Miłość w Ejlacie - Karina Obara - ebook + książka

Miłość w Ejlacie ebook

Karina Obara

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Miłość w Ejlacie” to zbiór nowych opowiadań (i nie tylko) malarki oraz pisarki Kariny Obary. Teksty zawarte w tej książce powstały na dwóch przeciwstawnych biegunach – gniewu i miłości, a ich wspólnym mianownikiem jest poszukiwanie źródeł zła i wstydu. Autorka opowiada o kierowaniu gniewu do wewnątrz ze wszystkimi tego konsekwencjami, ale też o miłości, otwierającej na szlachetny „przepływ życia”. Porusza temat oceniania, oczekiwań wobec innych, poczucia winy, jak i samobójstwa. Obara sugeruje czytelnikom, że pozytywna transformacja jest możliwa i czasem warto wyobrazić sobie nawet „szczęśliwego Syzyfa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 181

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń

korekta: Andrzej Śnioszek

projekt okładki, stron tytułowych: Artur Skowroński

© Copyright by Karina Obara© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025

Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-943-7

To, co przetrwało (wstęp)

Opowiadania i teksty zawarte w tym zbiorze powstały na dwóch przeciwstawnych biegunach – gniewu i miłości. Gniew, który całe życie kierowałam do wewnątrz, skłaniał mnie do poszukiwania analogii. W literaturze, w biografiach innych ludzi, w sztukach wizualnych. I w związkach, które rozpadały się na moich oczach, jakbym była jedynie obserwatorką swojego życia, które nie znało dla mnie litości. A jednocześnie potężna dawka miłości, jaka była mi dana na przestrzeni lat, coraz szerzej otwierała mnie na szlachetny przepływ życia, które warte jest przeżycia. Albert Camus, rozważając problem samobójstwa, ostatecznie uznał, że nie jest ono dobrym wyjściem. Zamiast się zabić, człowiek powinien się zbuntować – podsumował żywot Syzyfa, który może być szczęśliwy, schodząc po kamień, który się stacza. W każdym razie powinniśmy wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwego. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy miał rację. U schyłku życia Sławomir Mrożek wyznał przecież w listach, że nawet bunt go nudzi. Odebrałam te słowa nader osobiście. Zamiast buntu jako antidotum na samobójstwo o wiele bardziej przekonująca wydała mi się trzecia droga – próba transformacji. Uwierzyć, że mam zdolność przekształcić siebie i uwolnić od najgorszych plag tego świata – oceniania, oczekiwań wobec innych, poczucia winy i właśnie gniewu, który, nawet jeśli głęboko skrywany, napędza zło, które nigdy nie ma końca. Próba transformacji to wiara w miłość. Siłę, która jest w stanie przetrwać śmierć – ciała, osobowości, związku z drugim człowiekiem. I związku z samym sobą, tego – zdaje się – niezbędnego paliwa, aby istnieć wciąż w świecie, który niejednokrotnie nas poniża.

Tak właśnie powstały teksty zawarte w tym zbiorze. Ja, Maria pierwotnie był monodramem, który opublikowałam w „Twórczości”. Tu został nieco odmieniony, pozbawiony didaskaliów, które pozostawiam wyobraźni czytelnika. W 1897 roku zakochany i odrzucony, młodszy od Konopnickiej o dwadzieścia dwa lata Gumplowicz zastrzelił się przed hotelem w Grazu, gdzie Konopnicka mieszkała ze swoją towarzyszką życia Marią Dulębianką. Miała wtedy pięćdziesiąt pięć lat. Nigdy nie spotkałam w literaturze tekstu, który stawiałby pytanie, jaki wpływ na Konopnicką mogła mieć śmierć Gumplowicza. Biografowie zastanawiają się nad tym, dlaczego Dulębianka wolała prasować koronki swojej ukochanej, zamiast realizować się na zewnątrz domu. Twórcy pokazują teatralne zmagania związku dwóch lesbijek, owej tajemnicy poliszynela, o której przecież nie możemy nic wiedzieć. Nikt jednak nie zapytał, co pozostawił w niej Gumplowicz. Jakim człowiekiem się stała? Jakie transformujące możliwości otworzyła w niej ta śmierć?

Dlaczego ośmieliłam się zapytać? Gdy pisałam Ja, Maria, przeczuwałam już coś, co miało mnie przerosnąć. Nie tyle fascynowałam się śmiercią, ile czułam jej obecność w postaci nieustannego umierania wielu własnych przekonań, które spełniły już swoje zadanie w moim życiu. Kilka lat później doświadczenie samobójczej śmierci mojego życiowego partnera przywołało w moim umyśle czas pisania o Konopnickiej. Uczynienie jej kobietą, która dostaje możliwość, by stanąć w prawdzie o sobie bez względu na to, kto na nią patrzy i co usłyszy. I zdałam sobie sprawę, że pisząc o takiej kobiecie, sama pragnęłam stać się kimś podobnym. Jakby cała moja dusza tęskniła za autentycznością. Jakby setki, tysiące innych kobiet dostały wreszcie szansę na odsłonięcie zasłony, która zasłaniała im drogę do wolności. Nie pozwalała opowiedzieć o najgłębiej skrywanych tajemnicach z obawy przed odrzuceniem, utratą miłości i zepchnięciem w dojmującą samotność. Taka jest bohaterka opowiadania Mała tajemnica. Przeprasza za to, że była ofiarą, bo chce być kochana. Na długie lata stłumi gniew, a treści nieświadome staną się jej smutnym losem. Inna już jednak jest bohaterka Miłości w Ejlacie. Trochę jak u Thomasa Manna – patrzy na miłość cudzą i czerpie z niej siłę. Choć sama od dawna nie czuła tej zniewalającej mocy, potrafi cieszyć się grą żywiołów, które tańczą przed jej oczami. W Neurotycznym życiu Roberta ze stolicy z tendencją do nieznacznej poprawy bohater odkrywa, że ma możliwość siebie pokochać. Dostrzega, kim naprawdę jest, i w zdolności wyjścia poza własny wstyd widzi szansę na nowe życie. Czy to odkrycie sprawi, że proces zachodzący w nim zakończy się sukcesem? Nie wiemy. Życie daje możliwości, ale często spełniamy się połowicznie. Łapiemy momenty, drobiny szczęścia i tworzymy z nich drabinę do własnej przemiany. Wkracza w nią bohaterka opowiadania W małej, osiedlowej księgarni, czyli piekielna kuźnia narcyzów, która skazana zostaje na siebie. Przemienia się coś w mężczyźnie z opowiadania Ostatnia rzecz, o której pomyślał Agaton, niechcący przekraczając skalę. I nawet jeśli płaci za to życiem, wie, jakich błędów już nie chciałby popełnić. Być może największym z nich było przywiązanie do własnego ciała. Podobnie jak w opowiadaniu Kolczyki, w którym Janka, nie potrafiąc zapanować nad ciałem, na długo wejdzie w smugę cienia. Po tym, co przeżyła, pokochanie siebie stanie się dla niej jedynie zlepkiem słów, które ugrzęzną w pułapce ironii. Możliwość wyzwolenia z tej pułapki daje z kolei bohaterce opowiadania Mesjasz spotkanie poza światem, który znała. Odkrywając, jak głęboko gardziła swoimi korzeniami, może też dostrzec źródło swojego gniewu. Niewykluczone, że odkryje je również młoda matka z opowiadania Złodziej, a wówczas jej życie zmieni pechową trajektorię. Nie musi to oznaczać wygranej w totolotka, ale może, jak w przypadku bohaterki opowiadania Widok z pierwszego piętra– uświadomienie sobie własnej odwagi.

I na koniec Esej o bezradności, który powstawał we mnie latami. To próba zrozumienia, co tak naprawdę się stało, że dwie siostry tak bardzo różnie nie kochają siebie. Ich gniew przejawia się w innych namiętnościach, nałogach i sztuczkach. Miłość zaś, która łączy je w cichej modlitwie o łaskę normalnego życia, stawia przed nimi coraz więcej pytań, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Jakby samo pytanie było tym, czego czasem najbardziej nam potrzeba, aby uświadomić sobie coś, co wywróci nasze życie do góry nogami. Albo pozwoli odkryć, że nie ma nic złego we wzruszeniu ramionami. Udźwignięciu tego, że żadnej odpowiedzi nie będzie. Pozostaje możliwość cieszenia się małymi rzeczami i gestami. Radość z samego stawiania pytań, których zaistnienie jest dowodem tego, że nie postradaliśmy zmysłów.

Wszystko to jest osobiste. I wszystko jest uniwersalne. Odkrywamy to jednak na różnych etapach życia. W zależności od tego, kiedy zdobędziemy gotowość, by stanąć nago przed lustrem. I nie wystraszyć się tego, co zobaczymy. Myślę, że to, co przetrwa, jest prawdziwe.

Ja, Maria

Mówiono, że samobójstwo Maksymiliana Gumplowicza nie wywarło na mnie żadnego wrażenia. W 1897 roku zakochany i odrzucony, młodszy ode mnie o dwadzieścia dwa lata, zastrzelił się przed hotelem w Grazu, gdzie mieszkałam wraz ze swoją towarzyszką życia, Marią Dulębianką. Lubiłam nazywać ją Pietrkiem. Miałam wtedy pięćdziesiąt pięć lat.

Siedzę teraz, jak widzicie, okrakiem na małym taborecie i obieram ziemniaki. Próbuję łączyć tę czynność ze wspomnieniami. Sprawdzam, czy w ten sposób udźwignę opowieść o sobie, o niej, o nim. Może zdołam. Z boską pomocą czy bez.

Widzę go, jak nerwowo chodzi wokół hotelu w Grazu. W tle słychać Emperor Waltz, jakże Austria go kochała!, który wybrzmiewa coraz głośniej i głośniej. W pewnym momencie strzela sobie w głowę i upada pod hotelem. Zbiegowisko ludzi. Muzyka nie cichnie od razu. Nie od razu też nieznajomy dandys, towarzysz jakiejś damy, która gryzie palec w rękawiczce, zdejmuje swój frak, a może tużurek, by okryć niestosowność wynikłą z pojawienia się kałuży krwi. Odsłaniamy z Marią, moim Pietrkiem, firankę, ale nie otwieramy okna. Patrzymy wstrząśnięte w milczeniu. Teraz to dopiero będą plotki o tej Konopnickiej, myślę. Nie dadzą mi żyć.

Ziemniak, trach, do miski.

No pięknie! Jakim trzeba być idiotą, aby palnąć sobie w łeb z powodu takiej bzdury! I narazić mnie i Pietrka na taki wstyd, taki wstyd.

Przecież ja ci nigdy nie powiedziałam, Maksymilianie, ty głupi krakowski Żydzie, że cokolwiek, gdziekolwiek połączy mnie z tobą. I nie chodziło tu o różnicę wieku między nami, o te marne dwadzieścia dwa lata. Zresztą, dlaczego to mężczyźni mogą być o tyle lat starsi od swojej kochanki, a gdy mowa o kobiecie, ta po pięćdziesiątce uchodzi już za starą raszplę. Nadaje się co najwyżej na matronę, damę, za którą może ciągnąć się smuga perfum i dobrze skrojona suknia, zbierająca wszystkie brudy ulicy. Wiek… Zawsze miałam to w dupie. Wiem, wiem, powiedzielibyście, że autorce Roty i tych wszystkich rozmiłowanych w ojczyźnie pieśni nie przystoi używać takiego języka. Ale, Bóg mi świadkiem, gówno o mnie wiecie. Wiecie tyle, ile chciałam wam powiedzieć w tych moich wszystkich listach i wspomnieniach, które przecież z rozmysłem pisałam tak, jakbym doskonale zdawała sobie sprawę, że po mojej śmierci będą czytane.

I były. I są. Ale nie wiecie o mnie nic. A teraz tylko tyle, że muszę całą wieczność obierać te przeklęte ziemniaki. Powiecie, że proste czynności czynią człowieka prostym. W moim przypadku to jak za karę. Za to, że pominęłam w listach Marię Dulębiankę jako wielką artystkę, a nazwałam ją Pietrkiem? Zwykłym Pietrkiem? Za to, że dopuściłam do tego, by całkiem poświęciła się dla mnie, nie malując u schyłku życia nic więcej niż moje portrety? Mój szlachetny Pietrek zasługiwał na prawdziwe imię i nazwisko, bo to była wielka artystka. Każda wielkość jednak ma swoje przeciwieństwo. I Pietrek znalazł je we mnie. A ja w karze trwania tu przed wami. Za to, że nie miałam odwagi wieść prostego życia? Za to, że przez całe to podłe życie nie obrałam ani jednego ziemniaka, ani razu nie miałam noża w ręce? Kto ustala te zasady? Kto tym wszystkim zarządza? Gdybym ja tak zarządzała swoją twórczością, skończyłabym jak Konopnicki, świętej pamięci mąż, który stracił ten swój pożałowania godny majątek. Typowy przedstawiciel szlachty. Poczciwiec i patriota, ale ciężko ciemny. Za grosz nie miał pojęcia o pieniądzach. Gdyby nie wydawał tak dużych sum na wykupowanie chłopów od służby w rosyjskim wojsku… „Staraj się ułatwić synom to trudne przejście choć w setnej części tak gorliwie, jak ułatwiałeś je pierwszemu lepszemu parobkowi” – pisałam do niego. Myślałam, że, co napisane, zrozumie lepiej niż powtarzane setki razy. Jakże obłędnie się myliłam, Max! Byliśmy wyjątkowo niedobranym małżeństwem. Wierz mi lub nie, ale nie ja go sobie wybrałam. Najgorszą rzeczą, jaką człowiek może zrobić, to zdać się na wybór innych. Tych wszystkich, którzy wiedzą, co jest dla ciebie najlepsze i mówią: „Idź za niego, jest od ciebie starszy, mądrzejszy, nie zabraknie ci niczego. Starszy mężczyzna szanuje kobietę. A miłość przyjdzie z czasem”. Tak mówili. A kiedy rodziły się dzieci, uważali, że to z miłości, bo aż tyle ich było. Co rok prorok.

To już trzeci ziemniak do miski, trach.

Nie było tam miłości. Jeśli człowiek ma dobre nawilżenie, zdrowe powietrze, wieś, świeży chleb i mleko prosto od krowy, będzie płodny, aż się nie zaweźmie i nie powie: dość. Bo jest jeszcze inny sens życia niż dzieci. Co, nie wierzycie mi? Spróbujcie mieć ósemkę i porównać się do mnie. Ale tylko wtedy, gdy oprócz płodności macie jeszcze żądzę czytania i pisania. Mówicie po angielsku, francusku, niemiecku, czesku, włosku i rosyjsku i wasz ogląd świata to nie tylko obora i łąki, ale biblioteki całego kontynentu, ulice europejskich miast i piękne ciała kobiet i mężczyzn, które czekają na odkrycie. Ja wiem, że zaborcy nie ustawali w wysiłkach, żebyśmy tu, na polskiej ziemi, mówili po niemiecku i rosyjsku. I to w szkole, gdzie dzieci tak bardzo lubią uczyć się wierszyków… Ja to wszystko wiem. Dla nich przecież pisałam.

Ale wyobrażasz sobie, Max, jakby wyglądała Polska, gdyby tylko po polsku mówiła? Od chłopów nie mogłam się odgonić. Ciągle przychodzili po porady. Sądzić się chcieli o byle co. Ta ich niesłabnąca, urażona ambicja. Obrazi się taki i wzrok wbija w ziemię. Raz przyszedł taki jeden, żeby mu pismo procesowe pisać, bo mu sąsiad narobił pod piwnicą. No, co narobił, co narobił? Kupę, zwykłą ludzką kupę. Tak się obruszył sąsiad na sąsiada, bo tamten, co przyszedł do mnie po radę, nie chciał się niby zgodzić na osobny wychodek. Wyobrażasz sobie, Max, w jakich ja sprawach uczestniczyć musiałam na wsi? Wychodek. I kupa w podpiwniczeniu. Ludzka. Okazało się potem, że to nie sąsiad sąsiadowi, ale dzieciak nie zdążył, więc pobiegł do piwnicy. Jego własny dzieciak! Przyznał się, bo ojciec chciał potraktować sąsiada cepem. Dzieciak bał się, że sumienie mu zgnije. Za to ojciec stłukł go na kwaśne jabłko. Nie żeby docenił, że się przyznał. Mały był, głupi. Chłopi nie znali lepszej metody wychowawczej. Ciągnęli ją przez pokolenia, upodlając siebie i własne dzieci. Zaborca to wyczuwał. I też lał. Za byle co. Naród zahukanych durni. Taki naród stworzyliśmy. A potem już nie trzeba się było martwić o kontynuację. Zarządzanie strachem jest najskuteczniejsze. I przenosi się z dziada pradziada. Później wystarczy tylko obwiniać przodków, że się dostało nieudacznictwo w genach. I znów dokonywać wyborów po myśli innych. Ja nie chciałam. Jeden haniebny wybór wystarczy. Mąż idiota.

Ale lubiłam języki obce. Wiesz dlaczego, Max? Wiesz, ty żydowski poligloto, który mówiłeś w czterech językach, a nie wiedziałeś, jak skutecznie przemówić do kobiety? Synu wybrany przez Boga, by głupio zginąć i nic z tego nie mieć. Bo to wymusza koncentrację. Jesteś taka zajęta, tak bardzo zajęta, że nie masz czasu myśleć, co ci dolega. Wiedziałam to. Najgorsze, naprawdę najgorsze, co człowiek może robić samemu sobie, to zajmować się sobą. Dzieci i języki obce. Języki obce i dzieci.

Czwarty ziemnior, trach.

Ośmioro ich urodziłam. Gdyby nie moja dobra pamięć, nie wykluczam, że nie zapamiętałabym ich imion. Dwoje zmarło, ale i Helę mam za nieżywą, choć żyje gdzieś, nie wiem nawet, w którym domu dla obłąkanych. Czy pamiętam wszystkie ich imiona? Hela, Lorka… Nie wszystkie zresztą na tę pamięć zasługują.

Pięknie mnie urządziłeś, Maksymilianie! Cała Warszawa plotkowała, jak mało obeszła mnie twoja śmierć, jak w moim martwym sercu twoja śmierć nie zdołała poruszyć żadnych wyższych uczuć. Bo nawet na pogrzeb nie przyszłam. Też mi osąd! Nienawidzę pogrzebów. Człowiek tam stoi i myśli tylko o swojej śmierci. Za nic ma zmarłego, bo i czemu miałby się nad nim rozczulać, skoro nic już nie da się zrobić. Nieszczęśni hipokryci! Myślą, że bycie na pogrzebie załatwi za nich sprawy własnego sumienia, uciszy ten skowyt duszy, ten żal z powodu pewności, że wszyscy jesteśmy tak cholernie śmiertelni. No i dlatego nie poszłam na twój pogrzeb, Max. Przecież by mnie tam zlinczowali. Ta twoja cała rodzinka krakowskich Żydów Gumplowiczów. U schyłku wieku Żydzi robili wszystko, aby odróżnić się od Polaków. To dla nich krawcy szyli najlepsze ubrania, to z ich ust padały oszczerstwa o marnej polskiej sztuce, ale to wy, to wy byliście najlepsi! W całej swojej żydowskiej masie byliście genialni. Bo nic nie umknęło waszej uwadze, jakby w waszym przeznaczeniu, dzień po dniu, wypełniały się słowa kabały „Żyj tak, byś nie był skutkiem działania, ale przyczyną zjawisk”.

Czy ktoś mi jeszcze pamięta Mendel Gdański? Starego Żyda dziwi, że Polacy chcą go bić. Za co? No właśnie, za co? Tak siebie pytałam. Za co to wszystko mnie spotkało? I tak jak mój Żyd straciłam serce dla Polski. Nie uwierzycie, ale właśnie dlatego i tylko dlatego było mi łatwo napisać o starym Żydzie. Byłam nim, gdy pisałam, wszystko czułam na własnej skórze, aż bolały mnie cebulki włosów. Prawda, że są wyjątkowe?

Miedziane. I dłonie też, dłonie też mam małe, drobne takie. Jak Żydówki wprawne w przyrządzaniu skomplikowanych potraw. Nawet najbrudniejsza Żydówka myła ziemniaki przed obieraniem. Nigdy nie widziałam, aby robiły to moje kuchenne. Moje kuchenne myły po obraniu. Brudaśnice jedne.

Nikt nie liczył tak dobrze, jak wy, nie pisał, tak głęboko sięgając pod powierzchnię zjawisk, i nie myślał z taką zapalczywością. Intelekt podszyty silnymi uczuciami – za to was kochałam i nienawidziłam. Każdy Żyd schyłku wieku był człowiekiem renesansu, który po kryjomu marzył o wielkim kotlecie schabowym, nie mając odwagi zjeść go przy rynku. Geniusze bojący się własnego cienia. Nawet ten twój tatuś, profesor Ludwig Gumplowicz, skąd on miał tyle cierpliwości, by wertować księgi, a nie gazety? A wiesz, Max, że ludzie nie mają pojęcia, żeś ty po nim odziedziczył żydostwo? Nie po matce. Ta wiecznie z astmą, pokorna w swej chorobie, gołębica pokoju. Które z nich powiedziało, żeś zakochał się w starej babie? Nieważne. Wiadomość o twojej śmierci zamieścił w „Neue Freie Presse” profesor Ludwig Gumplowicz, światowej klasy intelektualista, twój ojciec, kiedyś Żyd, teraz ewangelik, podobnie jak i ty, i twoja matka. Pisał, żeś zmarł z powodu ustania akcji serca. No cóż, nie było w tym nieprawdy. Od strzału w głowę serce niechybnie przestaje bić. Ale czy była to taka sama prawda jak wasz ewangeliczny nowy świat, który stworzyliście sobie z obawy przed podzieleniem losu narodu wybranego?

Piąty już, ziemniak, miska, ziemniak, pyk.

Czekaj, Max, czekaj! Powiem ci coś na ten temat, bo nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak było, gdy już ustała akcja twojego serca. Nie możesz wiedzieć, nie miałeś już dostępu do gazet, a ja owszem. I wtedy, gdy z Pietrkiem piłyśmy kawę w jednej z wiedeńskich kawiarni, a ja z niepokojem przypominałam sobie o twojej obcej i niepojętej zapalczywości w moim życiu, Pietrek podała mi gazetę. To znów była „Neue Freie Presse”. Zdjęłam kapelusz i rozpięłam stójkę kołnierzyka sukni, tak bardzo płonęły mi policzki. Była tam wiadomość, że twoi rodzice, twój ojciec, który w sposób niezaprzeczalny i wysoce budujący przysłużył się światowej socjologii, wraz z twoją matką… tą cichą i delikatną. Trudno mi o tym mówić, lecz powiedzieć muszę, bo niepodobna zmilczeć faktu tak wymownego, tak bardzo przypominającego mi ciebie i twoją w moim życiu nieodżałowaną wyrwę… popełnili samobójstwo. Razem. Na stare lata, Max, razem rozdzielili się ze światem i to z własnej woli. Nigdy nie podejrzewałabym u nich takiej odwagi. U ludzi, którzy odradzali ci mnie tak stanowczo, jakby rodzice, twoi rodzice, przeczuwali, że są w stanie zdobyć się na ostateczne rozwiązanie z powodu lęku przed rakiem. Tak mówiła wiedeńska śmietanka. Nie chcieli czekać na spustoszenia w ciele, chcieli przechytrzyć chorobę, jakby rozumiejąc, wreszcie przyznając się po latach, że miałeś rację, żeś ty chciał przechytrzyć miłość.

Ludzie chcą decydować o tobie, Max, bo boją się tego, że może ci się powieść. Jeszcze się okaże, że miłość do suki to strzał w dziesiątkę. Do tego jednak musiałbyś być silniejszy. A ty kochałeś się we mnie, ale biła z ciebie tak wielka słabość, że nie potrafiłam patrzeć na ciebie jak na mężczyznę. Pamiętasz, Max, ty słabeuszu, jak nosiłeś mi swoje wiersze. Wszędzie za mną jeździłeś, aż zawędrowałeś do Grazu. Też miałeś przy sobie te swoje wypociny. W każdym z nich, z tych wierszy, uderzał jakiś żałosny patos, którego nienawidzę w poezji. Zwłaszcza w męskiej. Wiem, wiem, powiesz mi, że moje też nie były poezją, którą zapamiętają potomni. Ale moje były napisane prosto, nawet jeśli chwilami sztywno, to szczerze i z godnością. Ty za to podobnie jak twoje miłosne produkcje przekonywaliście mnie, razem i oddzielnie, że jesteś mężczyzną ograniczonym, choć, to prawda, o nieograniczonej energii do łażenia za mną krok w krok. Myślisz, że nie o to chodzi? Że nie zrozumiałam ani jednego słowa?

I wiesz co, Max, ja od was to przejęłam. Wzięłam sobie do serca, aby być przyczyną, a nie skutkiem. Tego nauczyli mnie Żydzi. Dlatego nigdy nie oddałam kontroli. Wiedziałam, wiedziałam, że kiedy ci pozwolę się dotknąć, umrzesz z sytości i zadowolenia jak truteń po weselnym locie. Zhardziejesz, nie szanując mnie nigdy.

Muszę odpocząć po szóstym ziemniaku.

Dobrze, zrobię to po raz pierwszy. Jesteś na to gotowy, Max, ty tchórzu? Poświeć sobie latarką, jeśli binokle ci nie wystarczają, aby się dobrze przypatrzeć. Przyjdź tu i powiedz mi w twarz, że teraz, po tym, co zobaczysz, będziesz nadal chciał się zabić! A wy? Chcecie zobaczyć ciało kobiety, która urodziła ośmioro dzieci, a jednak, a mimo tego, a może właśnie dlatego, domaga się miłości? Chcecie? To patrzcie na moje brunatne znaki, na rozerwaną skórę, rozciągniętą, miejscami cienką jak papier, spójrzcie na mój brzuch! Ktoś jest gotów pokochać takie ciało? Jest? Pan? Może pan? A może pani? Żaden mężczyzna nie wybaczy kobiecie, że poniosła koszty ciąż. Mylę się? Nie sądzę. Sama nie potrafiłam sobie tego wybaczyć. Moje ciało zostawiło mi pamiątki wściekłej inwazji życia, które we mnie weszło, a później wyszło, aby dryfować tak, jak chciało, nie osiągać czegoś ważnego, nie błyszczeć i nie dając mi cieszyć się tym, że postąpi tak, jak bym chciała.

A przecież powinno.

Bo pochodzi ze mnie. Ta wściekła inwazja życia, ta nieuchronność stosunku między mężczyzną a kobietą, moje dzieci, pochodzą ze mnie. Czyż nie dałam im życia, które kosztowało mnie tak wiele wyrzeczeń? Czyż nie powołałam moich dzieci, aby realizowały swoje przeznaczenie, słuchając moich rad i dziękując mi za nie? Otóż to! Zrobiłam to dla nich, a one zostawiły mnie samą, ze zwiotczałą młodością, bliznami po odejściu z łona, nie dając żadnej nadziei na to, że dostanę od nich to, co mi się należy – posłuszeństwo! Pietrek!

Tylko Pietrek, która wycierpiała niemało z powodu moich dzieci, martwiąc się ze mną, śpiąc przy mnie, kochając każdy mój krok, każde słowo, ona jedna rozumiała, co znaczy dla kobiety tak doświadczone ciało. Ty byś tego, Max, nigdy nie pojął. Kochałeś mój obraz, jaki stworzył naród domagający się pieśniarki, wieszczki, profetycznej pani na te trudne czasy, gdy Polska chciała zaistnieć jako dumna królowa, a nie mogła nawet swobodnie używać swojego języka. Gdybyś to wiedział, gdybyś o mnie to wszystko wiedział, czy tak bezmyślnie, tak głupio palnąłbyś sobie w łeb pod hotelem w Grazu? Czy raczej poszedłbyś się napić do pierwszego lepszego wyszynku i zamówił tanią dziwkę na pocieszenie po starej babie Konopnickiej? Odpowiedz mi, Max, odezwij się wreszcie! Wolałbyś teraz tanią dziwkę? Głupi, palnąłeś sobie w łeb, jakbyś nie wiedział, że miłość przychodzi do nas tylko po to, aby nas zmienić.

Siódmy już ziemniak, trach.

Byłam duszą towarzystwa. Wtedy, w Żarnowcu, wśród jabłoni i wierzb, wśród pól z makami, rumiankiem i kaczeńcami, ona chodziła ze mną wszędzie. Ściągali do nas goście. I to jacy! Nie tylko my chciałyśmy uciec od tej piekielnie głośnej Warszawy. Uciec w miłość od skandali powodowanych przez dumę i niepokój. I tę nieszczęsną Helę, wariatkę córeczkę, córcię, córunię.

Kradła i oszukiwała. Chodziła po ludziach, mówiąc: „Pani Znaniecka, matka mnie odsunęła, nic nie mam, jestem w wielkiej potrzebie, trzeba mi, oprócz wielkiego przetrzepania skóry, to już dodaję od siebie, bo doprawdy trudno powstrzymać chęć unicestwienia tej histeryczki, która chyba przypadkiem wyszła z mego łona, potrzeba mi – mówiła – pieniędzy dla siebie i dziecka”. Jakiego dziecka, przecież ona bez dziecka była! Dziecko jej dawno zabrałam. I tak by je zmarnowała.

I gdy ta szła w głąb domu, ta Znaniecka naiwna i zupełnie zszokowana, całkowicie otumaniona niesłusznym zresztą podejrzeniem, co się w tym domu Konopnickiej dzieje. Szła, dreptając w pośpiechu, chcąc obejrzeć się za siebie z życzliwym niedowierzaniem, ale powściągliwie powstrzymując się przed pokusą, szła energicznie, bez zbędnej zwłoki, aby przynieść coś tej nieszczęsnej istocie, rzucić na pociechę parę groszy i patrzeć, jak bierze, odchodzi i nie wraca, nie hańbiąc więcej swego rodu, pochodzenia i reputacji matki, królowej literatury w stolicy. Nie dość szybko szła jednak, nie dość, bo Hela w tym czasie kradła z przedpokoju, co się dało. A to świecznik, a to obrazek święty, a nawet kapeć stary. Taka córeczka. Córuchna, która tak jak wnet potrafiła uwieść, tak samo szybko boleśnie rozczarowywała.