Misja Ambasadora - Trudi Canavan - ebook + książka

Misja Ambasadora ebook

Trudi Canavan

4,3

Opis

Sonea jest przerażona, kiedy jej syn, który właśnie ukończył studia, postanawia dołączyć do grupy Ambasadorów Gildii, wybierających się do Sachaki. Kiedy nadchodzi wiadomość, że zaginął, Sonea chce koniecznie ruszyć na poszukiwania, ale nie może opuścić miasta, nie łamiąc prawa zabraniającego czarnym magom opuszczania Imardinu. Kiedy pojawia się u niej Cery, prosząc o pomoc, ponieważ większość jego rodziny została zamordowana, Sonea dowiaduje się, że w półświatku od lat toczy się śmiertelna wojna między Złodziejami. Podejrzane przypadki śmierci sprawiają, że Gildia zaczyna się martwić, czy aby nie ma do czynienia z dzikimi magami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 618

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (383 oceny)
195
120
50
18
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
radoslawp95

Nie oderwiesz się od lektury

Świat przedstawiony wciąż ma mnóstwo dziur w narracji, mimo to czyta się przyjemnie.
00
avalon2015

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać jeśli komuś podoba się Trylogia Czarnego Maga. Trylogia Zdrajcy ma bardziej wartką akcję, więcej wątków. To połączenie sensacji z opowieścią romantyczną. Misja Ambasadora to trochę jak pomost pomiędzy ostatnią częścią Trylogii Czarnego Maga a dalszą historią Soneii i Gildii Magów.
00
Jokitty

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest wciągająca, ale to nie jest to samo cudo jak trylogia Czarnego Maga.
00
Togus81

Dobrze spędzony czas

książka warta przeczytania
00
maggiee-z

Całkiem niezła

Poprzednia trylogia była o wiele lepsza. Niestety tutaj opisy jak w "Pustyni i w puszczy", nudne i długie, ciężko się wciągnąć. Bardzo opornie szła mi ta książka.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Am­bas­sa­dor’s Mis­sion: Book One of the Tra­itor Spy Tri­lo­gy

Co­py­ri­ght © 2010 by TRU­DI CA­NA­VAN. All ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by AGNIESZ­KA FU­LIŃ­SKA, 2010

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO GA­LE­RIA KSIĄŻ­KI, 2010

Au­tor ilu­stra­cji: STE­VE STO­NE / AR­TIST PART­NERS LTD.

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne okład­ki na pod­sta­wie ory­gi­na­łu: RAB­BIT STU­DIO / WWW.RAB­BIT­STU­DIO.PL

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne i DTP:

PRA­COW­NIA EDY­TOR­SKA OD A DO Z / ODA-DOZ.COM.PL

Re­dak­cja: EWA WIĄC­KOW­SKA

Ko­rek­ta: KA­TA­RZY­NA KIE­REJ­SZA

DTP:STE­FAN ŁA­SKA­WIEC

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-62170-24-1

WY­DAW­NIC­TWO GA­LE­RIA KSIĄŻ­KI

www.ga­le­riak­siaz­ki.pl

biu­ro@ga­le­riak­siaz­ki.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PODZIĘKOWANIA

Pi­sa­nie tej książ­ki było cu­dow­nie wol­ne od stre­sów i spraw roz­pra­sza­ją­cych uwa­gę, któ­re tak bar­dzo utrud­nia­ły ukoń­cze­nie po­przed­niej, to­też po­dzię­ko­wa­nia będą krót­kie.

Dzię­ku­ję Pau­lo­wi.

Wiel­kie bra­wa dla ze­spo­łu z Or­bit, zwłasz­cza Dar­re­na Na­sha i Jo­an­ny Kra­mer – za­wsze byli cier­pli­wi i świet­nie się z nimi pra­co­wa­ło, na­wet w okre­sie fru­stru­ją­cych kło­po­tów tech­nicz­nych. Szcze­gól­ne ukło­ny na­le­żą się miej­sco­wej dru­ży­nie wy­daw­nic­twa Or­bit, zwłasz­cza Ade­le, Amy, Lin­dzie i Tod­do­wi, któ­rzy wo­zi­li mnie na spo­tka­nia au­tor­skie w księ­gar­niach w swo­ich au­stra­lij­skich mia­stach i byli świet­ny­mi kom­pa­na­mi.

Dzię­ku­ję szcze­gól­nie Ma­rian­ne de Pier­res za sty­lo­wą pre­mie­rę Uczen­ni­cy Maga i sta­ty­sty­ki, któ­re zdu­mia­ły na­wet mnie.

Dzię­ku­ję, jak za­wsze, Fran i Liz, i wszyst­kim agen­tom na ca­łym świe­cie, któ­rzy za­ła­twia­ją za mnie roz­ma­ite trud­ne spra­wy.

A tak­że pierw­szym czy­tel­ni­kom: Don­nie, Ni­co­le, Jen­ny, Ma­mie i Ta­cie.

A na ko­niec, jak za­wsze, czy­tel­ni­kom. Niech nig­dy nie za­brak­nie wam do­brych ksią­żek do czy­ta­nia.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1DAWNI I NOWI

Naj­słyn­niej­szym i naj­czę­ściej cy­to­wa­nym wier­szem po­ety Re­wi­na, naj­lep­sze­go z ca­łej zgrai, któ­ra po­ja­wi­ła się w No­wym Mie­ście, jest Pieśń mia­sta. Opo­wia­da on o tym, co moż­na usły­szeć nocą w Imar­di­nie, je­śli tyl­ko za­trzy­mać się i po­słu­chać: o nie­koń­czą­cym się, stłu­mio­nym i od­le­głym szu­mie dźwię­ków. Gło­sów. Pio­se­nek. Śmie­chu. Jęku. Krzy­ku. Wrza­sku.

W ciem­no­ści pa­nu­ją­cej w no­wej dziel­ni­cy Imar­di­nu pe­wien czło­wiek przy­po­mniał so­bie ten wiersz. Za­trzy­mał się, by na­słu­chi­wać, ale za­miast dać się po­nieść pie­śni mia­sta, sku­pił się na jed­nym zgrzy­tli­wie brzmią­cym po­gło­sie. Dźwię­ku, któ­ry tu nie pa­so­wał. Dźwię­ku, któ­ry się nie po­wta­rzał. Par­sk­nął ci­cho i ru­szył przed sie­bie.

Kil­ka kro­ków da­lej z mro­ku tuż przed nim wy­nu­rzył się ja­kiś kształt. Był to męż­czy­zna, któ­ry na­chy­lał się groź­nie. W ostrzu noża od­bi­ło się świa­tło.

– Da­waj kasę – ode­zwał się szorst­ki, zde­cy­do­wa­ny głos.

Na­pad­nię­ty nie od­po­wie­dział, tyl­ko stał bez ru­chu. Wy­glą­dał, jak­by za­marł z prze­ra­że­nia. Albo jak­by był po­grą­żo­ny w my­ślach.

Kie­dy wresz­cie się po­ru­szył, zro­bił to nie­zwy­kle szyb­ko. Trzask, szarp­nię­cie rę­ka­wa – i ban­dy­ta krzyk­nął, pa­da­jąc na ko­la­na. Nóż za­brzę­czał o bruk. Czło­wiek po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Wy­bacz. Wy­bra­łeś nie­wła­ści­wą noc i nie­wła­ści­wy cel, a ja nie mam cza­su, żeby ci to tłu­ma­czyć.

Kie­dy ban­dy­ta upadł twa­rzą na bruk, prze­kro­czył jego cia­ło i ru­szył da­lej. Chwi­lę póź­niej za­trzy­mał się i spoj­rzał przez ra­mię na dru­gą stro­nę uli­cy.

– Eja! Gol. Mia­łeś być moim ochro­nia­rzem.

Z cie­nia wy­nu­rzył się ko­lej­ny po­tęż­ny kształt – i pod­szedł na­tych­miast.

– Mam wra­że­nie, że wca­le mnie nie po­trze­bu­jesz, Cery. A ja ro­bię się na sta­rość po­wol­ny. To ja po­wi­nie­nem ci pła­cić za ochro­nę.

Cery skrzy­wił się.

– Wzrok i słuch masz wciąż do­bre, praw­da?

Gol za­mru­gał po­wie­ka­mi.

– Rów­nie do­bre jak ty – od­po­wie­dział po­nu­ro.

– Wła­śnie – wes­tchnął Cery. – Po­wi­nie­nem się wy­co­fać. Ale Zło­dzie­je nie prze­cho­dzą w stan spo­czyn­ku.

– Chy­ba że prze­sta­ją być Zło­dzie­ja­mi.

– Chy­ba że zo­sta­ją tru­pa­mi – po­pra­wił go Cery.

– Ty nie je­steś ja­kimś tam Zło­dzie­jem. Cie­bie chy­ba nie do­ty­czą zwy­kłe za­sa­dy. Nie za­czy­na­łeś w zwy­czaj­ny spo­sób, to dla­cze­go miał­byś zwy­czaj­nie skoń­czyć?

– Chciał­bym, żeby wszy­scy inni tak my­śle­li.

– Ja też. Mia­sto by­ło­by lep­szym miej­scem.

– Gdy­by wszy­scy my­śle­li tak jak ty? Ha!

– Dla mnie na pew­no.

Cery ro­ze­śmiał się i ru­szył przed sie­bie. Gol trzy­mał się kil­ka kro­ków za nim. Nie­źle ukry­wa strach, po­my­ślał Cery. Za­wsze tak było. Ale z pew­no­ścią my­śli o tym, że obaj mo­że­my nie prze­żyć tej nocy. Zbyt wie­lu już zgi­nę­ło.

Po­nad po­ło­wa Zło­dziei – przy­wód­ców grup prze­stęp­czych pół­świat­ka Imar­di­nu – zgi­nę­ła w cią­gu ostat­nich kil­ku lat. Każ­dy w inny spo­sób, ale więk­szość z przy­czyn nie­na­tu­ral­nych. Za­szty­le­to­wa­ni, otru­ci, ze­pchnię­ci z wy­so­kich bu­dyn­ków, w po­ża­rze, uto­pie­ni albo za­sy­pa­ni w pod­ziem­nym tu­ne­lu. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że od­po­wia­da za to jed­na oso­ba – czło­wiek na­zy­wa­ny Łow­cą Zło­dziei. Inni twier­dzi­li, że to po­ra­chun­ki mię­dzy sa­my­mi Zło­dzie­ja­mi.

Gol ma­wiał, że za­kła­dy nie do­ty­czą tego, kto zgi­nie na­stęp­ny, ale – w jaki spo­sób.

Oczy­wi­ście sta­rych Zło­dziei za­stę­po­wa­li mło­dzi, cza­sa­mi w po­ko­jo­wy spo­sób, cza­sa­mi po krót­kiej, krwa­wej wal­ce. Moż­na się było tego spo­dzie­wać. Ale ci zu­chwa­li nowi też nie byli od­por­ni na śmierć. Ko­lej­ną ofia­rą mógł zo­stać rów­nie do­brze nowy, jak i star­szy Zło­dziej.

Mię­dzy za­bój­stwa­mi nie było wi­docz­nych po­wią­zań. Zło­dzie­je ży­wi­li do sie­bie licz­ne ura­zy, ale żad­na z nich nie by­ła­by wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem do tylu mor­derstw. A mimo że za­ma­chy na ży­cie Zło­dziei nie były ni­czym nie­zwy­czaj­nym – w su­mie sta­no­wi­ły ele­ment ka­rie­ry – za­dzi­wia­ło, że się uda­wa­ły. Za­dzi­wia­ło rów­nież to, że za­bój­ca czy też za­bój­cy nie prze­chwa­la­li się swo­imi suk­ce­sa­mi i nig­dy nikt ich nie wi­dział.

W daw­nych cza­sach zwo­ła­li­by­śmy spo­tka­nie. Prze­dys­ku­to­wa­li­by­śmy stra­te­gię. Stwo­rzy­li wspól­ny front. Mi­nę­ło jed­nak tyle cza­su, od­kąd Zło­dzie­je ze sobą współ­pra­co­wa­li, że za­pew­ne nie wie­dzie­li­by­śmy te­raz, jak się do tego za­brać.

Cery do­strzegł nad­cho­dzą­ce zmia­ny za­raz po tym, jak po­ko­na­ni zo­sta­li na­jeźdź­cy icha­ni, ale nie przy­pusz­czał, że na­stą­pią one tak szyb­ko. Kie­dy tyl­ko za­prze­sta­no Czy­stek – co­rocz­ne­go wy­pę­dza­nia bez­dom­nych z mia­sta do slum­sów – slum­sy uzna­no za część mia­sta, a do­tych­cza­so­we gra­ni­ce prze­sta­ły obo­wią­zy­wać. Za­chwia­ły się przy­mie­rza mię­dzy Zło­dzie­ja­mi, po­ja­wi­li się nowi ry­wa­le. Zło­dzie­je, któ­rzy pod­czas na­jaz­du współ­pra­co­wa­li, by oca­lić mia­sto, zwró­ci­li się prze­ciw­ko so­bie, pra­gnąc utrzy­mać stan po­sia­da­nia, od­zy­skać utra­co­ne te­ry­to­ria i wy­ko­rzy­stać nowe moż­li­wo­ści.

Cery mi­nął czte­rech mło­dych męż­czyzn opar­tych o ścia­nę na rogu za­uł­ka i szer­szej uli­cy. Zmie­rzy­li go wzro­kiem i utkwi­li oczy w nie­wiel­kiej od­zna­ce przy­pię­tej do płasz­cza, ozna­cza­ją­cej, że wła­ści­ciel jest czło­wie­kiem Zło­dzie­ja. Na­tych­miast ukło­ni­li się z sza­cun­kiem. Cery ski­nął im gło­wą, po czym za­trzy­mał się w wej­ściu do za­uł­ka, cze­ka­jąc, aż Gol mi­nie tam­tych i do nie­go do­łą­czy. Lata temu ochro­niarz uznał, że le­piej mu idzie wy­ła­py­wa­nie po­ten­cjal­nych za­gro­żeń, je­śli trzy­ma się nie­co da­lej – a Cery był w sta­nie po­ra­dzić so­bie z więk­szo­ścią na­pa­ści sam.

Cery cze­kał. Wpa­tru­jąc się w czer­wo­ną li­nię wy­ma­lo­wa­ną w po­przek wej­ścia do za­uł­ka, uśmiech­nął się roz­ba­wio­ny. Król, uznaw­szy slum­sy za część mia­sta, ze zmien­nym szczę­ściem usi­ło­wał prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Ulep­sze­nia w nie­któ­rych czę­ściach pro­wa­dzi­ły do pod­wyż­sze­nia czyn­szów, co wraz z wy­bu­rze­niem nie­bez­piecz­nych bu­dyn­ków zmu­sza­ło naj­bied­niej­szych do gro­ma­dze­nia się w co­raz to mniej­szych czę­ściach mia­sta. Oko­py­wa­li się tam i za­własz­cza­li te miej­sca, bro­niąc ich z dzi­ką de­ter­mi­na­cją, ni­czym osa­czo­ne zwie­rzę­ta, i na­da­jąc tym dziel­ni­com na­zwy ta­kie jak Czar­ne Uli­ce czy Twier­dza Byl­ców. Po­wsta­ły nowe gra­ni­ce, nie­któ­re ma­lo­wa­ne, inne tyl­ko sym­bo­licz­ne. Ża­den straż­nik miej­ski nie od­wa­żył­by się ich prze­kro­czyć bez to­wa­rzy­stwa kil­ku ko­le­gów – a na­wet w ta­kiej sy­tu­acji mógł się spo­dzie­wać wal­ki. Je­dy­nie obec­ność maga za­pew­nia­ła bez­pie­czeń­stwo.

Kie­dy ochro­niarz zrów­nał się z nim, Cery od­wró­cił się i ra­mię w ra­mię ru­szy­li przez szer­szą uli­cę. Mi­nął ich po­wóz oświe­tlo­ny dwie­ma ko­ły­szą­cy­mi się la­tar­nia­mi. Wszech­obec­ni straż­ni­cy prze­cha­dza­li się dwój­ka­mi – nig­dy nie tra­cąc z oczu są­sied­nich par i obo­wiąz­ko­wo no­sząc la­tar­nie.

Była to nowa uli­ca prze­lo­to­wa, bie­gną­ca przez nie­bez­piecz­ną dziel­ni­cę mia­sta zna­ną jako Dzi­ka Dro­ga. Cery za­sta­na­wiał się z po­cząt­ku, dla­cze­go Król w ogó­le za­wra­cał so­bie gło­wę tą czę­ścią mia­sta. Prze­chod­nie ry­zy­ko­wa­li na­paść ra­bu­siów gra­su­ją­cych po obu stro­nach uli­cy, a może na­wet dźgnię­cie no­żem. Sama uli­ca była jed­nak sze­ro­ka, nie da­wa­ła na­past­ni­kom do­bre­go schro­nie­nia, a bie­gną­ce pod nią tu­ne­le, sta­no­wią­ce nie­gdyś część pod­ziem­nej sie­ci pod na­zwą Zło­dziej­skiej Ścież­ki, zo­sta­ły za­sy­pa­ne pod­czas bu­do­wy. Wie­le ze sta­rych, prze­lud­nio­nych bu­dyn­ków po obu stro­nach zbu­rzo­no i za­stą­pio­no więk­szy­mi, bez­piecz­niej­szy­mi do­ma­mi, na­le­żą­cy­mi do kup­ców.

Roz­dzie­lo­ne w ten spo­sób po­łą­cze­nia w ob­rę­bie Dzi­kiej Dro­gi zo­sta­ły wy­łą­czo­ne z użyt­ku. Jak­kol­wiek Cery był prze­ko­na­ny, że roz­po­czę­to już pra­ce nad no­wy­mi tu­ne­la­mi, po­ło­wę lo­kal­nej lud­no­ści zmu­szo­no do prze­nie­sie­nia się w inne nie­cie­ka­we re­jo­ny, pod­czas gdy resz­ta zo­sta­ła roz­dzie­lo­na przez uli­cę. Dzi­ka Dro­ga, gdzie nie­gdyś przy­by­sze po­szu­ki­wa­li do­mów gry albo ta­nich la­dacz­nic, nie ba­cząc na ry­zy­ko na­pa­ści i śmier­ci, prze­sta­ła ist­nieć.

Cery jak zwy­kle czuł się nie­pew­nie na otwar­tej prze­strze­ni. Spo­tka­nie z na­past­ni­kiem nie­po­ko­iło go.

– My­ślisz, że wy­sła­no go, żeby mnie spraw­dził? – spy­tał.

Gol nie od­po­wie­dział od razu, a jego dłu­gie mil­cze­nie upew­ni­ło Cery’ego, że na­my­ślał się nad od­po­wie­dzią.

– Wąt­pię. Chy­ba ra­czej po pro­stu miał wiel­kie­go pe­cha.

Cery po­ki­wał gło­wą. Też tak my­ślę. Ale cza­sy się zmie­ni­ły. Mia­sto się zmie­ni­ło. Cza­sem czu­ję się tak, jak­bym miesz­kał w ob­cym kra­ju. Albo tak, jak so­bie wy­obra­żam miesz­ka­nie w ja­kimś in­nym miej­scu, bo prze­cież nig­dy nie wy­jeż­dża­łem z Imar­di­nu. Dzi­wacz­nie. Inne za­sa­dy. Nie­bez­pie­czeń­stwa czy­ha­ją­ce w nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach. Nig­dy dość ostroż­no­ści. A na do­da­tek idę prze­cież na spo­tka­nie z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym Zło­dzie­jem w Imar­di­nie.

– Hej, ty! – ktoś za­wo­łał.

W kie­run­ku Cery’ego zmie­rza­li dwaj gwar­dzi­ści. Je­den z nich trzy­mał wy­so­ko unie­sio­ną la­tar­nię. Cery osza­co­wał od­le­głość dzie­lą­cą go od dru­giej stro­ny uli­cy, po czym za­trzy­mał się z wes­tchnie­niem.

– Ja? – spy­tał, od­wra­ca­jąc się w kie­run­ku straż­ni­ków. Gol mil­czał.

Wyż­szy z gwar­dzi­stów za­trzy­mał się o krok bli­żej niż jego krę­py to­wa­rzysz. Nie od­po­wia­dał, ale kil­ka­krot­nie prze­no­sił wzrok z Cery’ego na Gola i z po­wro­tem, aż w koń­cu utkwił go w Ce­rym.

– Imię i ad­res – rzu­cił.

– Cery z uli­cy Rzecz­nej, Pół­noc­na Stro­na – od­rzekł Cery.

– Obaj?

– Tak. Gol jest moim słu­gą. I ochro­nia­rzem.

Straż­nik ski­nął gło­wą, le­d­wie za­szczy­ca­jąc Gola spoj­rze­niem.

– Do­kąd się uda­je­cie?

– Na spo­tka­nie z Kró­lem.

Mil­czą­cy do­tych­czas straż­nik gło­śno wcią­gnął po­wie­trze – i za­ro­bił kar­cą­ce spoj­rze­nie zwierzch­ni­ka. Cery przy­glą­dał im się, roz­ba­wio­ny da­rem­ny­mi pró­ba­mi ukry­cia kon­ster­na­cji i lęku. Po­wie­dzia­no mu, że ma udzie­lać gwar­dzi­stom ta­kiej od­po­wie­dzi, a jak­kol­wiek brzmia­ła ona ko­micz­nie, oni naj­wy­raź­niej uwie­rzy­li. Albo, co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, wie­dzie­li, że to kod.

Wyż­szy ze straż­ni­ków wy­pro­sto­wał się.

– Ru­szaj­cie za­tem. I… bez­piecz­nej dro­gi.

Cery ru­szył więc. Ra­zem z Go­lem, któ­ry trzy­mał się o krok za nim, prze­mie­rzył uli­cę. Za­sta­na­wiał się, czy ta in­for­ma­cja po­wie­dzia­ła straż­ni­kom, z kim do­kład­nie za­mie­rzał się spo­tkać, czy też tyl­ko tyle, że oso­ba, któ­ra tak od­po­wie­dzia­ła, ma zo­stać pusz­czo­na wol­no, bez opóź­nień.

Tak czy siak, wąt­pił, że na­tknę­li się na je­dy­nych sko­rum­po­wa­nych straż­ni­ków na uli­cy. Za­wsze znaj­do­wa­li się gwar­dzi­ści go­to­wi współ­pra­co­wać ze Zło­dzie­ja­mi, ale obec­nie pro­blem ko­rup­cji był po­waż­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. W Gwar­dii byli uczci­wi, mo­ral­ni lu­dzie, któ­rzy sta­ra­li się wy­kry­wać prze­stęp­ców we wła­snych sze­re­gach, ale od pew­ne­go cza­su prze­gry­wa­li tę wal­kę.

Wszy­scy są wplą­ta­ni w ja­kiś ro­dzaj woj­ny. Gwar­dia zwal­cza ko­rup­cję, Domy to­czą wal­ki mię­dzy sobą, bo­ga­ci i bied­ni no­wi­cju­sze w Gil­dii kłó­cą się nie­ustan­nie, Kra­iny Sprzy­mie­rzo­ne nie mogą dojść do po­ro­zu­mie­nia, co zro­bić z Sa­cha­ką, a Zło­dzie­je wal­czą mię­dzy sobą. Fa­ren uwa­żał­by, że to wszyst­ko bar­dzo za­baw­ne.

Ale Fa­ren nie żył. W prze­ci­wień­stwie do in­nych Zło­dziei zmarł cał­ko­wi­cie zwy­czaj­nie na cho­ro­bę płuc zimą pięć lat temu. Cery już wte­dy od bar­dzo daw­na z nim nie roz­ma­wiał. Czło­wiek, któ­re­go Fa­ren przy­go­to­wy­wał na swo­je­go na­stęp­cę, prze­jął ste­ry jego prze­stęp­cze­go im­pe­rium bez wal­ki czy prze­le­wu krwi. Ten czło­wiek miał na imię Skel­lin.

To z nim miał się dziś spo­tkać Cery.

Idąc przez krót­ki od­ci­nek Dzi­kiej Dro­gi, któ­ry za­cho­wał swój daw­ny cha­rak­ter, Cery nie zwra­cał uwa­gi na za­czep­ki la­dacz­nic i na­ga­nia­czy z do­mów gry, ale za­sta­na­wiał się, co wie o Skel­li­nie. Fa­ren przy­jął do swej świ­ty mat­kę na­stęp­cy, kie­dy ten był jesz­cze dziec­kiem, ale czy zo­sta­ła ona żoną lub ko­chan­ką Fa­re­na, czy też tyl­ko dla nie­go pra­co­wa­ła, po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą. Sta­ry Zło­dziej trzy­mał tę dwój­kę bli­sko sie­bie i w ukry­ciu, jak za­zwy­czaj po­stę­pu­ją Zło­dzie­je z tymi, któ­rych ko­cha­ją. Skel­lin oka­zał się uta­len­to­wa­nym mło­dzień­cem. Zaj­mo­wał się wie­lo­ma spra­wa­mi w pół­świat­ku i sam przed­się­wziął nie­jed­ną, po­peł­nia­jąc przy tym nie­wie­le błę­dów. Miał opi­nię spryt­ne­go i nie­ustę­pli­we­go. Cery są­dził, że Fa­re­no­wi nie spodo­ba­ło­by się cał­ko­wi­cie bez­li­to­sne po­stę­po­wa­nie na­stęp­cy. Ale po­nie­waż opo­wie­ści z pew­no­ścią ubar­wia­no w ko­lej­nych wer­sjach, trud­no było zgad­nąć, czy Skel­lin za­słu­żył na swo­ją re­pu­ta­cję.

Cery nie znał żad­ne­go zwie­rzę­cia, któ­re na­zy­wa­no by „skel­li­nem”. A za­tem na­stęp­ca Fa­re­na był­by pierw­szym z no­wych Zło­dziei, któ­ry ze­rwał z tra­dy­cją po­słu­gi­wa­nia się zwie­rzę­cy­mi przy­dom­ka­mi. Nie zna­czy­ło to, oczy­wi­ście, że tak wła­śnie na­praw­dę się na­zy­wał. Ci, któ­rzy tak uwa­ża­li, po­dzi­wia­li od­wa­gę ujaw­nia­nia imie­nia. Po­zo­sta­łych nie­zbyt to ob­cho­dzi­ło.

Za­kręt ko­lej­nej ulicz­ki za­pro­wa­dził ich w nie­co czyst­szą część dziel­ni­cy. Czyst­szą z po­zo­ru. Za drzwia­mi tych po­rząd­nych, do­brze utrzy­ma­nych do­mów miesz­ka­li lu­dzie za­moż­ni: pro­sty­tut­ki, pa­se­rzy, prze­myt­ni­cy, płat­ni mor­der­cy. Zło­dzie­je na­uczy­li się, że Gwar­dia – nie­zbyt w koń­cu licz­na – nie za­glą­da do środ­ka, je­śli fa­sa­da pre­zen­tu­je się przy­zwo­icie. Po­nad­to Gwar­dia, po­dob­nie jak nie­któ­rzy za­moż­ni lu­dzie z Do­mów po­sia­da­ją­cy wąt­pli­we po­wią­za­nia, na­uczy­ła się rów­nież, że od­po­wied­nio ulo­ko­wa­ne do­ta­cje na cele cha­ry­ta­tyw­ne uspo­ka­ja­ją miej­skich do­bro­czyń­ców, któ­rzy mo­gli­by się nie­po­ko­ić nie­po­wo­dze­nia­mi w roz­wią­zy­wa­niu tego pro­ble­mu.

Obej­mo­wa­ło to rów­nież lecz­ni­ce pro­wa­dzo­ne przez So­neę, któ­ra wciąż po­zo­sta­wa­ła bo­ha­ter­ką bie­do­ty, mimo że bo­ga­ci mó­wi­li tyl­ko o wy­sił­kach i po­świę­ce­niu Ak­ka­ri­na w wal­ce z na­jaz­dem icha­nich. Cery czę­sto za­sta­na­wiał się, czy ona zda­je so­bie spra­wę, ile pie­nię­dzy ofia­ro­wy­wa­nych na jej dzia­łal­ność po­cho­dzi ze źró­deł o wąt­pli­wej re­pu­ta­cji. A je­śli wie, to czy ją to ob­cho­dzi?

Obaj z Go­lem zwol­ni­li kro­ku, kie­dy do­tar­li do skrzy­żo­wa­nia ulic wy­mie­nio­nych we wska­zów­kach, któ­re otrzy­mał Cery. Na rogu po­wi­tał ich dzi­wacz­ny wi­dok.

Ja­sno­zie­lo­na pla­ma wy­peł­nia­ła miej­sce, gdzie nie­gdyś stał dom. Ro­śli­ny, małe i duże, ro­sły mię­dzy sta­ry­mi fun­da­men­ta­mi i roz­wa­lo­ny­mi ścia­na­mi. Wszyst­kie oświe­tlo­ne set­ka­mi wi­szą­cych lam­pek. Cery ro­ze­śmiał się pod no­sem, kie­dy przy­po­mniał so­bie, gdzie wcze­śniej sły­szał na­zwę „Sło­necz­ny Dom”. Bu­dy­nek zo­stał znisz­czo­ny pod­czas na­jaz­du icha­nich, a jego wła­ści­cie­la nie było stać na od­bu­do­wę. Za­miesz­kał więc w piw­ni­cach zruj­no­wa­ne­go domu i ro­bił wszyst­ko, żeby uko­cha­ny ogród za­rósł resz­tę – oko­licz­nych miesz­kań­ców za­chę­cał zaś do od­wie­dzin i za­baw w ogro­dzie.

Było to dzi­wacz­ne miej­sce na spo­tka­nia Zło­dziei, ale Cery do­strze­gał jego za­le­ty. Było sto­sun­ko­wo otwar­te – nikt nie zdo­łał­by się zbli­żyć ani pod­słu­chi­wać nie­zau­wa­żo­ny – a za­ra­zem na tyle pu­blicz­ne, że wszel­kie wal­ki czy ata­ki zo­sta­ły­by za­uwa­żo­ne, co po­win­no znie­chę­cać do zdra­dy i prze­mo­cy.

Wska­zów­ki mó­wi­ły, że ma za­cze­kać obok po­są­gu. Cery i Gol we­szli do ogro­du i do­strze­gli rzeź­bę na po­stu­men­cie w sa­mym środ­ku ruin. Była wy­ko­na­na z czar­ne­go ka­mie­nia, żył­ko­wa­ne­go sza­ro­ścią i bie­lą. Przed­sta­wia­ła męż­czy­znę w pe­le­ry­nie, zwró­co­ne­go ku wscho­do­wi, ale spo­glą­da­ją­ce­go na pół­noc. Pod­cho­dząc bli­żej, Cery uświa­do­mił so­bie, że jest w tym czło­wie­ku coś zna­jo­me­go.

To ma przed­sta­wiać Ak­ka­ri­na, zro­zu­miał nie bez zdu­mie­nia. Zwró­co­ny ku Gil­dii, spo­glą­da w stro­nę Sa­cha­ki. Pod­szedł bli­żej, żeby przyj­rzeć się ry­som twa­rzy. Nie­zbyt po­dob­ny.

Gol wy­dał stłu­mio­ny dźwięk ozna­cza­ją­cy ostrze­że­nie i Cery na­tych­miast sku­pił uwa­gę na oto­cze­niu. Zbli­żał się ku nim ja­kiś męż­czy­zna, dru­gi zaś szedł za nim.

Czy to jest Skel­lin? Musi być ob­co­kra­jow­cem. Na do­da­tek nie na­le­żał do żad­nej zna­nej Cery’emu na­cji. Jego twarz była szczu­pła, ko­ści po­licz­ko­we i pod­bró­dek zbie­ga­ły się w wą­ski klin. Za­ska­ku­ją­co wy­ra­zi­ste usta wy­da­wa­ły się za duże w sto­sun­ku do twa­rzy. Oczy na­to­miast, jak rów­nież łu­ko­wa­te brwi, były nie­zwy­kle har­mo­nij­ne – nie­mal pięk­ne. Skó­ra tego czło­wie­ka była ciem­niej­sza niż u Ely­nów i Sa­cha­kan, ale za­miast błę­kit­no­czar­nej, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla Lon­mar­czy­ków, mia­ła czer­wo­na­wą bar­wę. Jego wło­sy lśni­ły czer­wie­nią, bar­dzo ciem­ną w po­rów­na­niu z ży­wy­mi ko­lo­ra­mi spo­ty­ka­ny­mi wśród Ely­nów.

Wy­glą­da, jak­by wpadł do ka­dzi z far­bą i nie zdo­łał jej zmyć, po­my­ślał Cery. Wiek? Dał­bym mu dwa­dzie­ścia pięć lat.

– Wi­taj w mo­jej sie­dzi­bie, Cery ze Stro­ny Pół­noc­nej – ode­zwał się męż­czy­zna bez cie­nia ob­ce­go ak­cen­tu. – Je­stem Skel­lin. Skel­lin Zło­dziej albo Skel­lin Brud­ny Cu­dzo­zie­miec… za­le­ży, z kim roz­ma­wiasz albo też jak bar­dzo wsta­wio­ny jest twój roz­mów­ca.

Cery nie był pew­ny, jak po­wi­nien za­re­ago­wać.

– To jak mam się do cie­bie zwra­cać?

Skel­lin uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– Samo Skel­lin wy­star­czy. Nie lu­bię wy­szu­ka­nych ty­tu­łów. – Prze­niósł wzrok na Gola.

– Mój ochro­niarz – wy­ja­śnił Cery.

Skel­lin ski­nął nie­znacz­nie gło­wą w stro­nę Gola, po czym zwró­cił się po­now­nie do Cery’ego.

– Mo­że­my po­roz­ma­wiać na osob­no­ści?

– Oczy­wi­ście – od­parł Cery.

Dał znak Go­lo­wi, któ­ry od­su­nął się poza za­sięg słu­chu. To­wa­rzysz Skel­li­na uczy­nił po­dob­nie.

Zło­dziej pod­szedł do jed­ne­go z roz­wa­lo­nych mur­ków i usiadł.

– Bar­dzo nie­do­brze, że Zło­dzie­je tego mia­sta nie spo­ty­ka­ją się już i nie współ­pra­cu­ją ze sobą – po­wie­dział. – Jak za daw­nych cza­sów. – Zmie­rzył Cery’ego wzro­kiem. – Ty znasz daw­ne zwy­cza­je i kie­dyś ży­łeś we­dług nich. Tę­sk­nisz za nimi?

Cery wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Świat zmie­nia się cały czas. Coś tra­ci­my, coś zy­sku­je­my.

Skel­lin uniósł jed­ną ze swo­ich pięk­nych brwi.

– Czy to, co zy­sku­je­my, prze­wa­ża nad po­no­szo­ny­mi stra­ta­mi?

– Dla jed­nych tak, dla in­nych nie­ko­niecz­nie. Ja nie sko­rzy­sta­łem wie­le na tym roz­pa­dzie, ale nadal do­ga­du­ję się z in­ny­mi Zło­dzie­ja­mi.

– Do­brze sły­szeć. My­ślisz, że jest szan­sa na ja­kieś po­ro­zu­mie­nie?

– Szan­sa jest za­wsze. – Cery uśmiech­nął się. – Za­le­ży, cze­go ma do­ty­czyć to po­ro­zu­mie­nie.

Skel­lin po­tak­nął.

– Oczy­wi­ście. – Umilkł na chwi­lę, przy­bie­ra­jąc po­waż­ny wy­raz twa­rzy. – Chciał­bym zło­żyć ci dwie pro­po­zy­cje. Pierw­szą zło­ży­łem już kil­ku in­nym Zło­dzie­jom, a oni się zgo­dzi­li.

Cery po­czuł dreszcz za­in­te­re­so­wa­nia. Wszy­scy się zgo­dzi­li? Inna spra­wa, że nie wiem, ilu to jest tych „kil­ku”.

– Sły­sza­łeś o Łow­cy Zło­dziei? – spy­tał Skel­lin.

– Kto nie sły­szał?

– My­ślę, że on ist­nie­je.

– Jed­na oso­ba po­za­bi­ja­ła wszyst­kich Zło­dziei? – Cery uniósł brwi, nie kry­jąc nie­do­wie­rza­nia.

– Owszem – od­po­wie­dział z po­wa­gą Skel­lin, wy­trzy­mu­jąc spoj­rze­nie Cery’ego. – Po­py­taj do­oko­ła… po­py­taj lu­dzi, któ­rzy co­kol­wiek wi­dzie­li… w tych za­bój­stwach są pew­ne po­do­bień­stwa.

Mu­szę ka­zać Go­lo­wi przyj­rzeć się temu po­now­nie, po­my­ślał Cery. Po czym przy­szło mu coś do gło­wy. Mam na­dzie­ję, że Skel­lin nie uwa­ża, że moja po­moc w od­na­le­zie­niu sa­cha­kań­skich szpie­gów udzie­lo­na Wiel­kie­mu Mi­strzo­wi Ak­ka­ri­no­wi przed in­wa­zją icha­nich ozna­cza, iż zdo­łam te­raz zna­leźć dla nie­go tego Łow­cę Zło­dziei. Tam­tych było ła­two wy­pa­trzeć, gdy już się wie­dzia­ło, cze­go szu­kać. Łow­ca Zło­dziei to zu­peł­nie inna spra­wa.

– A więc… co chciał­byś w tej spra­wie zro­bić?

– Chciał­bym two­jej zgo­dy na to, że je­że­li do­wiesz się cze­go­kol­wiek o Łow­cy Zło­dziei, przyj­dziesz z tą in­for­ma­cją do mnie. Zda­ję so­bie spra­wę, że Zło­dzie­je rzad­ko ze sobą roz­ma­wia­ją, to­też chęt­nie oso­bi­ście wy­słu­cham wszel­kich wie­ści o Łow­cy. Może je­śli bę­dzie­my współ­pra­co­wać, uda nam się go po­zbyć z po­żyt­kiem dla wszyst­kich. Albo przy­najm­niej ostrze­gać lu­dzi o moż­li­wym ata­ku.

Cery uśmiech­nął się.

– To ostat­nie brzmi opty­mi­stycz­nie.

Skel­lin wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Tak. Moż­li­we, że Zło­dziej nie prze­ka­że ostrze­że­nia, je­śli bę­dzie wie­dział, że Łow­ca Zło­dziei pla­nu­je za­bój­stwo ry­wa­la. Ale pa­mię­taj, że każ­dy za­bi­ty Zło­dziej to mniej­sze moż­li­wo­ści zdo­by­cia in­for­ma­cji, któ­re mogą nam po­móc po­zbyć się Łow­cy i za­pew­nić so­bie bez­pie­czeń­stwo.

– Szyb­ko znaj­dzie się na­stęp­ca.

Skel­lin zmarsz­czył czo­ło.

– Czy­li ktoś, kto może nie mieć ca­łej wie­dzy po­przed­ni­ka.

– Nie przej­muj się. – Cery po­krę­cił gło­wą. – Nie ma obec­nie ni­ko­go, kogo nie­na­wi­dził­bym do tego stop­nia, żeby mu coś ta­kie­go zro­bić.

Tam­ten ro­ze­śmiał się.

– A za­tem umo­wa stoi?

Cery za­sta­no­wił się. Nie prze­pa­dał za tym ro­dza­jem in­te­re­sów, któ­rym zaj­mo­wał się Skel­lin, ale od­rzu­ce­nie tej ofer­ty by­ło­by głu­po­tą. Ten czło­wiek chciał je­dy­nie in­for­ma­cji od­no­szą­cych się do Łow­cy Zło­dziei, nic wię­cej. Nie pro­po­no­wał żad­ne­go pak­tu, nie żą­dał przy­siąg – czy­li gdy­by Cery nie mógł prze­ka­zać mu in­for­ma­cji ze wzglę­du na wła­sne bez­pie­czeń­stwo czy in­te­re­sy, nikt nie po­wie­dział­by, że zła­mał sło­wo.

– Tak – od­rzekł. – Mogę na to przy­stać.

– A za­tem umo­wa stoi – po­wtó­rzył Skel­lin, uśmie­cha­jąc się sze­rzej. – Zo­bacz­my, czy z dru­gą też się po­wie­dzie.

– Za­tarł ręce. – Z pew­no­ścią znasz głów­ny przed­miot mo­ich in­te­re­sów.

Cery po­tak­nął, nie kry­jąc nie­sma­ku.

– Nil. Czy też, jak ma­wia­ją nie­któ­rzy, „gnil”. Nie in­te­re­su­je mnie to. Sły­sza­łem też, że kon­tro­lu­jesz cały han­del.

Skel­lin przy­tak­nął.

– Owszem. Fa­ren umarł, po­zo­sta­wia­jąc mi kur­czą­cy się ob­szar dzia­łań. Mu­sia­łem ja­koś się usta­wić i wzmoc­nić moje wpły­wy. Pró­bo­wa­łem róż­nych to­wa­rów. Do­sta­wy nilu były nie­spraw­dzo­ną no­wo­ścią. By­łem zdu­mio­ny, jak szyb­ko Ky­ra­lia­nie to po­lu­bi­li. Oka­za­ło się cał­kiem do­cho­do­wym in­te­re­sem, i to nie tyl­ko dla mnie. Domy też nie­źle za­ra­bia­ją na wy­naj­mie pa­lar­ni. – Skel­lin urwał. – Ty też mógł­byś zy­skać na tym in­te­re­sie, Cery z Pół­noc­nej Stro­ny.

– Samo Cery wy­star­czy. – Uśmiech­nął się, ale szyb­ko spo­waż­niał. – Miło mi, ale Stro­nę Pół­noc­ną za­miesz­ku­ją lu­dzie zbyt bied­ni, żeby pła­cić za nil. To do­bre dla bo­ga­czy.

– Stro­na Pół­noc­na bo­ga­ci się dzię­ki two­im wy­sił­kom, a nil ta­nie­je, po­nie­waż jest co­raz ła­twiej do­stęp­ny.

Cery po­wstrzy­mał się od po­sęp­ne­go gry­ma­su, sły­sząc tę po­chwa­łę.

– Nie­do­sta­tecz­nie, jak do­tych­czas. I prze­sta­nie się bo­ga­cić, je­śli nil zo­sta­nie tam wpro­wa­dzo­ny zbyt wcze­śnie i zbyt szyb­ko. – A je­śli zdo­łam to po­wstrzy­mać, to w ogó­le nie bę­dzie­my mieć gni­lu. Wi­dział, co dzie­je się z ludź­mi ule­ga­ją­cy­mi przy­jem­no­ści, któ­rą daje nil: za­po­mi­na­ją o je­dze­niu i pi­ciu, za­po­mi­na­ją kar­mić dzie­ci, a za­miast tego dają im nar­ko­tyk, żeby prze­sta­ły skar­żyć się na głód. Nie je­stem jed­nak tak głu­pi, żeby wie­rzyć, że uda mi się za­blo­ko­wać to na za­wsze. Je­śli ja nie zaj­mę się sprze­da­żą, ktoś inny to zro­bi. Mu­szę zna­leźć spo­sób, któ­ry nie na­ro­bi zbyt wie­lu szkód. – Na­dej­dzie chwi­la, kie­dy bę­dzie moż­na wpro­wa­dzić nil do Stro­ny Pół­noc­nej – po­wie­dział w koń­cu. – A kie­dy to na­stą­pi, będę wie­dział, z kim roz­ma­wiać.

– Nie od­wle­kaj tego, Cery – ostrzegł go Skel­lin. – Nil jest po­pu­lar­ny, po­nie­waż jest nowy i mod­ny, ale w koń­cu sta­nie się jak spyl: ko­lej­ną sła­bo­ścią mia­sta, upra­wia­ną i przy­go­to­wy­wa­ną przez każ­de­go. Mam na­dzie­ję, że do tego cza­su będę miał inny to­war, któ­ry za­pew­ni mi byt.

– Urwał i po­pa­trzył w dal. – Ja­kiś sta­ry, po­rząd­ny zło­dziej­ski in­te­res. A może na­wet coś cał­ko­wi­cie uczci­we­go.

Od­wró­cił się znów ku Cery’emu z uśmie­chem, ale na jego twa­rzy był ślad smut­ki i nie­za­do­wo­le­nia. Może to jed­nak uczci­wy czło­wiek, po­my­ślał Cery. Je­śli nie spo­dzie­wał się, że nil roz­prze­strze­ni się tak szyb­ko, to może nie li­czył się z ta­ki­mi szko­da­mi… ale to nie prze­ko­na mnie do tego in­te­re­su.

Uśmiech na twa­rzy Skel­li­na za­stą­pi­ło za­my­śle­nie.

– Są tacy, któ­rzy chęt­nie za­ję­li­by two­je miej­sce, Cery. Nil może być two­ją naj­lep­szą obro­ną przed nimi, tak jak był nią dla mnie.

– Za­wsze znaj­dą się lu­dzie, któ­rzy by się mnie chęt­nie po­zby­li – od­parł Cery. – A ja odej­dę, kie­dy będę go­tów.

To naj­wy­raź­niej roz­ba­wi­ło dru­gie­go Zło­dzie­ja.

– Na­praw­dę wie­rzysz, że mo­żesz wy­brać miej­sce i czas?

– Tak.

– I na­stęp­cę?

– Tak.

Skel­lin za­śmiał się.

– Po­do­ba mi się two­ja pew­ność sie­bie. Fa­ren też taki był. Po czę­ści mu się uda­ło: wy­brał so­bie na­stęp­cę.

– Był spry­cia­rzem.

– Dużo mi o to­bie opo­wia­dał. – Na twa­rzy Skel­li­na ma­lo­wa­ła się te­raz cie­ka­wość. – O tym, że nie zo­sta­łeś Zło­dzie­jem w zwy­kły spo­sób. Że przy­czy­nił się do tego nie­sław­ny Wiel­ki Mistrz Ak­ka­rin.

Cery po­wstrzy­mał się od spoj­rze­nia w stro­nę po­są­gu.

– Wszy­scy Zło­dzie­je zy­sku­ją wła­dzę dzię­ki ła­skom po­tęż­nych tego świa­ta. Ja mia­łem szczę­ście, że od­da­łem kil­ka przy­sług naj­po­tęż­niej­sze­mu.

Skel­lin uniósł brwi.

– Czy on uczył cię ma­gii?

Cery wy­buch­nął śmie­chem.

– Chciał­bym, żeby tak było!

– Ale do­ra­sta­łeś ra­zem z ma­gicz­nie uzdol­nio­ną dziew­czy­ną i do­sze­dłeś do swo­jej po­zy­cji dzię­ki po­mo­cy by­łe­go Wiel­kie­go Mi­strza. Coś tam mu­sia­łeś pod­ła­pać.

– Ma­gia tak nie dzia­ła – wy­ja­śnił Cery. A on z pew­no­ścią o tym wie. – Trze­ba mieć ta­lent, a na­stęp­nie na­uczyć się kon­tro­li i po­słu­gi­wa­nia się nim. Nie da się tego na­uczyć, pod­pa­tru­jąc in­nych.

Skel­lin pod­parł pod­bró­dek na dło­ni, przy­pa­tru­jąc się Cery’emu uważ­nie.

– Wciąż jed­nak po­sia­dasz zna­jo­mo­ści w Gil­dii, praw­da?

Cery po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Nie wi­dzia­łem się z So­neą od lat.

– Tro­chę to dziw­ne, zwa­żyw­szy, cze­go do­ko­na­łeś – cze­go do­ko­na­li wszy­scy Zło­dzie­je – żeby im po­móc. – Skel­lin uśmiech­nął się krzy­wo. – Oba­wiam się, że two­ja re­pu­ta­cja przy­ja­cie­la ma­gów znacz­nie prze­wyż­sza rze­czy­wi­stość, Cery.

– Tak bywa z re­pu­ta­cją. Za­zwy­czaj.

Skel­lin po­tak­nął.

– Zga­dza się. Cóż, miło było po­roz­ma­wiać, cie­szę się, że przed­sta­wi­łem moje pro­po­zy­cje. Przy­najm­niej do­szli­śmy do ja­kie­goś po­ro­zu­mie­nia. Mam na­dzie­ję, że wkrót­ce zgo­dzi­my się i w in­nych spra­wach. – Pod­niósł się. – Dzię­ku­ję za spo­tka­nie, Cery z Pół­noc­nej Stro­ny.

– Dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie. Po­wo­dze­nia w po­lo­wa­niu na Łow­cę Zło­dziei.

Skel­lin uśmiech­nął się, skło­nił uprzej­mie gło­wę, po czym od­wró­cił się i od­szedł w kie­run­ku, z któ­re­go przy­był. Cery pa­trzył za nim przez chwi­lę, a na­stęp­nie zer­k­nął po­now­nie na po­sąg. Na­praw­dę nie był zbyt po­dob­ny.

– Jak po­szło? – spy­tał ci­cho Gol, kie­dy Cery pod­szedł do nie­go.

– Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi – od­parł Cery. – Je­śli nie li­czyć.

– Je­śli nie li­czyć? – po­wtó­rzył Gol, po­nie­waż Cery nie do­koń­czył.

– Zgo­dzi­li­śmy się na wy­mia­nę in­for­ma­cji w spra­wie Łow­cy Zło­dziei.

– A więc on ist­nie­je?

– Skel­lin tak uwa­ża. – Cery wzru­szył ra­mio­na­mi. Prze­szli przez uli­cę i ru­szy­li z po­wro­tem w stro­nę Dzi­kiej Dro­gi. – Ale nie to było naj­dziw­niej­sze.

– Tak?

– Za­py­tał, czy Ak­ka­rin uczył mnie ma­gii.

Gol za­trzy­mał się.

– To wca­le nie jest aż ta­kie dziw­ne. Fa­ren ukry­wał So­neę, za­nim od­dał ją Gil­dii, w na­dziei że zo­sta­nie jego ma­giem. Skel­lin pew­nie o tym sły­szał.

– My­ślisz, że chciał­by mieć swo­je­go maga na usłu­gi?

– Na pew­no. Cho­ciaż ra­czej nie wy­na­jął­by cie­bie, po­nie­waż uwa­ża cię za Zło­dzie­ja. Może ma na­dzie­ję, że mógł­by do­ga­dać się z Gil­dią za two­im po­śred­nic­twem.

– Po­wie­dzia­łem mu, że od daw­na nie wi­dzia­łem się z So­neą. – Cery za­chi­cho­tał. – Na­stęp­nym ra­zem kie­dy się spo­tka­my, mogę za­py­tać, czy chcia­ła­by po­móc jed­ne­mu z mo­ich zło­dziej­skich przy­ja­ciół, choć­by po to, żeby zo­ba­czyć jej minę.

W za­uł­ku przed nimi po­ja­wił się ja­kiś czło­wiek, zbli­ża­jąc się pręd­ko. Cery szyb­ko roz­wa­żył moż­li­we dro­gi uciecz­ki i kry­jów­ki.

– Po­wi­nie­neś jej po­wie­dzieć, że Skel­lin za­da­wał te py­ta­nia – po­ra­dził Gol. – Może pró­bo­wać szu­kać gdzie in­dziej. I może mu się udać. Nie wszy­scy ma­go­wie są tak nie­prze­kup­ni jak So­nea. – Gol zwol­nił. – To. To Neg.

Ulgę, że to nie ko­lej­ny na­past­nik, szyb­ko za­stą­pił nie­po­kój. Neg pil­no­wał głów­nej kry­jów­ki Cery’ego. Wo­lał to od włó­cze­nia się po uli­cach, po­nie­waż otwar­te prze­strze­nie przy­pra­wia­ły go o za­wrót gło­wy.

Neg zo­ba­czył nad­cho­dzą­cych i pod­biegł zdy­sza­ny. Na jego twa­rzy coś po­ły­ski­wa­ło ja­sno i Cery po­czuł, że ser­ce mu za­mie­ra. Ban­daż.

– Co się sta­ło? – spy­tał gło­sem, któ­ry sam z tru­dem roz­po­znał­by jako wła­sny.

– Przy… przy­kro mi – dy­szał Neg. – Złe wie­ści. – Wziął głę­bo­ki od­dech, po czym wy­pu­ścił na­gle po­wie­trze z płuc i po­trzą­snął gło­wą. – Nie wiem, jak ci po­wie­dzieć.

– Po­wiedz – roz­ka­zał Cery.

– Oni nie żyją. Wszy­scy. Se­lia. Chłop­cy. Nie wi­dzia­łem, kto to zro­bił. Po­ko­nał wszyst­kie za­bez­pie­cze­nia. Nie wiem jak. Zam­ki są całe. Kie­dy przy­sze­dłem. – Neg beł­ko­tał, prze­pra­sza­jąc i tłu­ma­cząc się, szyb­kie sło­wa plą­ta­ły się, a Cery czuł, że w jego uszach wzbie­ra prze­raź­li­wy szum. Przez chwi­lę jego umysł szu­kał in­ne­go wy­ja­śnie­nia. To musi być po­mył­ka. Ude­rzył się w gło­wę i ma­ja­czy. Przy­śni­ło mu się.

Zmu­sił się jed­nak do sta­wie­nia czo­ła temu, co mu­sia­ło być praw­dą. To, cze­go się oba­wiał od lat – co wi­dział w kosz­mar­nych snach – sta­ło się. Ktoś przedarł się przez wszyst­kie za­bez­pie­cze­nia i stra­że i za­mor­do­wał jego ro­dzi­nę.

ROZDZIAŁ 2PODEJRZANE KONEKSJE

Za­zwy­czaj bu­dzi­ła się dużo póź­niej. Zo­sta­ło do­brych kil­ka go­dzin do świ­tu. So­nea za­mru­ga­ła po­wie­ka­mi w ciem­no­ści, za­sta­na­wia­jąc się, co ją obu­dzi­ło. Sen? A może coś rze­czy­wi­ste­go wpra­wi­ło ją w ten stan na­głej czuj­no­ści w sa­mym środ­ku nocy?

Na­stęp­nie usły­sza­ła dźwięk, sła­by, ale nie­wąt­pli­wie rze­czy­wi­sty, do­cho­dzą­cy z są­sied­nie­go po­ko­ju. Z bi­ją­cym moc­no ser­cem i gę­sią skór­ką pod­nio­sła się i ci­cho po­de­szła do drzwi sy­pial­ni. Usły­sza­ła po dru­giej stro­nie od­głos po­wol­nych kro­ków. Uję­ła klam­kę, za­czerp­nę­ła ma­gii, unio­sła tar­czę i wzię­ła głę­bo­ki od­dech.

Klam­ka ustą­pi­ła bez dźwię­ku. So­nea lek­ko po­cią­gnę­ła drzwi ku so­bie i wyj­rza­ła na ze­wnątrz. W sła­bym świe­tle księ­ży­ca wpa­da­ją­cym przez okien­ni­ki do­strze­gła syl­wet­kę męż­czy­zny krą­żą­ce­go po sa­lo­nie. Nie­wy­so­kie­go i zna­jo­me­go. Po­czu­ła ulgę.

– Cery – po­wie­dzia­ła, otwie­ra­jąc sze­rzej drzwi. – Któż inny wa­żył­by się za­kra­dać do mo­je­go miesz­ka­nia w sa­mym środ­ku nocy?

Od­wró­cił się twa­rzą do niej.

– So­neo… – Wziął głę­bo­ki od­dech, ale nie po­wie­dział nic wię­cej.

Na­stą­pi­ła dłuż­sza chwi­la mil­cze­nia. So­nea zmarsz­czy­ła brwi. Ta­kie wa­ha­nie nie było w jego sty­lu. Czyż­by przy­szedł pro­sić o przy­słu­gę, któ­ra jej się nie spodo­ba?

Sku­pi­ła się i przy­wo­ła­ła nie­wiel­ką kulę świetl­ną, wy­star­cza­ją­cą, by wy­peł­nić po­miesz­cze­nie cie­płą po­świa­tą. Na mo­ment ją za­mu­ro­wa­ło. Miał taką po­marsz­czo­ną twarz. Lata peł­ne­go nie­bez­pie­czeństw i zmar­twień zło­dziej­skie­go ży­cia spra­wi­ły, że sta­rzał się szyb­ciej niż kto­kol­wiek, kogo zna­ła.

Na mnie też wiek od­ci­snął pięt­no, po­my­śla­ła, ale moje bi­twy do­ty­czą drob­nych spo­rów mię­dzy ma­ga­mi, a nie prze­ży­cia w bez­kom­pro­mi­so­wym i nie­rzad­ko okrut­nym pół­świat­ku.

– Co… co spro­wa­dza cię do Gil­dii w środ­ku nocy? – spy­ta­ła, wcho­dząc do sa­lo­nu.

Przy­glą­dał się jej uważ­nie.

– Nig­dy nie py­tasz, jak się tu do­sta­ję nie­zau­wa­żo­ny.

– Nie chcę tego wie­dzieć. Nie chcę ry­zy­ko­wać, że kto­kol­wiek inny się do­wie, choć to mało praw­do­po­dob­ne, że­bym mu­sia­ła po­zwo­lić ko­muś czy­tać moje my­śli.

Ski­nął gło­wą.

– Aha. Jak leci?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Po sta­re­mu. Kłót­nie mię­dzy bo­ga­ty­mi i bied­ny­mi no­wi­cju­sza­mi. A te­raz, kie­dy już kil­ku z tych daw­nych bied­nych no­wi­cju­szy ukoń­czy­ło na­ukę i zo­sta­ło ma­ga­mi, za­czę­ły się kłót­nie na no­wym po­zio­mie. Mu­si­my po­waż­nie się nimi za­jąć. Za kil­ka dni bę­dzie­my mie­li spo­tka­nie, na któ­rym bę­dzie się dys­ku­to­wać pe­ty­cję o znie­sie­nie za­sa­dy, że no­wi­cju­szom i ma­gom nie wol­no za­da­wać się z prze­stęp­ca­mi i ludź­mi po­dej­rza­nej re­pu­ta­cji. Je­śli uda się to prze­gło­so­wać, nie będę już ła­mać prze­pi­sów, roz­ma­wia­jąc z tobą.

– Będę mógł wejść przez głów­ną bra­mę i ofi­cjal­nie po­pro­sić o au­dien­cję?

– Tak. Na ra­zie ta pro­po­zy­cja spę­dza sen z po­wiek star­szyź­nie. Za­ło­żę się, że ża­łu­ją, że w ogó­le do­pu­ści­li lu­dzi z ni­zin spo­łecz­nych do Gil­dii.

– Od po­cząt­ku było wia­do­mo, że będą tego ża­ło­wać – po­wie­dział Cery, po czym wes­tchnął i od­wró­cił wzrok.

– Cza­sa­mi ma­rzę o po­wro­cie Czy­stek.

So­nea spo­chmur­nia­ła i skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­si, czu­jąc ukłu­cie gnie­wu i nie­do­wie­rza­nia.

– Nie mó­wisz po­waż­nie.

– Wszyst­ko zmie­ni­ło się na gor­sze. – Pod­szedł do okna i roz­chy­lił je­den z okien­ni­ków, za któ­rym wi­dać było tyl­ko ciem­ność.

– Dla­te­go że za­prze­sta­no Czy­stek? – Zmru­ży­ła oczy, wpa­tru­jąc się w jego ple­cy. – Nie ma to nic wspól­ne­go z pew­ną przy­pa­dło­ścią, któ­ra ruj­nu­je ży­wo­ty ogrom­nej licz­by miesz­kań­ców Imar­di­nu, bo­ga­tych i bied­nych.

– Cho­dzi ci o nil?

– Tak. Czyst­ki za­bi­ja­ły set­ki lu­dzi, ale nil za­bił już ty­sią­ce, a jesz­cze wię­cej znie­wo­lił. – Każ­de­go dnia wi­dzia­ła ofia­ry w lecz­ni­cach. Nie tyl­ko tych, któ­rzy ule­gli po­ku­sie nar­ko­ty­ku, ale rów­nież ich zroz­pa­czo­nych ro­dzi­ców, mał­żon­ków, ro­dzeń­stwo, po­tom­stwo i przy­ja­ciół.

A z tego, co wiem, Cery jest jed­nym ze Zło­dziei, któ­rzy to spro­wa­dza­ją i sprze­da­ją. Nie mo­gła po­wstrzy­mać się od tej my­śli, nie po raz pierw­szy zresz­tą.

– Po­dob­no to po­ma­ga prze­stać się przej­mo­wać – od­po­wie­dział ci­cho Cery, od­wra­ca­jąc się do niej. – Ko­niec ze zmar­twie­nia­mi i tro­ska­mi. Ko­niec ze stra­chem. Ko­niec z… ża­lem.

Głos za­ła­mał mu się na ostat­nim sło­wie i na­gle So­nea po­czu­ła, że wy­ostrza­ją jej się wszyst­kie zmy­sły.

– Co się sta­ło, Cery? Dla­cze­go do mnie przy­sze­dłeś?

Wziął głę­bo­ki od­dech i po­wo­li wy­pusz­czał po­wie­trze z płuc.

– Cho­dzi o moją ro­dzi­nę – po­wie­dział w koń­cu. – Zo­sta­li dziś za­mor­do­wa­ni.

So­nea za­chwia­ła się. Po­czu­ła strasz­li­wy ból, wspo­mnie­nie strat, któ­rych nig­dy nie da się za­po­mnieć – któ­rych nie po­win­no się nig­dy za­po­mnieć. Ale po­wstrzy­ma­ła tę falę. Nie po­mo­że Cery’emu, je­śli po­zwo­li, żeby ogar­nął ją żal. Spra­wiał wra­że­nie za­gu­bio­ne­go. Z jego oczu wy­zie­ra­ły nie­skry­wa­ny ból i zdu­mie­nie. Po­de­szła do nie­go i wzię­ła go w ra­mio­na. Ze­sztyw­niał na mo­ment, po czym przy­tu­lił się do niej.

– To część ży­cia Zło­dzie­ja – po­wie­dział. – Ro­bisz wszyst­ko, aby chro­nić swo­ich lu­dzi, ale nie­bez­pie­czeń­stwo czai się wszę­dzie. Ve­sta ode­szła, po­nie­waż nie była w sta­nie z tym żyć. Nie po­tra­fi­ła żyć w ukry­ciu. Se­lia była sil­niej­sza. Od­waż­niej­sza. Po tym wszyst­kim, z czym so­bie po­ra­dzi­ła, nie za­słu­ży­ła na… no i chłop­cy.

Ve­sta była pierw­szą żoną Cery’ego. Była in­te­li­gent­na, ale draż­li­wa i skłon­na do hi­ste­rii. Se­lia oka­za­ła się znacz­nie lep­szą part­ner­ką, opa­no­wa­ną i mą­drą, pa­trzy­ła na świat otwar­ty­mi i ro­zu­mie­ją­cy­mi ocza­mi. So­nea trzy­ma­ła go w uści­sku, a on trząsł się od pła­czu. Czu­ła, że i do jej oczu na­pły­wa­ją łzy. Czy ja po­tra­fię zro­zu­mieć, co to zna­czy stra­cić dziec­ko? Znam lęk przed taką stra­tą, ale nie praw­dzi­wy ból. Oba­wiam się, że to gor­sze niż co­kol­wiek, co je­stem so­bie w sta­nie wy­obra­zić. Świa­do­mość, że two­je dzie­ci nig­dy nie do­ro­sną… z wy­jąt­kiem… co z jego pierw­szą cór­ką? Ona musi już być do­ro­sła.

– Anyi nic się nie sta­ło? – spy­ta­ła.

Cery znie­ru­cho­miał, po czym od­su­nął się od niej. Wa­hał się.

– Nie wiem. Chcia­łem spra­wić wra­że­nie, że nie ob­cho­dzi mnie los Ve­sty i Anyi, po tym jak ode­szły, ze wzglę­du na ich bez­pie­czeń­stwo… cho­ciaż cza­sem sta­ra­łem się po­ka­zy­wać w oko­li­cy Anyi, żeby przy­najm­niej nie prze­sta­ła mnie roz­po­zna­wać. – Po­trzą­snął gło­wą. – Kto­kol­wiek to zro­bił, po­ko­nał naj­droż­sze zam­ki i lu­dzi, do któ­rych mia­łem peł­ne za­ufa­nie. Do­brze się przy­go­to­wał. Może wszyst­ko o niej wie­dzieć. Albo wie, że ona ist­nie­je, ale nie wie, gdzie miesz­ka. Je­śli­bym chciał się do­wie­dzieć, czy u niej wszyst­ko w po­rząd­ku, mógł­bym za­pro­wa­dzić do niej za­bój­cę.

– Dasz radę ją ostrzec?

Zmarsz­czył brwi.

– Tak. Chy­ba. – Wes­tchnął. – Mu­szę spró­bo­wać.

– Co ka­żesz jej zro­bić?

– Ukryć się.

– W ta­kim ra­zie nie­istot­ne, czy do­pro­wa­dzisz do niej za­bój­cę, czy nie, praw­da? I tak bę­dzie mu­sia­ła po­szu­kać kry­jów­ki.

Za­my­ślił się.

– Pew­nie tak.

So­nea uśmiech­nę­ła się na wi­dok de­ter­mi­na­cji, któ­ra po­ja­wi­ła się na jego twa­rzy. Cery był cały spię­ty. Spoj­rzał na nią prze­pra­sza­ją­co.

– Idź już – po­wie­dzia­ła. – A na­stęp­nym ra­zem nie zwle­kaj tak z ko­lej­ną wi­zy­tą.

Zdo­łał przy­wo­łać na usta cień uśmie­chu.

– Nie będę. Och. Jesz­cze jed­no. To tyl­ko prze­czu­cie, ale mam wra­że­nie, że je­den z no­wych Zło­dziei, Skel­lin, chciał­by mieć swo­je­go maga. On han­dlu­je gni­lem, więc le­piej uwa­żaj, żeby któ­ryś z two­ich ma­gów nie uza­leż­nił się od tego.

– To nie są moi ma­go­wie, Cery – przy­po­mnia­ła mu, nie po raz pierw­szy.

Za­miast jak za­wsze pro­mien­nym uśmie­chem, za­re­ago­wał skrzy­wie­niem.

– Ja­sne. Nie­waż­ne. Je­śli nie chcesz wie­dzieć, jak się tu do­sta­ję i jak wy­cho­dzę, le­piej wyjdź z po­ko­ju.

So­nea prze­wró­ci­ła ocza­mi, po czym po­de­szła do drzwi sy­pial­ni. Od­wró­ci­ła się jesz­cze, za­nim je za sobą za­mknę­ła.

– Do­bra­noc, Cery. Tak mi przy­kro z po­wo­du two­jej ro­dzi­ny, no i mam na­dzie­ję, że Anyi nie gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo.

Po­tak­nął, prze­ły­ka­jąc śli­nę.

– Ja też.

Za­mknę­ła za sobą drzwi i cze­ka­ła. W sa­lo­nie roz­le­gło się kil­ka głu­chych tup­nięć, po czym za­pa­dła ci­sza. Od­li­czy­ła do stu, po czym otwar­ła z po­wro­tem drzwi. W sa­lo­nie ni­ko­go nie było. Nie wi­dzia­ła żad­nych śla­dów po jego wej­ściu i wyj­ściu.

Ciem­ność mię­dzy okien­ni­ka­mi nie była już te­raz cał­ko­wi­cie nie­prze­nik­nio­na. Na­bra­ła od­cie­nia sza­ro­ści, za­czy­na­ły się w niej ry­so­wać kształ­ty le­d­wie wi­docz­ne w świe­tle po­ran­ka. So­nea zro­bi­ła krok w kie­run­ku okna i za­trzy­ma­ła się. Czy to kwa­dra­to­wa bry­ła re­zy­den­cji Wiel­kie­go Mi­strza, czy tyl­ko się jej wy­da­wa­ło? Sama myśl o tym przy­pra­wi­ła ją o dreszcz.

Prze­stań. Jego tam nie ma.

Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat miesz­kał tam Bal­kan. So­nea czę­sto za­sta­na­wia­ła się, czy prze­śla­do­wał go cień po­przed­nie­go miesz­kań­ca, ale nig­dy nie za­py­ta­ła, prze­ko­na­na, że to by­ło­by nie na miej­scu.

On jest na wzgó­rzu. Za two­imi ple­ca­mi.

Od­wró­ci­ła się i wbi­ła wzrok w ścia­nę, ocza­mi wy­obraź­ni wi­dząc lśnią­ce bie­lą nowe na­grob­ki na sta­rym cmen­ta­rzu peł­nym sza­rych ka­mie­ni. Po­czu­ła, że za­le­wa ją tę­sk­no­ta, ale za­wa­ha­ła się. Mia­ła dziś tyle do zro­bie­nia. Choć było jesz­cze wcze­śnie – dzień do­pie­ro wsta­wał. Mia­ła czas. Nie my­śla­ła o tym już daw­no. Okrop­ne wie­ści, któ­re przy­niósł Cery, spra­wi­ły, że po­czu­ła po­trze­bę… cze­go? Może zro­zu­mie­nia jego stra­ty przez przy­wo­ła­nie wła­snej? Po­trze­bo­wa­ła cze­goś wię­cej niż co­dzien­nej ru­ty­ny i uda­wa­nia, że nic strasz­ne­go się nie wy­da­rzy­ło.

Wró­ci­ła do sy­pial­ni, umy­ła się i ubra­ła szyb­ko, po czym na­rzu­ci­ła na ra­mio­na płaszcz – czar­ny na czar­ną sza­tę – i wy­mknę­ła się przez drzwi swo­je­go miesz­ka­nia, po czym prze­szła naj­szyb­ciej jak po­tra­fi­ła przez ko­ry­tarz Domu Ma­gów ku bra­mie, a na­stęp­nie na ścież­kę pro­wa­dzą­cą na cmen­tarz.

Wy­zna­czo­no tu nowe szla­ki, od­kąd po raz pierw­szy szła w to miej­sce z Mi­strzem Ro­the­nem po­nad dwa­dzie­ścia lat temu. Te­ren zo­stał od­chwasz­czo­ny, ale Gil­dia za­sa­dzi­ła ścia­nę drzew wo­kół naj­dal­szych gro­bów. So­nea za­uwa­ży­ła gład­kie pły­ty świe­żo wy­ku­tych ka­mie­ni. Nie­któ­re wi­dzia­ła wcze­śniej, in­nych nie. Kie­dy mag umie­ra, cała po­zo­sta­ła w jego cie­le ma­gia zo­sta­je uwol­nio­na, a je­śli jest jej do­sta­tecz­nie dużo, cia­ło ule­ga spa­le­niu. Dla­te­go te sta­re gro­by sta­no­wi­ły ta­jem­ni­cę. Sko­ro nie ma cia­ła, któ­re moż­na by po­grze­bać, po co gro­by?

Po­now­ne od­kry­cie czar­nej ma­gii udzie­li­ło od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Reszt­ki ener­gii ma­gicz­nej tych daw­nych ma­gów były po­bie­ra­ne przez czar­nych ma­gów – zo­sta­wa­ły więc cia­ła, któ­re na­le­ża­ło po­cho­wać.

Te­raz kie­dy czar­na ma­gia prze­sta­ła sta­no­wić te­mat za­ka­za­ny, acz­kol­wiek po­zo­sta­wa­ła pod ści­słą kon­tro­lą, po­chów­ki sta­ły się na po­wrót po­pu­lar­ne. Obo­wią­zek po­bie­ra­nia ostat­ków ma­gii umie­ra­ją­cych spadł na dwo­je Czar­nych Ma­gów Gil­dii: So­neę i Kal­le­na.

So­nea uwa­ża­ła, że kie­dy za­bie­ra umie­ra­ją­cym ma­gom reszt­ki mocy, po­win­na uczest­ni­czyć w po­grze­bach. Za­sta­na­wia­ła się, czy Kal­len czu­je po­dob­ną po­win­ność, kie­dy mag wy­bie­ra jego. Po­de­szła do pro­ste­go, ni­czym nie­ozdo­bio­ne­go ka­mie­nia i ma­gicz­nym cie­płem osu­szy­ła rosę z jed­ne­go z na­roż­ni­ków, żeby móc na nim przy­siąść. Od­szu­ka­ła wzro­kiem wy­rzeź­bio­ne na nim imię. Ak­ka­rin. Uznał­byś to za za­baw­ne, ilu ma­gów, któ­rzy tak wzbra­nia­li się przed po­wro­tem do czar­nej ma­gii, w koń­cu się do niej ucie­kło po to tyl­ko, żeby ich cia­ła po­zo­sta­ły po śmier­ci w zie­mi. Za­pew­ne uznał­byś, po­dob­nie jak ja, że po­zwo­le­nie reszt­kom wła­snej ma­gii na po­chło­nię­cie cia­ła bar­dziej przy­stoi ma­go­wi – spoj­rza­ła na co­raz to ozdob­niej­sze nowe na­grob­ki, fi­nan­so­wa­ne przez Gil­dię. – Nie mó­wiąc o tym, że jest znacz­nie tań­sze.

Spoj­rza­ła na sło­wa wy­ry­te na gro­bie, na któ­rym sie­dzia­ła. Imię, ty­tuł, na­zwi­sko ro­do­we, na­zwa Domu. Póź­niej do­da­no jesz­cze sło­wa „Oj­ciec Lor­ki­na” nie­wiel­ki­mi, drob­niej­szy­mi li­te­ra­mi. O niej nie było żad­nej wzmian­ki.

I nig­dy nie bę­dzie, do­pó­ki two­ja ro­dzi­na bę­dzie mia­ła co­kol­wiek do po­wie­dze­nia w tej spra­wie, Ak­ka­ri­nie. Ale przy­najm­niej za­ak­cep­to­wa­li two­je­go syna.

Ode­pchnę­ła od sie­bie go­rycz i po­wró­ci­ła my­śla­mi do Cery’ego i jego ro­dzi­ny, przez chwi­lę po­zwa­la­jąc so­bie na wspo­mnie­nie żalu i współ­czu­cie. Po­zwo­li­ła po­wró­cić wspo­mnie­niom: i tym do­brym, i złym. Chwi­lę póź­niej z za­du­my wy­rwał ją od­głos kro­ków i So­nea zo­rien­to­wa­ła się, że słoń­ce już wze­szło.

Od­wra­ca­jąc się, żeby zo­ba­czyć, kto nad­cho­dzi, uśmiech­nę­ła się na wi­dok zbli­ża­ją­ce­go się ku niej Ro­the­na. Przez mo­ment jego po­ora­na zmarszcz­ka­mi twarz wy­glą­da­ła jak ma­ska tro­ski, ale szyb­ko roz­luź­nił się z wy­raź­ną ulgą.

– So­neo – po­wie­dział, za­trzy­mu­jąc się dla zła­pa­nia od­de­chu. – Przy­był po­sła­niec do cie­bie. Nikt nie wie­dział, gdzie znik­nę­łaś.

– I, za­ło­żę się, spo­wo­do­wa­ło to mnó­stwo nie­po­trzeb­ne­go ba­ła­ga­nu i nie­po­ko­ju.

Zmarsz­czył czo­ło.

– To nie naj­lep­szy mo­ment na pod­wa­ża­nie za­ufa­nia Gil­dii do ma­gów po­cho­dzą­cych z po­spól­stwa, So­neo, zwa­żyw­szy, ja­kie zmia­ny za­sad chcie­li­by­śmy za­pro­po­no­wać.

– Czy na to kie­dy­kol­wiek jest do­bry mo­ment? – Wsta­ła z wes­tchnie­niem. – A poza tym nie roz­wa­li­łam Gil­dii ani nie za­mie­ni­łam Ky­ra­lian w nie­wol­ni­ków, praw­da? Po­szłam so­bie na spa­cer. To nic na­gan­ne­go. – Spoj­rza­ła na nie­go. – Od dwu­dzie­stu lat nie opu­ści­łam gra­nic mia­sta, a te­ren Gil­dii opusz­czam tyl­ko po to, żeby pra­co­wać w lecz­ni­cach. Czy to nie wy­star­czy?

– Nie­któ­rym nie. Z pew­no­ścią nie Kal­le­no­wi.

So­nea wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Spo­dzie­wam się tego po Kal­le­nie. To jego pra­ca.

Uję­ła go pod ra­mię i ru­szy­li ra­zem ścież­ką.

– Nie martw się o Kal­le­na, Ro­the­nie. Dam so­bie z nim radę. A poza tym nie śmiał­by wy­rzu­cać mi wi­zyt na gro­bie Ak­ka­ri­na.

– Po­win­naś była zo­sta­wić Jon­nie wia­do­mość. Po­wie­dzieć, do­kąd idziesz.

– Wiem, ale nie wszyst­ko pla­nu­ję na­przód.

Rzu­cił jej ba­daw­cze spoj­rze­nie.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Uśmiech­nę­ła się.

– Tak. Mam syna, któ­ry żyje i ma się do­brze, lecz­ni­ce w mie­ście, gdzie mogę coś do­bre­go zro­bić, no i cie­bie. Cze­go mi jesz­cze bra­ku­je?

Za­sta­no­wił się.

– Męża?

Ro­ze­śmia­ła się.

– Nie bra­ku­je mi męża. Nie je­stem na­wet pew­na, czy chcia­ła­bym go mieć. My­śla­łam, że będę czuć się sa­mot­na, kie­dy Lor­kin wy­pro­wa­dzi się z mo­je­go miesz­ka­nia, ale od­kry­łam, że lu­bię być sama z sobą. Mąż… tyl­ko by prze­szka­dzał.

Te­raz Ro­then się za­śmiał.

Albo sta­no­wił­by sła­by punkt, któ­ry nie­przy­ja­ciel mógł­by wy­ko­rzy­stać – przy­ła­pa­ła się na ta­kiej my­śli. Ale to mia­ło wię­cej wspól­ne­go ze wspo­mnie­nia­mi wia­do­mo­ści od Cery’ego, któ­re wciąż prze­śla­do­wa­ły jej my­śli, niż z ja­kim­kol­wiek rze­czy­wi­stym za­gro­że­niem. Owszem, mia­ła wro­gów, ale ci nie lu­bi­li jej ra­czej ze wzglę­du na ni­skie po­cho­dze­nie albo też bali się jej czar­nej ma­gii. Żad­na z tych rze­czy nie po­pchnę­ła­by ich do skrzyw­dze­nia lu­dzi, któ­rych ko­cha­ła. W prze­ciw­nym ra­zie Lor­kin już był­by ich ce­lem.

Na myśl o synu za­la­ła ją fala wspo­mnień o nim jako dziec­ku. Prze­mie­sza­nych wspo­mnień z jego dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści, ra­do­ści i roz­cza­ro­wań, i So­nea po­czu­ła zna­jo­my ucisk w ser­cu, w któ­rym ra­dość łą­czy­ła się z bó­lem. Kie­dy Lor­kin był spo­koj­ny i w re­flek­syj­nym na­stro­ju, my­ślał nad czymś albo rzu­cał bły­sko­tli­we uwa­gi, przy­po­mi­nał jej bar­dzo swo­je­go ojca. Ale ta pew­na sie­bie, cza­ru­ją­ca, upar­ta i wy­ga­da­na jego stro­na była tak bar­dzo nie­po­dob­na do Ak­ka­ri­na, że ka­za­ła jej wi­dzieć syna wy­łącz­nie jako jego sa­me­go, nie­po­wta­rzal­ne­go, je­dy­ne­go w swo­im ro­dza­ju. Tyle że Ro­then utrzy­my­wał, że upór i ga­dul­stwo miał po niej.

Kie­dy wy­szli z lasu, So­nea spoj­rza­ła w dół, na te­ren Gil­dii. Przed nimi wzno­sił się Dom Ma­gów, dłu­gi pro­sto­kąt­ny bu­dy­nek, w któ­rym miesz­ka­li ma­go­wie pre­fe­ru­ją­cy bli­skość Uni­wer­sy­te­tu. Na jego koń­cu za­czy­nał się dzie­dzi­niec, za któ­rym stał dru­gi bu­dy­nek o po­dob­nym ukła­dzie i kształ­cie – Dom No­wi­cju­szy.

Na sa­mym koń­cu dzie­dziń­ca wzno­si­ła się naj­więk­sza z bu­dow­li Gil­dii – Uni­wer­sy­tet. Wy­so­ki na trzy pię­tra gó­ro­wał nad po­zo­sta­ły­mi za­bu­do­wa­nia­mi. Na­wet po dwu­dzie­stu la­tach So­nea czu­ła wciąż ro­dzaj dumy z tego, że wraz z Ak­ka­ri­nem zdo­ła­li oca­lić ten gmach. Jak za­wsze na­tych­miast po­ja­wił się też żal i smu­tek z po­wo­du ceny. Gdy­by po­zwo­li­li bu­dow­li się za­wa­lić, za­bi­ja­jąc tych, któ­rzy po­zo­sta­li w środ­ku, a za­miast tego po­bra­li moc z Are­ny, Ak­ka­rin mógł­by prze­żyć.

Nie­waż­ne, ile mocy zdo­ła­li­by­śmy ze­brać. Kie­dy już zo­stał ran­ny, i tak od­dał­by mi całą moc i umarł, za­miast się le­czyć – albo po­zwo­lić mnie się ule­czyć – ry­zy­ku­jąc w ten spo­sób zwy­cię­stwo icha­nich. No i nie­za­leż­nie od tego, ile mocy by­śmy po­bra­li, nie zdą­ży­ła­bym po­ko­nać Ka­ri­ko i rów­no­cze­śnie ule­czyć Ak­ka­ri­na. Zmarsz­czy­ła czo­ło. Może to jed­nak nie po mnie Lor­kin odzie­dzi­czył swój upór.

– Chcesz prze­ma­wiać w obro­nie pe­ty­cji? – spy­tał Ro­then, kie­dy za­czę­li scho­dzić ścież­ką. – Wiem, że po­pie­rasz znie­sie­nie tego prze­pi­su.

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

Ro­then uśmiech­nął się.

– Dla­cze­go nie?

– Mo­gła­bym wię­cej za­szko­dzić, niż po­móc. Ktoś, kto wy­rósł w slum­sach, a na­stęp­nie zła­mał przy­rze­cze­nie, na­uczył się za­ka­za­nej ma­gii, po czym rzu­cił wy­zwa­nie star­szyź­nie Gil­dii oraz Kró­lo­wi, co do­pro­wa­dzi­ło do wy­gna­nia dwóch osób, ra­czej nie przy­czy­ni się do wzro­stu za­ufa­nia do ma­gów po­cho­dzą­cych z niż­szych warstw.

– Ura­to­wa­łaś kraj.

– Po­mo­głam Ak­ka­ri­no­wi ura­to­wać kraj. To wiel­ka róż­ni­ca.

Ro­then skrzy­wił się.

– Ode­gra­łaś rów­nie dużą rolę… no i za­da­łaś ostat­ni cios. Po­win­ni o tym pa­mię­tać.

– A Ak­ka­rin po­świę­cił ży­cie. Na­wet gdy­bym nie była uro­dzo­ną w slum­sach ko­bie­tą, trud­no by­ło­by mi temu do­rów­nać. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Nie in­te­re­su­ją mnie po­dzię­ko­wa­nia i uzna­nie, Ro­the­nie. Za­le­ży mi wy­łącz­nie na Lor­ki­nie i lecz­ni­cach. No i oczy­wi­ście na to­bie.

Po­tak­nął.

– A gdy­bym ci po­wie­dział, że Mistrz Re­gin za­pro­po­no­wał, że bę­dzie re­pre­zen­tan­tem tych, któ­rzy sprze­ci­wia­ją się pe­ty­cji?

Po­czu­ła, że coś ści­ska ją w żo­łąd­ku na dźwięk tego imie­nia. Jak­kol­wiek no­wi­cjusz, któ­ry za­drę­czał ją w pierw­szych la­tach jej na­uki na Uni­wer­sy­te­cie, był już do­ro­słym czło­wie­kiem, żo­na­tym i po­sia­da­ją­cym dwie mło­de cór­ki, a na do­da­tek od cza­su na­jaz­du icha­nich za­wsze trak­to­wał So­neę uprzej­mie i z sza­cun­kiem, nie po­tra­fi­ła po­wstrzy­mać nie­chę­ci i nie­uf­no­ści.

– Nie dzi­wi mnie to – po­wie­dzia­ła. – Za­wsze się wy­wyż­szał.

– Owszem, choć jego cha­rak­ter znacz­nie się po­pra­wił od wa­szych lat stu­denc­kich.

– W ta­kim ra­zie obec­nie wy­wyż­sza się uprzej­miej.

Ro­then za­śmiał się.

– Za­chę­ci­łem cię?

Po­now­nie po­krę­ci­ła gło­wą.

– Cóż, le­piej, że­byś mia­ła go­to­we zda­nie w tej spra­wie – ostrzegł ją. – Wie­lu ma­gów bę­dzie chcia­ło po­znać two­ją opi­nię i radę.

Kie­dy do­tar­li do dzie­dziń­ca, So­nea wes­tchnę­ła.

– Wąt­pię. Ale na wy­pa­dek gdy­byś miał ra­cję, za­sta­no­wię się, jak od­po­wie­dzieć na wszyst­kie py­ta­nia, któ­re mogą mi za­dać. Nie chcę prze­cież za­szko­dzić pre­zen­tu­ją­cym pe­ty­cję.

Je­śli Re­gin re­pre­zen­tu­je stro­nę prze­ciw­ną, po­win­nam mieć się na bacz­no­ści i uwa­żać na sztucz­ki tak­tycz­ne. Jego ma­nie­ry może się po­lep­szy­ły, ale nie stra­cił nic ze swej in­te­li­gen­cji ani prze­bie­gło­ści.

Na uli­cy Szew­ców w Pół­noc­nej Dziel­ni­cy znaj­do­wał się nie­wiel­ki, schlud­ny za­kład kra­wiec­ki, przez któ­ry – je­śli zna­ło się od­po­wied­nich lu­dzi – moż­na było się do­stać do pry­wat­nych po­ko­ików na pię­trze, gdzie za­ba­wia­li się mło­dzi bo­ga­cze z mia­sta.

Lor­ki­na, po­dob­nie jak resz­tę jego kum­pli, przy­pro­wa­dził tu po raz pierw­szy czte­ry lata temu jego przy­ja­ciel z Uni­wer­sy­te­tu, Dek­ker. Jak zwy­kle był to po­mysł Dek­ke­ra. Był on naj­zu­chwal­szym z przy­ja­ciół Lor­ki­na, co było ty­po­wą ce­chą mło­dych Wo­jow­ni­ków. Je­śli cho­dzi o resz­tę gru­py, to Sher­ran ro­bił za­wsze to, co za­pro­po­no­wał Dek­ker, pod­czas gdy Re­ater i Or­lon nie da­wa­li się tak ła­two na­kło­nić do in­tryg. Za­pew­ne de­cy­do­wa­ła o tym wro­dzo­na ostroż­ność Uzdro­wi­cie­li. Tak czy siak, Lor­kin zgo­dził się to­wa­rzy­szyć Dek­ke­ro­wi wy­łącz­nie dla­te­go, że ci dwaj nie od­mó­wi­li.

Czte­ry lata póź­niej wszy­scy byli już po stu­diach, ale warsz­tat kra­wiec­ki po­zo­stał ich ulu­bio­nym miej­scem spo­tkań. Dziś Per­ler przy­pro­wa­dził po raz pierw­szy do tej kry­jów­ki swo­ją ku­zyn­kę z Ely­ne, Ja­lie.

– A więc to jest to słyn­ne U Kraw­ca, o któ­rym tyle sły­sza­łam – po­wie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niu.

Me­ble były ład­ne – zo­sta­ły wy­bra­ne spo­śród tego, co wy­rzu­ca­no w bo­ga­tych do­mach jako zu­ży­te. Ob­ra­zy i okien­ni­ki były na­to­miast pro­stac­kie za­rów­no pod wzglę­dem wy­ko­na­nia, jak i te­ma­ty­ki.

– Tak – od­parł Dek­ker. – Wszel­kie roz­ko­sze, ja­kich so­bie za­ży­czysz.

– Za okre­ślo­ną cenę. – Rzu­ci­ła mu spoj­rze­nie spode łba.

– Za cenę, któ­rą chęt­nie za­pła­ci­my w za­mian za two­je to­wa­rzy­stwo.

Uśmiech­nę­ła się.

– Ależ to słod­kie!

– Ale nie bez zgo­dy two­je­go star­sze­go ku­zy­na – do­dał Per­ler, rzu­ca­jąc Dek­ke­ro­wi kar­cą­ce spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście – od­parł młod­szy z chło­pa­ków, skła­nia­jąc nie­znacz­nie gło­wę w kie­run­ku Per­le­ra.

– No więc ja­kie roz­ko­sze się tu ofe­ru­je? – za­py­ta­ła Ja­lie Dek­ke­ra.

Ten mach­nął ręką.

– Roz­ko­sze cia­ła, roz­ko­sze umy­słu.

– Umy­słu?

– Och! Po­pro­śmy o pie­cyk – po­wie­dział Sher­ran z błysz­czą­cy­mi ocza­mi. – Tro­chę nilu po­mo­że nam się roz­luź­nić.

– Nie – za­pro­te­sto­wał Lor­kin, a na dźwięk dru­gie­go gło­su, pro­te­stu­ją­ce­go w tej sa­mej chwi­li, z wdzięcz­no­ścią ski­nął gło­wą w stro­nę Or­lo­na, któ­ry nie­na­wi­dził nar­ko­ty­ku w rów­nym stop­niu jak Lor­kin.

Spró­bo­wa­li tego raz, ale Lor­kin uznał to do­świad­cze­nie za nie­przy­jem­ne. Nie cho­dzi­ło na­wet o to, że nar­ko­tyk wy­do­był z Dek­ke­ra okru­cień­stwo, w związ­ku z czym chło­pak znę­cał się nad dziew­czy­ną, któ­ra zu­peł­nie zwa­rio­wa­ła na jego punk­cie w tym cza­sie. Rzecz w tym, że jego za­cho­wa­nie wca­le nie ze­zło­ści­ło wte­dy Lor­ki­na. Uznał je wręcz za za­baw­ne, choć póź­niej nie mógł po­jąć dla­cze­go.

Dziew­czy­na od­ko­cha­ła się owe­go dnia, za­czął się na­to­miast ro­mans Sher­ra­na z ni­lem. Wcze­śniej Sher­ran ro­bił wszyst­ko, o co go po­pro­sił Dek­ker. Od tego dnia – tyl­ko pod wa­run­kiem, że nie prze­szka­dza­ło mu to w ob­co­wa­niu z nar­ko­ty­kiem.

– Może le­piej się na­pij­my – za­pro­po­no­wał Per­ler.

– Wina.

Spoj­rzał na słu­żą­cą sto­ją­cą tuż za drzwia­mi i ski­nął na nią gło­wą. Ko­bie­ta ukło­ni­ła się i wy­szła.

– Ma­go­wie piją? – spy­ta­ła Ja­lie. – My­śla­łam, że im nie wol­no.

– Wol­no – od­parł Re­ater – choć uwa­ża się, że upi­ja­nie się nie jest wska­za­ne. Utra­ta kon­tro­li od­bi­ja się na ma­gii tak samo jak na żo­łąd­ku czy pę­che­rzu.

– Ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła. – Czy w ta­kim ra­zie Gil­dia musi spraw­dzać, czy przyj­mo­wa­ni ni­zin­ni nie są pi­ja­ka­mi?

Po­zo­sta­li spoj­rze­li na Lor­ki­na, on jed­nak uśmiech­nął się – nie dla­te­go pa­trzy­li, że jego mat­ka jest ni­zin­na, ale po­nie­waż wie­dzie­li, że on by wy­szedł, gdy­by po­ja­wi­ło się za dużo żar­tów o niż­szych sfe­rach.

– My­ślę, że pi­ja­ków jest wię­cej wśród wy­nio­słych niż ni­zin­nych – od­parł Dek­ker. – Umie­my so­bie z nimi ra­dzić. Cze­go się na­pi­jesz?

Lor­kin od­wró­cił wzrok, kie­dy kon­wer­sa­cja ze­szła na kwe­stię trun­ków.

„Ni­zin­ni” i „wy­nio­śli” były to na­zwy, któ­re nada­li so­bie wza­jem­nie bo­ga­ci i bied­ni no­wi­cju­sze, od kie­dy Gil­dia po­sta­no­wi­ła przyj­mo­wać stu­den­tów spo­za Do­mów. Okre­śle­nie „ni­zin­ni” przy­ję­ło się dla­te­go, że ża­den z no­wi­cju­szy po­cho­dzą­cych z niż­szych warstw spo­łecz­nych nie był na­praw­dę bied­ny. Wszy­scy do­sta­wa­li spo­re upo­sa­że­nie od Gil­dii. Po­dob­nie jak ma­go­wie, któ­rzy jed­nak mo­gli do­dat­ko­wo po­więk­szyć swo­je do­cho­dy dzię­ki ma­gii czy in­nym dzia­ła­niom. Trze­ba więc było wy­my­ślić ja­kieś prze­zwi­sko, a po­nie­waż oka­za­ło się ono mało po­chleb­ne, ni­zin­ni od­po­wie­dzie­li wła­snym okre­śle­niem no­wi­cju­szy z Do­mów. Ta­kim, ja­kie zda­niem Lor­ki­na do­sko­na­le do nich pa­so­wa­ło.

Lor­kin nie na­le­żał do żad­nej z tych grup. Jego mat­ka po­cho­dzi­ła ze slum­sów, oj­ciec z jed­ne­go z naj­po­tęż­niej­szych Do­mów w Imar­di­nie. Wy­cho­wał się w Gil­dii, z dala od po­li­tycz­nych in­tryg i zo­bo­wią­zań Do­mów, a tak­że cięż­kie­go ży­cia w slum­sach. Więk­szość z jego przy­ja­ciół na­le­ża­ła do wy­nio­słych. Nie uni­kał ce­lo­wo przy­jaź­ni z ni­zin­ny­mi, ale z więk­szo­ścią z nich, choć nie czu­li do nie­go tak wy­raź­nej nie­chę­ci jak do in­nych wy­nio­słych, trud­no mu było na­wią­zać nić po­ro­zu­mie­nia. Do­pie­ro po kil­ku la­tach, kie­dy Lor­kin miał już kół­ko wy­nio­słych przy­ja­ciół, uświa­do­mił so­bie, że ni­zin­ni czu­li wo­bec nie­go onie­śmie­le­nie. A ra­czej wo­bec tego, kto był jego oj­cem.

– …jak w Sa­cha­ce? Oni na­praw­dę wciąż trzy­ma­ją nie­wol­ni­ków?

Lor­kin po­wró­cił uwa­gą do roz­mo­wy i wzdry­gnął się. Na­zwa kra­ju, z któ­re­go po­cho­dzi­li za­bój­cy jego ojca, za­wsze na­pa­wa­ła go gro­zą. Nie­mniej jak­kol­wiek daw­niej czuł dreszcz lęku, te­raz było to ra­czej dzi­wacz­ne pod­eks­cy­to­wa­nie. Od cza­sów na­jaz­du icha­nich Kra­iny Sprzy­mie­rzo­ne po­sta­no­wi­ły przyj­rzeć się bli­żej igno­ro­wa­ne­mu do­tych­czas są­sia­do­wi. Ma­go­wie i dy­plo­ma­ci wę­dro­wa­li do Sa­cha­ki, usi­łu­jąc za­po­bie­gać moż­li­wym kon­flik­tom po­przez ne­go­cja­cje, wy­mia­nę han­dlo­wą i umo­wy. Kie­dy po­wra­ca­li, przy­wo­zi­li opo­wie­ści o dzi­wacz­nej kul­tu­rze i nie mniej dziw­nych kra­jo­bra­zach.

– Owszem – od­po­wie­dział Per­ler. Lor­kin wy­pro­sto­wał się. Star­szy brat Re­ate­ra po­wró­cił kil­ka ty­go­dni temu z Sa­cha­ki, spę­dziw­szy tam uprzed­nio rok jako asy­stent Am­ba­sa­do­ra Gil­dii. – Cho­ciaż rzad­ko ich wi­du­jesz. Sza­ty zni­ka­ją z po­ko­ju, po czym po­ja­wia­ją się wy­pra­ne, ale nig­dy nie zo­ba­czysz tego, kto je za­bie­ra. Spo­ty­kasz za to nie­wol­ni­ków, któ­rych ci przy­dzie­lo­no, oczy­wi­ście. Każ­dy z nas miał jed­ne­go.

– Mia­łeś nie­wol­ni­ka? – za­py­tał Sher­ran. – To nie jest sprzecz­ne z pra­wem kró­lew­skim?

– Oni nie na­le­żą do nas – od­parł Per­ler ze wzru­sze­niem ra­mion. – Sa­cha­ka­nie nie wie­dzą, jak trak­to­wać słu­żą­cych, więc mu­sie­li­śmy im po­zwo­lić na przy­dzie­le­nie nam po nie­wol­ni­ku. In­a­czej mu­sie­li­by­śmy sami prać so­bie ubra­nia i go­to­wać po­sił­ki.

– To by­ło­by strasz­ne – wtrą­cił Lor­kin z uda­nym prze­ra­że­niem.

Ciot­ka jego mat­ki była jej słu­żą­cą, cała jej ro­dzi­na pra­co­wa­ła jako służ­ba u bo­ga­tych ro­dów, a mimo to wszy­scy oni po­sia­da­li god­ność i przed­się­bior­czość, któ­rą Lor­kin sza­no­wał. Sam po­sta­no­wił, że je­śli kie­dy­kol­wiek mu­siał­by wy­ko­ny­wać ja­kieś pra­ce do­mo­we, nie czuł­by się z tego po­wo­du upo­ko­rzo­ny w rów­nym stop­niu jak jego ko­le­dzy – ma­go­wie.

Per­ler spoj­rzał na nie­go i po­krę­cił gło­wą.

– Nie mie­li­by­śmy cza­su na to, żeby ro­bić to wszyst­ko sa­me­mu. Za­wsze jest mnó­stwo pra­cy. O, są już na­sze na­po­je.

– Ja­kiej pra­cy? – spy­tał Or­lon, się­ga­jąc po kie­li­szek wina.

– Ne­go­cja­cje umów han­dlo­wych, pró­by prze­ko­na­nia Sa­cha­kan do znie­sie­nia nie­wol­nic­twa, żeby mo­gli do­łą­czyć do Kra­in Sprzy­mie­rzo­nych, śle­dze­nie sa­cha­kań­skiej po­li­ty­ki – ist­nie­je gru­pa bun­tow­ni­ków, o któ­rych do­wie­dział się Am­ba­sa­dor Ma­ron, i chciał o nich usły­szeć coś wię­cej, ale mu­siał wró­cić z po­wo­du ja­kichś pro­ble­mów ro­dzin­nych.

– Brzmi nud­no – oznaj­mił Dek­ker.

– Nie­praw­da, to wszyst­ko jest cał­kiem cie­ka­we. – Per­ler uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Cza­sem nie­co prze­ra­ża­ją­ce, ale mia­łem po­czu­cie, że ro­bię coś, no, hi­sto­rycz­ne­go. Zmie­niam świat. Zmie­niam go na lep­sze, na­wet je­śli to wszyst­ko są małe krocz­ki.

Lor­kin po­czuł dzi­wacz­ny dreszcz.

– My­ślisz, że mogą zmie­nić zda­nie w kwe­stii nie­wol­nic­twa? – spy­tał.

Per­ler wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie­któ­rzy są za tym, ale trud­no po­wie­dzieć, czy uda­ją, że my­ślą o zgo­dzie, żeby oka­zać uprzej­mość, czy też chcą cze­goś od nas za to. Ma­ron uwa­ża, że ła­twiej bę­dzie ich prze­ko­nać do re­zy­gna­cji z nie­wol­nic­twa niż czar­nej ma­gii.

– Cięż­ko bę­dzie ich na­mó­wić na po­rzu­ce­nie czar­nej ma­gii, zwa­żyw­szy, że my mamy dwój­kę czar­nych ma­gów – za­uwa­żył Re­ater. – To za­kra­wa na hi­po­kry­zję.

– Je­że­li oni za­ka­żą czar­nej ma­gii, my zro­bi­my tak samo – od­po­wie­dział Per­ler pew­nym to­nem.

Dek­ker od­wró­cił się z sze­ro­kim uśmie­chem do Lor­ki­na.

– Je­śli tak się sta­nie, to Lor­kin nie bę­dzie na­stęp­cą mat­ki.

Lor­kin par­sk­nął po­gar­dli­wie.

– I tak by mi nie po­zwo­li­ła. Ona wo­la­ła­by, że­bym odzie­dzi­czył po niej lecz­ni­ce.

– Czy to ta­kie złe? – spy­tał ci­cho Or­lon. – To, że wy­bra­łeś al­che­mię, nie zna­czy, że nie mo­żesz po­ma­gać Uzdro­wi­cie­lom.

– Żeby pro­wa­dzić coś ta­kie­go jak lecz­ni­ca, mu­sisz chcieć się temu cał­ko­wi­cie, bez­względ­nie po­świę­cić – od­parł Lor­kin. – A ja nie mam ta­kiej po­trze­by. Choć cza­sem ża­łu­ję, że nie mam.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­ła Ja­lie.

Lor­kin roz­ło­żył ręce.

– Chciał­bym zro­bić co­kol­wiek sen­sow­ne­go w ży­ciu.

– Ech! – wy­krzyk­nął Dek­ker. – Mo­żesz po­zwo­lić so­bie na wszel­kie przy­jem­no­ści w ży­ciu, cze­mu więc się im nie od­dać?

– Nuda? – pod­rzu­cił Or­lon.

– Kto się nu­dzi? – ode­zwał się nowy, ko­bie­cy głos.

Po krę­go­słu­pie Lor­ki­na znów prze­biegł dreszcz, ale in­ne­go ro­dza­ju. Po­czuł, że od­dech grzęź­nie mu w gar­dle, a żo­łą­dek za­ci­ska się nie­przy­jem­nie. Wszy­scy od­wró­ci­li się ku drzwiom, w któ­rych sta­nę­ła ciem­no­wło­sa mło­da ko­bie­ta. Uśmiech­nę­ła się i ro­zej­rza­ła po po­miesz­cze­niu. Kie­dy jej wzrok na­po­tkał spoj­rze­nie Lor­ki­na, uśmiech na mo­ment znikł z jej twa­rzy.

– Be­riya. – Wy­po­wie­dział jej imię mi­mo­wol­nie i na­tych­miast znie­na­wi­dził się za to, że za­brzmia­ło ono jak sła­by, ża­ło­sny jęk.

– Przy­łącz się do nas – za­pro­sił ją Dek­ker.

Nie, miał ocho­tę po­wie­dzieć Lor­kin. Ale prze­cież miał już skoń­czyć z Be­riyą. Dwa lata temu ro­dzi­na wy­wio­zła ją do Ely­ne. Kie­dy sia­da­ła, od­wró­cił wzrok, jak­by nie był nią za­in­te­re­so­wa­ny, i usi­ło­wał roz­luź­nić mię­śnie, któ­re na­pię­ły się w chwi­li, gdy usły­szał jej głos. Roz­luź­nie­nia wy­ma­ga­ła więk­szość mię­śni.

Była pierw­szą ko­bie­tą, w któ­rej się za­ko­chał – i jak do­tąd je­dy­ną. Spo­ty­ka­li się przy każ­dej oka­zji, otwar­cie i po­ta­jem­nie. Zaj­mo­wa­ła jego my­śli bez prze­rwy i twier­dzi­ła, że ona tak samo my­śli wciąż o nim. Lor­kin zro­bił­by dla niej wszyst­ko.

Nie­któ­rzy za­chę­ca­li ich, inni usi­ło­wa­li utrzy­mać Lor­ki­na na zie­mi – zwłasz­cza gdy cho­dzi­ło o stu­dia ma­gicz­ne. Pro­blem po­le­gał na tym, że nie ist­nia­ły po­wo­dy, dla któ­rych kto­kol­wiek – jego mat­ka czy też ro­dzi­na Be­riyi – miał­by się sprze­ci­wiać ta­kie­mu związ­ko­wi. Lor­kin oka­zał się ty­pem czło­wie­ka, któ­ry tak an­ga­żu­je się w mi­łość, że żad­ne współ­czu­cie czy też po­waż­ne roz­mo­wy – a na­wet rady Mi­strza Ro­the­na, któ­re­go po­wa­żał i ko­chał jak ulu­bio­ne­go dziad­ka – nie przy­wra­ca­ły mu po­czu­cia rze­czy­wi­sto­ści. Wszy­scy uzna­li, że na­le­ży za­cze­kać, aż Lor­kin od­zy­ska zmy­sły na tyle, żeby sku­pić się na czym­kol­wiek in­nym niż Be­riya, a na­stęp­nie po­móc mu nad­ro­bić za­le­gło­ści.

A po­tem jej ku­zyn na­krył ich ra­zem w łóż­ku i jej ro­dzi­na za­żą­da­ła jak naj­szyb­sze­go ślu­bu. Nie li­czy­ło się to, że on, bę­dąc ma­giem, po­tra­fił za­po­biec cią­ży. Gdy­by się nie po­bra­li, uzna­no by ją za „ze­psu­tą” dla przy­szłych za­lot­ni­ków.

Lor­kin i jego mat­ka wy­ra­zi­li zgo­dę. Od­mó­wi­ła Be­riya.

Od­mó­wi­ła też wi­dze­nia się z nim. Kie­dy wresz­cie zdo­łał ją pew­ne­go dnia za­sko­czyć, oznaj­mi­ła mu, że nig­dy go nie ko­cha­ła. Że flir­to­wa­ła z nim, po­nie­waż sły­sza­ła, że ma­go­wie mogą ko­chać się bez ry­zy­ka spło­dze­nia dziec­ka. Że prze­pra­sza za to, że go okła­ma­ła.

Mat­ka po­wie­dzia­ła mu, że to, jak bar­dzo okrop­nie się czuł, jest naj­więk­szym osią­gal­nym dla maga przy­bli­że­niem tego, jak czu­ją się lu­dzie nie­ma­gicz­ni pod­czas cho­ro­by. Naj­lep­szym le­kar­stwem jest czas i życz­li­wość ro­dzi­ny i przy­ja­ciół. Na­stęp­nie na­zwa­ła za­cho­wa­nie Be­riyi sło­wa­mi, któ­rych Lor­kin nie po­wtó­rzył­by w obec­no­ści więk­szo­ści swo­ich zna­jo­mych.

Na szczę­ście ro­dzi­na wy­wio­zła Be­riyę do Ely­ne, to­też kie­dy ból wresz­cie ustą­pił na tyle, żeby Lor­kin po­czuł gniew, dziew­czy­na zna­la­zła się da­le­ko poza jego za­się­giem. Przy­siągł so­bie, że wię­cej się nie za­ko­cha, ale kie­dy ko­le­żan­ka z kla­sy al­che­mii za­czę­ła się nim in­te­re­so­wać, po­sta­no­wie­nie co nie­co osła­bło. Lu­bił jej prak­ty­cyzm. Mia­ła w so­bie wszyst­ko, cze­go bra­ko­wa­ło Be­riyi. A w kul­tu­rze Ky­ra­lii ist­nia­ła dzi­wacz­na hi­po­kry­zja: nikt nie wy­ma­gał od ma­gów, na­wet ko­biet, za­cho­wa­nia ce­li­ba­tu. Kie­dy jed­nak Lor­kin uświa­do­mił so­bie, że nie ko­cha tej dziew­czy­ny, ona zdą­ży­ła na­praw­dę się w nim za­ko­chać. Zro­bił wszyst­ko, co było w jego mocy, żeby za­koń­czyć tę spra­wę tak de­li­kat­nie, jak się dało, ale wie­dział, że ona czu­je do nie­go wiel­ki żal.

Uznał więc, że mi­łość to wy­jąt­ko­wo po­gma­twa­ny in­te­res.

Be­riya po­de­szła do fo­te­la i z wdzię­kiem opa­dła na sie­dze­nie.

– No więc kto się nu­dzi? – po­no­wi­ła py­ta­nie.

Wszy­scy za­prze­cza­li, a Lor­kin przy­glą­dał się jej i roz­my­ślał nad lek­cja­mi, któ­re ode­brał. W ze­szłym roku spo­tkał kil­ka ko­biet, któ­re były za­rów­no do­bry­mi to­wa­rzysz­ka­mi, jak i ko­chan­ka­mi, i nie chcia­ły ni­cze­go wię­cej. Uznał, że od­po­wia­da­ją mu ta­kie ukła­dy. Uwo­dze­nie, któ­re­mu od­da­wał się Dek­ker, a któ­re za­wsze koń­czy­ło się bó­lem i skan­da­lem (albo i czymś gor­szym), nie po­cią­ga­ło go. Po­zba­wio­ne uczu­cia mał­żeń­stwo zaś, do któ­re­go zmu­si­li Re­ate­ra ro­dzi­ce, wy­da­wa­ło mu się naj­gor­szym kosz­ma­rem, jaki moż­na so­bie wy­obra­zić.

Ro­dzi­na ojca nie sta­ra­ła się ostat­nio zna­leźć mi żony. Może zro­zu­mie­li, że mat­ce spra­wia ogrom­ną przy­jem­ność krzy­żo­wa­nie ich pla­nów wo­bec mnie. Acz­kol­wiek je­stem pew­ny, że nie pro­te­sto­wa­ła­by prze­ciw­ko związ­ko­wi, na któ­ry ja miał­bym ocho­tę.

Po­wró­cił my­śla­mi do te­raź­niej­szo­ści; wła­śnie to­czy­ła się roz­mo­wa o ostat­nich wy­czy­nach wspól­nych zna­jo­mych Be­riyi i Dek­ke­ra. Lor­kin przy­słu­chi­wał się, po­zwa­la­jąc po­po­łu­dnio­wym go­dzi­nom mi­jać po­wo­li. W koń­cu dwaj Uzdro­wi­cie­le wy­szli, żeby obej­rzeć nowy tor wy­ści­gów kon­nych, a Be­riya uda­ła się na przy­miar­kę suk­ni. Dek­ker, Sher­ran i Ja­lie po­szli pie­cho­tą do swo­ich ro­dzin­nych do­mów, któ­re znaj­do­wa­ły się przy tej sa­mej uli­cy We­wnętrz­ne­go Krę­gu. Lor­kin jako je­dy­ny wra­cał do Gil­dii.

Idąc uli­ca­mi We­wnętrz­ne­go Krę­gu, przy­glą­dał się z uwa­gą wiel­kim bu­dow­lom. To miej­sce było przez całe jego ży­cie jego do­mem. Nig­dy nie miesz­kał gdzie in­dziej. Nig­dy nie był w żad­nym ob­cym kra­ju. Nig­dy na­wet nie opu­ścił mia­sta. Przed nim za­ma­ja­czy­ły bra­my Gil­dii.

Czy to są dla mnie kra­ty wię­zien­ne, czy też mur chro­nią­cy mnie od nie­bez­pie­czeństw? Da­lej wi­dać było mur Uni­wer­sy­te­tu, gdzie jego ro­dzi­ce po­ko­na­li nie­gdyś sa­cha­kań­skich czar­nych ma­gów w ostat­niej, roz­pacz­li­wej wal­ce. Ci ma­go­wie byli je­dy­nie icha­ni­mi, sa­cha­kań­ską wer­sją wy­rzut­ków i prze­stęp­ców. Jak za­koń­czy­ła­by się ta bi­twa, gdy­by bra­li w niej udział asha­ki, wiel­cy wo­jow­ni­cy po­słu­gu­ją­cy się czar­ną ma­gią? Mie­li­śmy szczę­ście, że ta bi­twa za­koń­czy­ła się zwy­cię­stwem. Wszy­scy o tym wie­dzą. Czar­ny Mag Kal­len i moja mama nie by­li­by za­pew­ne w sta­nie nas oca­lić, gdy­by Sa­cha­ka­nie prze­pro­wa­dzi­li praw­dzi­wą ofen­sy­wę.

Do­strzegł zna­jo­mą po­stać zmie­rza­ją­cą ku bra­mie z dru­giej stro­ny. Kie­dy męż­czy­zna wy­szedł za bra­mę, Lor­kin uśmiech­nął się. Znał Mi­strza Dan­ny­la przez mat­kę i Mi­strza Ro­the­na. Od ja­kie­goś cza­su nie wi­dział się z hi­sto­ry­kiem. Dan­nyl jak zwy­kle miał nie­co roz­tar­gnio­ny wy­raz twa­rzy. Lor­kin wie­dział, że Dan­nyl może go mi­nąć i na­wet nie za­uwa­żyć.

~ Mi­strzu Dan­ny­lu! ~ za­wo­łał Lor­kin, sta­ra­jąc się, żeby my­ślo­we we­zwa­nie było jak naj­cich­sze. Ta for­ma ko­mu­ni­ka­cji nie była po­chwa­la­na, po­nie­waż mo­gli ją sły­szeć wszy­scy ma­go­wie – za­rów­no przy­ja­cie­le, jak i wro­go­wie. Nie­mniej wy­wo­ły­wa­nie imie­nia in­ne­go maga było uwa­ża­ne za bez­piecz­ne, po­nie­waż nie wy­ja­wia­ło żad­nych in­for­ma­cji ko­mu­kol­wiek, kto mógł pod­słu­chi­wać.

Wy­so­ki mag pod­niósł wzrok i roz­ch­mu­rzył się na wi­dok Lor­ki­na. Po­de­szli do sie­bie, spo­ty­ka­jąc się u wy­lo­tu ulicz­ki, w któ­rej miesz­kał Dan­nyl.

– Mistrz Lor­kin. Jak leci?

Lor­kin wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie­źle. Jak ba­da­nia?

Dan­nyl z wes­tchnie­niem spoj­rzał na za­wi­niąt­ko, któ­re niósł w rę­kach.

– Wiel­ka Bi­blio­te­ka przy­sła­ła mi do­ku­men­ty, któ­re mogą rzu­cić nie­co świa­tła na stan Imar­di­nu po śmier­ci Ta­gi­na.

Lor­kin nie pa­mię­tał, kim był Ta­gin, ale na wszel­ki wy­pa­dek po­ki­wał gło­wą. Dan­nyl od tak daw­na zaj­mo­wał się hi­sto­rią ma­gii, że czę­sto za­po­mi­nał, iż wie­lu lu­dzi nie zna tylu szcze­gó­łów co on. Ależ to musi być ulga: wie­dzieć, cze­mu chce się po­świę­cić ży­cie, po­my­ślał Lor­kin. Ko­niec z za­sta­na­wia­niem się, co po­win­no się ro­bić.

– Skąd… jak wpa­dłeś na to, żeby na­pi­sać hi­sto­rię ma­gii? – spy­tał Lor­kin.

Dan­nyl spoj­rzał na nie­go i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To za­da­nie samo mnie zna­la­zło – od­po­wie­dział. – Cza­sem chciał­bym, żeby było in­a­czej, ale wte­dy od­naj­du­ję ko­lej­ną in­for­ma­cję i przy­po­mi­nam so­bie, jak waż­ne jest to, żeby prze­szłość oca­la­ła. Hi­sto­ria udzie­la nam licz­nych lek­cji, a może pew­ne­go dnia na­tknę się na ja­kąś ta­jem­ni­cę, któ­ra oka­że się dla nas nie­zwy­kle po­ży­tecz­na.

– Jak czar­na ma­gia? – pod­po­wie­dział Lor­kin.

Dan­nyl skrzy­wił się.

– Może coś, co nie wy­ma­ga ta­kie­go ry­zy­ka i po­świę­ce­nia.

Lor­kin po­czuł, że ser­ce mu przy­spie­sza.

– Nowa ma­gia obron­na? To by­ło­by wspa­nia­łe od­kry­cie. Nie tyl­ko uwol­ni­ło­by Gil­dię od ko­niecz­no­ści po­słu­gi­wa­nia się czar­ną ma­gią, ale mo­gło­by albo za­pew­nić nam obro­nę przed Sa­cha­ka­na­mi, albo też prze­ko­nać Sa­cha­kan do po­rzu­ce­nia czar­nej ma­gii i nie­wol­nic­twa i do­łą­cze­nia do

Kra­in Sprzy­mie­rzo­nych. Gdy­bym od­krył coś ta­kie­go… ale to po­mysł Dan­ny­la, nie mój…

Dan­nyl wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Być może nic nie znaj­dę. Ale od­na­le­zie­nie ka­wał­ka praw­dy, za­pi­sa­nie i za­cho­wa­nie go to już spo­re osią­gnię­cie jak dla mnie.

Cóż… sko­ro Dan­ny­lo­wi na tym nie za­le­ży… chy­ba nie miał­by nic prze­ciw­ko temu, żeby ktoś inny szu­kał al­ter­na­ty­wy dla czar­nej ma­gii? Na przy­kład ja?

Lor­kin po­czuł przy­pływ na­dziei.

Wziął głę­bo­ki od­dech.

– Czy mógł­bym… mógł­bym przyj­rzeć się temu, co do­tych­czas od­kry­łeś?

Star­szy mag uniósł brwi.

– Ależ oczy­wi­ście. Chęt­nie po­słu­cham, co o tym my­ślisz. Może za­uwa­żysz coś, co mnie umknę­ło. – Spoj­rzał na bruk uli­cy i wzru­szył ra­mio­na­mi. – Może wpad­niesz do mnie i Tay­en­da na ko­la­cję? Mogę ci po­tem po­ka­zać no­tat­ki i źró­dła i wy­ja­śnić, ja­kie bia­łe pla­my w hi­sto­rii usi­łu­ję wy­peł­nić.

Lor­kin mi­mo­wol­nie ski­nął gło­wą.

– Dzię­ku­ję. – Je­śli wró­cił­by do swo­je­go miesz­ka­nia w Gil­dii, skoń­czy­ło­by się na roz­my­śla­niu o Be­riyi na zmia­nę z po­wta­rza­niem so­bie, że jego ży­cie bez niej jest znacz­nie lep­sze. – Na pew­no bę­dzie to bar­dzo in­te­re­su­ją­ce.

Dan­nyl wska­zał na swój dom: spo­ry pię­tro­wy bu­dy­nek, któ­ry wy­na­jął po za­koń­cze­niu służ­by jako Am­ba­sa­dor Gil­dii w Ely­ne. Mimo że wszy­scy wie­dzie­li, że Dan­ny­la łą­czy z Tay­en­dem coś wię­cej niż przy­jaźń, nie mó­wi­ło się o tym. Dan­nyl za­miesz­kał w mie­ście za­miast w Gil­dii, po­nie­waż, jak się kie­dyś wy­ra­ził, „to swe­go ro­dza­ju układ: Gil­dia przy­my­ka oko, a my nie rzu­ca­my się w oczy”.

– Mu­sisz jesz­cze wró­cić do Gil­dii?

Lor­kin po­krę­cił gło­wą prze­czą­co.

– Nie, ale je­śli chciał­byś uprze­dzić Tay­en­da i słu­żą­cych…

– Nie, nie ma po­trze­by. Tay­end bez prze­rwy spro­wa­dza do domu nie­spo­dzie­wa­nych go­ści. Nasi słu­żą­cy już do tego przy­wy­kli.

Ski­nął na Lor­ki­na ręką i ru­szył w kie­run­ku swo­je­go domu. Lor­kin po­szedł za nim.