi z farbą i nie zdołał jej zmyć, pomyślał Cery. Wiek? Dałbym mu dwadzieścia pięć lat.
– Witaj w mojej siedzibie, Cery ze Strony Północnej – odezwał się mężczyzna bez cienia obcego akcentu. – Jestem Skellin. Skellin Złodziej albo Skellin Brudny Cudzoziemiec… zależy, z kim rozmawiasz albo też jak bardzo wstawiony jest twój rozmówca.
Cery nie był pewny, jak powinien zareagować.
– To jak mam się do ciebie zwracać?
Skellin uśmiechnął się promiennie.
– Samo Skellin wystarczy. Nie lubię wyszukanych tytułów. – Przeniósł wzrok na Gola.
– Mój ochroniarz – wyjaśnił Cery.
Skellin skinął nieznacznie głową w stronę Gola, po czym zwrócił się ponownie do Cery’ego.
– Możemy porozmawiać na osobności?
– Oczywiście – odparł Cery.
Dał znak Golowi, który odsunął się poza zasięg słuchu. Towarzysz Skellina uczynił podobnie.
Złodziej podszedł do jednego z rozwalonych murków i usiadł.
– Bardzo niedobrze, że Złodzieje tego miasta nie spotykają się już i nie współpracują ze sobą – powiedział. – Jak za dawnych czasów. – Zmierzył Cery’ego wzrokiem. – Ty znasz dawne zwyczaje i kiedyś żyłeś według nich. Tęsknisz za nimi?
Cery wzruszył ramionami.
– Świat zmienia się cały czas. Coś tracimy, coś zyskujemy.
Skellin uniósł jedną ze swoich pięknych brwi.
– Czy to, co zyskujemy, przeważa nad ponoszonymi stratami?
– Dla jednych tak, dla innych niekoniecznie. Ja nie skorzystałem wiele na tym rozpadzie, ale nadal dogaduję się z innymi Złodziejami.
– Dobrze słyszeć. Myślisz, że jest szansa na jakieś porozumienie?
– Szansa jest zawsze. – Cery uśmiechnął się. – Zależy, czego ma dotyczyć to porozumienie.
Skellin potaknął.
– Oczywiście. – Umilkł na chwilę, przybierając poważny wyraz twarzy. – Chciałbym złożyć ci dwie propozycje. Pierwszą złożyłem już kilku innym Złodziejom, a oni się zgodzili.
Cery poczuł dreszcz zainteresowania. Wszyscy się zgodzili? Inna sprawa, że nie wiem, ilu to jest tych „kilku”.
– Słyszałeś o Łowcy Złodziei? – spytał Skellin.
– Kto nie słyszał?
– Myślę, że on istnieje.
– Jedna osoba pozabijała wszystkich Złodziei? – Cery uniósł brwi, nie kryjąc niedowierzania.
– Owszem – odpowiedział z powagą Skellin, wytrzymując spojrzenie Cery’ego. – Popytaj dookoła… popytaj ludzi, którzy cokolwiek widzieli… w tych zabójstwach są pewne podobieństwa.
Muszę kazać Golowi przyjrzeć się temu ponownie, pomyślał Cery. Po czym przyszło mu coś do głowy. Mam nadzieję, że Skellin nie uważa, że moja pomoc w odnalezieniu sachakańskich szpiegów udzielona Wielkiemu Mistrzowi Akkarinowi przed inwazją ichanich oznacza, iż zdołam teraz znaleźć dla niego tego Łowcę Złodziei. Tamtych było łatwo wypatrzeć, gdy już się wiedziało, czego szukać. Łowca Złodziei to zupełnie inna sprawa.
– A więc… co chciałbyś w tej sprawie zrobić?
– Chciałbym twojej zgody na to, że jeżeli dowiesz się czegokolwiek o Łowcy Złodziei, przyjdziesz z tą informacją do mnie. Zdaję sobie sprawę, że Złodzieje rzadko ze sobą rozmawiają, toteż chętnie osobiście wysłucham wszelkich wieści o Łowcy. Może jeśli będziemy współpracować, uda nam się go pozbyć z pożytkiem dla wszystkich. Albo przynajmniej ostrzegać ludzi o możliwym ataku.
Cery uśmiechnął się.
– To ostatnie brzmi optymistycznie.
Skellin wzruszył ramionami.
– Tak. Możliwe, że Złodziej nie przekaże ostrzeżenia, jeśli będzie wiedział, że Łowca Złodziei planuje zabójstwo rywala. Ale pamiętaj, że każdy zabity Złodziej to mniejsze możliwości zdobycia informacji, które mogą nam pomóc pozbyć się Łowcy i zapewnić sobie bezpieczeństwo.
– Szybko znajdzie się następca.
Skellin zmarszczył czoło.
– Czyli ktoś, kto może nie mieć całej wiedzy poprzednika.
– Nie przejmuj się. – Cery pokręcił głową. – Nie ma obecnie nikogo, kogo nienawidziłbym do tego stopnia, żeby mu coś takiego zrobić.
Tamten roześmiał się.
– A zatem umowa stoi?
Cery zastanowił się. Nie przepadał za tym rodzajem interesów, którym zajmował się Skellin, ale odrzucenie tej oferty byłoby głupotą. Ten człowiek chciał jedynie informacji odnoszących się do Łowcy Złodziei, nic więcej. Nie proponował żadnego paktu, nie żądał przysiąg – czyli gdyby Cery nie mógł przekazać mu informacji ze względu na własne bezpieczeństwo czy interesy, nikt nie powiedziałby, że złamał słowo.
– Tak – odrzekł. – Mogę na to przystać.
– A zatem umowa stoi – powtórzył Skellin, uśmiechając się szerzej. – Zobaczmy, czy z drugą też się powiedzie.
– Zatarł ręce. – Z pewnością znasz główny przedmiot moich interesów.
Cery potaknął, nie kryjąc niesmaku.
– Nil. Czy też, jak mawiają niektórzy, „gnil”. Nie interesuje mnie to. Słyszałem też, że kontrolujesz cały handel.
Skellin przytaknął.
– Owszem. Faren umarł, pozostawiając mi kurczący się obszar działań. Musiałem jakoś się ustawić i wzmocnić moje wpływy. Próbowałem różnych towarów. Dostawy nilu były niesprawdzoną nowością. Byłem zdumiony, jak szybko Kyralianie to polubili. Okazało się całkiem dochodowym interesem, i to nie tylko dla mnie. Domy też nieźle zarabiają na wynajmie palarni. – Skellin urwał. – Ty też mógłbyś zyskać na tym interesie, Cery z Północnej Strony.
– Samo Cery wystarczy. – Uśmiechnął się, ale szybko spoważniał. – Miło mi, ale Stronę Północną zamieszkują ludzie zbyt biedni, żeby płacić za nil. To dobre dla bogaczy.
– Strona Północna bogaci się dzięki twoim wysiłkom, a nil tanieje, ponieważ jest coraz łatwiej dostępny.
Cery powstrzymał się od posępnego grymasu, słysząc tę pochwałę.
– Niedostatecznie, jak dotychczas. I przestanie się bogacić, jeśli nil zostanie tam wprowadzony zbyt wcześnie i zbyt szybko. – A jeśli zdołam to powstrzymać, to w ogóle nie będziemy mieć gnilu. Widział, co dzieje się z ludźmi ulegającymi przyjemności, którą daje nil: zapominają o jedzeniu i piciu, zapominają karmić dzieci, a zamiast tego dają im narkotyk, żeby przestały skarżyć się na głód. Nie jestem jednak tak głupi, żeby wierzyć, że uda mi się zablokować to na zawsze. Jeśli ja nie zajmę się sprzedażą, ktoś inny to zrobi. Muszę znaleźć sposób, który nie narobi zbyt wielu szkód. – Nadejdzie chwila, kiedy będzie można wprowadzić nil do Strony Północnej – powiedział w końcu. – A kiedy to nastąpi, będę wiedział, z kim rozmawiać.
– Nie odwlekaj tego, Cery – ostrzegł go Skellin. – Nil jest popularny, ponieważ jest nowy i modny, ale w końcu stanie się jak spyl: kolejną słabością miasta, uprawianą i przygotowywaną przez każdego. Mam nadzieję, że do tego czasu będę miał inny towar, który zapewni mi byt.
– Urwał i popatrzył w dal. – Jakiś stary, porządny złodziejski interes. A może nawet coś całkowicie uczciwego.
Odwrócił się znów ku Cery’emu z uśmiechem, ale na jego twarzy był ślad smutki i niezadowolenia. Może to jednak uczciwy człowiek, pomyślał Cery. Jeśli nie spodziewał się, że nil rozprzestrzeni się tak szybko, to może nie liczył się z takimi szkodami… ale to nie przekona mnie do tego interesu.
Uśmiech na twarzy Skellina zastąpiło zamyślenie.
– Są tacy, którzy chętnie zajęliby twoje miejsce, Cery. Nil może być twoją najlepszą obroną przed nimi, tak jak był nią dla mnie.
– Zawsze znajdą się ludzie, którzy by się mnie chętnie pozbyli – odparł Cery. – A ja odejdę, kiedy będę gotów.
To najwyraźniej rozbawiło drugiego Złodzieja.
– Naprawdę wierzysz, że możesz wybrać miejsce i czas?
– Tak.
– I następcę?
– Tak.
Skellin zaśmiał się.
– Podoba mi się twoja pewność siebie. Faren też taki był. Po części mu się udało: wybrał sobie następcę.
– Był spryciarzem.
– Dużo mi o tobie opowiadał. – Na twarzy Skellina malowała się teraz ciekawość. – O tym, że nie zostałeś Złodziejem w zwykły sposób. Że przyczynił się do tego niesławny Wielki Mistrz Akkarin.
Cery powstrzymał się od spojrzenia w stronę posągu.
– Wszyscy Złodzieje zyskują władzę dzięki łaskom potężnych tego świata. Ja miałem szczęście, że oddałem kilka przysług najpotężniejszemu.
Skellin uniósł brwi.
– Czy on uczył cię magii?
Cery wybuchnął śmiechem.
– Chciałbym, żeby tak było!
– Ale dorastałeś razem z magicznie uzdolnioną dziewczyną i doszedłeś do swojej pozycji dzięki pomocy byłego Wielkiego Mistrza. Coś tam musiałeś podłapać.
– Magia tak nie działa – wyjaśnił Cery. A on z pewnością o tym wie. – Trzeba mieć talent, a następnie nauczyć się kontroli i posługiwania się nim. Nie da się tego nauczyć, podpatrując innych.
Skellin podparł podbródek na dłoni, przypatrując się Cery’emu uważnie.
– Wciąż jednak posiadasz znajomości w Gildii, prawda?
Cery pokręcił przecząco głową.
– Nie widziałem się z Soneą od lat.
– Trochę to dziwne, zważywszy, czego dokonałeś – czego dokonali wszyscy Złodzieje – żeby im pomóc. – Skellin uśmiechnął się krzywo. – Obawiam się, że twoja reputacja przyjaciela magów znacznie przewyższa rzeczywistość, Cery.
– Tak bywa z reputacją. Zazwyczaj.
Skellin potaknął.
– Zgadza się. Cóż, miło było porozmawiać, cieszę się, że przedstawiłem moje propozycje. Przynajmniej doszliśmy do jakiegoś porozumienia. Mam nadzieję, że wkrótce zgodzimy się i w innych sprawach. – Podniósł się. – Dziękuję za spotkanie, Cery z Północnej Strony.
– Dziękuję za zaproszenie. Powodzenia w polowaniu na Łowcę Złodziei.
Skellin uśmiechnął się, skłonił uprzejmie głowę, po czym odwrócił się i odszedł w kierunku, z którego przybył. Cery patrzył za nim przez chwilę, a następnie zerknął ponownie na posąg. Naprawdę nie był zbyt podobny.
– Jak poszło? – spytał cicho Gol, kiedy Cery podszedł do niego.
– Zgodnie z przewidywaniami – odparł Cery. – Jeśli nie liczyć.
– Jeśli nie liczyć? – powtórzył Gol, ponieważ Cery nie dokończył.
– Zgodziliśmy się na wymianę informacji w sprawie Łowcy Złodziei.
– A więc on istnieje?
– Skellin tak uważa. – Cery wzruszył ramionami. Przeszli przez ulicę i ruszyli z powrotem w stronę Dzikiej Drogi. – Ale nie to było najdziwniejsze.
– Tak?
– Zapytał, czy Akkarin uczył mnie magii.
Gol zatrzymał się.
– To wcale nie jest aż takie dziwne. Faren ukrywał Soneę, zanim oddał ją Gildii, w nadziei że zostanie jego magiem. Skellin pewnie o tym słyszał.
– Myślisz, że chciałby mieć swojego maga na usługi?
– Na pewno. Chociaż raczej nie wynająłby ciebie, ponieważ uważa cię za Złodzieja. Może ma nadzieję, że mógłby dogadać się z Gildią za twoim pośrednictwem.
– Powiedziałem mu, że od dawna nie widziałem się z Soneą. – Cery zachichotał. – Następnym razem kiedy się spotkamy, mogę zapytać, czy chciałaby pomóc jednemu z moich złodziejskich przyjaciół, choćby po to, żeby zobaczyć jej minę.
W zaułku przed nimi pojawił się jakiś człowiek, zbliżając się prędko. Cery szybko rozważył możliwe drogi ucieczki i kryjówki.
– Powinieneś jej powiedzieć, że Skellin zadawał te pytania – poradził Gol. – Może próbować szukać gdzie indziej. I może mu się udać. Nie wszyscy magowie są tak nieprzekupni jak Sonea. – Gol zwolnił. – To. To Neg.
Ulgę, że to nie kolejny napastnik, szybko zastąpił niepokój. Neg pilnował głównej kryjówki Cery’ego. Wolał to od włóczenia się po ulicach, ponieważ otwarte przestrzenie przyprawiały go o zawrót głowy.
Neg zobaczył nadchodzących i podbiegł zdyszany. Na jego twarzy coś połyskiwało jasno i Cery poczuł, że serce mu zamiera. Bandaż.
– Co się stało? – spytał głosem, który sam z trudem rozpoznałby jako własny.
– Przy… przykro mi – dyszał Neg. – Złe wieści. – Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił nagle powietrze z płuc i potrząsnął głową. – Nie wiem, jak ci powiedzieć.
– Powiedz – rozkazał Cery.
– Oni nie żyją. Wszyscy. Selia. Chłopcy. Nie widziałem, kto to zrobił. Pokonał wszystkie zabezpieczenia. Nie wiem jak. Zamki są całe. Kiedy przyszedłem. – Neg bełkotał, przepraszając i tłumacząc się, szybkie słowa plątały się, a Cery czuł, że w jego uszach wzbiera przeraźliwy szum. Przez chwilę jego umysł szukał innego wyjaśnienia. To musi być pomyłka. Uderzył się w głowę i majaczy. Przyśniło mu się.
Zmusił się jednak do stawienia czoła temu, co musiało być prawdą. To, czego się obawiał od lat – co widział w koszmarnych snach – stało się. Ktoś przedarł się przez wszystkie zabezpieczenia i straże i zamordował jego rodzinę.
Zazwyczaj budziła się dużo później. Zostało dobrych kilka godzin do świtu. Sonea zamrugała powiekami w ciemności, zastanawiając się, co ją obudziło. Sen? A może coś rzeczywistego wprawiło ją w ten stan nagłej czujności w samym środku nocy?
Następnie usłyszała dźwięk, słaby, ale niewątpliwie rzeczywisty, dochodzący z sąsiedniego pokoju. Z bijącym mocno sercem i gęsią skórką podniosła się i cicho podeszła do drzwi sypialni. Usłyszała po drugiej stronie odgłos powolnych kroków. Ujęła klamkę, zaczerpnęła magii, uniosła tarczę i wzięła głęboki oddech.
Klamka ustąpiła bez dźwięku. Sonea lekko pociągnęła drzwi ku sobie i wyjrzała na zewnątrz. W słabym świetle księżyca wpadającym przez okienniki dostrzegła sylwetkę mężczyzny krążącego po salonie. Niewysokiego i znajomego. Poczuła ulgę.
– Cery – powiedziała, otwierając szerzej drzwi. – Któż inny ważyłby się zakradać do mojego mieszkania w samym środku nocy?
Odwrócił się twarzą do niej.
– Soneo… – Wziął głęboki oddech, ale nie powiedział nic więcej.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Sonea zmarszczyła brwi. Takie wahanie nie było w jego stylu. Czyżby przyszedł prosić o przysługę, która jej się nie spodoba?
Skupiła się i przywołała niewielką kulę świetlną, wystarczającą, by wypełnić pomieszczenie ciepłą poświatą. Na moment ją zamurowało. Miał taką pomarszczoną twarz. Lata pełnego niebezpieczeństw i zmartwień złodziejskiego życia sprawiły, że starzał się szybciej niż ktokolwiek, kogo znała.
Na mnie też wiek odcisnął piętno, pomyślała, ale moje bitwy dotyczą drobnych sporów między magami, a nie przeżycia w bezkompromisowym i nierzadko okrutnym półświatku.
– Co… co sprowadza cię do Gildii w środku nocy? – spytała, wchodząc do salonu.
Przyglądał się jej uważnie.
– Nigdy nie pytasz, jak się tu dostaję niezauważony.
– Nie chcę tego wiedzieć. Nie chcę ryzykować, że ktokolwiek inny się dowie, choć to mało prawdopodobne, żebym musiała pozwolić komuś czytać moje myśli.
Skinął głową.
– Aha. Jak leci?
Wzruszyła ramionami.
– Po staremu. Kłótnie między bogatymi i biednymi nowicjuszami. A teraz, kiedy już kilku z tych dawnych biednych nowicjuszy ukończyło naukę i zostało magami, zaczęły się kłótnie na nowym poziomie. Musimy poważnie się nimi zająć. Za kilka dni będziemy mieli spotkanie, na którym będzie się dyskutować petycję o zniesienie zasady, że nowicjuszom i magom nie wolno zadawać się z przestępcami i ludźmi podejrzanej reputacji. Jeśli uda się to przegłosować, nie będę już łamać przepisów, rozmawiając z tobą.
– Będę mógł wejść przez główną bramę i oficjalnie poprosić o audiencję?
– Tak. Na razie ta propozycja spędza sen z powiek starszyźnie. Założę się, że żałują, że w ogóle dopuścili ludzi z nizin społecznych do Gildii.
– Od początku było wiadomo, że będą tego żałować – powiedział Cery, po czym westchnął i odwrócił wzrok.
– Czasami marzę o powrocie Czystek.
Sonea spochmurniała i skrzyżowała ręce na piersi, czując ukłucie gniewu i niedowierzania.
– Nie mówisz poważnie.
– Wszystko zmieniło się na gorsze. – Podszedł do okna i rozchylił jeden z okienników, za którym widać było tylko ciemność.
– Dlatego że zaprzestano Czystek? – Zmrużyła oczy, wpatrując się w jego plecy. – Nie ma to nic wspólnego z pewną przypadłością, która rujnuje żywoty ogromnej liczby mieszkańców Imardinu, bogatych i biednych.
– Chodzi ci o nil?
– Tak. Czystki zabijały setki ludzi, ale nil zabił już tysiące, a jeszcze więcej zniewolił. – Każdego dnia widziała ofiary w lecznicach. Nie tylko tych, którzy ulegli pokusie narkotyku, ale również ich zrozpaczonych rodziców, małżonków, rodzeństwo, potomstwo i przyjaciół.
A z tego, co wiem, Cery jest jednym ze Złodziei, którzy to sprowadzają i sprzedają. Nie mogła powstrzymać się od tej myśli, nie po raz pierwszy zresztą.
– Podobno to pomaga przestać się przejmować – odpowiedział cicho Cery, odwracając się do niej. – Koniec ze zmartwieniami i troskami. Koniec ze strachem. Koniec z… żalem.
Głos załamał mu się na ostatnim słowie i nagle Sonea poczuła, że wyostrzają jej się wszystkie zmysły.
– Co się stało, Cery? Dlaczego do mnie przyszedłeś?
Wziął głęboki oddech i powoli wypuszczał powietrze z płuc.
– Chodzi o moją rodzinę – powiedział w końcu. – Zostali dziś zamordowani.
Sonea zachwiała się. Poczuła straszliwy ból, wspomnienie strat, których nigdy nie da się zapomnieć – których nie powinno się nigdy zapomnieć. Ale powstrzymała tę falę. Nie pomoże Cery’emu, jeśli pozwoli, żeby ogarnął ją żal. Sprawiał wrażenie zagubionego. Z jego oczu wyzierały nieskrywany ból i zdumienie. Podeszła do niego i wzięła go w ramiona. Zesztywniał na moment, po czym przytulił się do niej.
– To część życia Złodzieja – powiedział. – Robisz wszystko, aby chronić swoich ludzi, ale niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Vesta odeszła, ponieważ nie była w stanie z tym żyć. Nie potrafiła żyć w ukryciu. Selia była silniejsza. Odważniejsza. Po tym wszystkim, z czym sobie poradziła, nie zasłużyła na… no i chłopcy.
Vesta była pierwszą żoną Cery’ego. Była inteligentna, ale drażliwa i skłonna do histerii. Selia okazała się znacznie lepszą partnerką, opanowaną i mądrą, patrzyła na świat otwartymi i rozumiejącymi oczami. Sonea trzymała go w uścisku, a on trząsł się od płaczu. Czuła, że i do jej oczu napływają łzy. Czy ja potrafię zrozumieć, co to znaczy stracić dziecko? Znam lęk przed taką stratą, ale nie prawdziwy ból. Obawiam się, że to gorsze niż cokolwiek, co jestem sobie w stanie wyobrazić. Świadomość, że twoje dzieci nigdy nie dorosną… z wyjątkiem… co z jego pierwszą córką? Ona musi już być dorosła.
– Anyi nic się nie stało? – spytała.
Cery znieruchomiał, po czym odsunął się od niej. Wahał się.
– Nie wiem. Chciałem sprawić wrażenie, że nie obchodzi mnie los Vesty i Anyi, po tym jak odeszły, ze względu na ich bezpieczeństwo… chociaż czasem starałem się pokazywać w okolicy Anyi, żeby przynajmniej nie przestała mnie rozpoznawać. – Potrząsnął głową. – Ktokolwiek to zrobił, pokonał najdroższe zamki i ludzi, do których miałem pełne zaufanie. Dobrze się przygotował. Może wszystko o niej wiedzieć. Albo wie, że ona istnieje, ale nie wie, gdzie mieszka. Jeślibym chciał się dowiedzieć, czy u niej wszystko w porządku, mógłbym zaprowadzić do niej zabójcę.
– Dasz radę ją ostrzec?
Zmarszczył brwi.
– Tak. Chyba. – Westchnął. – Muszę spróbować.
– Co każesz jej zrobić?
– Ukryć się.
– W takim razie nieistotne, czy doprowadzisz do niej zabójcę, czy nie, prawda? I tak będzie musiała poszukać kryjówki.
Zamyślił się.
– Pewnie tak.
Sonea uśmiechnęła się na widok determinacji, która pojawiła się na jego twarzy. Cery był cały spięty. Spojrzał na nią przepraszająco.
– Idź już – powiedziała. – A następnym razem nie zwlekaj tak z kolejną wizytą.
Zdołał przywołać na usta cień uśmiechu.
– Nie będę. Och. Jeszcze jedno. To tylko przeczucie, ale mam wrażenie, że jeden z nowych Złodziei, Skellin, chciałby mieć swojego maga. On handluje gnilem, więc lepiej uważaj, żeby któryś z twoich magów nie uzależnił się od tego.
– To nie są moi magowie, Cery – przypomniała mu, nie po raz pierwszy.
Zamiast jak zawsze promiennym uśmiechem, zareagował skrzywieniem.
– Jasne. Nieważne. Jeśli nie chcesz wiedzieć, jak się tu dostaję i jak wychodzę, lepiej wyjdź z pokoju.
Sonea przewróciła oczami, po czym podeszła do drzwi sypialni. Odwróciła się jeszcze, zanim je za sobą zamknęła.
– Dobranoc, Cery. Tak mi przykro z powodu twojej rodziny, no i mam nadzieję, że Anyi nie grozi niebezpieczeństwo.
Potaknął, przełykając ślinę.
– Ja też.
Zamknęła za sobą drzwi i czekała. W salonie rozległo się kilka głuchych tupnięć, po czym zapadła cisza. Odliczyła do stu, po czym otwarła z powrotem drzwi. W salonie nikogo nie było. Nie widziała żadnych śladów po jego wejściu i wyjściu.
Ciemność między okiennikami nie była już teraz całkowicie nieprzenikniona. Nabrała odcienia szarości, zaczynały się w niej rysować kształty ledwie widoczne w świetle poranka. Sonea zrobiła krok w kierunku okna i zatrzymała się. Czy to kwadratowa bryła rezydencji Wielkiego Mistrza, czy tylko się jej wydawało? Sama myśl o tym przyprawiła ją o dreszcz.
Przestań. Jego tam nie ma.
Przez ostatnie dwadzieścia lat mieszkał tam Balkan. Sonea często zastanawiała się, czy prześladował go cień poprzedniego mieszkańca, ale nigdy nie zapytała, przekonana, że to byłoby nie na miejscu.
On jest na wzgórzu. Za twoimi plecami.
Odwróciła się i wbiła wzrok w ścianę, oczami wyobraźni widząc lśniące bielą nowe nagrobki na starym cmentarzu pełnym szarych kamieni. Poczuła, że zalewa ją tęsknota, ale zawahała się. Miała dziś tyle do zrobienia. Choć było jeszcze wcześnie – dzień dopiero wstawał. Miała czas. Nie myślała o tym już dawno. Okropne wieści, które przyniósł Cery, sprawiły, że poczuła potrzebę… czego? Może zrozumienia jego straty przez przywołanie własnej? Potrzebowała czegoś więcej niż codziennej rutyny i udawania, że nic strasznego się nie wydarzyło.
Wróciła do sypialni, umyła się i ubrała szybko, po czym narzuciła na ramiona płaszcz – czarny na czarną szatę – i wymknęła się przez drzwi swojego mieszkania, po czym przeszła najszybciej jak potrafiła przez korytarz Domu Magów ku bramie, a następnie na ścieżkę prowadzącą na cmentarz.
Wyznaczono tu nowe szlaki, odkąd po raz pierwszy szła w to miejsce z Mistrzem Rothenem ponad dwadzieścia lat temu. Teren został odchwaszczony, ale Gildia zasadziła ścianę drzew wokół najdalszych grobów. Sonea zauważyła gładkie płyty świeżo wykutych kamieni. Niektóre widziała wcześniej, innych nie. Kiedy mag umiera, cała pozostała w jego ciele magia zostaje uwolniona, a jeśli jest jej dostatecznie dużo, ciało ulega spaleniu. Dlatego te stare groby stanowiły tajemnicę. Skoro nie ma ciała, które można by pogrzebać, po co groby?
Ponowne odkrycie czarnej magii udzieliło odpowiedzi na to pytanie. Resztki energii magicznej tych dawnych magów były pobierane przez czarnych magów – zostawały więc ciała, które należało pochować.
Teraz kiedy czarna magia przestała stanowić temat zakazany, aczkolwiek pozostawała pod ścisłą kontrolą, pochówki stały się na powrót popularne. Obowiązek pobierania ostatków magii umierających spadł na dwoje Czarnych Magów Gildii: Soneę i Kallena.
Sonea uważała, że kiedy zabiera umierającym magom resztki mocy, powinna uczestniczyć w pogrzebach. Zastanawiała się, czy Kallen czuje podobną powinność, kiedy mag wybiera jego. Podeszła do prostego, niczym nieozdobionego kamienia i magicznym ciepłem osuszyła rosę z jednego z narożników, żeby móc na nim przysiąść. Odszukała wzrokiem wyrzeźbione na nim imię. Akkarin. Uznałbyś to za zabawne, ilu magów, którzy tak wzbraniali się przed powrotem do czarnej magii, w końcu się do niej uciekło po to tylko, żeby ich ciała pozostały po śmierci w ziemi. Zapewne uznałbyś, podobnie jak ja, że pozwolenie resztkom własnej magii na pochłonięcie ciała bardziej przystoi magowi – spojrzała na coraz to ozdobniejsze nowe nagrobki, finansowane przez Gildię. – Nie mówiąc o tym, że jest znacznie tańsze.
Spojrzała na słowa wyryte na grobie, na którym siedziała. Imię, tytuł, nazwisko rodowe, nazwa Domu. Później dodano jeszcze słowa „Ojciec Lorkina” niewielkimi, drobniejszymi literami. O niej nie było żadnej wzmianki.
I nigdy nie będzie, dopóki twoja rodzina będzie miała cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, Akkarinie. Ale przynajmniej zaakceptowali twojego syna.
Odepchnęła od siebie gorycz i powróciła myślami do Cery’ego i jego rodziny, przez chwilę pozwalając sobie na wspomnienie żalu i współczucie. Pozwoliła powrócić wspomnieniom: i tym dobrym, i złym. Chwilę później z zadumy wyrwał ją odgłos kroków i Sonea zorientowała się, że słońce już wzeszło.
Odwracając się, żeby zobaczyć, kto nadchodzi, uśmiechnęła się na widok zbliżającego się ku niej Rothena. Przez moment jego poorana zmarszczkami twarz wyglądała jak maska troski, ale szybko rozluźnił się z wyraźną ulgą.
– Soneo – powiedział, zatrzymując się dla złapania oddechu. – Przybył posłaniec do ciebie. Nikt nie wiedział, gdzie zniknęłaś.
– I, założę się, spowodowało to mnóstwo niepotrzebnego bałaganu i niepokoju.
Zmarszczył czoło.
– To nie najlepszy moment na podważanie zaufania Gildii do magów pochodzących z pospólstwa, Soneo, zważywszy, jakie zmiany zasad chcielibyśmy zaproponować.
– Czy na to kiedykolwiek jest dobry moment? – Wstała z westchnieniem. – A poza tym nie rozwaliłam Gildii ani nie zamieniłam Kyralian w niewolników, prawda? Poszłam sobie na spacer. To nic nagannego. – Spojrzała na niego. – Od dwudziestu lat nie opuściłam granic miasta, a teren Gildii opuszczam tylko po to, żeby pracować w lecznicach. Czy to nie wystarczy?
– Niektórym nie. Z pewnością nie Kallenowi.
Sonea wzruszyła ramionami.
– Spodziewam się tego po Kallenie. To jego praca.
Ujęła go pod ramię i ruszyli razem ścieżką.
– Nie martw się o Kallena, Rothenie. Dam sobie z nim radę. A poza tym nie śmiałby wyrzucać mi wizyt na grobie Akkarina.
– Powinnaś była zostawić Jonnie wiadomość. Powiedzieć, dokąd idziesz.
– Wiem, ale nie wszystko planuję naprzód.
Rzucił jej badawcze spojrzenie.
– Wszystko w porządku?
Uśmiechnęła się.
– Tak. Mam syna, który żyje i ma się dobrze, lecznice w mieście, gdzie mogę coś dobrego zrobić, no i ciebie. Czego mi jeszcze brakuje?
Zastanowił się.
– Męża?
Roześmiała się.
– Nie brakuje mi męża. Nie jestem nawet pewna, czy chciałabym go mieć. Myślałam, że będę czuć się samotna, kiedy Lorkin wyprowadzi się z mojego mieszkania, ale odkryłam, że lubię być sama z sobą. Mąż… tylko by przeszkadzał.
Teraz Rothen się zaśmiał.
Albo stanowiłby słaby punkt, który nieprzyjaciel mógłby wykorzystać – przyłapała się na takiej myśli. Ale to miało więcej wspólnego ze wspomnieniami wiadomości od Cery’ego, które wciąż prześladowały jej myśli, niż z jakimkolwiek rzeczywistym zagrożeniem. Owszem, miała wrogów, ale ci nie lubili jej raczej ze względu na niskie pochodzenie albo też bali się jej czarnej magii. Żadna z tych rzeczy nie popchnęłaby ich do skrzywdzenia ludzi, których kochała. W przeciwnym razie Lorkin już byłby ich celem.
Na myśl o synu zalała ją fala wspomnień o nim jako dziecku. Przemieszanych wspomnień z jego dzieciństwa i wczesnej młodości, radości i rozczarowań, i Sonea poczuła znajomy ucisk w sercu, w którym radość łączyła się z bólem. Kiedy Lorkin był spokojny i w refleksyjnym nastroju, myślał nad czymś albo rzucał błyskotliwe uwagi, przypominał jej bardzo swojego ojca. Ale ta pewna siebie, czarująca, uparta i wygadana jego strona była tak bardzo niepodobna do Akkarina, że kazała jej widzieć syna wyłącznie jako jego samego, niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju. Tyle że Rothen utrzymywał, że upór i gadulstwo miał po niej.
Kiedy wyszli z lasu, Sonea spojrzała w dół, na teren Gildii. Przed nimi wznosił się Dom Magów, długi prostokątny budynek, w którym mieszkali magowie preferujący bliskość Uniwersytetu. Na jego końcu zaczynał się dziedziniec, za którym stał drugi budynek o podobnym układzie i kształcie – Dom Nowicjuszy.
Na samym końcu dziedzińca wznosiła się największa z budowli Gildii – Uniwersytet. Wysoki na trzy piętra górował nad pozostałymi zabudowaniami. Nawet po dwudziestu latach Sonea czuła wciąż rodzaj dumy z tego, że wraz z Akkarinem zdołali ocalić ten gmach. Jak zawsze natychmiast pojawił się też żal i smutek z powodu ceny. Gdyby pozwolili budowli się zawalić, zabijając tych, którzy pozostali w środku, a zamiast tego pobrali moc z Areny, Akkarin mógłby przeżyć.
Nieważne, ile mocy zdołalibyśmy zebrać. Kiedy już został ranny, i tak oddałby mi całą moc i umarł, zamiast się leczyć – albo pozwolić mnie się uleczyć – ryzykując w ten sposób zwycięstwo ichanich. No i niezależnie od tego, ile mocy byśmy pobrali, nie zdążyłabym pokonać Kariko i równocześnie uleczyć Akkarina. Zmarszczyła czoło. Może to jednak nie po mnie Lorkin odziedziczył swój upór.
– Chcesz przemawiać w obronie petycji? – spytał Rothen, kiedy zaczęli schodzić ścieżką. – Wiem, że popierasz zniesienie tego przepisu.
Pokręciła przecząco głową.
Rothen uśmiechnął się.
– Dlaczego nie?
– Mogłabym więcej zaszkodzić, niż pomóc. Ktoś, kto wyrósł w slumsach, a następnie złamał przyrzeczenie, nauczył się zakazanej magii, po czym rzucił wyzwanie starszyźnie Gildii oraz Królowi, co doprowadziło do wygnania dwóch osób, raczej nie przyczyni się do wzrostu zaufania do magów pochodzących z niższych warstw.
– Uratowałaś kraj.
– Pomogłam Akkarinowi uratować kraj. To wielka różnica.
Rothen skrzywił się.
– Odegrałaś równie dużą rolę… no i zadałaś ostatni cios. Powinni o tym pamiętać.
– A Akkarin poświęcił życie. Nawet gdybym nie była urodzoną w slumsach kobietą, trudno byłoby mi temu dorównać. – Wzruszyła ramionami. – Nie interesują mnie podziękowania i uznanie, Rothenie. Zależy mi wyłącznie na Lorkinie i lecznicach. No i oczywiście na tobie.
Potaknął.
– A gdybym ci powiedział, że Mistrz Regin zaproponował, że będzie reprezentantem tych, którzy sprzeciwiają się petycji?
Poczuła, że coś ściska ją w żołądku na dźwięk tego imienia. Jakkolwiek nowicjusz, który zadręczał ją w pierwszych latach jej nauki na Uniwersytecie, był już dorosłym człowiekiem, żonatym i posiadającym dwie młode córki, a na dodatek od czasu najazdu ichanich zawsze traktował Soneę uprzejmie i z szacunkiem, nie potrafiła powstrzymać niechęci i nieufności.
– Nie dziwi mnie to – powiedziała. – Zawsze się wywyższał.
– Owszem, choć jego charakter znacznie się poprawił od waszych lat studenckich.
– W takim razie obecnie wywyższa się uprzejmiej.
Rothen zaśmiał się.
– Zachęciłem cię?
Ponownie pokręciła głową.
– Cóż, lepiej, żebyś miała gotowe zdanie w tej sprawie – ostrzegł ją. – Wielu magów będzie chciało poznać twoją opinię i radę.
Kiedy dotarli do dziedzińca, Sonea westchnęła.
– Wątpię. Ale na wypadek gdybyś miał rację, zastanowię się, jak odpowiedzieć na wszystkie pytania, które mogą mi zadać. Nie chcę przecież zaszkodzić prezentującym petycję.
Jeśli Regin reprezentuje stronę przeciwną, powinnam mieć się na baczności i uważać na sztuczki taktyczne. Jego maniery może się polepszyły, ale nie stracił nic ze swej inteligencji ani przebiegłości.
Na ulicy Szewców w Północnej Dzielnicy znajdował się niewielki, schludny zakład krawiecki, przez który – jeśli znało się odpowiednich ludzi – można było się dostać do prywatnych pokoików na piętrze, gdzie zabawiali się młodzi bogacze z miasta.
Lorkina, podobnie jak resztę jego kumpli, przyprowadził tu po raz pierwszy cztery lata temu jego przyjaciel z Uniwersytetu, Dekker. Jak zwykle był to pomysł Dekkera. Był on najzuchwalszym z przyjaciół Lorkina, co było typową cechą młodych Wojowników. Jeśli chodzi o resztę grupy, to Sherran robił zawsze to, co zaproponował Dekker, podczas gdy Reater i Orlon nie dawali się tak łatwo nakłonić do intryg. Zapewne decydowała o tym wrodzona ostrożność Uzdrowicieli. Tak czy siak, Lorkin zgodził się towarzyszyć Dekkerowi wyłącznie dlatego, że ci dwaj nie odmówili.
Cztery lata później wszyscy byli już po studiach, ale warsztat krawiecki pozostał ich ulubionym miejscem spotkań. Dziś Perler przyprowadził po raz pierwszy do tej kryjówki swoją kuzynkę z Elyne, Jalie.
– A więc to jest to słynne U Krawca, o którym tyle słyszałam – powiedziała młoda kobieta, rozglądając się po pomieszczeniu.
Meble były ładne – zostały wybrane spośród tego, co wyrzucano w bogatych domach jako zużyte. Obrazy i okienniki były natomiast prostackie zarówno pod względem wykonania, jak i tematyki.
– Tak – odparł Dekker. – Wszelkie rozkosze, jakich sobie zażyczysz.
– Za określoną cenę. – Rzuciła mu spojrzenie spode łba.
– Za cenę, którą chętnie zapłacimy w zamian za twoje towarzystwo.
Uśmiechnęła się.
– Ależ to słodkie!
– Ale nie bez zgody twojego starszego kuzyna – dodał Perler, rzucając Dekkerowi karcące spojrzenie.
– Oczywiście – odparł młodszy z chłopaków, skłaniając nieznacznie głowę w kierunku Perlera.
– No więc jakie rozkosze się tu oferuje? – zapytała Jalie Dekkera.
Ten machnął ręką.
– Rozkosze ciała, rozkosze umysłu.
– Umysłu?
– Och! Poprośmy o piecyk – powiedział Sherran z błyszczącymi oczami. – Trochę nilu pomoże nam się rozluźnić.
– Nie – zaprotestował Lorkin, a na dźwięk drugiego głosu, protestującego w tej samej chwili, z wdzięcznością skinął głową w stronę Orlona, który nienawidził narkotyku w równym stopniu jak Lorkin.
Spróbowali tego raz, ale Lorkin uznał to doświadczenie za nieprzyjemne. Nie chodziło nawet o to, że narkotyk wydobył z Dekkera okrucieństwo, w związku z czym chłopak znęcał się nad dziewczyną, która zupełnie zwariowała na jego punkcie w tym czasie. Rzecz w tym, że jego zachowanie wcale nie zezłościło wtedy Lorkina. Uznał je wręcz za zabawne, choć później nie mógł pojąć dlaczego.
Dziewczyna odkochała się owego dnia, zaczął się natomiast romans Sherrana z nilem. Wcześniej Sherran robił wszystko, o co go poprosił Dekker. Od tego dnia – tylko pod warunkiem, że nie przeszkadzało mu to w obcowaniu z narkotykiem.
– Może lepiej się napijmy – zaproponował Perler.
– Wina.
Spojrzał na służącą stojącą tuż za drzwiami i skinął na nią głową. Kobieta ukłoniła się i wyszła.
– Magowie piją? – spytała Jalie. – Myślałam, że im nie wolno.
– Wolno – odparł Reater – choć uważa się, że upijanie się nie jest wskazane. Utrata kontroli odbija się na magii tak samo jak na żołądku czy pęcherzu.
– Rozumiem – powiedziała. – Czy w takim razie Gildia musi sprawdzać, czy przyjmowani nizinni nie są pijakami?
Pozostali spojrzeli na Lorkina, on jednak uśmiechnął się – nie dlatego patrzyli, że jego matka jest nizinna, ale ponieważ wiedzieli, że on by wyszedł, gdyby pojawiło się za dużo żartów o niższych sferach.
– Myślę, że pijaków jest więcej wśród wyniosłych niż nizinnych – odparł Dekker. – Umiemy sobie z nimi radzić. Czego się napijesz?
Lorkin odwrócił wzrok, kiedy konwersacja zeszła na kwestię trunków.
„Nizinni” i „wyniośli” były to nazwy, które nadali sobie wzajemnie bogaci i biedni nowicjusze, od kiedy Gildia postanowiła przyjmować studentów spoza Domów. Określenie „nizinni” przyjęło się dlatego, że żaden z nowicjuszy pochodzących z niższych warstw społecznych nie był naprawdę biedny. Wszyscy dostawali spore uposażenie od Gildii. Podobnie jak magowie, którzy jednak mogli dodatkowo powiększyć swoje dochody dzięki magii czy innym działaniom. Trzeba więc było wymyślić jakieś przezwisko, a ponieważ okazało się ono mało pochlebne, nizinni odpowiedzieli własnym określeniem nowicjuszy z Domów. Takim, jakie zdaniem Lorkina doskonale do nich pasowało.
Lorkin nie należał do żadnej z tych grup. Jego matka pochodziła ze slumsów, ojciec z jednego z najpotężniejszych Domów w Imardinie. Wychował się w Gildii, z dala od politycznych intryg i zobowiązań Domów, a także ciężkiego życia w slumsach. Większość z jego przyjaciół należała do wyniosłych. Nie unikał celowo przyjaźni z nizinnymi, ale z większością z nich, choć nie czuli do niego tak wyraźnej niechęci jak do innych wyniosłych, trudno mu było nawiązać nić porozumienia. Dopiero po kilku latach, kiedy Lorkin miał już kółko wyniosłych przyjaciół, uświadomił sobie, że nizinni czuli wobec niego onieśmielenie. A raczej wobec tego, kto był jego ojcem.
– …jak w Sachace? Oni naprawdę wciąż trzymają niewolników?
Lorkin powrócił uwagą do rozmowy i wzdrygnął się. Nazwa kraju, z którego pochodzili zabójcy jego ojca, zawsze napawała go grozą. Niemniej jakkolwiek dawniej czuł dreszcz lęku, teraz było to raczej dziwaczne podekscytowanie. Od czasów najazdu ichanich Krainy Sprzymierzone postanowiły przyjrzeć się bliżej ignorowanemu dotychczas sąsiadowi. Magowie i dyplomaci wędrowali do Sachaki, usiłując zapobiegać możliwym konfliktom poprzez negocjacje, wymianę handlową i umowy. Kiedy powracali, przywozili opowieści o dziwacznej kulturze i nie mniej dziwnych krajobrazach.
– Owszem – odpowiedział Perler. Lorkin wyprostował się. Starszy brat Reatera powrócił kilka tygodni temu z Sachaki, spędziwszy tam uprzednio rok jako asystent Ambasadora Gildii. – Chociaż rzadko ich widujesz. Szaty znikają z pokoju, po czym pojawiają się wyprane, ale nigdy nie zobaczysz tego, kto je zabiera. Spotykasz za to niewolników, których ci przydzielono, oczywiście. Każdy z nas miał jednego.
– Miałeś niewolnika? – zapytał Sherran. – To nie jest sprzeczne z prawem królewskim?
– Oni nie należą do nas – odparł Perler ze wzruszeniem ramion. – Sachakanie nie wiedzą, jak traktować służących, więc musieliśmy im pozwolić na przydzielenie nam po niewolniku. Inaczej musielibyśmy sami prać sobie ubrania i gotować posiłki.
– To byłoby straszne – wtrącił Lorkin z udanym przerażeniem.
Ciotka jego matki była jej służącą, cała jej rodzina pracowała jako służba u bogatych rodów, a mimo to wszyscy oni posiadali godność i przedsiębiorczość, którą Lorkin szanował. Sam postanowił, że jeśli kiedykolwiek musiałby wykonywać jakieś prace domowe, nie czułby się z tego powodu upokorzony w równym stopniu jak jego koledzy – magowie.
Perler spojrzał na niego i pokręcił głową.
– Nie mielibyśmy czasu na to, żeby robić to wszystko samemu. Zawsze jest mnóstwo pracy. O, są już nasze napoje.
– Jakiej pracy? – spytał Orlon, sięgając po kieliszek wina.
– Negocjacje umów handlowych, próby przekonania Sachakan do zniesienia niewolnictwa, żeby mogli dołączyć do Krain Sprzymierzonych, śledzenie sachakańskiej polityki – istnieje grupa buntowników, o których dowiedział się Ambasador Maron, i chciał o nich usłyszeć coś więcej, ale musiał wrócić z powodu jakichś problemów rodzinnych.
– Brzmi nudno – oznajmił Dekker.
– Nieprawda, to wszystko jest całkiem ciekawe. – Perler uśmiechnął się szeroko. – Czasem nieco przerażające, ale miałem poczucie, że robię coś, no, historycznego. Zmieniam świat. Zmieniam go na lepsze, nawet jeśli to wszystko są małe kroczki.
Lorkin poczuł dziwaczny dreszcz.
– Myślisz, że mogą zmienić zdanie w kwestii niewolnictwa? – spytał.
Perler wzruszył ramionami.
– Niektórzy są za tym, ale trudno powiedzieć, czy udają, że myślą o zgodzie, żeby okazać uprzejmość, czy też chcą czegoś od nas za to. Maron uważa, że łatwiej będzie ich przekonać do rezygnacji z niewolnictwa niż czarnej magii.
– Ciężko będzie ich namówić na porzucenie czarnej magii, zważywszy, że my mamy dwójkę czarnych magów – zauważył Reater. – To zakrawa na hipokryzję.
– Jeżeli oni zakażą czarnej magii, my zrobimy tak samo – odpowiedział Perler pewnym tonem.
Dekker odwrócił się z szerokim uśmiechem do Lorkina.
– Jeśli tak się stanie, to Lorkin nie będzie następcą matki.
Lorkin parsknął pogardliwie.
– I tak by mi nie pozwoliła. Ona wolałaby, żebym odziedziczył po niej lecznice.
– Czy to takie złe? – spytał cicho Orlon. – To, że wybrałeś alchemię, nie znaczy, że nie możesz pomagać Uzdrowicielom.
– Żeby prowadzić coś takiego jak lecznica, musisz chcieć się temu całkowicie, bezwzględnie poświęcić – odparł Lorkin. – A ja nie mam takiej potrzeby. Choć czasem żałuję, że nie mam.
– Dlaczego? – zapytała Jalie.
Lorkin rozłożył ręce.
– Chciałbym zrobić cokolwiek sensownego w życiu.
– Ech! – wykrzyknął Dekker. – Możesz pozwolić sobie na wszelkie przyjemności w życiu, czemu więc się im nie oddać?
– Nuda? – podrzucił Orlon.
– Kto się nudzi? – odezwał się nowy, kobiecy głos.
Po kręgosłupie Lorkina znów przebiegł dreszcz, ale innego rodzaju. Poczuł, że oddech grzęźnie mu w gardle, a żołądek zaciska się nieprzyjemnie. Wszyscy odwrócili się ku drzwiom, w których stanęła ciemnowłosa młoda kobieta. Uśmiechnęła się i rozejrzała po pomieszczeniu. Kiedy jej wzrok napotkał spojrzenie Lorkina, uśmiech na moment znikł z jej twarzy.
– Beriya. – Wypowiedział jej imię mimowolnie i natychmiast znienawidził się za to, że zabrzmiało ono jak słaby, żałosny jęk.
– Przyłącz się do nas – zaprosił ją Dekker.
Nie, miał ochotę powiedzieć Lorkin. Ale przecież miał już skończyć z Beriyą. Dwa lata temu rodzina wywiozła ją do Elyne. Kiedy siadała, odwrócił wzrok, jakby nie był nią zainteresowany, i usiłował rozluźnić mięśnie, które napięły się w chwili, gdy usłyszał jej głos. Rozluźnienia wymagała większość mięśni.
Była pierwszą kobietą, w której się zakochał – i jak dotąd jedyną. Spotykali się przy każdej okazji, otwarcie i potajemnie. Zajmowała jego myśli bez przerwy i twierdziła, że ona tak samo myśli wciąż o nim. Lorkin zrobiłby dla niej wszystko.
Niektórzy zachęcali ich, inni usiłowali utrzymać Lorkina na ziemi – zwłaszcza gdy chodziło o studia magiczne. Problem polegał na tym, że nie istniały powody, dla których ktokolwiek – jego matka czy też rodzina Beriyi – miałby się sprzeciwiać takiemu związkowi. Lorkin okazał się typem człowieka, który tak angażuje się w miłość, że żadne współczucie czy też poważne rozmowy – a nawet rady Mistrza Rothena, którego poważał i kochał jak ulubionego dziadka – nie przywracały mu poczucia rzeczywistości. Wszyscy uznali, że należy zaczekać, aż Lorkin odzyska zmysły na tyle, żeby skupić się na czymkolwiek innym niż Beriya, a następnie pomóc mu nadrobić zaległości.
A potem jej kuzyn nakrył ich razem w łóżku i jej rodzina zażądała jak najszybszego ślubu. Nie liczyło się to, że on, będąc magiem, potrafił zapobiec ciąży. Gdyby się nie pobrali, uznano by ją za „zepsutą” dla przyszłych zalotników.
Lorkin i jego matka wyrazili zgodę. Odmówiła Beriya.
Odmówiła też widzenia się z nim. Kiedy wreszcie zdołał ją pewnego dnia zaskoczyć, oznajmiła mu, że nigdy go nie kochała. Że flirtowała z nim, ponieważ słyszała, że magowie mogą kochać się bez ryzyka spłodzenia dziecka. Że przeprasza za to, że go okłamała.
Matka powiedziała mu, że to, jak bardzo okropnie się czuł, jest największym osiągalnym dla maga przybliżeniem tego, jak czują się ludzie niemagiczni podczas choroby. Najlepszym lekarstwem jest czas i życzliwość rodziny i przyjaciół. Następnie nazwała zachowanie Beriyi słowami, których Lorkin nie powtórzyłby w obecności większości swoich znajomych.
Na szczęście rodzina wywiozła Beriyę do Elyne, toteż kiedy ból wreszcie ustąpił na tyle, żeby Lorkin poczuł gniew, dziewczyna znalazła się daleko poza jego zasięgiem. Przysiągł sobie, że więcej się nie zakocha, ale kiedy koleżanka z klasy alchemii zaczęła się nim interesować, postanowienie co nieco osłabło. Lubił jej praktycyzm. Miała w sobie wszystko, czego brakowało Beriyi. A w kulturze Kyralii istniała dziwaczna hipokryzja: nikt nie wymagał od magów, nawet kobiet, zachowania celibatu. Kiedy jednak Lorkin uświadomił sobie, że nie kocha tej dziewczyny, ona zdążyła naprawdę się w nim zakochać. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, żeby zakończyć tę sprawę tak delikatnie, jak się dało, ale wiedział, że ona czuje do niego wielki żal.
Uznał więc, że miłość to wyjątkowo pogmatwany interes.
Beriya podeszła do fotela i z wdziękiem opadła na siedzenie.
– No więc kto się nudzi? – ponowiła pytanie.
Wszyscy zaprzeczali, a Lorkin przyglądał się jej i rozmyślał nad lekcjami, które odebrał. W zeszłym roku spotkał kilka kobiet, które były zarówno dobrymi towarzyszkami, jak i kochankami, i nie chciały niczego więcej. Uznał, że odpowiadają mu takie układy. Uwodzenie, któremu oddawał się Dekker, a które zawsze kończyło się bólem i skandalem (albo i czymś gorszym), nie pociągało go. Pozbawione uczucia małżeństwo zaś, do którego zmusili Reatera rodzice, wydawało mu się najgorszym koszmarem, jaki można sobie wyobrazić.
Rodzina ojca nie starała się ostatnio znaleźć mi żony. Może zrozumieli, że matce sprawia ogromną przyjemność krzyżowanie ich planów wobec mnie. Aczkolwiek jestem pewny, że nie protestowałaby przeciwko związkowi, na który ja miałbym ochotę.
Powrócił myślami do teraźniejszości; właśnie toczyła się rozmowa o ostatnich wyczynach wspólnych znajomych Beriyi i Dekkera. Lorkin przysłuchiwał się, pozwalając popołudniowym godzinom mijać powoli. W końcu dwaj Uzdrowiciele wyszli, żeby obejrzeć nowy tor wyścigów konnych, a Beriya udała się na przymiarkę sukni. Dekker, Sherran i Jalie poszli piechotą do swoich rodzinnych domów, które znajdowały się przy tej samej ulicy Wewnętrznego Kręgu. Lorkin jako jedyny wracał do Gildii.
Idąc ulicami Wewnętrznego Kręgu, przyglądał się z uwagą wielkim budowlom. To miejsce było przez całe jego życie jego domem. Nigdy nie mieszkał gdzie indziej. Nigdy nie był w żadnym obcym kraju. Nigdy nawet nie opuścił miasta. Przed nim zamajaczyły bramy Gildii.
Czy to są dla mnie kraty więzienne, czy też mur chroniący mnie od niebezpieczeństw? Dalej widać było mur Uniwersytetu, gdzie jego rodzice pokonali niegdyś sachakańskich czarnych magów w ostatniej, rozpaczliwej walce. Ci magowie byli jedynie ichanimi, sachakańską wersją wyrzutków i przestępców. Jak zakończyłaby się ta bitwa, gdyby brali w niej udział ashaki, wielcy wojownicy posługujący się czarną magią? Mieliśmy szczęście, że ta bitwa zakończyła się zwycięstwem. Wszyscy o tym wiedzą. Czarny Mag Kallen i moja mama nie byliby zapewne w stanie nas ocalić, gdyby Sachakanie przeprowadzili prawdziwą ofensywę.
Dostrzegł znajomą postać zmierzającą ku bramie z drugiej strony. Kiedy mężczyzna wyszedł za bramę, Lorkin uśmiechnął się. Znał Mistrza Dannyla przez matkę i Mistrza Rothena. Od jakiegoś czasu nie widział się z historykiem. Dannyl jak zwykle miał nieco roztargniony wyraz twarzy. Lorkin wiedział, że Dannyl może go minąć i nawet nie zauważyć.
~ Mistrzu Dannylu! ~ zawołał Lorkin, starając się, żeby myślowe wezwanie było jak najcichsze. Ta forma komunikacji nie była pochwalana, ponieważ mogli ją słyszeć wszyscy magowie – zarówno przyjaciele, jak i wrogowie. Niemniej wywoływanie imienia innego maga było uważane za bezpieczne, ponieważ nie wyjawiało żadnych informacji komukolwiek, kto mógł podsłuchiwać.
Wysoki mag podniósł wzrok i rozchmurzył się na widok Lorkina. Podeszli do siebie, spotykając się u wylotu uliczki, w której mieszkał Dannyl.
– Mistrz Lorkin. Jak leci?
Lorkin wzruszył ramionami.
– Nieźle. Jak badania?
Dannyl z westchnieniem spojrzał na zawiniątko, które niósł w rękach.
– Wielka Biblioteka przysłała mi dokumenty, które mogą rzucić nieco światła na stan Imardinu po śmierci Tagina.
Lorkin nie pamiętał, kim był Tagin, ale na wszelki wypadek pokiwał głową. Dannyl od tak dawna zajmował się historią magii, że często zapominał, iż wielu ludzi nie zna tylu szczegółów co on. Ależ to musi być ulga: wiedzieć, czemu chce się poświęcić życie, pomyślał Lorkin. Koniec z zastanawianiem się, co powinno się robić.
– Skąd… jak wpadłeś na to, żeby napisać historię magii? – spytał Lorkin.
Dannyl spojrzał na niego i wzruszył ramionami.
– To zadanie samo mnie znalazło – odpowiedział. – Czasem chciałbym, żeby było inaczej, ale wtedy odnajduję kolejną informację i przypominam sobie, jak ważne jest to, żeby przeszłość ocalała. Historia udziela nam licznych lekcji, a może pewnego dnia natknę się na jakąś tajemnicę, która okaże się dla nas niezwykle pożyteczna.
– Jak czarna magia? – podpowiedział Lorkin.
Dannyl skrzywił się.
– Może coś, co nie wymaga takiego ryzyka i poświęcenia.
Lorkin poczuł, że serce mu przyspiesza.
– Nowa magia obronna? To byłoby wspaniałe odkrycie. Nie tylko uwolniłoby Gildię od konieczności posługiwania się czarną magią, ale mogłoby albo zapewnić nam obronę przed Sachakanami, albo też przekonać Sachakan do porzucenia czarnej magii i niewolnictwa i dołączenia do
Krain Sprzymierzonych. Gdybym odkrył coś takiego… ale to pomysł Dannyla, nie mój…
Dannyl wzruszył ramionami.
– Być może nic nie znajdę. Ale odnalezienie kawałka prawdy, zapisanie i zachowanie go to już spore osiągnięcie jak dla mnie.
Cóż… skoro Dannylowi na tym nie zależy… chyba nie miałby nic przeciwko temu, żeby ktoś inny szukał alternatywy dla czarnej magii? Na przykład ja?
Lorkin poczuł przypływ nadziei.
Wziął głęboki oddech.
– Czy mógłbym… mógłbym przyjrzeć się temu, co dotychczas odkryłeś?
Starszy mag uniósł brwi.
– Ależ oczywiście. Chętnie posłucham, co o tym myślisz. Może zauważysz coś, co mnie umknęło. – Spojrzał na bruk ulicy i wzruszył ramionami. – Może wpadniesz do mnie i Tayenda na kolację? Mogę ci potem pokazać notatki i źródła i wyjaśnić, jakie białe plamy w historii usiłuję wypełnić.
Lorkin mimowolnie skinął głową.
– Dziękuję. – Jeśli wróciłby do swojego mieszkania w Gildii, skończyłoby się na rozmyślaniu o Beriyi na zmianę z powtarzaniem sobie, że jego życie bez niej jest znacznie lepsze. – Na pewno będzie to bardzo interesujące.
Dannyl wskazał na swój dom: spory piętrowy budynek, który wynajął po zakończeniu służby jako Ambasador Gildii w Elyne. Mimo że wszyscy wiedzieli, że Dannyla łączy z Tayendem coś więcej niż przyjaźń, nie mówiło się o tym. Dannyl zamieszkał w mieście zamiast w Gildii, ponieważ, jak się kiedyś wyraził, „to swego rodzaju układ: Gildia przymyka oko, a my nie rzucamy się w oczy”.
– Musisz jeszcze wrócić do Gildii?
Lorkin pokręcił głową przecząco.
– Nie, ale jeśli chciałbyś uprzedzić Tayenda i służących…
– Nie, nie ma potrzeby. Tayend bez przerwy sprowadza do domu niespodziewanych gości. Nasi służący już do tego przywykli.
Skinął na Lorkina ręką i ruszył w kierunku swojego domu. Lorkin poszedł za nim.